L: H:

POLSKA LEGIONOWA POLSKA ODRODZONA POLSKA PODZIEMNA POLSKA ZNIEWOLONA POLSKA SOLIDARNA POLSKA WSPÓŁCZESNA
O FUNDACJI PROJEKTY FUNDACJI O SOWIŃCU
WSTECZ STRONA GŁÓWNA
Opracowania / Projekty \ Pomniki i tablice w Krakowie \ Miejscownik konspiracji krakowskiej 1939-1945
1 2 z 2


1.
 DO GÓRY   ID: 51746   A: pl         

2.
Al. Zygmunta Krasińskiego 13 – miejsce zamachu 20.04.1943 na szefa SS i Policji w Generalnym Gubernatorstwie Friedricha Krügera; tablica upamiętniająca uczestników zamachu na Krügera



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca uczestników zamachu na Krügera
al. Krasińskiego 13, fasada kamienicy
Autor: Bronisław Chromy
Autor tekstu: Stanisław Dąbrowa-Kostka
Inicjator: Stanisław Dąbrowa-Kostka
Fundator: Spółdzielnia
Wymiary:
Materiał: brąz
Data odsłonięcia: 20 kwietnia 1990

Inskrypcja:
[tablica z napisem trzymana przez orła w koronie i znakiem Polski Walczącej na piersiach]:
PAMIĘCI ŻOŁNIERZY KEDYWU ARMII KRAJOWEJ / UCZESTNIKÓW / DOKONANEGO W TYM MIEJSCU / 20 KWIETNIA 1943 R. ZAMACHU / NA HITLEROWSKIEGO ZBRODNIARZA / GENERAŁA SS FRIEDRICHA KRÜGERA



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

3.2.1. Tablica na Al. Krasińskiego w Krakowie, W: Rozmus Włodzimierz „Buńko”, Pamięć zakuta w brązie i kamieniu, Wyd. Skała 1994

Tablica osadzona została na ścianie kamienicy przy Alei Krasińskiego 13 dla uczczenia pamięci uczestników - dokonanego w tym miejscu 20. kwietnia 1943 r. - zamachu na hitle-rowskiego zbrodniarza gen. SS - Krügera.
Krüger, w stopniu obergruppenführera SS i generała policji, był w okresie od listopada 1939 r. do 18. listopada 1943 r. najwyższym dowódcą SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie oraz sekretarzem stanu w tzw. rządzie Hansa Franka i pełnomocnikiem Himmlera. W zamachu odniósł tylko ciężkie rany. Po nim stanowisko to objął obergruppenführer SS i generał policji Wilhelm Koppe, który sprawował je do końca okupacji.
Zamachu dokonali żołnierze Krakowskiego Ośrodka Oddziału Dyspozycyjnego Kedywu Komendy Głównej AK - „Kosa-30” dowodzonego przez por. „Felka” - Edwarda Madeja, w momencie gdy dygnitarz jechał samochodem z Wawelu do siedziby rządu Generalnego Gubernatorstwa mieszczącej się w gmachu Akademii Górniczej.
W przygotowaniach do akcji ze strony dowództwa Kedywu Krakowskiego wziął udział oficer wywiady „Twardy” - Stanisław Matuszczak, szef łączności Kedywu „Rak” - Józef Baster oraz łączniczka „Krysia” - Wiesława Wojas.
Tablica ta, to bryła odlana z brązu, przedstawiająca Orła w koronie, na tle którego znajduje się kotwica - Znak Polski Walczącej, zaś w szponach Orła umieszczona jest tablica z napisem:

Pamięci
Żołnierzy Kedywu Armii Krajowej
uczestników dokonanego w tym miejscu
20 kwietnia 1943 zamachu
na hitlerowskiego zbrodniarza
generała SS Friedricha Krügera

Odsłonięcie tablicy nastąpiło 19.IV.1990 r. przez kpt. „Marsa” - Zygmunta Kaweckiego, zaś poświęcenia dokonał ksiądz kapelan garnizonu krakowskiego Wojska Polskiego. Okolicznościowe przemówienie wygłosił Stanisław Dąbrowa-Kostka.
Uroczystość odbyła się przy udziale licznie zebranego społeczeństwa, kompanii honorowej Wojska Polskiego i dużej grupy AK-owców. Środowisko Żołnierzy Kedywu i Baonu „Skała” reprezentował poczet ze sztandarem w składzie: „Wrona” – Józef Leżański, „Bartosz” - Stefan Janik i „Miś” - Czesław Szygalski, wraz z dużą grupą „Skałowców”.
Tablica powstała z inicjatywy Związku Inwalidów Wojennych w Krakowie, a szczególnie Stanisława Dąbrowy-Kostki, który zajął się wykonaniem tablicy, jej osadzeniem na ścianie oraz organizacją uroczystości. Również koszt pokryty został w całości przez Związek Inwalidów Wojennych.

***

3.2.2. Stanisław Dąbrowa-Kostka, Pomnik czynu zbrojnego żołnierzy Polski Walczącej, folder 1994

Wmurowywanie tablic pamiątkowych w miejscach szczególnych.
W Krakowie i okolicach, wbrew wylansowanej po wojnie i zakorzenionej niestety opinii, jest wiele miejsc godnych upamiętnienia. Problem ten długo nurtował środowiska kombatanckie, lecz realizacja - prócz fachowej i żmudnej działalności merytorycznej - wymagała ogromnego wysiłku w celu zdobycia środków finansowych oraz przezwyciężenia nieustających oporów ze strony czerwonej władzy i innych jeszcze czynników, niechętnie a nawet wrogo nastawionych do eksponowania patriotycznych pojęć i symboli. W takim klimacie, z pełną świadomością przeszkód, które przyjdzie pokonywać, podjął pracę zespół kombatantów z Oddziału Związku Inwalidów Wojennych Kraków-Śródmieście.
W ciągu jedenastu lat - od 1980 do 1990 - udało się nam samodzielnie, bądź wspólnie z innymi organizacjami kombatanckimi, wmurować na terenie Krakowa 11 tablic upamiętniających ważne, od zakończenia wojny z powodów politycznych spychane w zapomnienie, wydarzenia historyczne. Przygotowanie każdej takiej akcji polegało przede wszystkim na znalezieniu sponsorów chętnych do finansowania sprawy i na żmudnym kompletowaniu długiej serii zezwoleń, pozyskiwanych różnymi sposobami od wielu, nie zawsze dobrze usposobionych czynników władzy. Równocześnie zorganizowaliśmy 6 popularno-naukowych sesji historycznych. Ponadto przedstawiliśmy Radzie Miasta ponad 40 propozycji zmian nazw ulic w Krakowie, z których część - niestety zupełnie niezgodnie z naszymi koncepcjami - została uwzględniona.
19 maja 1984, w auli Polskiej Akademii Nauk zorganizowaliśmy sesję popularnonaukową poświeconą 65-leciu Związku Inwalidów Wojennych RP oraz 10-leciu Oddziału ZIW Kraków-Śródmieście. Przewodniczył prof. dr hab. Marian Zgórniak. Dorobek sesji, przede wszystkim zaś referaty studentów Wydziału Filozoficzno-Historycznego UJ - Waldemara Grabowskiego. Pawła Gugi i Andrzeja Przewoźnika - obejmujące problematykę od XVI wieku po czasy najnowsze, wraz z referatem drą Eugeniusza Halperna traktującym o 10-letniej działalności śródmiejskiego Oddziału ZIW i ciekawszymi głosami w dyskusji, ogłosiliśmy drukiem.

Tablica przy Alejach Krasińskiego 13 w Krakowie
20 kwietnia 1990 przy Alejach Krasińskiego 13 odsłoniliśmy tablicę o treści:
PAMIĘCI
ŻOŁNIERZY KEDYWU ARMII KRAJOWEJ
UCZESTNIKÓW
DOKONANEGO TUTAJ 20 KWIETNIA 1943 ROKU
ZAMACHU NA HITLEROWSKIEGO ZBRODNIARZA
GENERAŁA SS FRIEDRICHA KRŰGERA

Wartę honorową i kompanię reprezentacyjną z orkiestrą wystawił 13 Pułk Lotnictwa Transportowego.
Tablice upamiętniające zamordowanego generała „Nila” oraz żołnierzy AK uczestniczących w zamachach na hitlerowskich zbrodniarzy Krügera i Koppego, odsłaniane przez b. inspektora Kedywu Okręgu AK „Kraków” mjra prof. dra hab. Zygmunta Kaweckiego „Marsa” w obecności wojewody krakowskiego mgra Tadeusza Piekarza oraz przedstawicieli kościoła i władz miejskich, poświęcił kapelan krakowskiego garnizonu WP ks. kpt. mgr Adam Sosonko.



4.1.1. Aleksander Kunicki, W urodziny Führera (rozdział książki Cichy Front), Pax 1969

W chwili gdy piszę te słowa los Friedricha Wilhelma Krügera jest właściwie nieznany. Odwołany ze swego stanowiska wyższego dowódcy SS i policji w Generalnej Guberni w październiku 1943 roku miał rzekomo, według pogłosek zginąć w Jugosławii. Ale czy się tak stało rzeczywiście? Może i on jak wielu innych ukrywa się przed karą za swe zbrodnie?
Rejestr zbrodni Friedricha Krügera jest szczególnie bogaty. I trudno, aby było, inaczej, bo przecież przez okres przeszło czterech lat pozostawał on na stanowisku wyższego dowódcy SS i policji na obszarze całej Generalnej Guberni, był panem życia i śmierci milionów bezbronnych ludzi.
Urząd ten SS-Obergruppenführer Friedrich Krüger objął wkrótce po wkroczeniu wojsk niemieckich do Polski, późną jesienią 1939 roku, a opuścił - odwołany przez swych mocodawców - dopiero w listopadzie 1943 roku. Od maja 1942 roku jednocześnie był, również sekretarzem stanu do spraw bezpieczeństwa w tzw. rządzie GG.
Z Krakowa, w którym rezydował, przez okres czterech lat kierował działalnością ogromnej machiny hitlerowskiego terroru. Sumienie jego obciążają setki zbrodni, z których każda wystarczy, by wielokrotnie skazać go na śmierć.
To on krwawo rozprawił się z polską inteligencją, mordując w ramach tzw. Akcji AB, przeprowadzonej w 1940 roku, kilka tysięcy wybitnych jej przedstawicieli. Za jego to rządów zbudowane zostały obozy śmierci w Bełżcu, Majdanku, Sobiborze i Treblince, dokonano zagłady ludności żydowskiej i przystąpiono do zakrojonego na szeroką skalę mordowania Polaków, zabijanych w ulicznych egzekucjach, w obozach koncentracyjnych, w lochach aresztów i więzień. To on zwierzchnio kierował zbrodniczą akcją wysiedleńczo-pacyfikacyjną na Zamojszczyźnie, która, gdyby nie zbrojny opór ludu tej ziemi, przemieniłaby ją już w latach wojny w niemiecką kolonię, zbudowaną na zgliszczach polskich wsi i zbiorowych mogiłach jej prawowitych gospodarzy.
Długo można by wyliczać zbrodnie Friedricha Krügera. Każda z nich zasługiwała na najwyższą karę. Ale w roku 1943 tylko przypadkiem jej uniknął. Uderzenie Polski Karzącej, wymierzone w tego arcyzbrodniarza, chybiło bowiem dosłownie o włos.
Była to głośna akcja, przeprowadzona w samej jaskini lwa, w Krakowie, tuż pod nosem gubernatora Franka, tam gdzie hitlerowscy dygnitarze czuli się zupełnie bezpieczni. Krüger, któremu w owym czasie podlegały wszystkie znajdujące się na terenie Generalnej Guberni jednostki policyjne, nie wyłączając Gestapo i SD, wszystkie obozy i więzienia, który upoważniony był nawet do dysponowania stacjonującymi na tym obszarze oddziałami Waffen-SS - nigdy nie przypuszczał, że właśnie, tam, w pobliżu sprofanowanego przez hitlerowców Wawelu, w samym środku dzielnicy rojącej się od jego ludzi, gestapowców, żandarmów, SS-mannów i różnej maści konfidentów i szpicli - zajrzy mu w oczy śmierć.
Zadanie wykonania wydanego przez sąd Polski Podziemnej wyroku śmierci na Krügerze otrzymali, żołnierze krakowskiego ośrodka „Osy-Kosy”. Było ich zaledwie sześciu, w tym czterech oficerów i dwóch podchorążych. Zespół niewielki, ale mający za sobą wiele akcji bojowych, złożony z ludzi nie znających uczucia lęku.
Dowodził nim jeden z uczestników brawurowej ucieczki z Oflagu w Woldenbergu por. „Felek” (Edward Madej). Drugi uczestnik tej ucieczki por. „Jurek” .(Jerzy Kleczkowski) był przy nim. Ponadto w skład grupy bojowej wchodzili: por. „Stanisław” (Tadeusz Klemens Wojs), ppor. „Julian” (Julian Krężel) oraz podchorążowie „Góral” (Tadeusz Battek) i „Jędrek” (Andrzej Jankowski).
Decyzja likwidacji Krügera zapadła już u schyłku 1942 roku, wykonanie jej z różnych powodów opóźniło się jednak o kilka miesięcy. Jedną z przyczyn było nieporozumienie, wynikłe w pierwszej fazie rozpoznania. Pod koniec grudnia 1942 roku, wystana z Warszawy łączniczka „Osy-Kosy” „Władka” (Aleksandra Sokalówna) przywiozła zespołowi krakowskiemu wstępne dane o Krügerze oraz jego fotografię. W oparciu o te informacje przystąpiono do bardziej szczegółowego rozpoznania. W jego trakcie okazało się, że nasz wywiad popełnił poważną pomyłkę, gdyż dane, których dostarczył, choć istotnie dotyczyły Krügera, to jednak Innego. Nie szefa SS i policji, lecz osobistości o znacznie mniejszej randze.
No cóż, nieraz tak się zdarzało, a w tym wypadku o pomyłkę było o tyle łatwiej, że nazwisko Krüger jest wśród Niemców bardzo popularne. Nigdy wtedy nie dociekałem, kto był autorem tej pomyłki, a i dziś tym bardziej nie mam zamiaru tego czynić. Nie należy to zresztą do rzeczy. W każdym razie czasu z tej racji stracono sporo.
Na początku roku 1943 wyjechałem zatem do Krakowa, aby zająć się zebraniem wstępnych danych i dopomóc dowódcy grupy bojowej por, „Felkowi” w przygotowaniu akcji od strony wywiadowczej. Wyjazd mój nastąpił na rozkaz ppłk. „Philipsa”.
Przy wykonywaniu zleconego mi zadania liczyłem na pomoc jednego z pracujących w Krakowie naszych wywiadowców, z którym pozostawałem w kontakcie od jesieni 1941 roku. Był to mój znajomy jeszcze z lat przedwojennych, starszy sierżant WP, Feliks Grochal, pseudonim „Warecki”. Pracował on jako wtyczka podziemia w krakowskiej policji kryminalnej, dzięki czemu mógł poruszać się po mieście, wiele wiedział i miał łatwy dostęp tam, dokąd przeciętny śmiertelnik w ogóle nie mógł się prześliznąć.
Od razu po przyjeździe do Krakowa spotkałem się z nim w moim lokalu kontaktowym, który znajdował się w mieszkaniu, współpracującej ze mną od roku, Małgorzaty Karsten ps. „Izolda”, mieszczącym się przy ul. Węgierskiej 10. Wspólnie przystąpiliśmy do pracy. „Warecki”' nie zawiódł. Dzięki niemu i przy pomocy innych kontaktów stosunkowo szybko udało się ustalić, że Krüger mieszka nie, jak sądziliśmy uprzednio, w znajdującym sie w Rynku pałacu Pod Baranami, lecz na samym Wawelu, a Urzęduje w siedzibie „rządu” GG, mieszczącej się w gmachu Akademii Górniczej, przy al. Mickiewicza.
Ustaliliśmy również, że niemal codziennie rano – z wyjątkiem dni, gdy nieobecny jest w Krakowie – jeździ do miejsca pracy wielkim otwartym, dwunastocylindrowym Mercedesem w stalowym kolorze. Udało się nam nawet zlokalizować miejsce garażowania owego Mercedesa. Były nim garaże SS, znajdujące się poza terenem Wawelu, bo przy ul. Kościuszki 49.
Te i inne dane przekazałem por. „Felkowi”, kontaktując go jednocześnie z „Wareckim”. Od tej pory współdziałali oni ze sobą ściśle w przygotowaniu akcji, a w pracę tę każdy z nich wniósł swój wkład, bo i „Felek” nie czekał biernie na te informacje, lecz sam także zbierał je, gdzie tylko mógł.
Żaden z nich wojny nie przeżył. „Felek” został, rozstrzelany 10 lutego 1944 r. w Warszawie podczas publicznej egzekucji przy ul. Barskiej, w miejscu upamiętnionym obecnie tablicą wmurowaną tam dla uczczenia zamordowanych Polaków.
Razem z nim zginął od niemieckich kul drugi uczestnik zamachu na Krügera, nieodłączny towarzysz „Felka”, który wspólnie z nim dzielił jeniecki los w Woldenbergu, wspólnie wydostał na wolność i potem służył w „Osie-Kosie”. Oczywiście myślę o por. Jerzym Kleczkowskim, „Jurku”. Przed Bożym Narodzeniem 1943 obydwaj ci oficerowie przypadkowo aresztowani zostali przez Niemców w jednym z lokali konspiracyjnych na warszawskim Starym Mieście, osadzeni na Pawiaku, a następnie po torturach, jakimi poddawano ich przy al. Szucha, daremnie usiłując zmusić do mówienia – rozstrzelani.
„Warecki” żył dłużej, bo do jesieni 1944 roku. Wpadł i został zamordowany po nieudanym zamachu na jednego z konfidentów gestapo niejakiego Wysmyka. Ów Wysmyk działał początkowo w Warszawie, gdzie został rozszyfrowany przez wywiad AK. Miano go zlikwidować, ale śmierci uniknął, stracił tylko w czasie wykonywanego nań zamachu oko. Po wyleczeniu Gestapo przerzuciło go do Krakowa.
Dowiedzieliśmy się o tym i „Warecki” otrzymał polecenie ustalenia jego miejsca zamieszkania i zebrania danych niezbędnych do likwidacji szpicla. Uczynił to, ale Wysmykowi i tym razem sie upiekło. Nie otworzył zamachowcem drzwi i uciekł drugimi. W czasie ucieczki spostrzegł stojącego w bramie „Wareckiego”, którego widział kilka razy w Kripo. Natychmiast zameldował o tym gestapowcom, którzy udali się do gmachu Kripo przy ul. Szlak z zamiarem aresztowania „Wareckiego”, gdy tylko tam sie pojawi. Ale „Warecki” nie przychodził, więc gestapowcy wspólnie z Wysmykiem poczęli go szukać w restauracjach i kawiarniach. Pech chciał, że po nieudanym zamachu na Wysmyka „Warecki” udał się na Podgórze i wstąpił do znajdującej się przy rynku restauracji Sikorskiego. Tam właśnie został aresztowany. Początkowo trzymano go w więzieniu policyjnym przy ul. Szlak 40, następnie w Gestapo przy Pomorskiej. W czasie przesłuchiwań był okrutnie bity i torturowany. Trzymał się tak twardo, że rozwścieczeni gestapowcy nie mogąc wydobyć od niego żadnych zeznań, dosłownie zakatowali go na śmierć.
Za te nieugiętą postawę i za swą mało na oko efektowną ale jakże potrzebną owocną służbę w konspiracji, zasłużył sobie rzetelnie na tych kilka słów wspomnienia.
Wróćmy jednak do akcji na Krügera Przy opisie samej akcji bojowej na Krügera korzystałem w pewnej mierze z artykułu Stefana Smarzyńskiego Zamach na Kruegera, „Tygodnik Powszechny” r. 1957, nr 17 (535).. Jak powiedziałem, dalszą pracę rozpoznawczo-obserwacyjną prowadzili przy pomocy „Wareckiego” członkowie grupy likwidacyjnej pod kierownictwem por. „Felka”. Trwała ona prawie przez cały marzec i była ogromnie denerwująca i uciążliwa. Przyniosła zaś pełne potwierdzenie wiadomości o Krügerze, jakie uzyskałem w czasie wstępnego rozpoznania. Stwierdzono, że garażujący poza Wawelem samochód przyjeżdża po Krügera na Wawel i wiezie go stamtąd na al. Mickiewicza. Zazwyczaj Krüger wyjeżdżał z Wawelu około godziny dziesiątej rano. Jeździł - zależnie od humoru - jedną z trzech tras. Obserwowano więc wszystkie trzy. Ze względu na to, że Krüger z pracy na Wawel wracał bardzo nieregularnie, o rozmaitych godzinach, było jasne, że zamachu trzeba dokonać rano. Sytuacje dodatkowo komplikował fakt, że Krüger dość często opuszczał Kraków, udając sie na inspekcję podporządkowanych mu jednostek, nie można więc było mieć pewności, że w dniu wyznaczonym na wykonanie wyroku będzie on w Krakowie. Ale dłuższe odwlekanie niczego by nie odmieniło. Jedynie jeszcze bardziej zwiększyło napięcie nerwowe oczekujących na akcje ludzi. Gdy więc wszystkie trasy dojazdu Krügera do pracy zostały ustalone, a członkowie zespołu zobaczyli, jak wygląda jego samochód, którym stale jeździł w towarzystwie szofera i adiutanta – por. „Felek” wyznaczył miejsce akcji. Był nim wylot ul. Wygody w al. Krasińskiego. O wyborze tego punktu zdecydowała skrupulatna analiza wyników obserwacji. Wprawdzie wybrany przez „Felka” punkt znajdował się w centrum dzielnicy niemieckiej, strzeżonej przez wiele posterunków i patroli, ale na to juz nie było rady. Od Niemców roiło się na całej trasie, a im bliżej Wawelu, tym spotykało sie ich więcej.
Decyzja „Felka” została zaakceptowana przez zastępcę dowódcy „Kosy”, kpt. „Jerzego” (Jan Papiewski). Objął on tę funkcję po kpt. „Andrzeju” (Zdzisław Pacak-Kuźmirski), który odszedł do oddziałów partyzanckich na terenach wschodnich. Kpt. „Jerzy” przyjechał w końcu marca do Krakowa, żeby zobaczyć, jak się mają sprawy; zapoznał się ze stanem przygotowań i uznał, że miejsce ustalone przez „Felka” daje duże szanse powodzenia. Tak juz więc zostało.
Następnie kpt. „Jerzy” wyjechał do Warszawy, w celu przekazania oczekującej w Krakowie grupie specjalnie na te akcję przygotowanych granatów. Były nimi „Filipinki” o zwiększonej sile wybuchu, wykonane w jednej z warszawskich podziemnych wytwórni broni pod osobistym kierownictwem wybitnego specjalisty inż. „Filipa”, od którego pseudonimu Chodzi tu o osobę płk Stanisława Krasnodębskiego ps. „Filip” z działu uzbrojenia KG AK. Por. Emil Kumor Wycinek z historii jednego życia, Warszawa 1967, s. 159. - jako że on był ich konstruktorem – przyjęły swą nazwę. Od właściwego przygotowania tych granatów zależało wszystko, gdyż one miały w zamachu odegrać główna rolę.
Dla żołnierzy, którzy mieli wykonać wyrok na jednym z najkrwawszych zbrodniarzy, jacy kiedykolwiek stąpali po polskiej ziemi, znów rozpoczął się okres oczekiwań. Tym razem jednak nie trwał on długo, bo kpt. „Jerzy” działał szybko.
31 marca 1943 r. łączniczka „Kosy” „Władka” otrzymała od ppłk. „Philipsa” rozkaz zabrania w dniu następnym „Filipinek” przechowywanych w wytwórni na Kole, i dostarczenia ich oczekującemu w Krakowie por. „Felkowi”.
„Władka” wyruszyła w tę drogę wspólnie z drugą łączniczką wspomnianą przeze mnie „Bogną” (Ireną Klimeszową). Prócz walizki, w której znajdowały się dwie odpowiednio przygotowane „Filipinki”, wiozły z sobą drugą, zawierającą Visy.
Wprawdzie wiem, że jeden z żyjących żołnierzy „Kosy”, który zresztą w akcji tej nie brał udziału i w tamtych latach był człowiekiem bardzo młodym, twierdzi, że ten szczegół przygotowań do zamachu na Krügera wyglądał inaczej, gdyż rzekomo ani pistoletów do Krakowa nie wieziono, ani „Bogna” nie towarzyszyła „Władce”, lecz wolno mi chyba pozostać przy swojej o tym opinii. Nie tylko dlatego, że będąc kierownikiem wywiadu „Kosy” miałem szerszy zakres widzenia, lecz także i z tej przyczyny, iż „Bogna” żyje i może być w tej sprawie koronnym świadkiem.
„Władka” (Aleksandra Sokalówna) absolwentka CIWF, używająca poprzednio pseudonimu „Malwina”, nie doczekała wolności. Była to wspaniała kobieta, żarliwa patriotka, dzielna łączniczka. Aresztowana 5 czerwca 1943 roku w kościele Św. Aleksandra w Warszawie, w pamiętnym dla „Kosy” dniu, znalazła się następnie w al. Szucha, gdzie Gestapo poddało ją wyrafinowanym torturom, które jednak nie zdołały wydobyć z niej ani jednego niepotrzebnego słowa. Po dwóch tygodniach męczarni sama pozbawiła się życia, zażywając truciznę. Miała wtedy 31 lat. Konspiracyjną działalność „Władki” niewątpliwie utrudniały jej nieco semickie rysy, odziedziczone po ojcu, znanym, lekarzu i społeczniku. Nie znała też języka niemieckiego.
Już to, jak sądzę, czyni mało prawdopodobnym wysłanie jej samej w ryzykowną podróż do Krakowa. Tym bardziej że jechała w przedziale zarezerwowanym tylko dla Niemców i miała dokumenty Volksdeutschki. Tak więc, powtarzam: „Filipinki” i według mnie pistolety zawiozły do Krakowa „Władka” z „Bogną”.
Podróż miały denerwującą, o czym wiem z relacji „Bogny”, dojechały jednak szczęśliwie, wzorowo wykonując powierzone im zadanie. W Krakowie, w lokalu konspiracyjnym przy ul. Pańskiej przekazały swój bagaż „Felkowi” i „Stanisławowi”, Przenocowały i nazajutrz powróciły do Warszawy.
Teraz przygotowania weszły w końcową fazę. 4 kwietnia przyjechał z Warszawy por. „Jurek” przywożąc rozkaz przeprowadzenia akcji. Wyznaczono ją na 6 kwietnia.
Ale dzień ten nadszedł i minął, a nie wydarzyło sie nic nadzwyczajnego, choć zamachowcy zajęli we właściwym czasie wyznaczone uprzednio stanowiska. Krüger w tym dniu nie wyjechał z Wawelu. Dlaczego – trudno powiedzieć. W każdym razie zespół czekał przez ponad dwie godziny, od ósmej do dziesiątej z minutami, po czym wycofał się.
Opracowany przez por. „Felka” plan akcji przewidywał jako wykonawców wyroku „Jędrka” i „Górala”. Pierwszy miał rzucić „Filipinkę” tuz pod maskę nadjeżdżającego samochodu, drugi cisnąć następną do środka otwartego wozu. Wyznaczono im stanowiska oddalone o kilkanaście metrów od siebie; „Jędrkowi” przy wylocie ul. Wygody na al. Krasińskiego w pobliżu płotu znajdującej sie tam szkoły im. Św. Jana Kantego, „Góralowi” nieco dalej w kierunku Zwierzynieckiej.
Ich ubezpieczenie mieli stanowić „Stanisław” i „Julian”. Ustalono, ze pierwszy sygnał o zbliżaniu Krügera da chusteczką „Jurek”, najbardziej wysunięty w kierunku, z którego oczekiwano stalowego mercedesa. Sygnał ten mieli odebrać „Felek” i „Stanisław” i przekazać go wykonawcom.
Dowódca akcji był por. „Felek”, a jego zastępcą i dowódcą grupy uderzeniowej – por. „Stanisław”. Wszyscy uzbrojeni byli w pistolety, wykonawcy mieli „Filipinki”.
Ale zawód jaki ich spotkał 6 kwietnia, powtórzył sie jeszcze kilkakrotnie. Szereg razy o godzinie 7.30 zbierali się na placu Kossaka i punktualnie o 8.00 zajmowali znane już im dobrze stanowiska. Pozostawali na nich przez przeszło dwie godziny, czujni, skupieni, napięci do ostateczności, pełni obaw o to, że jakiś głupi przypadek, o który nie było trudno w tej rojącej się od Niemców dzielnicy, pokrzyżuje cały kunsztownie opracowany plan. Upragniony Mercedes jednak nie nadjeżdżał.
Te codzienne niepowodzenia sprawiły, że zamachowcy byli juz u kresu wytrzymałości nerwowej. Niepokój udzielił się i mnie, gdyż zacząłem podejrzewać, że jakaś wiadomość o przygotowywanym zamachu przeciekła na zewnątrz, sprawiając, że Krüger zniknął. Nagabywałem wiec „Wareckiego”, aby starał sie wyjaśnić, co ta nieobecność Krügera oznacza. Nie przyszło mu to łatwo. Dwoił się i troił, w końcu jednak uzyskał informacje, które nas uspokoiły. Po prostu Krüger przebywał w terenie, gdzie inspekcjonował jednostki policyjne.
Nadal zatem każdego ranka zajmowano stanowiska.
17 kwietnia „Warecki” przekazał „Felkowi” jeszcze cenniejsza informację: 20 kwietnia, w 54 rocznicę urodzin Hitlera, w siedzibie „rządu” GG odbędzie się wielka i pompatyczna uroczystość z udziałem całej rezydującej w Krakowie elity hitlerowskiej. Oczywiście i Krüger musiał tam być, jeśli nie leżał ciężko chory.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, a „Felek” pragnąc, by ludzie odprężyli się przed akcją, która – jak wierzył – w dniu urodzin Führera dojdzie wreszcie do skutku, dal im dwa dni odpoczynku.
Nadszedł dzień 20 kwietnia. O 8 rano, jak i poprzednio, zamachowcy byli juz na stanowiskach, przy narożniku Wygody i Krasińskiego, tuz przy parkanie, okalającym budynek szkoły, zajętej przez Niemców na magazyny i zakłady krawieckie dla SS-manów. Teren akcji, na która tak długo czekali, znali już jak własna kieszeń, a trasę odskoku mieli od dawna i mądrze zaplanowaną.
Niestety, w ostatniej chwili okazało się, że przyjdzie im walczyć w osłabionym składzie. Nie przyjechał bowiem w żaden sposób nie mogąc zwolnic się z pracy, ppor. „Julian”. Jego nieobecność czyniła w planie dużą wyrwę, miał on bowiem wspólnie z por. „Stanisławem” stanowić bezpośrednią osłonę wykonawców. W wytworzonej sytuacji musiała się ona ograniczyć do osoby „Stanisława”.
Por. „Felek” nie poczynił jednak żadnych zmian. Wierzył, że „Stanisław”, mężczyzna dojrzały, opanowany, doświadczony w boju, poradzi sobie nawet i bez „Juliana”.
O 8 więc – jak wspomniałem – byli juz na stanowiskach. Wykonawcy ściskali w rękach przekazane im uprzednio przez łączniczki wielkie bukiety kwiatów, w których sprytnie ukryto „Filipinki”. Spacerując w ten wiosenny ranek po ulicy, z bukietami w dłoniach robili wrażenie młodych, zakochanych chłopców, oczekujących nadejścia swych umówionych na randkę dziewcząt. Po paru minutach zresztą bukiety te ulokowali za płotem.
Czekali prawie dwie godziny. Na kilkanaście minut przed 10, gdy już byli niemal pewni, iż i w tym dniu Krüger się nie pojawi, jeden z wykonawców „Jędrek”, dojrzał, że stojący w zasięgu jego wzroku „Stanisław” powiewa trzymana w reku chusteczką. A więc „Jurek” dostrzegł wóz Krügera”. Zasygnalizował o tym „Stanisławowi”, ten zaś, zgodnie z ustaleniami, przekazuje sygnał wykonawcom.
Od tego momentu minuty, które dotychczas wlokły się niemożliwie, poczęły przepływać w zawrotnym tempie. „Jędrek” i „Góral”, którzy także zauważyli znak „Stanisława”, błyskawicznie wydobyli zza płotu schowane tam bukiety. W chwili, gdy ponownie zajęli stanowiska, na ulicy ukazało, się dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Jeszcze kilka sekund dodatkowego napięcia. Ale Niemcy przeszli szybko, obojętnym spojrzeniem obrzucając chłopców z kwiatami. W minutę później „Jędrek” i „Góral” dostrzegli dobrze im znany samochód. Wolno jechał w ich kierunku.
Z odległości mniej więcej stu metrów dostrzegli siedzącego we wnętrzu odkrytego wozu Krügera. Gdy odległość między nimi a Mercedesem zmniejszyła się jeszcze bardziej, na odległość rzutu granatem - stojący, za wykonawcami „Stanisław” krzyknął: - Rzucać!
Pierwszy, jak zostało ustalone, cisnął swój bukiet „Jędrek”. Po nim - „Góral”. „Filipinki” nie trafiły jednak tam, gdzie miały trafić. Zamiast przed wozem i w jego wnętrzu – obydwie eksplodowały po ugodzeniu w tylną część samochodu. Siła eksplozji była tak wielka, że gdyby inżynier „Filip”, znalazł się w tym momencie obok zamachowców, miałby uzasadnione prawo do dumy. Granaty okazały się niezawodne w działaniu.
Jezdnia zadymiła, w budynku szkoły sypnęły się szyby, w powietrzu zawirowały kamienie. Mercedes Krügera tyłem wlokąc się po jezdni, dobrnął do jej krawężnika i tam znieruchomiał.
Była godzina 9.52.
Najtrudniejszy odskok miała bezsprzecznie grupa uderzeniowa: „Stanisław”, „Jędrek” i „Góral”. Wycofywali się z góry upatrzoną trasą, ścigani chaotycznym ogniem, otworzonym przez Niemców z okien domów przy al. Krasińskiego. „Stanisław” odchodził jako ostatni.
„Jędrek” miał - nie bardzo wiadomo od czego – skaleczoną rękę, która silnie krwawiła. To pogłębiło pewien szok, którego doznał w chwili eksplozji. Mogło to się tragicznie dla niego skończyć, bo stracił orientację, a nie widząc towarzyszy, zaczął głośno ich wołać, nie reagując zupełnie na komendy biegnącego za nim i usiłującego nim kierować „Stanisława”.
W pewnej chwili na drodze „Jędrka” pojawił się umundurowany Niemiec. Widząc zakrwawionego, szybko biegnącego chłopaka, usiłował go zatrzymać. Nastąpiło zderzenie i „Jędrek” upadł. Wprawdzie dźwignął się natychmiast, ale chyba by z tej opresji nie wyszedł, tym bardziej że „Góral” był już od niego znacznie oddalony, gdyby nie „Stanisław”. Porucznik wycelował z zimną krwią i Niemiec runął jak długi. Wtedy „Jędrek” wrócił do równowagi. Skrył zakrwawioną rękę, przerzucając przez nią płaszcz i spokojnie wycofywał się w stronę Zwierzynieckiej. A choć tak energicznie skręcił w jedną z przecznic, że „Stanisław” stracił go z oczu i nie mógł już odnaleźć – bez przeszkód dotarł do domu.
Był najmłodszym z uczestników akcji, miał lat 18. Zginął w pięć miesięcy później, rozstrzelony we wrześniu 1943 roku na Pawiaku. Zdrajca, który wkradł się do „Kosy” i spowodował pa¬miętną wsypę w kościele Św. Aleksandra - wskazał na aresztowanego wówczas „Jędrka” jako na jednego z uczestników zamachu na Krügera. Razem z „Jędrkiem” w tych samych okolicznościach wpadł w ręce Niemców jego nieodłączny przyjaciel, który w dniu 20 kwietnia rzucał drugą „Filipinkę”, dziewiętnastoletni „Góral”.
Do końca zachowywali się jak przystało żołnierzom Polski Podziemnej. Nie ujawnili niczego. „Jędrek” nie zdradził nawet własnego nazwiska i zastał rozstrzelany jako „Andrzej Lewiński”.
Andrzej Jankowski (ps. „Jędrek”) z Gorlic i Tadeusz Battek (ps. „Góral”) z Wadowic, dwaj serdeczni przyjaciele, jedni z najmłodszych żołnierzy „Kosy”, do ostatniego tchnienia dochowali wierności Polsce i zasłużyli na dobrą pamięć. A że byli wzorowymi harcerzami, myślę, iż pięknie byłoby, gdyby któraś z drużyn harcerskich z Wadowic czy Gorlic przyjęła ich imiona.
Dwaj pozostali uczestnicy akcji, nierozłączni „Felek” i „Jurek” bez przygód dotarli do Bronowic, gdzie mieli swą melinę. Jak już pisałem, też razem zginęli, rozstrzelani pod murem ulicy Barskiej w Warszawie.
Z pięciu bezpośrednich uczestników zamachu na Obergruppenführera Krügera jeden więc tylko przeżył wojnę, por. „Stanisław” (Tadeusz Klemens Wojs). Z akcji jednak cała grupa wyszła bez strat, jeśli nie liczyć zakrwawionej ręki „Jędrka”. W dwa dni później jej uczestnicy, zgodnie z otrzymanym bezpośrednio po zamachu rozkazem, udali się do Warszawy.
Niestety, zamach się nie udał, Krüger ocalał. Został kontuzjowany, śmierć przeszła obok niego dosłownie o milimetry, ale przeżył. Przez pewien czas po zamachu w ogóle nie pokazywał się w Krakowie. Później znów zaczął urzędować ze zdwojoną zaciekłością. Wydane w dniu 2 października 1943 roku „rozporządzenie o zwalczaniu zamachów na niemieckie dzieło odbudowy”, zapoczątkowało nową falę terroru, wyrażającego się serią egzekucji publicznych, dokonywanych na ulicach Warszawy i innych polskich miast.
Odwołany został ze swego stanowiska w październiku 1943 roku. Odszedł z wielkimi honorami, a w uroczystości pożegnalnej, którą dyrygował Hans Frank, choć on to był sprawcą przeniesienia Krügera na tle zadrażnień kompetencyjnych, uczestniczył sam Heinrich Himmler. Obydwaj nie szczędzili Krügerowi słów uznania za jego ofiarna służbę.
Jak mu sie później wiodło, nie wiem, podobno dowodził jakąś dywizją Waffen-SS.
Po zamachu Gestapo szalało, ale nie mogło uchwycić żadnej nitki, która doprowadziłaby do kłębka. Ta bezradność gestapowców wywoływała wśród zamieszkałych w Krakowie Niemców prawdziwy popłoch.
Fakt, że ci, którzy w biały dzień, w sercu niemieckiej dzielnicy, tuż pod bokiem generalnego gubernatora, ośmielili się zaatakować samego sekretarza stanu do spraw bezpieczeństwa, generała SS, pozostali nieujęci – sprawił, iż Niemcy pojęli, że tym łatwiej każdego z nich może dosięgnąć polski odwet.
Choć więc zamach nie przyniósł zamierzonego skutku, miał wielkie znaczenie psychologiczne. Był dla krakowskiego Gestapo prawdziwą klęską i skompromitował je w oczach Niemców.
Warszawskim gestapowcom udało się częściowo wyrównać ten rachunek. Ujęli i zamordowali, jak już pisałem „Jędrka” i „Górala”. Byli niewątpliwie sprytniejsi niż ich krakowscy koledzy, bardziej aktywni i doświadczeni w walce z Polską Podziemną, a przede wszystkim udało im sie wprowadzić do jednego z najbardziej bojowych jej oddziałów, do „Kosy”, zdrajcę i szpicla.
Ale to już inna historia. Przykra i bolesna. Pominąć jej jednak nie można, więc teraz o niej kilka słów.


4.1.2. Włodzimierz Kalicki, 20 kwietnia 1942 r. Kiepski rzut, GW Duży Format 22.04.2008

Pozostający w cieniu gubernatora Franka i skrycie rywalizujący z nim Krüger jest odpowiedzialny za planowanie, przygotowanie i wykonanie praktycznie wszystkich hitlerowskich zbrodni w GG. To on organizował getta dla ludności żydowskiej, on odpowiada za stworzenie w nich tragicznych warunków bytowych powodujących wysoką śmiertelność stłoczonych w nich mieszkańców. Krüger planował i nadzorował przeprowadzenie Akcji Reinhard, w trakcie której w obozach zagłady wymordowano ok. 1 milion 700 tys. Żydów. Krüger odpowiada też za zbrodnie na ludności polskiej.
Tadeusz Battek budzi się i wstaje wcześnie, dużo wcześniej niż zwykle. Krząta się po swoim pokoju w domu przy ul. Komorowskiego w Krakowie. Sprawdza pistolet. Wreszcie nadchodzi godzina wyjścia. Zakłada długi płaszcz i nieśpiesznie idzie na ulicę Retoryka. 19-letni Battek jest harcerzem drużyny z Wadowic, żołnierzem AK pseudonim „Góral”. Ulica Retoryka jest niemal pusta. „Góral” spaceruje pod domem łączniczki „Krysi”. Po chwili zjawiają się Edward Madej, porucznik WP, w AK - „Felek”, i 18-letni harcerz drużyny harcerskiej z Gorlic Andrzej Jankowski - „Jędrek”. Od strony ul. Pańskiej nadchodzi Tadeusz Wojs „Stanisław”.
Wszyscy są żołnierzami „Kosy”, zorganizowanego pod kryptonimem „Osa” (od nazwy: Organizacja Specjalnych Akcji Bojowych) elitarnego oddziału podległego bezpośrednio Komendzie Głównej AK, przeznaczonego do prowadzenia akcji dywersyjnych i bojowych, w tym do likwidacji wyższych funkcjonariuszy gestapo, policji i hitlerowskiej administracji. W tym roku „Osa” weszła w skład oddziałów dyspozycyjnych właśnie powołanego Kierownictwa Dywersji AK i otrzymała nowy kryptonim: „Kosa”. Krakowski oddział „Kosy” w nadzwyczajnie trudnych warunkach konspiracyjnych w 1942 roku przez wiele miesięcy przygotowywał zamach na generalnego gubernatora Hansa Franka. Wszystko było już zapięte na ostatni guzik, ale komendant główny AK gen. „Grot”-Rowecki ostatecznego rozkazu wykonania zamachu nie wydał. Zamiast tego zlecił likwidację także rezydującego na Wawelu wyższego dowódcy SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie SS-Obergruppenführera Friedricha Krügera. Pozostający w cieniu gubernatora Franka i skrycie rywalizujący z nim Krüger jest odpowiedzialny za planowanie, przygotowanie i wykonanie praktycznie wszystkich hitlerowskich zbrodni w GG. To on organizował getta dla ludności żydowskiej, on odpowiada za stworzenie w nich tragicznych warunków bytowych powodujących wysoką śmiertelność stłoczonych w nich mieszkańców. Krüger planował i nadzorował przeprowadzenie Akcji Reinhard, w trakcie której w obozach zagłady wymordowano ok. 1 milion 700 tys. Żydów. Krüger odpowiada też za zbrodnie na ludności polskiej. Zamachowcy nie mieli szczęścia. Od dwóch tygodni godzinami wystawali w szyku bojowym w dzielnicy niemieckiej, na rogu alei Krasińskiego i ulicy Wygoda. Krüger powinien przejeżdżać tędy z Wawelu do swojego biura, ale nie pojawił się. Dziś są urodziny Hitlera. Krüger musi pojechać na oficjalne obchody w niemieckiej dzielnicy. „Góral” zatrzymuje się przed drzwiami wejściowymi domu „Krysi”. Łączniczka ma mu przekazać dwie bomby wyprodukowane w Warszawie specjalnie na tę okazję. „Krysia” wreszcie wychodzi. „Góral”, który spodziewa się teczki z ukrytymi w niej pociskami, baranieje. Dziewczyna niesie dwa piękne bukiety kwiatów. „Krysia” śmieje się: „Tak, to dla ciebie, w dowód sympatii”. Gdy „Góral” odbiera kwiaty, pod ich ciężarem opadają mu ręce. Bomby schowane są wewnątrz bukietów. „Góral” wręcza jeden z bukietów „Jędrkowi”. Sztab akcji wyznaczył ich do rzucania bomb, bo uznano, że sprawni fizycznie młodzieńcy najlepiej wywiążą się z tego zadania. „Stanisław” tłumaczy „Góralowi”, że szósty uczestnik akcji, „Julian”, miał nieoczekiwane kłopoty w pracy i nie mógł się zwolnić. Jego zadania przejmie „Stanisław”. Uczestnicy akcji zajmują wyznaczone miejsca na rogu alei Krasińskiego i ulicy Wygoda, obok parterowego budynku szkoły im. św. Jana Kantego zamienionej na magazyn mundurów SS. Aleja Krasińskiego to teraz reprezentacyjna ulica dzielnicy niemieckiej. W nowoczesnych czteropiętrowych budynkach wzdłuż niej mieszkają funkcjonariusze okupanta i ich rodziny. W magazynie mundurowym zawsze jest pełno uzbrojonych esesmanów. A jednak to doskonałe miejsce do przeprowadzenia zamachu. Stojący zaledwie trzy metry obok budynku szkoły Jana Kantego niepozorny, murowany domek powinien być dla uciekających zamachowców doskonałą osłoną przed ostrzałem z budynków przy Krasińskiego i z magazynu SS.
„Jędrek” i „Góral” chowają bukiety z bombami pod płotem.
Mija kwadrans, pół godziny. O 9 rano „Stanisław” podchodzi do „Górala” i „Jędrka”. Najmłodsi uczestnicy akcji są podenerwowani przedłużającym się oczekiwaniem na samochód Krügera. „Stanisław” przed wojną był zawodowym oficerem straży kolejowej. Jego doświadczenie i zimna krew imponują najmłodszym żołnierzom jego grupy; nazywają go ciepło „wujciem” i ufają mu bezgranicznie. Widząc ich zdenerwowanie, „Stanisław” łamie zasady konspiracji i wdaje się z nimi w długą pogawędkę o sprawach jak najdalszych od czekającej ich akcji. Po półgodzinie „wujcio” wraca na swoje stanowisko.
A odkrytego mercedesa z rejestracją „Ost 31” jak nie ma, tak nie ma.
Dochodzi 9.30. Zamachowcy tkwią na swoich stanowiskach już ponad półtorej godziny. To zaczyna być niebezpieczne.
Nagle „Jędrek” dostrzega, że stojący z przodu, na czatach, „Stanisław” sięga do kieszeni i wyciąga chusteczkę. Machnięcie białą chustką to znak, że nadjeżdża mercedes Krügera.
„Stanisław” dostrzega wzrok „Jędrka”. Kręci przecząco głową, odwraca się plecami i czyści nos. Po chwili obaj ryczą ze śmiechu.
Ale za kwadrans dziesiąta „Stanisław” ostentacyjnie macha chusteczką. „Jędrek” zapomina o konspiracji i woła do Battka: „Tadek!”. Obaj podchodzą do płotu i podnoszą bardzo ciężkie bukiety. „Jędrek” staje tuż przy rogu szkoły św. Jana Kantego, „Góral” 15 metrów dalej. I właśnie w tym momencie na chodniku pojawia się dwóch umundurowanych Niemców. „Góral” wstrzymuje oddech, ale oni tylko ciekawie przyglądają się wielkiemu bukietowi i idą dalej. „Stanisław” szybkim krokiem wraca w stronę obu bezpośrednich wykonawców zamachu. Mija ich bez słowa, gdyż z budynku szkoły akurat ktoś wychodzi. Staje za „Góralem” i „Jędrkiem”.
Jest 9.49, gdy ich oczom ukazuje się wielki czarny mercedes. Gdy samochód jest w odległości mniejszej niż 100 metrów, „Góral” i „Jędrek” rozpoznają siedzącego w nim Krügera. Kat Generalnego Gubernatorstwa siedzi wyprostowany, siodlastą czapkę ma nasuniętą głęboko na oczy. „Stanisław” krzyczy: „Rzucać!”.
„Jędrek” miota swój bukiet jako pierwszy. W powietrzu fruwają odpadające odeń kwiaty. „Jędrek” chybia. Miał rzucić bombę pod silnik samochodu, tymczasem jego pocisk uderza w bagażnik. Potworny huk, jezdnia w mgnieniu oka zasnuwa się kłębami dymu. „Góral” rzuca swój bukiet o sekundę później. Jego bomba miała eksplodować wewnątrz samochodu, ale ona też trafia w tył mercedesa. Następny straszliwy wybuch. „Jędrek” ogłuszony pada na chodnik.
Z okien szkoły sypie się szkło. Dekiel z tylnego koła mercedesa z gwizdem przelatuje nad głową leżącego „Jędrka” i rozbija się o mur. W jezdni widać niewielki lej. Mercedes toczy się wolno i zatrzymuje przy przeciwległym skraju jezdni. Z rozbitego baku cieknie benzyna.
Niemal natychmiast po eksplozjach w oknach zamienionej na magazyn SS szkoły pojawiają się umundurowani Niemcy. Strzelają chaotycznie, niecelnie, ale „Stanisław” wie, że jeszcze chwila i ich ogień zacznie być skuteczny. Nie ma już czasu, by podbiec do znieruchomiałego mercedesa, ewentualnie dobić esesmanów i zabrać Krügerowi dokumenty.
„Stanisław” woła: „Odwrót!”. „Jędrek” przytomnieje, podnosi się i chwiejnie biegnie w stronę ul. Wygoda. „Góral” idzie za nim spokojny, spacerowym krokiem. „Stanisław” czeka, aż obaj miną go, i wycofuje się jako ostatni.
„Góral” zgodnie z planem skręca za mały murowany domek przy szkole. Domek chroni go przed niemieckim ostrzałem od strony alei Krasińskiego. „Jędrek” tymczasem biegnie dalej lewą stroną Wygody, doskonale widoczny dla strzelających Niemców.
„Góral” woła: „Do mnie! Na prawo!”. Ale „Jędrek” ciągle jest w szoku po wybuchu. Nie zauważa, że zostawia za sobą wyraźny ślad krwi cieknącej z poranionej ręki. Pędzi Wygodą, krzycząc: „Wujciu, ratuj! Wujciu, ratuj!”.
Ale „wujcio” „Stanisław” jest z tyłu, ubezpiecza odwrót.
Z bramy wyskakuje umundurowany Niemiec. Nie ma broni, podstawia nogę ciągle oszołomionemu „Jędrkowi”. Ranny przewraca się, ale natychmiast zrywa się na równe nogi. Niemiec rzuca się na „Jędrka” i usiłuje go obezwładnić. Szamocą się, gdy dobiega wreszcie „Stanisław”. „Wujcio” ratuje „Jędrka”. Strzał z przyłożenia kładzie napastnika na bruku.
Zamachowcy przebiegają przez skwerek przy ul. Retoryka. „Jędrek” w końcu dochodzi do siebie. Zdejmuje płaszcz, obwiązuje krwawiącą rękę. Gwałtownie skręca w ulicę Felicjanek. Tam zwalnia, idzie spokojnym krokiem zwykłego przechodnia.
Gdy „Jędrek” skręca, „Stanisław” traci go z oczu. Przez chwilę szuka rannego na ulicy Smoleńsk, ale wycie syren samochodów gestapo uświadamia mu, że powinien natychmiast wycofać się. Przy uniwersytecie łapie tramwaj i dojeżdża do swego mieszkania na Pańskiej 7. Drzwi otwiera mu matka i szepce w progu: „Jędrek już jest!”. Rana Jędrka krwawi mocno, ale nie jest groźna.
„Góral” bezpiecznie dociera do swego mieszkania na Komorowskiego.
„Felek” i „Jurek” tramwajem dojeżdżają do Bronowic, do konspiracyjnej meliny.
Wewnątrz ogromnego kordonu żandarmerii otaczającego miejsce zamachu po żołnierzach AK pozostał tylko lej w jezdni alei Krasińskiego i kilka łusek na ulicy Wygoda.
Ale „Stanisław” i „Jędrek” są w kiepskim nastroju. Wiedzą, że Krüger uszedł z życiem - w najlepszym razie jest tylko lekko ranny.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
Al. Krasińskiego 13 - tablica upamiętniająca uczestników zamachu na Krügera 20.04.1943 (odsłonięta 20.04.1990) [Sowiniec 2014]

Uwagi [wg Sowiniec]:
20 kwietnia 1943 roku przy ulicy Wygoda żołnierze krakowskiego Ośrodka Dyspozycyjnego Kedywu OSA-KOSA dokonali zamachu na wyższego dowódcę SS i policji w GG – F. Krügera. Zamach się nie udał; Krüger został ranny, śmierć poniósł towarzyszący mu oficer Wehrmachtu. W zamachu udział wzięli: Edward Madej „Felek” (d-ca), Jerzy Kleczkowski „Jurek”, Tadeusz Klemens Wojs „Stanisław”, Tadeusz Battek „Góral”, Andrzej Jankowski „Jędrek”.

***

4.2.1. Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, WL 1974, s.265

Na ul. Wygoda żołnierze krakowskiego Ośrodka Oddziału Dyspozycyjnego „Kedywu” OSA-KOSA (Organizacji Specjalnych Akcji Bojowych) dokonali zamachu na wyższego dowódcę SS i policji w GG W. Krügera. Zamach nie powiódł się: Krüger został tylko kontuzjowany, śmierć poniósł natomiast kapitan Wehrmachtu.
Bezpośredni uczestnicy zamachu na Krügera w dniu 20.IV.1943 r.
Edward Madej „Felek” – dowódca akcji
Jerzy Kleczkowski „Jurek”
Tadeusz Klemens Wojs „Stanisław”
Tadeusz Battek „Góral”
Andrzej Jankowski „Jędrek”.
Godzinę policyjną przesunięto od 19.00 do 5 rano.

***

4.2.2. Stachiewicz 1975

Pewnym odstępstwem od tej zasady[1] była przeprowadzona przez krakowski zespół oddziału „Kosa”[2] wieloosobowa akcja na Krügera[3] w dniu 20 kwietnia 1943 roku.
Według zachowanego oryginalnego meldunku[4] z tej akcji sześcioosobowa grupa w składzie: „Góral” (Tadeusz Battek) z bombą i pistoletem, „Czesław” (Andrzej Jankowski) z bombą, „Wojtek-Stanisław” (Klemens Tadeusz Wojs) z pistoletem, „Wojtek-Karol” (Julian Krężel) także z pistoletem, „Bogusław-Bolesław” (Edward Madej) i „Bogusław-Jan” (Jerzy Kleczkowski) również z pistoletami - zaatakowali auto wiozące generała Friedricha Krügera o godzinie 9.50 przy skrzyżowaniu al. Krasińskiego i ul. Wygoda. W wyniku tej akcji prawdopodobnie zraniono Krügera, zabito dwóch Niemców, przeszkadzających w odskoku z miejsca akcji, a z grupy, przeprowadzającej akcję, ranny został odłamkami bomby rzucający ją „Góral”[5].

[1] Chodzi o omówioną wcześniej konieczność – wynikająca ze specyfiki sytuacji konspiracyjnej Krakowa – przewagi indywidualnie przeprowadzanych zamachów, nie wiążących się z jakąkolwiek szerszą walką. [uwaga JB]
[2] Oddział „Kosa” został zorganizowany pod kryptonimem „Osa” (Organizacja Specjalnych Akcji Bojowych) w 1942 r. - jako jednostka podległa Komendzie Głównej AK, z zadaniem prowadzenia akcji dywersyjno-bojowych o charakterze zaczepnym, odwetowym i ochronnym, wymierzonych również w wyższych funkcjonariuszy gestapo, policji i administracji okupacyjnej na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Z tej racji posiadał oddziały w Warszawie, Krakowie, Lublinie i Lwowie. W ramach oddziału powołano pod koniec 1942 r. specjalną komórkę o kryptonimie „Zagralin”, która przeprowadziła udane akcje dywersyjne w Rydze i Berlinie. Po utworzeniu Kedywu oddział wszedł w r. 1943 w skład oddziałów Kedywu KG pod kryptonimem „Kosa”.
[3] Friedrich Wilhelm Krüger - był zastępcą generalnego gubernatora od 1939 r. Wyższy dowódca SS, gestapo i policji w tzw. Generalnym Gubernatorstwie, sekretarz stanu do spraw bezpieczeństwa w tzw. „rządzie” GG, generał SS i policji, odpowiedzialny od początku okupacji za terror i represje, m.in. za wywiezienie do obozów koncentracyjnych profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, masowe egzekucje, pacyfikacje i akcję wysiedlenia Zamojszczyzny, eksterminacją Polaków pochodzenia żydowskiego. Po nim objął funkcją Wilhelm Koppe.
[4] AWIH, sygn. III/I7/7.
[5] Według niektórych historyków w akcji na F. Krügera nie brał udziału „Wojtek-Karol” (Julian Krężel), który zgodnie z planem wchodził w skład zespołu akcyjnego, jednakże w ostatniej chwili nie mógł zwolnić się z miejsca pracy i na akcję nie przybył. Meldunek formowany zaraz po akcji przez dowódcę oddziału mógł w istocie tej korekty nie uwzględnić. Por. Stefan Smarzyński: Zamach, którego nie było. Zamach na gen. Krügera. „Tygodnik Powszechny” nr 48 z 30 XI1958 r., nr 17 z 26 IV1959 r.

***

4.2.3. Andrzej Chwalba, Dzieje Krakowa, WL 2002, s.289

Najlepiej przygotowani do trudnych akcji żołnierze ZO, a następnie Kedywu, działali w Organizacji Specjalnych Akcji, czyli w Osie, powstałej w maju 1942 r. Jej zadaniem było wykonywanie wyroków na wyższych funkcjonariuszach aparatu wroga. Celem pierwszego ważnego uderzenia był gen. Friedrich Krüger, podsekretarz stanu, dowódca SS i policji GG, szef powstałego 7 V 1942 sekretariatu stanu do spraw bezpieczeństwa przy rządzie GG, uznany za odpowiedzialnego za liczne akty terroru. 20 IV 1943, w rocznicę urodzin Hitlera, Edward Madej z warszawskiego Osa-Kosa, we współpracy z Kedywem krakowskim, dokonał na alei Krasińskiego (Aussenring) zamachu. W jego wyniku Krüger został ciężko ranny, ale przeżył, a później wyjechał z Krakowa.

***

4.2.4. Akcja Krüger, w: Encyklopedia Krakowa, PWN 2000

Akcja Krüer, kryptonim nieudanego zamachu na rezydującego w Krakowie dowódcę SS i policji w GG F.W. Krügera, odpowiedzialnego za aresztowania profesorów wyższych uczelni krakowskich (Sonderaktion Krakau) i nauczycieli gimnazjalnych (Sonderaktion II), a także wysiedlenia ludności na Zamojszczyźnie. W połowie 1942 Komendant Główny AK nakazał krakowskiej sekcji Organizacji Specjalnych Akcji Bojowych AK, kryptonim „Osa” („Kosa 30”), likwidację Krügera. Przygotowaniami kierował przybyły z Warszawy A. Kunicki („Rayski”); na miejsce zamachu wybrano al. Krasińskiego u wylotu ul. Smoleńsk. 20 IV 1943 5-osobowa ekipa pod dowództwem szefa krakowskiej sekcji „Osy-Kosy 30”, por. E. Madeja „Felka”, przeprowadziła akcję zakończoną niepowodzeniem: granaty uszkodziły samochód, a Krüger został ranny; zginął żołnierz niemiecki, jeden z zamachowców odniósł lekkie rany. Po akcji krakowska sekcja „Osy-Kosy 30” została rozwiązana. 20 IV 1990 na budynku u zbiegu al. Krasińskiego i ul. Smoleńsk odsłonięto tablicę pamiątkową.



4.4. Bibliografia

- Kunicki Aleksander, Zamach na gen. SS Krügera, WTK, 1966, nr 13
- Smarzyński Stefan, Zamach na Krügera, Tygodnik Powszechny, 1957, nr 17 (535)
- List do redakcji, Tygodnik Powszechny, 1966 nr 17 [wg bibliografii Piwowarski 1994]


Bibliografia [wg Sowiniec]
- Adamczewski, Kraków, s. 273
- Czapczyńska, Inwentaryzacja, t. II
- „Dziennik Polski” 1990 nr 92
- Gąsiorowski, Kuler, s. 224
- kartoteki MHmK
- Pomnik Czynu Zbrojnego Żołnierzy Polski Walczącej, s. 18
- Rozmus „Buńko”, Pamięć zakuta, s. 104-105
 DO GÓRY   ID: 52105   A: dw         

3.
Ambrożego Grabowskiego 3 - mieszkanie Stryjeńskich, miejsce konspiracyjnej premiery „Powrotu Odysa” w Podziemnym Teatrze Niezależnym Tadeusza Kantora; tablica upamiętniająca premierę „Powrotu Odysa”



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca premierę „Powrotu Odysa”
ul. Grabowskiego 3, fasada kamienicy
Autor projektu graficznego: Zbigniew Prokop
Autor tekstu i układ: Cricoteka
Inicjator: Cricoteka
Fundator: Cricoteka
Wymiary:
Materiał: brąz
Data odsłonięcia: grudzień 2004

Inskrypcja:
W tym domu / w czerwcu 1944 roku / Tadeusz Kantor wystawił Powrót Odysa Stanisława Wyspiańskiego/ w wykonaniu artystów / podziemnego teatru Niezależnego



4.1. Agnieszka Podyma, Podziemny Teatr Niezależny Tadeusza Kantora, (ul. Szewska 21)

W okupowanym przez Niemców Krakowie teatr podziemny był dla jego mieszkańców, jedną ze znamiennych form walki w czasie wojny, zarówno dla twórców spektakli jak i dla ich odbiorców. Dbałość o polską tradycję, pielęgnacja żywego słowa w ojczystym języku, troska o rozwój kultury, stała się równie ważnym orężem w walce z okupantem, jak i bezpośrednia konfrontacja z bronią w ręku. Twórcy podziemnych scen teatralnych w Krakowie, narażali swe życie i wolność by kultywować polskie słowo i pokrzepiać serca rodaków w czasach narodowej zagłady. Ryzyko dekonspiracji w Krakowie było bardzo wysokie, gdyż miast jako stolica Generalnego Gubernatorstwie było przepełnione wrogą narodowo i ideologiczne ludnością. W czasie 5-letniej okupacji liczba Niemców mieszkających w Krakowie stale rosła. Dla wielu z nich miasto Krakau stał się spokojną przystanią i krajówką przed służbą frontową na Wschodzie. Często mieszkali w wydzielonych kwaterach wśród Polaków. Utrzymanie w konspiracji licznych krakowskich teatrów funkcjonujących w prywatnych mieszkaniach był wyjątkowo trudne i ryzykowne. Oprócz samych Niemców liczna była grupa rozsianych po mieście folksdojczów, którzy z wyjątkowa gorliwością starali się zachować czujność i skrupulatnie wywiązywali się z obowiązków wobec nowej niemieckiej ojczyzny. Dlatego imponująca jest liczba działających scen teatralnych funkcjonujących najczęściej w prywatnych mieszkaniach oraz liczba wystawionych przestawień (ponad 80)[1] i uczestniczących w nich widzów (około 6000 osób)[2]. Najważniejsze sceny działające w okupowanym Krakowie to: Krakowski Teatr Podziemny Adama Mularczyka 16 przedstawień (w tym 8 premier)[3], Teatr Rapsodyczny Mieczysława Kotlarczyka (22 przedstawienia), Teatr Kantora, (12 przedstawień), Teatr Goreckiego (19 przedstawień), Teatr Młodych, (9 przedstawień), Teatr Staicha (10 przedstawień) i Teatr Świderskiego (14 przedstawień)[4].
Artyści z kręgu Kunstgewerbeschule, szkoły utworzonej przez Niemców w miejsce ASP, powołali do życia Podziemny Teatr Niezależny. Spiritus movens tego przedsięwzięcia był Tadeusz Kantor. Sam nie był uczniem Kunstgewerbeschule, ale bywał w niej ze względu na swą przyszłą żonę Ewę Jurkiewicz. Pracował w pobliskich warsztatach teatralnych, przygotowujących dekoracje do niemieckich wówczas przestawień Teatru Słowackiego. Zajęcie to, podobnie jak studiowanie w Kunstgewerbeschule, dawało złudne poczucie bezpieczeństwa, przed przymusowym wyjazdem na roboty do Niemiec. Tadeusz Kantor charyzmatyczny artysta - wizjoner, cieszył się dużym autorytetem wśród uczniów szkoły. Zgromadził młodzieńczych zapaleńców teatru, którzy narażając swe życie poświęcali się Melpomenie. Zbierali się potajemnie, przygotowywali rekwizyty i kostiumy a zaproszonymi na spektakl byli wtajemniczeni widzowie. Całość przybrała formę niemalże pierwotnego Misterium. Odważną, najbardziej ryzykującą była Ewa Siedlecka, malarka i graficzka, uczennica Kunstgewerbeschule, która na spektakl przeznaczyła swoje mieszkanie. Przy ul. Szewskiej 21/5[5] odbyły się próby i pierwsze autorskie przedstawienie Podziemnego Teatru Niezależnego Tadeusz Kantora. Reżyser na swój okupacyjny debiut wybrał Balladynę Juliusza Słowackiego. Premiera odbyła się 22 maja 1943 r. Mieszkanie Ewy Siedleckiej przy Szewskiej doskonale się nadawało do realizacji przedstawienia w warunkach konspiracyjnych. Po pierwsze miało pokoje od strony oficyny, co pozwalało na pełniejszą realizację dźwiękową. Spektakl miał nawet oprawę muzyczną, na pianinie podczas przedstawienia grana była „Legenda” Ludomira Różyckiego i „Polonez fis-moll” Fryderyka Chopena. Dodatkowo mieszkanie przy Szewskiej miało drugie wejście od podwórka, co pozwalało na wypadek rewizji, szybko przeprowadzić ucieczkę zgromadzonych widzów i aktorów przez tylną klatkę schodową. Był to jeden z ważniejszych walorów lokalowych konspiracyjnego teatru[6]. Scena był zarazem widownią, wyczystko odgrywało się w salonie, wyposażonym w empirowe meble i obrazy z przełomu wieków[7] rodzeństwa Siedleckich, Stanisława i Ewy.
Tadeusz Kantor realizując romantyczną tragedię Juliusza Słowackiego, był pod silnym wpływem estetyki Bauhasu[8], polegającej na minimalizacji scenografii, geometryzacji kostiumów i nieeksponowania czynnika literackiego dramatu. Był to teatr plastyczny, o konstruktywistycznej scenografii i kubistycznych kostiumach, świadomie unikający naturalistycznych elementów. Głównym akcentem scenograficznym przedstawienia była blaszana forma ustawiona na środku pokoju, swym kształtem przypominająca zarys twarzy ludzkiej. Była to Goplana w formie konstruktywistycznego bio-obiektu stworzonego przez Kantora[9]. W dotychczasowych przedstawieniach „Balladyny”, Goplana była ukazywana jako zmysłowa nimfa. U Kantora to blaszana, abstrakcyjna forma porównywana z cmentarnym pomnikiem[10], wokół którego krążyły mechaniczne elfy Chochlik i Skierka. Sam Kantor, 50 lat po premierze, swą Goplanę - wodnicę słowiańską nazwał upiornym bóstwem wojny upozowaną w konstrukcję z blachy[11]. Postać Kirkora polskiego rycerza, w konstruktywistycznym kostiumie z szeroką obręczą na biodrach świadomie urągała romantycznym wyobrażeniom tego bohatera. Plastyczna forma nowoczesnej kreacji teatralnej, zaskakiwała widzów, stwarzała liczne interpretacyjne niuanse i pobudzała wyobraźnie znaczne bardziej niż dosłownie opowiedziana legenda zawarta w narracji Słowackiego.
W Balladynie zagrali artyści amatorzy, głównie z Grupy Młodych Plastyków, zaproszeni przez Kantora, reżysera i jedynego inscenizatora, precyzyjnie określający role poszczególnych postaci. W latach powojennych, wszyscy młodzi artyści stali się wybitnymi osobistościami polskiej kultury i nauki. „Nazwiska błyszczące na firmamencie sztuki …”[12]. Tytułową rolę zagrała Lila Proszkowska – Krasicka (po wojnie dyrektor średniej szkoły muzycznej w Świdnicy). Kirkora odtworzył Jerzy Turowicz (późniejszy redaktor znamiennego „Tygodnika Powszechnego”). Grabca wykreował - pod postacią rozczochranego krzaku Tadeusz Brzozowski (malarz, grafik i scenograf), w postać Aliny wcieliła się – Krystyna Bandurowa (później dziekan wydziału filozoficznego w Łodzi). Ewa Siedlecka – właścicielka mieszkania (artystka - plastyk), zagrała Wdowę. W Filona wcielił się Marcin Wenzel (scenograf we wrocławskim teatrze), Kanclerza zagrał Franciszek Puget (aktor teatru Groteska w Krakowie). Postać Chochlika odtworzyła Anna Chwalibożanka (aresztowana jesienią 1944 r. za współpracę z AK, wojnę przeżyła[13]) a Skierkę - wykreowała Marta Stebnicka (późniejsza wybitna aktorka krakowskich scen Starego Teatru i Teatru im. J. Słowackiego, reżyser i profesor PWST). Konferansjerem - narratorem był Mieczysław Porębski (po wojnie profesor historii sztuki UJ a zarazem wybitny teoretyk i krytyk sztuki ). Rolę inspicjenta i zarazem pilnującego bezpieczeństwa pełnił kuzyn właścicielki mieszkania Ks. Marcin Siedlecki. Stojąc na ulicy kontrolował sytuację, w razie niebezpieczeństwa miał dać sygnał do ucieczki zgromadzonych, tylnym wyjściem.[14] Jak powiedziała jedna z aktorek Teatru Niezależnego Janina Kraupe-Świderska[15], odtwórczyni Goplany (a właściwie jej głosu), spektakl dla konspirujących artystów i widzów był, „…mówiąc banalnie, wyrwą od codzienności, na którą składały się kolejki do sklepów, źle ogrzewane mieszkania, zagrożenie łapankami, świadomość, że wielu z bliskich przyjaciół żyje w stanie bezpośredniego zagrożenia życia, bo przebywają w obozie, są Żydami albo zostali wywiezieni na roboty przymusowe.”[16] Nie dziwi zatem sukces sceniczny spektaklu Kantora. W takiej adaptacji Balladyna wystawiona został w warunkach okupacyjnych aż 8 razy[17].
Rok później Teatr Niezależny Młodych Plastyków wystawił Powrót Odysa Stanisława Wyspiańskiego. Premiera odbyła się w czerwcu 1944 r. na ul. Grabowskiego 3[18] w mieszkaniu Magdaleny Stryjeńskiej, a poprzedziły ją próby w stróżówce mieszkania Pugetów przy ul. Piłsudzkiego[19].
Spektakle Podziemnego Teatru Niezależnego w czasie zniewolenia narodowego, poruszały widzów, głęboko pobudzały uczucia patriotyczne, mimo że wybrane przez Tadeusza Kantora dramaty polskiej klasyki nie nawiązywały wprost do ucisku i walki z okupantem. W tym okrutnym dla ludzkości czasie artyści sceny i widzowie mieli szansę zachować niezależność artystyczną i wolność ducha.

[1] 86 przedstawień podaję T. Kwiatkowski, Krakowski teatr konspiracyjny, „Pamiętnik Teatralny”, 1963, z. 1-4, s. 146-154, a 89 spektakli podaje A. Chwalba, Dzieje Krakowa, Kraków w latach 1939-1945, pod red. J. Bieniarzówny i J. M. Małeckiego, Kraków 2002, s. 331.
[2] Tamże.
[3] A. Chwalba, op. cit., 329-330.
[4] T. Kwiatkowski, Krakowski teatr konspiracyjny, [w:] Kunstgewerbeschule 1939-1943 i Podziemny Teatr Niezależny Tadeusza Kantora w latach 1942-1944, red. J. Chrobak, K. Ramut, T. Tomaszewski, M. Wilk, Cricoteka, Kraków 2007, s. 25.
[5] www.cricoteka.pl, Teatr Niezależny, Ośrodek Dokumentacji Sztuki Tadeusza Kantora.
[6] A. Mateja, O Turowiczu, Janina Kraupe-Świderska, strona poświęcona Jerzemu Turowiczowi, Narodowe Centrum Kultury, Kraków 2011.
[7] J. J. Szczepański, Pierścień Balladyny, [w:] Pierścień „Balladyny”, Gra z Teatrem Podziemnym Tadeusza Kantora, koncepcja i redakcja Z. Barana, Kraków 2003, s. 23.
[8] T. Kantor odwoływał się do minimalistycznych i geometrycznych rozwiązań scenograficznych Laszlo Moholy Nagy’a i Oskara Schlemmera, [w:] G. Naylor, Bauhaus, Warszawa 1977.
[9] O awangardowej formie Goplany pisał m. in.: J. Kydryński, Krakowski teatr konspiracyjny, „Twórczość” nr 3, 1946.
[10] L. Stangret, Tadeusz Kantor, Malarski ambalaż totalnego dzieła, Kraków 2006, s. 11.
[11] Zapis spotkania w Galerii Krzysztofory, Teatr Podziemny – Awangarda – „Tygodnik Powszechny”, Kraków 28 listopada 1990 r., [w:] Pierścień „Balladyny”, Gra z Teatrem …, s. 38.
[12] Cyt. za: T. Kantorem, tamże, s. 41.
[13] Aktorzy Teatru Podziemnego Tadeusza Kantora, Kunstgewerbeschule 1939-1943 …, op. cit., s. 33.
[14] Kunstgewerbeschule 1939-1943 …, op. cit., s. 19.
[15] Janina Kraupe Świderska, malarka, artysta grafik, profesor ASP w Krakowie, studiowała w czasie wojny w latach 1940-41 w Kunstgewerbeschule, tam poznała artystów, którzy utworzyli Grupę Młodych Plastyków, [w:] Kunstgewerbeschule 1939-1943, op.cit., s. 34.
[16] A. Mateja, op.cit.
[17] Kunstgewerbeschule 1939-1943 …, op.cit., s. 19.
[18] www.cricoteka.pl, Teatr Niezależny, op.cit.
[19] Kunstgewerbeschule 1939-1943 …, op.cit., s. 19.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Grabowskiego 3 - tablica upamiętniająca premierę „Powrotu Odysa” w Podziemnym Teatrze Niezależnym Tadeusza Kantora (odsłonięta XII 2004) [Sowiniec 2014]

Uwagi (wg Sowiniec):
tablica odsłonięta w 60. rocznicę premiery Powrotu Odysa Stanisława Wyspiańskiego w Podziemnym Teatrze Niezależnym Tadeusza Kantora; odsłonięcia dokonały: Marta Stebnicka (grała w tym spektaklu rolę Telemaka) i Janina Kraupe (grała w wystawionej wcześniej Balladynie)

***

4.2.1. Encyklopedia Krakowa, PWN 2000
Teatr Niezależny


Konspiracyjny teatr eksperymentalny, działający 1942-44, stworzony przez T. Kantora w kręgu Grupy Młodych Artystów, studentów przedwojen¬nej ASP i okupacyjnej Kunstgewerbeschule; próby i spektakle odbywały się w prywat¬nych mieszkaniach, m.in. T. Brzozowskiego (ul. Topolowa), E. Jurkiewicz (ul. Św. Filipa 11), E. Siedleckiej (ul. Szewska 21), F. Pugeta (ul. Piłsudskiego 18), M. Stryjeńskiej (ul. Grabowskiego 3); reżyserem, inscenizatorem i scenografem był T. Kantor; do zespołu należeli: T. Brzozowski, A. Bunsch, A. Chwalibożanka, A. Cybulski, H. Jasiecki, J. Kraupe, J. Lauowa, M. Porębski, M. Proszkowska, F. Puget, E. Siedlecka, M, Stebnicka, J. Turowicz, M. Wenzel, K. Zwolińska-Bandurowa, współpracowali: E. Jurkiewicz, Z. Grochot, ks. M. Siedlecki, kompozytorka J. Garścia; wystawiono Śmierć Orfeusza wg Orfeusza J. Cocteau (1942?), konstruktywistyczną wersję Balladyny J. Słowackiego (V 1943) oraz Powrót Odysa S. Wyspiańskiego (3 wersje, w ostatniej, z przełomu czerwca i lipca 1944, Kantor wprowadził ideę „realności biednej”); planowano wystawienie Budy jarmarcznej A. Błoka i Pana Twardowskiego T. Kantora.

***

4.2.2. Andrzej Chwalba, Dzieje Krakowa. Kraków w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 2002. Rozdział VI. Kraków polski. 3. Polskie Państwo podziemne (tajne państwo), G. Podziemie artystyczne

Drugim fenomenem teatralnego Krakowa, a i teatralnej Polski, choć zupełnie innego rodzaju, był Teatr Niezależny Młodych Plastyków, czyli teatr Tadeusza Kantora. Jego twórca nawiązywał do dorobku awangardowego teatru Krakowa lat 30. Cricot, który był tworzony przez młodą „malarie”, środowisko znane z braku szacunku dla kanonów artystycznych i autorytetów. Owa młoda „malaria” skupiała „świat cyganów, koczowników, opozycjonistów”[1].
W okresie okupacji inscenizacje teatru plastyków, czy raczej rodzaju „anty-teatru”, różniły się od teatru tradycyjnego. Forma plastyczna była osią przedstawienia. Nie wprowadzano rozróżnienia na scenę i widownie. Widz stawał się niejako uczestnikiem spektaklu. Widownia zatem włączała się w akcję sceniczną. Wielkie wrażenie na publiczności wywarł Powrót Odysa Stanisława Wyspiańskiego, wystawiony w 1944 r. w mieszkaniu architekta i konserwatora zabytków Tadeusza Stryjeńskiego (zmarłego w 1943 r.). „Zobaczyliśmy Odysa w podartym płaszczu żołnierskim i pogiętym hełmie szturmowym, rozbitka wielkiej wojny, który po latach tułaczki wraca do swego domu [...]. Nikły snop światła lampy z tekturowym reflektorem... zarys okopu, rozbity miotacz min”[2]. Kantor nie był zachwycony ani miejscem wystawienia sztuki, ani scenografią, uważał bowiem, iż idealnym miejscem dla Powrotu Odysa mogły być jeszcze tory kolejowe i dworzec. Oczywiście w warunkach okupacji taki pomysł nie mógł być zrealizowany. Największym wydarzeniem artystycznym została okrzyknięta Balladyna Juliusza Słowackiego, która „wywołała żywy oddźwięk wśród bywalców teatru... Kantor stał się rewelacją i aż głośno było o nim w Krakowie”[3]. W opinii Juliusza Kydryńskiego teatr Kantora stał się „najciekawszym zjawiskiem artystycznym Krakowa na przestrzeni pięciu lat”[4]. Niektórzy jednak krytycznie, a przynajmniej z dużym dystansem przyjmowali „dziwactwa” autora, tłumacząc je jego młodością, i byli przekonani, że z wiekiem mu to przejdzie. Jak się (później) okazało - nie przeszło, a jeszcze się pogłębiło.

[1] Z. Leśnodorski..., s. 225.
[2] Z. Leśnodorski..., s. 110.
[3] T. Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia..., s. 136. Z Kantorem współdziałał m.in. Mieczysław Porębski.
[4] J. Kydryński, Topima, Kraków 1969, s. 112, 304.



4.4. Bibliografia

Bibliografia (wg Sowiniec):
- (AN), „Dziennik Polski” 2004, 13 XII
- KB, Na pamiątkę „Powrotu Odysa”, „Gazeta Wyborcza” 2004, 13 XII
- Kronika Krakowa, s. 355
- Powrót Odysa i Podziemny Teatr Niezależny Tadeusza Kantora 1942-1944, red. J. Chrobak, E. Kulka, T. Tomaszewski, wyd. Cricoteka, Kraków 2004
- Teatr mój widzę ogromny
 DO GÓRY   ID: 52121   A: dw         

4.
Antoniego Hoborskiego 20 (Kosocice) - działająca od listopada 1942 roku konspiracyjna drukarnia Krakowskich Wojskowych Zakładów Wydawniczych



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca tajną drukarnię
ul. Hoborskiego 20 (Kosocice), na fasadzie domu mieszkalnego
Autor:
Inicjator:
Fundator: krakowscy drukarze, członkowie Związku Zawodowego Pracowników Poligrafii
Materiał: metal
Wymiary: 70 cm x 50 cm
Data odsłonięcia: 1974

Inskrypcja:
W podziemiach tego domu w latach / 1940-1945 działała tajna drukarnia / pod nazwą / „Konspiracyjne Wojskowe / Zakłady Wydawnicze” / Pracownicy tej drukarni / z narażeniem życia drukowali / i kolportowali ulotki, broszury / i prasę podziemną antyhitlerowską. // Ku upamiętnieniu walki towarzyszy sztuki / drukarskiej o wolność Polski tablicę tę / wmurowali krakowscy drukarze zrzeszeni / w Związku Zawodowym Pracowników Poligrafii // Kosocice 1974



4.1. Opracowania i relacje

Konspiracyjna prasa w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej 1939-1945, Wydawnictwo Literackie, 1980. [fragmenty]

[…]
Kierownictwo polskiej konspiracji wojskowej, przygotowując się do zbrojnej rozprawy z hitlerowskim okupantem w odpowiednim momencie, skoncentrowało się głównie na rozbudowie akcji propagandowej. Trzeba przypomnieć, że walką propagandową prowadzono przy użyciu różnych środków: propagandy ustnej, mówionej (Prom), ulicznej (Pula), a przede wszystkim prasowej[1]. Początkowo w kierownictwie Służby Zwycięstwu Polski (SZP), jednej z pierwszych konspiracyjnych organizacji wojskowych, istniał spór o to, co ma być przedmiotem propagandy. Jedni (np. komendant stołecznej SZP) uważali, że należy się ograniczyć do informowania społeczeństwa o faktach i wydarzeniach (stąd zalew biuletynów radiowych, sygnałów, komunikatów, informatorów czerpiących materiał z nasłuchu radiowego), większość jednak stanęła na stanowisku ukierunkowanego oddziaływania na społeczeństwo poprzez konspiracyjną prasą[2].
W pierwszej fazie funkcjonowania konspiracji wojskowej w Komendzie Głównej SZP, przekształconej potem w Komendę Główną Związku Walki Zbrojnej (ZWZ), prasą konspiracyjną zajmował się Oddział Polityczno-Propagandowy (kierował nim mjr Tadeusz Kruk-Strzelecki, sekretarz Politycznego Komitetu Porozumiewawczego). W połowie 1940 r. po ustanowieniu Komendy Głównej ZWZ w kraju zostało utworzone Biuro Informacji i Propagandy (BIP), które przejęło Oddział Polityczno-Propagandowy i podporządkowane mu redakcje pism. BIP stanowił VI Oddział Komendy Głównej i podlegał bezpośrednio komendantowi głównemu ZWZ, a następnie AK. Posiadał swoją własną strukturę terenową i obejmował nią wszystkie szczeble struktury organizacyjnej najpierw SZP, następnie ZWZ i AK. Terenowi szefowie BIP-u merytorycznie podporządkowani byli szefowi BIP-u Komendy Głównej. Na niższych szczeblach (od powiatu w dół) występowała dwutorowość propagandy: istniały referaty propagandowe przy sztabach wojskowych (propaganda pierwszego rzutu) oraz w ramach kadry obywatelskiej cywilnej (propaganda drugiego rzutu). Pierwszy rzut miał zajmować się wydawaniem pism i ich rozpowszechnianiem w szeregach wojskowych, drugi - ich popularyzowaniem w lokalnych ośrodkach, prowadzeniem propagandy ustnej, ulicznej, itp.[3]
Organizacje wojskowe prowadziły propagandę wielokierunkową: wśród własnych oficerów i żołnierzy, całego zróżnicowanego społeczeństwa, żołnierzy niemieckich i cywilnej ludności niemieckiej, a także adresowaną do jeńców wojennych różnej narodowości znajdujących się w niewoli hitlerowskiej, osadzonych w obozach na terenie Polski[4]. Zadaniem akowskiej prasy podziemnej było w miarę szybkie i rzetelne informowanie społeczeństwa o przebiegu działań wojennych i położeniu międzynarodowym ze szczególnym uwzględnieniem spraw polskich, informowanie o sytuacji w kraju i stanowisku władz Polski Podziemnej oraz rządu polskiego, ogłaszanie postanowień i zarządzeń konspiracyjnych władz, kształtowanie postaw patriotycznych i budzenie ducha oporu, utrwalanie poczucia godności narodowej, wytworzenie w miarę jednolitego frontu wewnętrznego[5]. Wytyczne w tych sprawach ulegały ciągłym modyfikacjom, niezmiennymi jednak elementami były tezy o jednoczeniu różnych konspiracyjnych oddziałów wojskowych w ramach AK w imię posłuszeństwa nakazom naczelnego wodza i lojalności wobec rządu, wrogiej postawie wobec hitlerowców, lojalności wobec sojuszników zachodnich oraz o wrogości i niechęci do ZSRR (choć stanowisko wobec Kraju Rad ulegało różnym zmianom).
Biuro Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, kierowane przez płka Jana Rzepeckiego (jego zastępcą był Tadeusz Wardejn-Zagórski), miało w swym obrębie kilka wydziałów i referatów obejmujących całokształt spraw politycznych i gospodarczych okupowanego kraju, studiujących zjawiska wywołane okupacją i polityką okupanta, przejawy terroru, podziemne życie polityczne, tajną prasę, opracowujących serwisy informacyjne dla prasy podziemnej, redagujących cotygodniowe meldunki dla komendanta AK, przeglądy prasy itp. Biuro obejmowało kilka wydziałów, m. im. ogólny (sprawy organizacyjne, personalne, prawne itp.), informacji (dział studiów polityki międzynarodowej, informacje o położeniu politycznym kraju, redagowanie codziennego serwisu informacyjnego), propagandy (akcje propagandowe za pomocą radia, prasy, teatru, agitacji ulicznej, propaganda wśród wroga - tu powstał podwydział „N”, prowadzący propagandę dywersyjną w języku niemieckim, oraz „R” - antyradziecki), korespondentów wojennych, Biuro Historyczne, Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze, Wydział Cenzury Wojskowej.
Biuro Informacji i Propagandy wymagało od prasy terenowej bezwzględnego podporządkowania się i przestrzegania wytycznych w zakresie propagandy, karząc lub odwołując ze stanowisk redaktorów pism konspiracyjnych tych, którzy zbyt daleko odeszli od nakreślonej linii (tak było np. w wypadku redaktorów „Żołnierza Polskiego”, „Przeglądu Polskiego”, „Ku wolności”, „Watry”). Zalecenia i wytyczne przekazywano w postaci dokumentów wewnętrznych, prasy agencyjnej, a także na naradach szefów terenowych BIP-ów. Nie zawsze wypełnianie zaleceń kierownictwa BIP-u było łatwe, czego dowodem są zachowane jego dokumenty zawierające takie np. stwierdzenia:
[...] w przewidywaniu wielkich wydarzeń wojennych i szybkich przemian politycznych trudno jest sprecyzować hasła propagandowe dla naszej prasy bez obawy zdezaktualizowania wskazań. Trudne też jest kierowanie się nią z dnia na dzień. Dlatego też trzeba pozostawić znaczną swobodę tematów poszczególnym redakcjom pism okręgowych i obwodowych, dając im polecenia czytywania naszej prasy centralne[6].
W początkowym okresie prasa SZP i ZWZ miała charakter głównie informacyjny. Bieżące informacje z nasłuchu radiowego miały przeciwdziałać kłamliwej propagandzie niemieckiej, pobudzać społeczeństwo do aktywnej obrony przed okupantem, uodporniać na próby duchowego osłabienia narodu. Taki charakter miała zarówno prasa centralna, jak i prasa terenowa, w tym również i w Krakowie. Po r. 1942 zakres propagandowego oddziaływania prasy akowskiej znacznie został rozbudowany - o czym już wspomniano wcześniej.
[…]
Po powstaniu „Biuletyn Informacyjny” drukowany był w Krakowie w drukarni „Akropol”. Składany był najprawdopodobniej przez Antoniego Nowakowskiego, łamany przez Jana Kuglina, drukowany przy współudziale zecera Magnuszewskiego[7]. Przez cały okres ukazywania się „Biuletyn Informacyjny” stanowił wzór dla akowskiej prasy terenowej. Prasa terenowa przedrukowywała z niego artykuły problemowe, a także korzystała z jego serwisu przy ocenie spraw polskich.
[…]
Biuro Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK dysponowało również wydawnictwami agencyjnymi przeznaczonymi dla pism prowincjonalnych. W latach 1940-1945 ukazywała się „Agencja Prasowa”, która początkowo nosiła podtytuł: „Agencja Prasowo-Artykułowa dla Pism Prowincjonalnych”, a następnie „Agencja Prasowa wydawana przez PZP dla całej prasy podziemnej”. Redagowana była m. in. przez Tadeusza Kobylewskiego, Wojciecha Zagórskiego, Tadeusza Kanię-Żenczykowskiego, najpierw w Warszawie, a po powstaniu w Krakowie. Był to „tygodniowy przegląd dla obsługi redakcji czasopism prowincjonalnych, serwis o charakterze informacyjnym, oparty na raportach terenowych okręgów ZWZ w całym kraju”. W artykule wstępnym redakcji czytamy:
Przypominamy, że „Agencja Prasowa” jest przeznaczona wyłącznie na użytek redakcji pism i nie może być kolportowana poza ich obrębem. Redakcje mogą przedrukowywać wszystkie artykuły bez podawania źródła[8].
Pismo wychodziło od jesieni 1940 r., początkowo jako przedsięwzięcie prywatne, a następnie Komendy Obrońców Polski (KOP), co można np. odczytać z nr 8 (99) z 25 lutego 1042 r. Po włączeniu zaś KOP w skład AK stało się pismem agencyjnym Komendy Głównej AK. Do nr 9 (100) z l marca 1942 r. pismo nosiło tytuł „Ajencja Prasowa...” Od 1942 r. na łamach pisma zaczyna się ukazywać dużo materiałów antykomunistycznych (np. Komunizm a sprawa polska - nr 21, Jeszcze o akcji dywersanckiej - nr 22, Bandytyzm i dywersja bolszewicka - nr 22, Pod nową maską - stara robota - nr 25, czy stałe ataki na Komintern - nr 24, 31, 49). Redakcja „Agencji” prowadzała też stałą polemikę z pismami PPR, takimi jak: „Trybuna Wolności”, „Okólnik Polskiej Partii Robotniczej”, „Trybuna Ludu”, „Trybuna Chłopska”, „Gwardzista”. Akowska prasa w Krakowie przedrukowywała ten materiał.
Po upadku powstania warszawskiego „Agencja Prasowa” ukazywała się w Krakowie na Bielanach. Objętość pisma wynosiła 9-14 stron. Redaktorami byli: R. Goldman, T. Kobylewski, W. Zagórski[9].
Do BIP-u Okręgu Krakowskiego i redakcji pism AK tu wychodzących docierały również pisma agencyjne, wyspecjalizowane pod względem tematycznym. […] Jakość informacji radiowych zamieszczanych na łamach pism agencyjnych często budziła zastrzeżenia odbiorców[10], zdarzały się bowiem niedokładności, a nawet wręcz błędy. Stąd też krakowski BIP wzbogacał i weryfikował informacje z nasłuchu radiowego przez własny nasłuch audycji BBC, radia Ankary oraz radiostacji szwajcarskich.
Ośrodki wydawnicze Armii Krajowej powstawały w powiązaniu ze strukturą terenową tej organizacji. Jednym z nich był ośrodek krakowski. Komenda Główna nie była w stanie obsłużyć całego kraju wydawnictwami centralnymi, stąd też płynęły zalecenia tworzenia pism lokalnych. W „Wytycznych do pracy propagandowej” Komenda Główna AK tak uzasadniała swe postępowanie:
Lokalne pismo spełnia rolę wychowawczą drogą zamieszczania odpowiednich artykułów i urabia społeczność i siłę organizacji. Fakt zasilania szeregów własnym pismem silnie spaja członków organizacji, jest doskonałym łącznikiem między dowództwem a szeregami żołnierskimi. Poza tym ośrodki nie otrzymują takiej ilości pism, aby pokryły zapotrzebowanie, a także pisma z Warszawy dochodzą na prowincję zawsze z opóźnieniem. Czytelnicy domagają się wiadomości z dnia wczorajszego lub dzisiejszego. Głód tych wiadomości może zaspokoić tylko pismo wydawane w tym ośrodku[11].
W okręgu krakowskim w początkowym okresie posługiwano się prasą centralną. Ponieważ ilość tej prasy była niewielka, powstająca Komenda Okręgu powołała do życia Biuro Informacji i Propagandy (liczyło 38 osób), kierowane przez Kazimierza Rolewicza („Olgierda”), i przystąpiła do wydawania własnej lokalnej prasy. Ilość pism wydawanych przez SZP-ZWZ-AK w okręgu krakowskim znacznie przekraczała siedemdziesiąt tytułów. W samym Krakowie wydawano trzydzieści trzy pisma, nie licząc wszystkich czasopism wydawanych przez Szare Szeregi. Najwięcej ukazywało się tygodników, bo aż dziewiętnaście, a tylko pięć pism codziennych (dzienników), trzy dwutygodniki, jeden miesięcznik; pozostałe ukazywały się nieregularnie[12] . Były to przede wszystkim pisma informacyjne, zmierzające do upewnienia możliwie stałego dopływu informacji, i informacyjno-propagandowe, które - zachowując nie zmieniony dział informacji - formułowały cele i zadania ruchu konspiracyjnego, prowadziły świadomą akcję wychowawczo-propagandową przez liczne rozważania teoretyczne i komentarze polityczne. Nadto ukazywały się trzy pisma agencyjne, wśród których jedno („Agencja Prasowa”) stanowiło kontynuację pisma warszawskiego, oraz cztery pisma specjalistyczne („Bicz”, „Dodatek do Agencji Prasowej”, „L’Information”, „Służba Kobiet”).
Największą liczbę tytułów konspiracyjnych pism akowskich w Krakowie odnotowujemy w latach 1943-1944. W 1943 r. ukazywało się szesnaście pism, w 1944 r. dwadzieścia. Początki były znacznie skromniejsze. W 1939 r. zaczęło wychodzić jedno pismo („Głos Ludu”), rok później było ich już dziewięć; w 1941 r. ukazywało się sześć pism, a w 1942 r. - siedem tytułów. W ostatnim roku wojny, w styczniu, w Krakowie wydawano siedem pism („Agencja Prasowa”, „Biuletyn Informacyjny”', „Dodatek do Agencji Prasowej”, dwa pisma zatytułowane „Dziennik Radiowy”, „Małopolska Agencja Prasowa”, „Wiadomości”).
Najliczniejsze były pisma informacyjne, wydawano ich osiemnaście w różnych latach. Żywotność dzienników zamykała się w granicach od kilku miesięcy do sześciu lat; najdłużej utrzymywały się następujące tytuły: „Wiadomości” (6 lat), „Dziennik Radiowy” (3 lata), „Przegląd Wojskowy” (3 lata).
[…]
Krakowskie „Wiadomości” można uważać za główny organ informacyjny Komendy Okręgu AK, przeznaczony przede wszystkim dla środowisk inteligenckich. Wydawane były przy współudziale krakowskiej konspiracyjnej komórki Zrzeszenia Dziennikarzy Ziem Zachodnich pod redakcją Stanisława Ziemby.
Stanisław Ziemba w trakcie prac związanych z działalnością konspiracyjnych kursów dziennikarskich dla przyszłych pracowników prasy polskiej nawiązał kontakt ze swym dawnym znajomym z Katowic inż. Kazimierzem Drozdowskim, który prowadził przedsiębiorstwo budowlane („Kazimierz Drozdowski - Przedsiębiorstwo Budowlane”) zajmujące się m. in. czyszczeniem i miniowa¬niem zardzewiałych mostów kolejowych. Podjął w tym przedsiębiorstwie pracę, co zapewniało mu posiadanie dobrych dokumentów, potwierdzonych przez odpowiedni okupacyjny nadzór kolejowo-wojskowy, pozwalających stosunkowo bezpiecznie działać w konspiracji. Dzięki kontaktom Drozdowskiego Stanisław Ziemba dotarł do niejakiego Józefa Grochala („Artura”), oficera rezerwy, głęboko zaangażowanego w konspiracji akowskiej, który zapro¬ponował mu redagowanie podziemnej gazetki.
Spotkanie odbyło się w mieszkaniu matki Drozdowskiego przy ul. Zamenhofa 10 - wspomina po latach S. Ziemba. - „Artur” przedstawił mi, że mają dobrze zakonspirowaną powielarnię, sieć urządzeń nasłuchowych i małe odbiorniki ze zrzutów, dobrze ustawioną sieć kolportażową[13].
Stanisław Ziemba podjął się zorganizowania zespołu ludzi. Wśród jego współpracowników znaleźli się Tadeusz Sroka („Walek”), przygotowujący serwis agencyjny, Leon Sroka, Bolesław Surówka i Antoni Bieżanowski (z zawodu nauczyciele). Korespondentem „Wiadomości” był m. in. Stanisław Szczerba („Bezet”, „Linus”), syn dozorcy przy ul. Mikołajskiej 5, który w tej starej średniowiecznej kamienicy urządził skrytkę na konspiracyjne materiały. Korzystał z tej skrytki również Stanisław Ziemba, który nie wiedział nawet, że ten stosunkowo niepozorny młody człowiek, działacz Szarych Szeregów i sympatyk SPD, był współredaktorem innych pism konspiracyjnych: „Przeglądu Polskiego”, „Wiatry”, „Na ucho”, „Czuwaj”, oraz że w tej samej kamienicy powielano niektóre z tych pism[14]. Inne skrytki redakcji „Wiadomości” mieściły się przy ul. Starowiślnej, w jednej z kamienic w pobliżu Wisły, gdzie znajdowała się brama przechodnia na ul. Szeroką, oraz w publicznym szalecie przy Plantach Dietlowskich[15].
„Wiadomości” początkowo redagowane były w mieszkaniu rodziny Murczyńskich przy ul. Berka Joselewicza. Córka gospodarzy, była nauczycielka, trudniła się handlem (prowadziła sklepik z artykułami gospodarczymi na rogu Szpitalnej i Małego Rynku), stąd S. Ziemba mógł uchodzić za pracownika owego sklepu, zajmującego się pisaniem podań do władz, rachunków itp.:
Co drugi dzień rano, a w niektórych okresach codziennie, w znanym tylko mnie mieszkaniu przy ul. Berka Joselewicza wystukiwałem na cicho piszącej maszynie ostatnie wiadomości z radia zagranicznego. Po wypełnieniu dwóch matryc, uzupełnionych wiadomościami krajowymi, wkładałem je w środek „Voelkischer” lub „Das Reich” i zwinąwszy brałem w rękę, by otwarcie, na wierzchu, gdyż to było najbezpieczniejsze, zanieść je do przechodniej bramy przy ul. Starowiślnej[16].
Stąd matryce, schowane za rurami wodociągowymi, były przez łącznika przenoszone do drukarni. Powielano je w różnych miejscach, przez jakiś czas w mieszkaniu Tadeusza Franiszyna przy ul. Brackiej 5. Drugim punktem redagowania „Wiadomości” było mieszkanie Tadeusza Sroki i Antoniego Bieżanowskiego przy ul. Starowiślnej 8:
Otóż w tym pokoju została zorganizowana tzw. melina, czyli ściślej się wyrażając, gabinet redakcyjny. Maszyn do pisania było dwie [...]. Poza tym były dwie skrytki, niesłychanie genialnie pomyślane. Jedna mieściła się w szafie, druga zaś w podłodze[17].
W „Wiadomościach” - poza informacjami z nasłuchu BBC (nasłuch prowadził wiolonczelista z Filharmonii, Polak, mieszkający w kamienicy zamieszkanej przez Niemców, przy al. Słowackiego) - zamieszczano również komunikaty organizacji podziemnych, ostrzeżenia przed zdrajcami oraz przed podejrzanymi o współpracę z niemieckimi władzami, a także liczne komentarze polityczne. Te ostatnie właśnie, w których nie zawsze przestrzegano wytycznych BIP-u, stały się przedmiotem konfliktu pomiędzy redaktorem naczelnym „Wiadomości” a szefem krakowskiego BIP-u (chodziło o komentarze na temat stosunków polsko-radzieckich). W wyniku tych sporów St. Ziemba przeniósł się w połowie 1944 r. do Warszawy, gdzie organizował konspiracyjną sieć dla przyszłej Polskiej Agencji Telegraficznej, redagowaniem zaś pisma zajął się Tadeusz Sroka.
[…]
„Małopolski Biuletyn Informacyjny” był głównym organem Krakowskiej Komendy Okręgu AK, wydawanym przez Biuro Informacji i Propagandy, kierowanym przez wspomnianego już Kazimierza Rolewicza „Olgierda”, którego zastępcą był Edward Heil („Jerzy”), pełniący jednocześnie funkcję komendanta chorągwi Szarych Szeregów. Pierwszy numer pisma ukazał się 14 marca 1942 r. Początkowo nosił tytuł „Biuletyn Informacyjny Małopolski”, kopiując w pewnym stopniu centralny organ Komendy Głównej AK „Biuletyn Informacyjny”, Od września 1943 r., od numeru 35 nastąpiła zmiana tytułu na „Małopolski Biuletyn Informacyjny”. Pismo przedrukowywano artykuły problemowe, komentarze i jak każdy organ AK zamieszczało rozkazy i komunikaty władz wojskowych, obwieszczenia i zarządzenia Delegata na Kraj, komunikaty i odezwy Kierownictwa Walki Podziemnej, a następnie Kierownictwa Walki Cywilnej, wytyczne propagandowe oraz „nakazy chwili”. Przy ocenie spraw polskich „Biuletyn Informacyjny Małopolski” korzystał albo z serwisu „Biuletynu Informacyjnego”, albo z „Agencji Prasowej”. Stąd często jego redakcja przedrukowywała artykuły wstępne, wyrażające stanowisko Komendy Głównej AK.
Bardzo bogata i różnorodna była problematyka „Małopolskiego Biuletynu Informacyjnego”. Już od pierwszego numeru ukazywały się artykuły dotyczące przebudowy ustroju w powojennej Polsce, z tym że na plan pierwszy wysuwano sprawę odzyskania niepodległości oraz ustalenia korzystnych dla Polski granic (bez naruszania granicy wschodniej). Problematyka artykułów związana była z zagadnieniami prawno-ustrojowymi, przebudową gospodarki, kwestią mniejszości narodowych. W programie przemian ustrojowych lansowano wzorzec demokracji parlamentarnej przy jednoczesnym zachowaniu konstytucji kwietniowej z 1935 r. Uważano, iż należy zapewnić swobodę działania różnym stronnictwom i partiom politycznym oraz prawa obywatelskie. Wychodząc z tego założenia „Małopolski Biuletyn Informacyjny” krytykował systemy „totalne”, stawiając na jednej płaszczyźnie systemy ustrojowe Włoch, Niemiec i ZSRR[18]. Przebudowę gospodarki łączono z powiększeniem terytorium Polski w wyniku zwycięskiej wojny, z rozbudową przemysłu, z reformą rolną, której bardzo ogólnikowy zarys ukazany został w ogłoszonej Deklaracji porozumienia czterech stronnictw z 15 lipca 1943 r., wchodzących w skład Krajowej Reprezentacji Politycznej, „ustalającej taki podział użytków rolnych, który ,by zapewnił największą ilość zdrowych, mocnych, jednorodzinnych gospodarstw chłopskich, gwarantujących wyżywienie całego narodu”[19]. Sprawę mniejszości narodowych wiązano z problemem usunięcia większości Niemców i Żydów z terytorium Polski, podobnie traktowano problem ukraiński.
Sporo miejsca „Małopolski Biuletyn Informacyjny” poświęcał problematyce kulturalnej i oświatowej. Część artykułów ukazywała zniszczenia dokonane w kulturze polskiej, a szczególnie w Krakowie, przez hitlerowców. Pismo dość skrupulatnie odnotowywało przypadki grabienia zabytków kultury, niszczenia jej pomników, ludzi. Oceniając negatywnie politykę kulturalną i oświatową okupanta, „Małopolski Biuletyn Informacyjny” zachęcał do uczenia młodzieży, do organizowania życia kulturalnego w konspiracji. Jednocześnie prowadził akcję propagandową przeciwko uczęszczaniu do niemieckich kin, teatrów, czytaniu „gadzinowej” prasy, ujawniając dywersyjny charakter poczynań okupanta.
Redakcja pisma niezwykle aktywnie występowała przeciwko lewicy społecznej, zwalczając pepeerowskie koncepcje walki z okupantem, przeciwstawiając tej koncepcji program walki ograniczonej, nawołując do biernego oporu. Posługiwała się przy tym znaną, stale rozbudowywaną teorią „dwóch wrogów”, dwu frontów: „Na drugim froncie wewnętrznym walki z komunizmem musi, zarówno jak przeciw Niemcom, stanąć cały naród” - głosiła w redakcyjnym artykule pt. Dwa fronty[20]. Atakując PPR, pismo argumentowało:
Dlaczego musimy zwalczać PPR i jej przybudówki? Dlatego, że jest ona w Polsce agenturą obcego i nieprzyjaznego mocarstwa. Nie polskich, lecz sowieckich broni interesów [...]. PPR i jej przybudówki mają na celu wchodzić podstępnie w szeregi tajnych organizacji różnego typu i odcieni celem denuncjowania ich członków wobec gestapo, likwidowania czołowych przeciwników [...][21].
Wśród licznych publikacji podkreślano stale agenturalny charakter PPR, a w Nakazach chwili zalecano:
Nakazem dla wszystkich żołnierzy walki podziemnej, wszystkich czytelników naszego pisma i wszystkich Polaków, do których dotrze wiadomość o niecnych zamiarach i poczynaniach PPR i jej przybudówkach - jest uświadomienie szerokich mas społecznych w kraju o zdradzieckich planach komunistów spod znaku PPR[22].
Nasilenie antykomunistycznych wypowiedzi na łamach pisma wynikało z dyrektyw Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, które zawarto w poufnym Planie akcji wydawniczo-propagandowej z kwietnia 1943 r., odnalezionym w archiwalnych materiałach BIP-u. Wytyczne zalecały m. in.:
Wobec rosnącej propagandy bolszewicko-komunistycznej stworzyć skuteczną przeciwwagę przez a) demaskowanie planów i metod działania komunizmu jako obcej agentury, b) krytyczne oświetlenie haseł komunistycznych i przeciwstawianie im pozytywnych polskich haseł, c) dawanie szybkich, zwięzłych, dobrze rozkolportowanych odpowiedzi na aktualnie wysuwane hasła komunistyczne[23].
W tym miejscu warto przytoczyć dane z przeprowadzonych analiz zawartości prasy wojskowej pod kątem jej stosunku do problemu niemieckiego i Związku Radzieckiego. W zachowanych materiałach Departamentu Informacji Delegatury Rządu znajduje się analiza ilościowo- jakościowa niektórych pism ze stycznia i lutego 1944 r. Z niej dowiadujemy się, iż w „Biuletynie Informacyjnym” 26% zawartości pisma zajmowały sprawy Niemiec, a 47% - materiały antyradzieckie; w „Wiadomościach Polskich” - 17% materiałów poświęconych było walce z Niemcami, zaś 32% miało charakter antyradziecki[24]. Proporcje te w porównaniu z pismami dawnych członków Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, skupionych w Konwencie Organizacji Niepodległościowych (KON), były jeszcze umiarkowane. W głównym organie KON-u, „Myśli Państwowej”, w tym samym czasie problem walki z Niemcami zajmował 7,7% objętości, zaś problematyka antyradziecka i antykomunistyczna - 55%. W piśmie „Tydzień” (teoretyczny organ KON) wystąpienia antyniemieckie zajmowały 23%, zaś antyradzieckie - blisko 60%[25].
„Małopolski Biuletyn Informacyjny” w nielicznych numerach zamieszczał wiersze anonimowych autorów, czasem były to przedruki z prasy emigracyjnej, jak np. w wypadku znanego z łamów kilku pism konspiracyjnych wiersza pt. Testament mój R. Kiersnowskiego, przedrukowanego z „Orła Białego. Polski Walczącej na Wschodzie” (z 24 stycznia 1943 r.).
„Małopolski Biuletyn Informacyjny” drukowano w różnych formatach, świetnie był łamany i przygotowywany pod względem technicznym. Stosowano różnego rodzaju czcionki, druk czarny, czasami barwny (niebieski, czerwony), często drukowano zdjęcia, stosowano ozdobne winiety, których kształt stale zachowywano ten sam. Numery rocznicowe, świąteczne były bogato zdobione. Pierwsze strony były często przedrukowywane z „Biuletynu Informacyjnego”, ostatnie zapełniano informacjami i materiałami z własnych źródeł. Pismo było tygodnikiem ukazującym się bardzo regularnie, szeroko kolportowanym (nakład wynosił 3,5 tys. egzemplarzy).
„Małopolski Biuletyn Informacyjny” drukowany był w Konspiracyjnych Wojskowych Zakładach Wydawniczych AK. Początkowo była to drukarnia mieszcząca się w Kosocicach, w willi dzierżawionej przez Izydora Hałuszczaka. Została ona zorganizowana przez Józefa Sawajnera („Sokoła”) przy współudziale Władysława Pycińskiego („Sępa”) oraz Alojzego Jaglarza („Kruka”). Dysponowała ręczną maszyną drukarską i kasztą starych czcionek. Funkcjonowała w specjalnym, niewielkim pomieszczeniu w piwnicy. Pracowało tu czterech ludzi: składaniem zajmował się J. Sawajner i W. Pyciński, na maszynie tekst odbijali Edward Bulara („Stenia”) i A. Jaglarz. Na początku 1943 r. drukarnia została wyposażona w nową maszynę drukarską o napędzie nożnym oraz nowy zapas czcionek. Zaangażowano też nowych pracowników: drukarza Michała Szypułę („Michała”) oraz Tadeusza Jałochę („Kaspra”), który był łącznikiem przewożącym wydrukowane egzemplarze do Krakowa. Powiększano ciągle drukarnię. Ubezpieczał ją oddział AK dowodzony przez Stanisława Jadę („Konrada”). Pomocy tej drukarni udzielał Edward Janton prowadzący w Wieliczce drukarnię przemysłową. W Kosocicach drukarnia istniała do 3 sierpnia 1944 r., kiedy to willa została spalona, a drukarnia zniszczona. Przyczyną było aresztowanie Tadeusza Jałochy w czasie przewo¬żenia papieru. Po jej zniszczeniu „Małopolski Biuletyn Informacyjny” drukowany był w Lusinie koło Swoszowic, w budynku szkolnym (od 2 września 1944), od połowy września 1944 r. drukarnia znalazła się w prywatnym domu we Wrząsowicach[26]. Nadal kierował nią Józef Sawajner przy pomocy Michała Szypuły, Wojciecha Pieprzyka, Maryli Jantonówny.
W latach 1942-1944 ukazywał się drukiem tygodniowy „Dodatek do Małopolskiego Biuletynu Informacyjnego”. To pismo informacyjne posiadało własny tytuł i oddzielną numerację. Drukowane było w tych samych Konspiracyjnych Wojskowych Zakładach Wydawniczych, przez zespół „Małopolskiego Biuletynu Informacyjnego”.
W roku 1943 liczba pism wydawanych przez AK zwiększyła się do szesnastu. Obok kontynuacji tytułów z lat ubiegłych pojawiły się nowe pisma informacyjne i informacyjno-programowe, takie jak: „Krakowskie Wiadomości Codzienne”, „Przegląd Tygodniowy”, „Do czynu”, „Reduta”, „Świt” oraz pisma specjalistyczne („L'Information”, „Służba Kobiet”) i agencyjne („Agencja Prasowa Śląska i Zagłębia”, „Małopolska Agencja Prasowa”).
Pojawienie się krakowskich pism agencyjnych wynikało z rozrostu prasy konspiracyjnej w całym okręgu krakowskim AK. należało odpowiednio ukierunkować nowe redakcje przez dostarczenie im serwisu informacyjnego oraz komentarzy do wydarzeń politycznych. Nie wszędzie przecież docierała prasa centralna. Brak pełnego rozeznania w sytuacji międzynarodowej, a także w przebiegu działań wojennych, powodował nadmierny optymizm lokalnych gazetek podziemnych. „Małopolska Agencja Prasowa”, kierując się „Wytycznymi propagandy najbliższego okresu na tle ogólnej sytuacji Polski”[27], usiłowała tonować ten nadmierny optymizm, zaleceniami w rodzaju: „Zwracamy uwagę PT redakcji polskiej prasy podziemnej, że jest życzeniem odpowiedzialnych czynników, aby w propagandzie podziemnej przestrzegać społeczeństwo przed optymistycznymi nadziejami na rychłe zakończenie wojny”[28].
[…]
Działalność propagandowa związana z wydawaniem prasy przez Krakowski Okręg AK uzależniona była od różnorodnych czynników, m. in. od właściwie zorganizowanego zaplecza technicznego i bazy poligraficznej, warunków finansowych,a także od jakości kadr podejmujących się wydawania prasy i umiejętności organizowania pracy redakcyjnej i kolporterskiej. Wiadomo, iż w Krakowie wszystkie wymienione czynniki utrudniały działalność wydawniczą. Warunki techniczne, baza poligraficzna, jaką dysponował cały ruch oporu, nie tylko AK czy Delegatura, były bez porównania uboższe aniżeli baza techniczna obszaru warszawskiego. Wydaje się, że krakowskie organizacje wojskowe i ugrupowania społeczne dokonywały rzeczy wręcz niemożliwych, aby prowadzić tak ożywioną działalność wydawniczą.
Dość przypomnieć, że stroną techniczną warszawskiej prasy wojskowej (tylko AK) zajmowały się Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze będące olbrzymim podziemnym koncernem poligraficznym, dysponującym m. in. 12 tajnymi drukarniami. Każda z drukarń zajmowała się inną produkcją: tak np. drukarnia na Woli, wyposażona w maszynę rotacyjną, zajmowała się głównie drukiem pism dywersyjnych („jedynka”), drukarnia przy ul. Morszyńskiej („dwójka”) drukowała broszury, inne zajmowały się chemigrafią, tj. produkcją klisz dla drukarni ZWZ-AK („piątka”) itp.[29]
Komenda Krakowskiego Okręgu AK posiadała Konspiracyjne Wojskowe Zakłady Wydawnicze, drukujące dla Krakowa w Kosocicach, Lusinie, Wrząsowicach, bardzo ubogo wyposażone (brakowało często czcionek). Kraków wprawdzie posiadał nowoczesną bazę poligraficzną i liczne drukarnie, ale silny wojskowy i policyjny nadzór nad nimi uniemożliwiał korzystanie z tych zakładów dla potrzeb konspiracji. W znacznej części pracowały one dla wojska oraz niemieckich władz administracyjnych, drukując prasę niemiecką, ukraińską, żydowską i „gadzinową” (niemiecką w języku polskim). Poza tym przeszkadzała też duża ilość pracowników Niemców, zarówno technicznych, jak i administracyjnych. Stąd głównie przy wydawaniu prasy podziemnej wykorzystywano technikę powielaczową, ponieważ łatwiej było o maszyny do pisania (część uratowano przed konfiskatą, a część zdobyto w niemieckich urzędach) i łatwiej o zakup matryc; papier do powielania częściowo pochodził z darów społecznych. Oczywiście technika ta obniżała poziom graficzny pism, ograniczała wielkość ich nakładów. Aby stworzyć stosunkowo bezpieczne warunki wydawania, wykorzystywano często pomieszczenia urzędów niemieckich, prywatne mieszkania, zmieniając często miejsca redagowania pism i druku, a także miejsca nasłuchu radiowego.
Przestrzegane przy tym były surowe zasady konspiracji: redaktorzy najczęściej nie znali drukarzy ani miejsc powielania czy drukowania pism; łącznicy ani redaktorów, ani kolporterów. Istniały ustalone punkty kontaktowe i rozdziału prasy w miejscach nieraz najmniej oczekiwanych, jak: przechodnie bramy, ławki w parkach, kościoły (np. wiadomo, że miejscem, gdzie zostawiano paczki z prasą, były boczne nawy, konfesjonały, ławki, a nawet figury) oo. Franciszkanów, Misjonarzy, Reformatów, z których w określonych godzinach i w wybranych dniach tygodnia pobierano prasę. Kolportażem zajmowała się często młodzież z Szarych Szeregów[30].
Wśród trudności, jakie napotykała propagandowa działalność wydawnicza AK i Delegatury Rządu w Krakowie, znalazły się sprawy finansowe, od których uzależniona była organizacja pracy redakcyjnej, wielkość nakładu, technika wydawnicza, powstawanie nowych pism i nowych zespołów redakcyjnych, żywot pism i częstotliwość den ukazywania się. Zasoby finansowe Okręgu Krakowskiego, początkowo stosunkowo duże, w miarę rozwoju ruchu oporu i nasilenia działalności wydawniczej okazały się niewystarczające.
Można postawić w tym miejscu pytanie, skąd redakcje pism podziemnych czerpały środki finansowe na akcję wydawniczą, jako że problem ten właściwie dotąd nie znalazł się w kręgu spraw interesujących autorów rozpraw o prasie konspiracyjnej. Zastrzec się jednak z miejsca należy, że można pokusić się tylko o próby jego wyjaśnienia, gdyż zachowały się jedynie fragmentaryczne informacje w dokumentach archiwalnych Komendy Głównej AK i Delegatury Rządu.
Wiadomo z lektury pism konspiracyjnych, że znaczna część pieniędzy pochodziła z tzw. funduszu prasowego, który powstał w wyniku dobrowolnych wpłat wielu czytelników oraz z podatków nakładanych na ludzi prowadzących różnego rodzaju przedsiębiorstwa, sklepy, a także właścicieli majętności. Wpływy te redakcje kwitowały na ostatnich stronach poszczególnych numerów pisań, ogłaszając listy ofiarodawców według podanych przez nich kryptonimów i pseudonimów. […]
Koszty wydawnictw były jednak bardzo wysokie: trzeba było opłacać lokale na drukarnie i powielarnie (nie wszystkie zapewne), pokrywać wydatki związane z zakupem sprzętu, papieru, farby drukarskiej, płacić wynagrodzenie drukarzom, kolporterom itp. Nie znane są autorowi niniejszych uwag koszty związane z utrzymywaniem i wynajmowaniem lokali, ale wiadomo np. z danych Delegatury Rządu, że za wynajęcie odpowiedniego na powielarnię lokalu we Lwowie płacono 40 tysięcy zł[31], koszt jednego nakładu pisma w formie ósemki, w ilości 3000 egzemplarzy, wynosił od 3-5 tysięcy zł; ręczny skład był droższy - kosztował 8 tysięcy zł[32]. Drogi był też papier: za 100 arkuszy papieru płacono 20 zł. Oprócz wyżej wymienionych wydatków redakcje ponosiły wydatki osobowe związane z uposażeniem pracowników technicznych redakcji; płacono wg ustalonych jednolitych tabel wynagrodzeń. Z zachowanych dokumentów archiwalnych Delegatury dowiadujemy się, że kierownicy drukarń i stacji radiowych (prowadzących nasłuch radiowy) otrzymywali miesięcznie po 1700 zł oraz 500 zł dodatku konspiracyjnego; drukarzom płacono 1250-1500 zł i 500 zł dodatku[33]. Płacono też kierownikom punktów kolportażowych i kolporterom, np. płaca kierownika punktu i dwóch kolporterów wynosiła 8800 zł[34]. W Krakowie wielu z nich wykonywało swoją pracę bezpłatnie, traktując czynności kolporterskie jako spełnienie patriotycznych obowiązków i osobisty wkład w walkę z okupantem. Ale wiadomo też, że płacono kolporterom (od 400 do 1000 zł), a koszty np. związane z przewożeniem paczek z prasą przez kolejarzy z Krakowa do Sanoka wynosiły 300-500 zł[35]. W notatkach krakowskiego Delegata Rządu znaleziono informację, że wysokość miesięcznego wynagrodzenia dla personelu redakcji Delegatury Rządu wynosiła 14 200 zł[36].
Dodać jeszcze trzeba, iż sprawa rozpowszechniania konspiracyjnej prasy była niezwykle złożona i nastręczała wiele kłopotów, pociągając za sobą wielkie ofiary w ludziach, co z kolei wywoływało obawy wśród odbiorców tajnej prasy. W sprawozdaniu okresowym z 1942 r. o sytuacji w kraju, jakie przedstawiono Delegaturze Rządu, znalazły się znamienne oceny: „Dwie sprzeczności stanowią o kłopocie propagandowym; społeczeństwo żąda i potrzebuje prasy, a boi się kolportażu. Żeby prasa zjawiała się z nieba, i to wprost w zamkniętym pokoju, a jeszcze wyłącznie do użytku każdego, to sprawa byłaby załatwiona”[37]. Zaś w krakowskim satyrycznym tygodniku konspiracyjnym „Na ucho” z dnia 16 stycznia 1944 (nr 3) owa „odwaga” niektórych czytelników pra¬sy podziemnej stała się przedmiotem kpiny w ciętej satyrze zatytułowanej Pan radca czyta prasą podziemną:
Pan radca to jak róży pączek,
Więc z biciem serca, nabożeństwem
I z lekkim drżeniem pulchnych rączek,
I burczeniem w brzuchu częstym-gęstym,
Patrzy na prasę się pobożnie
I wargi drżą w gorączce zda się.
Bierze w paluszki druk ostrożnie
I pst! pod piętą na obcasie
Po bohatersku, drobnym kroczkiem
Sunie ulicą po kryjomu
I rusza tyłkiem, rusza boczkiem,
I wpada wreszcie, ach, do domu,
Chwyta się mocno drżący klamki,
Ogląda się, nastawia słuchy,
Zamyka drzwi na wszystkie zamki,
Na wszystkie spusty i łańcuchy.
Biedaczek, prawie że już chory,
Lecz Boże światy, to dla Polski!
I dla pewności spuszcza storę,
Bo nuż gestapo, rany boskie!
Dziennik nerwowo w ręce gniecie,
Przez pokój sunie drobnym krokiem,
Na klucz zamyka się - w klozecie,
Na druk nieśmiało rzuca okiem.
A kiedy Hitler weźmie rugi
I Polska wróci nam na nowo -
Radca dostanie Krzyż Zasługi
Za pracę niepodległościową!
Bo przecież jak? Pracował w prasie
I mógł zapłacić swoją głową.
Przecież pod piętą, na obcasie
Nosił podziemne polskie słowo.[38]

[1] A. Skarżyński, Niektóre aspekty działalności BIP Komendy Głównej AK, „Wojskowy Przegląd Historyczny” 1961, nr 3; Polskie siły zbrojne w drugiej wojnie światowej, Londyn ;1950, t. 3, s. 168.
[2] J. Rzepecki, Organizacja i działanie Biura Informacji i Propagandy (BIP) Komendy Głównej AK, „Wojskowy Przegląd Historyczny” 1971, nr 2-4, s. 130.
[3] Armia Krajowa. Komenda Główna, Oddział VI, Wydział Propagandy 1941-1944, CA KC PZPR, sygn. 203/VH-12.
[4] Poza prasą dywersyjną do żołnierzy niemieckich i armii z nimi zaprzyjaźnionych oraz jeńców docierały setki różnych druków i ulotek w językach: niemieckim, włoskim, węgierskim, angielskim, francuskim. Liczne ulotki zachowały się w różnych zespołach archiwalnych, m. in. w: Armia Krajowa. Komenda Główna, Wydział Propagandy 1941-1944, CA KC PZPR, sygn. 203/VII-19.
[5] Armia Krajowa. Komenda Główna, Oddział VI. Wydział Propagandy 1941-1944, „Wytyczne propagandy najbliższego okresu na tle ogólnej sytuacji Polski”, CA KC PZPR, sygn. 203/VII-1.
[6] Armia Krajowa. Komenda Główna, Oddział VI, Wydział Propagandy 1941-1944, „Wytyczna..”, ibidem.
[7] A. Nowakowski, Druk prasy podziemnej w Krakowie, „Wiadomo¬ści Graficzne” 1962, nr 2, s. 8. W dokumentach Komendy Głównej Armii Krajowej zachowały się meldunki sytuacyjne z okręgów. W jednym z takich meldunków z dnia 5 I 1945 r. czytamy: „Gestapo krakowskie przystąpiło do rozpracowywania redakcyjnego i technicznego zespołu „Biuletynu Informacyjnego”. Bezpośrednio po ukazaniu się „Biuletynu Informacyjnego” ustalono, że siedziba redakcji i drukarnia mieszczą się w Krakowie, CA KC PZPR, sygn. 203/VII-6.
[8] „Agencja Prasowa” 1943 nr 41 (183) z 13 X.
[9] Centralny katalog polskiej prasy konspiracyjnej, 1939-1945. Oprac. L. Dobroszycki przy współudziale W. Kiedrzyńskiej pod kier. naukowym S. Płoskiego, Warszawa 1962, s. 22, poz. 4; J. Jarowiecki, Prasa podziemna w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej, „Rocznik Historii Czasopiśmiennictwa Polskiego” 1976, t. XV, z. 2, s. 148; Delegatura Rządu RP na Kraj. Departament Informacji i Prasy, „Wykaz polskiej prasy podziemnej. Zestawienie na l stycznia 1943 r.”, CA KC PZPR, sygn. 202/111-93; „Wykazy prasy konspiracyjnej, Prasa ZWZ (za okres od l VIII-31 X 1941)”, ibidem.
[10] We wspomnieniach jednego z redaktorów prasy konspiracyjnej czytamy:, „Czerpanie wiadomości z oficjalnych biuletynów ZWZ i Delegatury nie wystarczało; grzeszyły one tendencyjnością, otrzymywaliśmy je z opóźnieniem i brakowało w nich informacji z innych rozgłośni, poza londyńską [...]. W biuletynie z nasłuchu radiowego publikowano mnóstwo nikomu niepotrzebnych informacji o przyjęciach dyplomatycznych, nabożeństwach odprawianych na intencję nieszczęśliwego kraju, ale wiadomości z frontu podawano bądź co bądź z pierwszej ręki”. (K. Wigura-Kobyłecka, Wspomnienia dziennikarzy z okresu-okupacji hitlerowskiej. Oprac. E. Rudziński, Materiały i Studia do Historii Prasy i Czasopiśmiennictwa Polskiego, Warszawa 1970, z. 15, s. 157-173).
[11] Komenda Główna Armii Krajowej. Oddział VI. Wydział Propagandy. „Wytyczne pracy propagandowej na miesiąc XI i XII 1944 r.”, CA KC PZPR, sygn. 203/VII-12.
[12] Centralny katalog polskiej prasy konspiracyjnej…, op. cit., odnotowuje tylko 20 tytułów pism wydawanych przez AK w Krakowie, błędnie zaliczając np. „Watrę” do pism akowskich.
[13] St. Ziemba, Czasy przełomu, Kraków 1975, s. 53.
[14] J. Jarowiecki, Krakowskie konspiracyjne pismo satyryczne „Na ucho” (1943-1944), „Rocznik Naukowo-Dydaktyczny WSP w Krakowie”, z. 24: Prace Historycznoliterackie 3, 1966, s. 73-111; tenże, Jeszcze jedno pismo konspiracyjne Krakowa, „Ruch Literacki” 1968, z. 28, s. 117-119; tenże, Eugeniusz Kolanko i jego związki z krakowską konspiracją z lat 1939-1944, „Prace Humanistyczne Rzeszowskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk” 1974, t. 4, s. 263-323; tenże, Krakowskie pismo konspiracyjne z lat 1943-1944 „Watra”, „Rocznik Historii Czasopiśmiennictwa Polskiego” 1973, t. XII, z. 2, s. 157-202.
[15] St. Ziemba w artykule pt. Gazety i gazetki pisał, że skrytka znaj¬dowała się w szalecie przy ul. Miodowej („Dziennik Zachodni” 1945, nr 311, s. 3).
[16] Ibidem.
[17] B. Surówka, Starowiślna 8, „Dziennik Zachodni” 1945, nr 311.
[18] Interesującą analizę poglądów prasy ZWZ-AK i Delegatury Rządu przeprowadziła W. Miszczuk-Szylman w artykule Oblicze ustrojowe i społeczne przyszłej Polski w świetle prasy podziemnej obozu londyńskiego (1940-1944), „Studia Historyczne WSP w Bydgoszczy” 1972, s. 90-120.
[19] Cz. Madajczyk, Sprawa reformy rolnej w Polsce 1939-1945, Warszawa 1961, s. 107.
[20] Dwa fronty, „Małopolski Biuletyn Informacyjny” 1943, nr 48—49 (z 26 II).
[21] „Małopolski Biuletyn Informacyjny” 1944, nr l (z l I).
[22] „Małopolski Biuletyn Informacyjny” 1945, nr 5. Podobny charakter miały i inne artykuły: 1942, nr 12, 32, 40; 1943, nr 15; 1944, nr 7, 8-9, 24, 25.
[23] Armia Krajowa. Komenda Główna. Oddział VI. Wydział Prasy, CA KC PZPR, sygn. 203/VII-60.
[24] Delegatura Rządu RP na Kraj. Departament Informacji, CA KC PZPR, sygn. 202/111-35.
[25] Dane na podstawie artykułu „RKW”, Co dzień niesie, „Nowe Widnokręgi” 1944 nr 10, s. 13-14.
[26] J. Sawajner, W podziemiach tajnej drukarni, „Tygodnik Powszechny” 1946, nr 13, s. 3, nr 44, s. 5; tenże, W podziemiach tajnej drukarni KWZW, Kraków 1947; M. Szypuła, Działalność konspiracyjnych Zakładów Wydawniczych AK w Kosocicach, Lusinie i Wrząsowicach w latach 1942-1945, „Studia Historyczne PAN, Oddział w Krakowie”, 1969, z. l, s. 81-107; J. Kucia, Tajne drukarnie krakowskie w okresie okupacji hitlerowskiej, „Zeszyty Prasoznawcze” 1969, nr 4, s. 58-59.
[27] Armia Krajowa. Komenda Główna, Oddział VI: Wydział Propa¬gandy 1941-1944, „Wytyczne...”, CA KC PZPR, sygn. 203/VII-7.
[28] „Małopolska Agencja Prasowa” 1943, nr 21 (l VIII).
[29] Szerzej o konspiracyjnych drukarniach w Warszawie pisze M. Wojewódzki w książce pt. W tajnych drukarniach Warszawy 1939- 1944. Wspomnienia, Warszawa 1976.
[30] Pewne szczegóły kolportażu prasy akowskiej opisał J. Kucia w artykule: Kolportaż krakowskiej prasy konspiracyjnej w okresie okupacji hitlerowskiej, „Zeszyty Prasoznawcze” 1970, nr 2, s. 43-44, i St. Ziemba, Czasy przełomu, op. cit., s. 45, 56-66, 81 i in.
[31] Delegatura Rządu RP na Kraj, Departament Informacji, CA KC PZPR, sygn. 202/111-34.
[32] Ibidem.
[33] Ibidem. Zob. nadto: J. Jakubiec, „Na drodze stromej i śliskiej. III Cztery lata Delegatury Okręgu Krakowskiego (1941-1945)”, Kraków 1946, maszynopis, BJ, sygn. Przyb. 123/64, s. 247.
[34] Delegatura Rządu RP „na Kraj, Departament Informacji, CA KC PZPR, sygn. 202/III-3.
[35] Ibidem.
[36] J. Jakubiec, op. cit., s. 247.
[37] Delegatura Rządu RP na Kraj, Departament Informacji, CA KC PZPR, sygn. 202/111-35.
[38] Autorem wiersza był „Bard” (Eugeniusz Kolanko).



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Hoborskiego 20 (Kosocice) - tablica upamiętniająca tajną drukarnię (odsłonięta 1974) [Sowiniec 2014]

Uwagi (wg Sowiniec):
W miejscu, gdzie obecnie stoi dom, na którym umieszczono tablicę, w latach 1942–1944 działała tajna drukarnia BiP Okręgu AK Kraków, którą kierował Edward Janton; po jego aresztowaniu drukarnia została przeniesiona do Lusiny, nast. do Wrząsowic.

***

4.2.1. Grzegorz Ostasz, Wydział Informacji i Prasy, w: Grzegorz Ostasz, Krakowska Okręgowa Delegatura Rządu na Kraj 1941-1945, Rzeszów 1996

[fragmenty]
Dobra informacja i skuteczna propaganda to podstawy działalności konspiracyjnej. […] Pracę informacyjną i propagandową prowadziły wszystkie podziemne ugrupowania. Wykorzystywały nasłuch zachodnich radiostacji, których komunikaty - spisane - kolportowały w postaci tak zwanych „pasków”. Organizowały „propagandę szeptaną”. Wydawały „bibułę”. Kontrowały propagandę okupantów. To wszystko stanowiło masową formę oporu, podtrzymując wiarę Polaków w zwycięstwo.[…]
Do obowiązków Departamentu Informacji i Propagandy (krypt. „Iskra”, „600/PP”) należało: kierować propagandą „cywilną” w kraju, wydawać prasę delegatury rządu, informować społeczeństwo o poczynaniach Rządu RP i jego krajowych pełnomocników, przygotowywać dyrektywy dotyczące zachowania wobec okupantów i ich zarządzeń, zbierać informacje ze wszystkich dziedzin życia okupowanej Polski i przesyłać raz na kwartał sprawozdania do Londynu. Sprawozdania obejmowały politykę władz niemieckich i sowieckich, ich administrację na okupowanych terenach, sytuację gospodarczą i społeczną, stan oświaty i kultury, postawy polityczne społeczeństwa. […] Wydziały informacji i prasy przy okręgowych delegaturach rządu miały pozycję uprzywilejowaną. Posiadały budżet niezależny od delegatur okręgowych. Tworzyły własne grupy wywiadowcze.[…]
Prawdopodobnie w drugiej połowie 1942 roku funkcję p.o. kierownika Wydziału Informacji i Prasy krakowskiej ODR sprawował Tadeusz Seweryn. Posiadał on dobre kontakty z redakcją wydawanego przez Stronnictwo Demokratyczne w Krakowie (od maja 1940 roku) „Dziennika Polskiego” oraz (ukazującego się od marca 1943 roku) „Tygodnika Polskiego”. Rychło też oba konspiracyjne pisma podporządkowały się ODR, otrzymując dotacje finansowe. Od czerwca 1944 roku Seweryna - który był przeciążony nadmiarem funkcji - w obowiązkach kierownika Wydziału Informacji i Prasy zastąpił Jan Szczepański („Jaś”, „Scepon”, „Grzesiński”), członek Komisji Gospodarczej OKRL, zastępca komendanta Okręgu IV BCh w Krakowie.
[…]
Według opinii Departamentu Spraw Wewnętrznych Delegatury Rządu cechą wyróżniającą prasę podziemną okręgu krakowskiego na przełomie lat 1943 i 1944 - zarówno delegatury rządu, Armii Krajowej, jak i stronnictw politycznych - była nieobecność walki politycznej, słowem brak wzajemnie się atakujących artykułów[1]. Istniał jednak znamienny wyjątek. Departament go odnotował. To front antykomunistyczny, w niektórych pismach bardziej widoczny, w innych mniej. Departament Spraw Wewnętrznych stwierdzał:
„Polityczne walki wewnętrzne wnosiła na teren [okręgu krakowskiego; dop. G.O] wyłącznie prasa stołeczna, […]Prasa opozycyjna [ma; dop. G.O.] ilościowo górę nad prasą rządową. W miasteczkach prowincjonalnych »Rzeczpospolita« rzadkością, a np. [prasa; dop. G.O.] sanacyjna i narodowa w dużych ilościach. [...] Prasy komunistycznej niewiele. Ataki prasy opozycyjnej na rząd z niesmakiem przyjmowane. Od prasy centralnej oczekuje się informacji, co kto jest wart w robocie podziemnej i co reprezentuje”[2].
Pierwsze sprawozdania z okręgu krakowskiego pochodzą z marca i kwietnia 1942 roku, zatem z okresu, zanim uformował się Wydział Informacji i Prasy ODR. Przez pewien czas - twierdzi Jakóbiec - docierały jedynie do Departamentu Informacji i Prasy oraz nie były przedstawiane do wglądu w Departamencie Spraw Wewnętrznych. Stąd opinia o bierności Okręgowej Delegatury Rządu w Krakowie w pracy informacyjnej. Dlatego później do Warszawy były wysyłane dwa egzemplarze każdego sprawozdania, jeden dla „Sieci”, drugi dla „Iskry”. Wykrycie przez Niemców drukarni „Dziennika Polskiego” w Woli Justowskiej i - w konsekwencji - krwawa pacyfikacja tej wsi 28 lipca 1943 roku przerwały na rok redagowanie opracowań wywiadowczych krakowskiego Wydziału Informacji i Prasy. Wtedy Edward Schubert zniszczył archiwum kopii sprawozdań za czas do lipca 1943 roku. Nie sposób ustalić, kto kierował sporządzaniem biuletynów od sierpnia 1943 roku. […]
Na swój sposób sukcesem propagandowym było dwukrotne przygotowanie fałszywego, „lewego” „Gońca Krakowskiego”, znanej „gadzinówki”. Pierwszy numer ukazał się 6 lipca, drugi l grudnia 1943 roku. Pomysł firmowało KWP. Trudno wszakże ustalić, jaki był stopień zaangażowania w akcję poszczególnych struktur podziemia. Akowski BIP zapewnił realizację techniczną przedsięwzięcia, udostępniając drukarnię Konspiracyjnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych w Kosocicach pod Krakowem. Jednak redagowanie fałszywego „Gońca Krakowskiego” to zasługa pracowników Okręgowej Delegatury Rządu, a mianowicie: kierownika Wydziału Informacji i Prasy, Seweryna i delegata Jakóbca. Seweryn podaje, że niemal wszystkie ogłoszenia zamieszczone w drugim numerze „lewego” „Gońca Krakowskiego” zredagował sam. Informacje do obu wydań fałszywych „Gońców” dostarczali również Franciszek Gruca z SL oraz Marian Bomba z PPS[3].
Podczas kolportażu współpracowały cywilne i wojskowe struktury podziemia, głównie delegatura rządu, BIP, harcerze. Kolporterzy Wydziału Informacji i Prasy ODR rozprowadzali „lewe” „Gońce” na obszarze krakowskich Krowodrzy i Bronowic. List okólny Kierownictwa Walki Podziemnej z 30 lipca 1943 roku oceniał akcję w następujący sposób:
„Wprowadzenie różnych oddziałów propagandy tajnej na ulice miało na celu momenty wychowawcze – zaprawę do otwartego działania przeciw okupantowi, zbliżenie do ryzyka, otarcie […] o niebezpieczeństwo, karne podporządkowanie […] zasadom współdziałania i rozkazowi kierownictwa[4].
Cytowany List okólny zaaprobował pracę większości kolporterów. Zastrzeżenia wywołała jednak samowola i nieprzestrzeganie zasad konspiracji przez niektórych uczestników akcji kolportażowej. Zdarzały się przypadki rozdawania „Gońca” znajomym, rozrzucania gazet na ulicach niczym ulotki, niszczenia otrzymanych partii nakładu, wysługiwania się zawodowymi gazeciarzami. Takie uchybienia zostały uznane przez krakowskie KWP za niewykonanie rozkazu, który brzmiał:
„Rozprzedać otrzymana ilość egzemplarzy »Gońca« na odcinku wyznaczonym przez bezpośrednie kierownictwo” [5].

[1] W ocenie departamentu odnotowano przesadnie brak jakiejkolwiek walki wewnętrznej, co mogło być wynikiem niezapoznania się autorów z prasą krakowskich ludowców.
[2] AAN, 202/II-8: Wykaz prasy...
[3] T. Seweryn, Do rodowodu ...; G. Mazur, Biuro Informacji... s. 202-203; J. Jakóbiec, Na drodze ... s. 223. Inną datę - 4 lipca - pierwszego wydania „lewego” „Gońca” podają: J. Jarowiecki, Katalog krakowskiej ... s. 15; T. Wroński, Kronika okupowanego ... s. 279; S. Dąbrowa-Kostka, W okupowanym ... s. 85. O krakowskiej prasie „gadzinowej” zob. np.: W. Wójcik, Problemy kultury i literatury na łamach polskojęzycznej prasy niemieckiej w Generalnym Gubernatorowie (1939-1945), [w:] Poezja pokolenia wojennego, pod red. Z. Andresa i G. Ostasza, Rzeszów 1989, s. 287-298. Jak się zdaje, akcję wydawania fałszywych „Gońców” wzorował Kraków na Warszawie. 21 marca 1943 roku bowiem warszawskie zespoły Organizacji Małego Sabotażu „Wawer” rozkolportowały 10 000 egzemplarzy fałszywej „gadzinówki” - „Nowego Kuriera Warszawskiego”. M. Wojewódzki, W tajnych drukarniach Warszawy 1939-1944. Wspomnienia, Warszawa 1976, s. 162-165. Przy okazji warto wspomnieć, że Seweryn był redaktorem „Bicza, jednego z trzech krakowskich, konspiracyjnych, pism satyrycznych. Zob.: J. Jarowiecki, Konspiracyjne środowisko literackie Krakowa w latach 1939-1945, [w:] Poezja pokolenia wojennego ... s. 258.
[4] AAN, 202/XXII-2: List okólny. Sprawa kolportażu „Gońca”, KWP, 30 lipca 1943 roku.
[5] Tamże.

***

4.2.2. Andrzej Chwalba, Podziemna informacja i propaganda, prasa, w: Andrzej Chwalba, Dzieje Krakowa. Kraków w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 2002 [fragment]

[…]
Nakłady pism były bardzo zróżnicowane: od kilkudziesięciu egzemplarzy do kilku tysięcy, najczęściej kilkaset. W końcowym okresie wojny coraz bardziej ubolewano nad nadmierną, zdaniem wielu, liczbą tytułów i obniżaniem się ich jakości. J. Jakóbiec uważał to za jedną z klęsk podziemia. „Ileż «wsyp», skutkiem których nastąpiły rewizje, więzienie, obozy... rozstrzeliwanie!”[1] Wtórował mu Strzelichowski, jeden z aktywnych członków podziemia: „taka ilość prasy świadczy z jednej strony o żywotności, śmiałości i pomysłowości narodu, z drugiej o rozbiciu społeczeństwa na grupy i grupki... w gazetkach polityka do kwadratu i dzielenie skóry na niedźwiedziu. Kłótnie domorosłych polityków powodują sprzeciw poważniejszych pism”[2].
Niestety, z reguły podziemne gazety grzeszyły słabą jakością techniczną. Nie wszystkie ich fragmenty, powielone na cienkich bibułkach, były do odczytania. „Czytało się je jeszcze gorzej niż szkolne skrypty, bo były powielane potajemnie i w ciężkich warunkach” [3]. Jedynie nieco ponad 20 tytułów drukowano. W Krakowie przedrukowywano także gazety warszawskie, m.in. popularną „Rzeczpospolitą”, zwaną „Rzepką”. Z kolei gazety krakowskie kolportowano na Śląsku, na Podkarpaciu, w Kieleckiem.
Gazety powielano m.in. przy ul. Karmelickiej 29, ul. Poselskiej 9 i na Podwalu 6. Wydajnie pracowała drukarnia przy ul. św. Jana 22 oraz do czasu nakrycia przez Gestapo latem 1943 r. drukarnia na Woli Justowskiej. Drukowano też w legalnych drukarniach (Ateneum, Drukarnia Narodowa). Jednak największym przedsięwzięciem było uruchomienie w listopadzie 1942 r. w Kosocicach Krakowskich Wojskowych Zakładów Wydawniczych (podlegały Biuru Informacji i Propagandy - BIP), które dysponowały dwiema maszynami drukarskimi. Te zakłady wydawnicze działały do 3 IX 1944, czyli do momentu, kiedy willa, w której szła produkcja, została „spalona”. W Kosocicach drukowano w nakładzie do 3500 egz., częściej 2500, jak - „Małopolski Biuletyn Informacyjny” („MBI”), który charakteryzował się dobrą jakością druku i estetyczną szatą graficzną. Wydano 128 numerów. Przy jego redagowaniu uczestniczyli m.in. W. Kabaciński i Krystyna Pieradzka. Już na początku września uruchomiono drukarnie podobną do kosocickiej w Lusinie. Jednakże na skutek wydawania w Krakowie „Biuletynu Informacyjnego” warszawskiego BIP - pod redakcją Kazimierza Kumanieckiego i przy współpracy Władysława Bartoszewskiego - „MBI” przestał się ukazywać.
Praca w podziemnych drukarniach i redakcjach gazet należała do najniebezpieczniejszych, stąd liczne wsypy. Szczególną trudność stanowiło dostarczanie olbrzymiej ilości papieru oraz wynoszenie z drukarni gotowych numerów. Niektóre paczki ukrywano w śmietnikach, stąd nawet nazwa: „kolportaż śmietnikowy”. A zatem spore trudności sprawiał kolportaż. Na szczęście większość gazet była małego formatu, co pozwalało na ich stosunkowo łatwe ukrycie. Gazety liczyły zwykle od 4 do 16 stron, Najczęściej stosowano w kolportażu tzw. system trójkowy. Dzięki temu kolporter znał tylko 2 osoby kontaktowe, na które, zgodnie z wymogami konspiracji, nie powinien czekać dłużej niż 2 minuty. Ideałem konspiracji było doprowadzenie do izolacji poszczególnych ogniw produkcji i dystrybucji.
Cześć „bibuły” przenoszono w płaszczach, zwanych ornatami (w stosownej porze roku), pod podszewką, bądź w torbach z podwójnym dnem, zwanych „sakiewkami”, niekiedy - w kieszeniach, na brzuchu, pod paskiem do spodni. Pewna liczba egzemplarzy trafiała do przypadkowego odbiorcy, np. klientów restauracji. Nieraz wrzucano je do skrzynek pocztowych. Cześć kolportowano za pośrednictwem poczty, cześć, przeznaczoną dla wtajemniczonych, w legalnych księgarniach. Pojedyncze numery trafiały w celu ich archiwizacji na półki Biblioteki Jagiellońskiej, do rąk Adama Bara.
[…]

[1] J. Jakóbiec..., s. 239.
[2] Cyt. za: A. Czocher, Życie kulturalne..., s. 24.
[3] Cyt. za: A. Czocher, Życie kulturalne..., s. 17.

***

4.2.3. Wojciech Baliński, Polskie państwo podziemne na południowych obszarach Krakowa, w: Wydarzenia i miejsca pamięci narodowej w Podgórzu. Materiały IV Sesji Podgórskiej, Kraków-Podgórze 2003 [fragment]

Spośród wydziałów Delegatury szczególną role pełniły wydziały Informacji i Propagandy, Oświaty Szkolnej oraz Opieki Społecznej.
Informacja i Propagandy Delegatury uzupełniała się z Kolportażem i Propagandą struktur wojskowych. Kraków był drugim po Warszawie ośrodkiem tajnej prasy na ziemiach okupowanej Polski. W 1939 roku ukazywało się 7 tytułów, w 1940 - 14 tytułów, w 1941 - 17, w 1942 - 15. w 1943 - 27, a w 1944 - 34 tytuły”[1]. Nakłady pism były zróżnicowane, od kilkudziesięciu do kilku tysięcy, dominujący był nakład kilkuset egzemplarzy. Większość czasopism miało charakter informacyjny, ale były też pisma o charakterze literackim i satyrycznym. Wydawano nawet dwutygodnik „L'Information” w języku francuskim dla jeńców wojennych francuskich i belgijskich, osadzonych w obozie w Kobierzynie. W działalności wydawniczej stosowano surowe zasady konspiracji: redaktorzy najczęściej nie znali drukarzy ani miejsc powielania czy druku pism; łącznicy ani redaktorów, ani kolporterów. Punkty kontaktowe i rozdziału prasy były zlokalizowane w miejscach często najmniej oczekiwanych jak: przechodnie bramy, ławki w parkach, kościoły, a w nich miejscem gdzie zostawiano paczki z prasą były boczne nawy, konfesjonały, ławki, figury, z których o określonych godzinach i w wybranych dniach ją odbierano. Kolportażem zajmowała się często młodzież z Szarych Szeregów. Konspiracyjne Wojskowe Zakłady Wydawnicze AK wydawały na obrzeżach Podgórza, w Kosocicach od XI 1942 tygodnik „Biuletyn Informacyjny Małopolski” (od IX 1943 pt. „Małopolski Biuletyn Informacyjny”, który był wydawany w nakładzie 3,5 tys. i ukazywał się bardzo regularnie), cotygodniowy „Dodatek do Małopolskiego Biuletynu Informacyjnego”, miesięcznik „Służba Kobiet” i inne pisma ulotne. Tutaj również wydrukowano dwukrotnie tzw. lewego „Gońca Krakowskiego” (4 VII i l XII 1943). Drukarnia była ewakuowana w VIII 1944 do Lusiny, koło Swoszowic, a następnie do Wrząsowic. Kierownikiem drukarni był Józef Sawajner ps. „Sokół”. Ubezpieczał drukarnię oddział AK wchodzący w skład VII kompanii II baonu Zgrupowania „Żelbet” pod dowództwem Stanisława Jędo ps. „Konrad”.
Kolportowano również m.in., drukowane w różnych miejscach, „Wiadomości”, uznawane za główny obok MBI organ informacyjny Komendy Okręgu AK, „Kurier Powszechny” (nieoficjalny organ Delegatury), „Przegląd Polski” (związany z Szarymi Szeregami), „Dziennik Narodowy”, „Walka”, „Szaniec” (związane ze Stronnictwem Narodowym i innymi odłamami ruchu narodowego), „Dziennik Polski” (związany ze Stronnictwem Demokratycznym), „Wolność”, „Naprzód” (związane z PPS-WRN) „Komunikat WC (Walki Cywilnej), „Nakazy Chwili”, „Na ucho”, „Bicz” (dwa ostatnie pisma polityczno-satyryczne), „Watra”, „Brzask”, „Czuwaj” (pisma harcerskie)[2].
Od VII 1943 ukazywało się czasopismo „Bez wędzidła” wydawane przez grupę młodzieży z Podgórza (Jerzy Szewczyk, Julian Jasiński, Lucjan Krywak, Stefan Jasiński). Drukował tu wiersze Eugeniusz Kolanko ,,Bard”[3]. W Krakowie przedrukowywano i kolportowano również czasopisma warszawskie, niektóre jak np. „Biuletyn Informacyjny”, „Rzeczpospolita Polska” zostały to przeniesione po upadku Powstania Warszawskiego.
Innym ważnym elementem działalności krakowskiej Delegatury Okręgowej na terenie Podgórza była jej radiostacja „Wisła” zlokalizowana w dwóch głównych bazach: w Piaskach Wielkich i Golkowicach. Ze względów bezpieczeństwa nadawano również ze Swoszowic, Świątnik Górnych, Wieliczki, Wróblowic i Rżąki. Uruchomiono ją po raz pierwszy latem 1943, w sposób ciągły nadawano od czerwca 1944 do marca 1945, kiedy to została ona zlikwidowana przez NKWD. Utrzymywano łączność początkowo z Warszawą, a później z Londynem. W ostatnim okresie służyła ministrom Stanisławowi Jasiukowiczowi i Antoniemu Pajdakowi. Kierownikiem radiostacji był inż. Zdzisław Kurzawiński ps. „Poraj”. Nadajniki, były dwa, wymagały 16 metrowej anteny. Pracowano między 20 a 24. Ochronę radiostacji podobnie jak funkcjonującej również w tej okolicy drukarni Konspiracyjnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych zapewniał oddział należący do VII kompanii II baonu Zgrupowania „Żelbet”.
Teren działalności zarówno radiostacji jak i drukarni był niewątpliwie dobrze wybrany. W tych bowiem okolicach (Piaski Wielkie, Kosocice, Rżąka) dość powszechnie prowadzono nielegalny ubój i wyrób wędlin. Było to dobrą przykrywką dla działalności konspiracyjnej. Nieliczni w tej okolicy prowokatorzy czy konfidenci nastawieni byli na ściganie nielegalnego handlu i uboju i byli łatwo rozpoznawani, przekupywani i neutralizowani. Często wykorzystywano stosunki z Niemcami czy konfidentami dla uzyskiwania informacji o zamierzeniach okupanta. W oczach Niemców teren ten uchodził za rozhandlowany a nie rozpolitykowany. Chcąc utrzymać tę opinię wszelkie poważniejsze akcje, w tym likwidacji konfidentów, były w tych okolicach zakazane.

[1] A. Chwalba „Dzieje Krakowa” op. cit., str. 310; J. Jarowiecki „Konspiracyjna prasa w Krakowie w latach 1939-1945” Kraków 1980, str. 57
[2] J. Jarowiecki „Konspiracyjna prasa w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej 1939-1945” Kraków 1980
[3] T. Wroński „Kronika okupowanego Krakowa” Kraków 1974, str. 280

***

4.2.4. Polska Podziemna. Delegatura Rządu na Kraj. Okręgowa Delegatura - Kraków http://www.dws-xip.pl/PW/RPDEL/pw30.html [24.11.2011]

Na rok 1943 r., przypadają początki łączności radiowej krakowskiego ODR. Dążenie do utworzenia łączności radiowej w Krakowie, było powiązane z organizacją łączności centrali w Warszawie z poszczególnymi delegaturami okręgowymi. Prace te prowadzono w ramach Departamentu Spraw Wewnętrznych. Kierownikiem krakowskiej komórki został Zdzisław Kurzawiński „Poraj”, natomiast radiotelegrafistami byli Julian Pietraszek „Piorun” i Bolesław Rutka „Błyskawica”. Baza łączności mieściła się w Piaskach Wielkich i Golkowicach. Osłoną radiostacji byli żołnierze z II batalionu „Żelbetu”, którymi dowodził Stanisław Jędo „Konrad”. Łączniczkami były Helena Jędo „Ewa” i Janina Korycka. Lokalem kontaktowym była pracownia krawiecka Józefa Klisia „Józef” przy ulicy Grodzkiej 6. Szyfrantem komórki został Zygmunt Kuźma. Na przełomie 1944 i 1945 r. na etacie ODR - Kraków byli: kierownik radiostacji, komendant osłony, dwóch radiotelegrafistów, szyfrant, czterech strażników, cztery czujki, i czterech łączników.




4.4. Bibliografia

- Szypuła M., Działalność konspiracyjna zakładów wydawniczych AK w Kosocicach, Lusinie i Wrząsowicach 1942-1945, „Studia Historyczne”, R XII:1969, z.1.

Bibliografia (wg Sowiniec):
- Banaś, Fijałkowska, Miejsca Pamięci, s. 55-56
- E. Bulara, Drukarnia akowskiego podziemia, „Przekrój” 1982 nr 1934, s. 16-17
- Czapczyńska, Inwentaryzacja… t. III
- Gąsiorowski, Kuler, s. 290-291
- MHmK, kartoteka żołnierzy konspiracji
- Przewodnik, s. 364
 DO GÓRY   ID: 52113   A: dw         

5.
Batorego 19 - mieszkanie Zygmunta Żuławskiego, przewodniczącego konspiracyjnej Rady Naczelnej WRN



4.2. Wzmianki w opracowaniach [chronologicznie]

Piotr Lipiński, Dać się pożreć, ale pożyć, „Magazyn Gazety Wyborczej”, 16.12.1999
[…]
W czasie wojny część PPS-owców, zdecydowana walczyć zbrojnie z Niemcami, zawiązała organizację Wolność-Równość-Niepodległość.
- Powstał ostry konflikt - mówi prof. Michał Śliwa - zwłaszcza między Zygmuntem Żuławskim a Kazimierzem Pużakiem. Żuławski nie rozumiał potrzeby konspiracji. Na drzwiach jego krakowskiego mieszkania w czasie wojny wciąż wisiała wizytówka: poseł Zygmunt Żuławski.
Kiedy jesienią 1939 r. przyszli do niego gestapowcy, zrobił im awanturę, że co sobie wyobrażają - robić rewizję staremu żołnierzowi austro-węgierskiemu, przywódcy związków zawodowych? Był człowiekiem wychowanym w kulturze XIX wieku. Demokracja, godność człowieka, wydawały mu się niepodważalne.
[…]


4.3.1. Józef Cyrankiewicz, W konspiracji krakowskiej i oświęcimskiej, w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. I, Warszawa 1994. Tekst datowany na 1983 rok.


[…]
s. 168
W utworzeniu krakowskiej organizacji było na początku dużo spontaniczności. Była to przecież duża organizacja Polskiej Partii Socjalistycznej, która, z natury rzeczy, nie mogła w okresie konspiracji obejmować całych organizacji podstawowych w zakładach pracy i całego szeregu towarzyszy, którzy potem byli zresztą połączeni z poszczególnymi komórkami.
Byłoby to kompletnym nonsensem. Byli przede wszystkim ludzie, którzy byli „kontaktowymi” w zakładach, takich było wielu i ich można wymienić - przykład Mariana Bomby w Borku Fałęckim i Podgórzu, czy Jedynaka i Holcera w Wieliczce i wielu, wielu innych. Wiadomo, kontakt był w każdej chwili, kiedy było to potrzebne.
Z kolportażem bibuły, prasy partyjnej było podobnie - dostawał ten, z którym, był kontakt i który mógł ją później przekazać tym, których darzył zaufaniem. Byli to ludzie gotowi w każdej chwili do takiej czy innej akcji, to jest bezsporne. Nie czuli się odizolowani od politycznej walki dlatego, że mieli sygnały tej walki od ludzi zaufanych. Natomiast centralnie nigdy tych rzeczy się nie ewidencjonowało.
Jednakże trzeba raz jeszcze podkreślić, że organizacja PPS sprzed wojny stanowiła podstawę tworzenia organizacji konspiracyjnej, podziemnej PPS. Można się było zawsze odwołać i odnieść do ludzi z dawnych dzielnicowych komitetów i zakładów pracy. A nie było zakładu, o którym można było powiedzieć, że tam nie ma naszych, na których można było zawsze liczyć.
[…]
s.169
Na zewnątrz oczywiście nie używaliśmy nazwy „PPS”; jeżeli w Warszawie dla celów konspiracyjnych PPS została słusznie rozwiązana, to nie można było prezentować tej nazwy. Ułatwiałoby to przecież penetrację i wsypy. W końcu jakieś spisy Niemcy powoli robili. Ale też nie używaliśmy w Krakowie w istocie nazwy WRN. Po prostu, między sobą wiedzieliśmy, że jesteśmy pepesowcami i że jest tylko jedna organizacja socjalistyczna, w której - od razu to powiem - były różnice poglądów, całe wachlarze poglądów, bo przecież nie raz miedzy sobą dyskutowaliśmy i różne były zdania. Przykładowo, obaj Rosieńscy też mieli swoje wątpliwości. I można było spierać się w trójkę czy czwórkę, perswadować, uznać to czy tamto za słuszne czy niesłuszne. To nie były spory typu rozłamowego. Zresztą powstania Polskich Socjalistów też nie można nazwać rozłamem. To nie był rozłam. To był inny odcień, tak ja przynajmniej uważam. Były po prostu odrębne grupy. Weźmy przykład Próchnika i Żuławskiego. Od początku była między nimi duża różnica, przede wszystkim jeśli chodzi o stronę polityczną i ideologiczną. Próchnik był lewicowym, marksistowskim historykiem i publicystą. W każdym razie reprezentował określoną część lewicy. Żuławski - odwrotnie. Spierali się, dyskutowali, a przy tym Próchnik zmarł w Warszawie właśnie na rękach Żuławskiego. Faktem przecież jest, że na Kongresie Radomskim PPS Żuławski i Niedziałkowski różnili się stosunkiem do uchwał kongresowych. Ale i Żuławski i Niedziałkowski należeli przecież do liderów tego samego ruchu socjalistycznego.
Były różnice w samym kierownictwie, były także różne poglądy, np. jeśli chodzi o stosunek do Delegatury czy do ludowców. Ludowcy do PPS czy WRN w ogóle nie mieli zaufania. Były tam jeszcze wpływy Witosa i całej prawicy SL-owskiej, niezależnie od tego, że istniała dobra współpraca między Korbońskim i Zarembą. U nas, w Krakowie, zresztą także odnoszono się nieufnie do ludowców - była wzajemna niechęć. Wychodziło z tego później coś, co można było nazwać rozłamem, a tu nie było rozłamu.
[…]
s. 171
Wróćmy jeszcze do początku konspiracji w Krakowie. Jeżeli chodzi o polityczną stronę, to zostały zorganizowane kontakty międzypartyjne. Istniał już Komitet Porozumiewawczy w Warszawie, w Krakowie więc mieliśmy także taki komitet, który zbierał się w różnych miejscach, m.in. na ul. Garbarskiej. Ja byłem w komitecie przedstawicielem PPS, ze Stronnictwa Ludowego był Mierzwa, Narodowej Demokracji - prof. Rymor, człowiek umiarkowany, nie z bojówkarskiej grupy, z Chrześcijańskiej Demokracji był ksiądz Kaczyński, dawny redaktor dziennika dość żydożerczego, ale w tym czasie już się uspokoił. Był także przedstawiciel wojska - dowódca obszaru południowego ZWZ Bór-Komorowski. Przed nim był pułkownik z grupy Kościałkowskiego. Dla nas ważne było żeby wojsko nie przewodziło komitetowi, lecz było tym, czym być powinno, a więc jedynie normalnym, jednym z kilku członkiem komitetu. Jeśli chodzi o Bora-Komorowskiego, to w swoich poglądach był on bardziej na prawo, ale zachowywał się z umiarkowaniem, kulturą, żadnego komenderowania nie było.
Natomiast w naszej krakowskiej politycznej organizacji PPS, stanowiącej kontynuację tej sprzed wybuchu wojny, działać dość szybko utworzony pod formalnym przewodnictwem Zygmunta Żuławskiego konspiracyjny Okręgowy Komitet Robotniczy PPS. Powiem tu od razu, że Żuławski, jeżeli chodzi o konspiracje, zachowywał się, niestety, podobnie jak Niedziałkowski. Mieszkał nadał w mieszkaniu przy ul. Batorego. Kiedy przyjeżdżał „kurier” do mnie i chciał się widzieć z Żuławskim, to trzeba było obstawiać pobliskie ulice, żeby nie było spadki. A przy tym adres jego mieszkania był także w książce telefonicznej. Tylko Żuławski nie był tak ciekawy dla Niemców, jak Niedziałkowski, który m.in. brał udział w obronie Warszawy.
A jednocześnie Żuławski był to wspaniały człowiek, przewodniczący Rady Naczelnej PPS. sekretarz generalny związków zawodowych, mądry człowiek, który zarazem był przeciwnikiem jakiejkolwiek działalności politycznej, a zwłaszcza wojskowej w podziemiu. Groziło to, jego zdaniem, całkowitym wyniszczeniem naszych ludzi przez okupanta. Ale partia była pracowała, na tyle, na ile mogła. Na szczęście, potem Stefan Rzeźnik, członek naszego OKR, zarządzający w szczególności naszymi finansami, który się Żuławskim opiekował, wywiózł go do Myślenic, gdzie dotrwał do końca wojny. Dodam, że między nim a Pużakiem istniał ostry zatarg.
[…]
s. 174
Utrzymywaliśmy i staraliśmy się rozwijać kontakty, i stosunki nie tylko z centralą warszawską, także i z innymi okręgami. Wspomniałem już o Sosnowcu i Bieniu, w Chrzanowskim i Jaworznickim działał z naszego ramienia Adam Rysiewicz, mieliśmy towarzyszy i komórki w Myślenickim, tam można było przejść górkami, pieszo, ok. 30 km. Były kontakty z miastami, miasteczkami na terenie Sądecczyzny, Tar¬nowskiego, Rzeszowszczyzny, Miechowskiego itp. To wszystko rodziło się stopniowo i dobrze później rozwijało.
Wspomniałem o kontaktach i stosunkach z innymi organizacjami. Na co dzień były kontakty przede wszystkim z ludowcami, z Mierzwą.
Jeśli chodzi o moje dojazdy do Warszawy, to kolejarze krakowscy mieli ambicje, aby nie płacić Niemcom za bilet. Bilet I klasy był podrabiany i trochę się bałem, ale to był tak sprawny fałszerz, że na te bilety można było spokojnie jeździć. Miałem legitymację inspektora „Społem” zatrudnionego w Warszawie, gdzie było napisane, że zaleca się władzom udzielenie pomocy. Dokument był dobry, można było jeździć pociągiem i jeździłem normalnie. W każdym razie kontakt z kierownictwem w Warszawie był pełny, stały.
W Warszawie moje spotkania z Pużakiem i Zarembą urządzaliśmy także w melinie, którą w pewnym sensie ja zorganizowałem przy ulicy mieszczącej się gdzieś między Klonową a Alejami Ujazdowskimi. Mieszkała tam p. Alina Urbanowicz, spokrewniona z rodziną Szymanowskich. Samego Urbanowicza, adwokata, aresztowano w czasie pogromu adwokatów. W domu tym na parterze mieszkał Niemiec, szef organizacji Todta, II piętro zajmowała p. Aniela Urbanowicz, a w mansardzie na III p. mieszkałem ja w czasie pobytów w Warszawie. Do meliny tej Zaremba i Pużak odnosili się z dużym zaufaniem. Oczywiście, żadnej wsypy nie było. Lokal był pewny.
Szef organizacji Todta jeździł do rządu, do Krakowa, i woził nasze łączniczki, które mówiły mu, że jadą z cukrem do rodziny do Krakowa, a woziły „bibułę”. Był to najbezpieczniejszy transport.
W pierwszym okresie działalność kierownictwa PPS skupiała się przede wszystkim na uruchomieniu, w przekrojach konspiracyjnych, partii. Chodziło przy tym o ten typ konspiracji, który spowodował, że kierownictwo WRN do końca okupacji nie miało żadnej wsypy. To jest nie byle jaka sztuka, tak zorganizować konspirację w tak trudnym czasie. Było to niewątpliwie przede wszystkim zasługą „Grzegorza”.
Z Zarembą przeprowadziłem szereg rozmów na różne tematy, dotyczące naszej działalności konspiracyjnej. Zarembą był także dobrym konspiratorem. Nie był lekkomyślny. Nie miał tego doświadczenia co Pużak, który przebył więzienia carskie, ale wiedział, co to jest konspiracja. Najlepszy dowód, że w czasie okupacji uchował się podobnie jak Pużak. Były między nimi pewne różnice. Zaremba był bardziej elastyczny kontaktowy, wyczulony politycznie na różne niuanse. Pużak miał taką życiową drogę, która wytworzyła w nim pewną pasję antybolszewizmu i sprawiała, że politykę rządu Sikorskiego w stosunku do Związku Radzieckiego traktował także jako podejrzaną.
Zaremba patrzył na to nieco inaczej. Mieliśmy na ten temat długą rozmowę. Po rozbiciu Francji ja w naszej konspiracji widziałem pewien polityczny impas. Wiedząc o ogromnej koncentracji wojsk hitlerowskich na terenie Guberni, która zaczęła się zaraz po przegranej bitwie o Anglię, byłem przekonany, że nie chodzi tu tylko o manifestację siły w stosunku do Związku Radzieckiego, aby wyszantażować takie czy inne kompromisy. Dla mnie było bezsporne, że zanosiło się na wojnę. Widoczne to było także w przygotowaniach innego typu. Mieliśmy dobry wywiad. Mieliśmy np. protokoły rządu G.G. Franka i Bühlera. Mieliśmy też materiały z Pragi czeskiej, gdzie mieściła się centrala ukraińska banderowców, jeszcze sprzed wojny. Oni współpracowali z Hitlerem. W materiałach tych zdobytych jeszcze przed wojną, zapewne dzięki jakiejś penetracji naszej „dwójki”, był wykaz nazwisk Ukraińców przewidzianych do obsadzenia stacji kolejowych łącznie ze Żmerynką. Wymienione były dosłownie nazwy stacji i nazwiska osób, które miały tam pracować. A więc rzecz była bezsporna.
Zaremba był bardzo wrażliwy na wszelkie informacje, na fakty. Moja rozmowa z Zarembą polegała na tym, że w sytuacji bezspornej perspektywy wojny Hitlera ze Związkiem Radzieckim sugerowałem nawiązanie bezpośrednio przez PPS kontaktu z ZSRR, konkretnie ze Stalinem za pośrednictwem Wandy Wasilewskiej, z którą mogliśmy mieć kontakt we Lwowie. Wasilewska miała dostęp do Stalina, była szanowana w od¬różnieniu od KPP-owców.
W każdym razie rozmowa z Zarembą polegała na tym, aby uaktywnić naszą politykę na tym odcinku, który będzie polem wojny, żeby z ramienia PPS - dziś może ktoś powiedzieć, że to była naiwność - wysłać delegację do Stalina z oświadczeniem, że my - jako PPS - zrobimy wszystko: partyzantkę, sabotaże, niszczenie linii kolejowych i in., aby utrudnić Niemcom wojnę ze Związkiem. Nikt z nas wówczas nie przewidywał, że front posunie się aż pod Moskwę. Ale wiadomo było, że pierwsze kroki wojny należą do najeźdźcy i że trwają nieraz i rok. Należało po¬wiedzieć, że my to będziemy robić dlatego, bo to jest sprawa uratowania naszego narodu, państwa, w którym chcemy budować socjalizm własnymi rękami. Nie proponowalibyśmy wówczas żadnych ustaleń dotyczących zmiany granic.
[…]


4.3.2. Stefan Rzeźnik, Krakowska organizacja PPS-WRN w latach 1939-1941, w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. II, Warszawa 1995

Kiedy hitlerowcy wkraczali do Krakowa, większość działaczy PPS i członków OKR PPS opuściła miasto, nie mając złudzeń, co do celów i metod, jakie zastosuje okupant wobec polskiego społeczeństwa. Znane nam były rozprawy z opozycją w Niemczech, m. in. uwięzienie tysięcy socjalistów i komunistów niemieckich po objęciu władzy przez Hitlera. Toteż wielu z nas przemaszerowało setki kilometrów w nadziei, że gdzieś na naszych kresach czynniki wojskowe przyjmą uchodźców z Zachodu i zorganizują opór przeciw najeźdźcy. Niestety, dowództwo wojskowe nie było zdolne do akcji organizacyjnej i nie dysponowało żadnymi zapasami broni.
W tym czasie krakowscy działacze PPS spotykali się daleko od swego miasta - w Przemyślu, Lwowie, Lublinie, Chełmie Lubelskim i po wielu naradach postanowili wrócić do swego miasta, wierząc, że wojna nie jest zakończona i że Hitler musi zostać pokonany, gdyż wolny świat jest zbyt wielki, by mógł przegrać.
Jednym z pierwszych powracających do Krakowa, był Józef Cyrankiewicz, któremu udało się na początku października 1939 r. uciec z transportu jeńców jadących koleją w kierunku na Zachód. W Borku Fałęckim - Krakowie wyskoczył z wagonu kolejowego, zmieszał się z cywilną ludnością, a następnie przebrany za cywila udał się do Krakowa. Ja z żoną i tow. Stanisławem Mandeckim wróciłem do Krakowa w dniu 21 października 1939 r. Ze stacji udaliśmy się do swego mieszkania na plac Jabłonowskich 22.
W domu zastałem swą matkę, która mnie przywitała słowami: „Wierzyłam, że wrócicie. Po co Wam było gdzieś chodzić, przecież jak tylko opuściliście dom, to Niemcy przestali strzelać i nic się nie działo”. Matka moja była szczęśliwym człowiekiem, przetrwała okupację, nie zdając sobie sprawy, co nam grozi i jakie tragedie przeżywa społeczeństwo polskie. Po powrocie do domu otrzymałem wiadomość od matki, że był u nas Cyrankiewicz, pytał o mnie i poprosił ją, abym po powrocie spotkał się z nim w jego domu. Na drugi dzień spotkaliśmy się. Opowiedział mi o swych przeżyciach wojennych i następnie o ucieczce z transportu jeńców. Dowiedziałem się również od niego, że od kilku dni nawiązuje rozmowy z towarzyszami członkami PPS i TUR, aby przekształcić or-
[s. 223]
ganizację i przystosować ją do działalności podziemnej. Następnie poinformował mnie, że prawie wszyscy towarzysze z Okręgowego Komitetu Robotniczego PPS w Krakowie są w mieście. Jedynie nie wiadomo było, co się dzieje z Adamem Ciołkoszem i jego żoną Lidią oraz gdzie jest dr Romuald Szumski.
W chwili najazdu hitlerowców na nasz kraj w skład OKR PPS w Krakowie wchodzili: Zygmunt Żuławski, Adam Ciołkosz, Józef Cyrankiewicz, dr Romuald Szumski, Kazimierz Przybyś, Zygmunt Bocian, dr Lidia Ciołkoszowa, Mieczysław Bobrowski, Stefan Rzeźnik, Maksymilian Statter, Piotr Płatek, Stefan Czerwieniec, Franciszek Kubanek, Stanisław Cekiera, Saturnin Nowakowski, Rudolf Bator, Zygmunt Gross.
W kilka dni później, jeszcze w październiku 1939 r., spotkaliśmy się w mieszkaniu przy ul. Batorego 19, gdzie mieszkał wówczas Zygmunt Żuławski, w składzie: J. Cyrankiewicz, M. Bobrowski, S. Rzeźnik i Z. Żuławski. Na spotkaniu mieliśmy ocenić sytuację, w jakiej znalazł się nasz kraj. Narada dotyczyła również zorganizowania spotkania w szerszym gronie członków OKR PPS w Krakowie. Chodziło także o dobór ludzi, którzy odpowiadaliby warunkom walki podziemnej. Po dłuższej dyskusji postanowiono powołać komitet organizacyjny spośród członków ostatniego OKR PPS w Krakowie w składzie: Zygmunt Żuławski, Mieczysław Bobrowski, Józef Cyrankiewicz, Zygmunt Bocian, Stefan Rzeźnik, Stefan Czerwieniec, Kazimierz Przybyś.
Pozostali członkowie OKR PPS nie wprowadzeni, mieli pozostać na razie nieczynni i być uzupełnieniem Komitetu w przyszłości.
W kilka dni później zwołał zebranie J. Cyrankiewicz w mieszkaniu Z. Żuławskiego, na którym został dokonany wybór prezydium oraz podział funkcji. Przewodniczącym Komitetu OKR PPS w Krakowie został Żuławski, zastępcą przewodniczącego Bobrowski, sekretarzem Cyrankiewicz, skarbnikiem Rzeźnik. Pozostali trzej towarzysze, wchodzący w skład Komitetu, tworzyli uzupełnienie wymienionych funkcji oraz zadaniem ich było zbieranie wiadomości, jacy działacze są zagrożeni, aby roztoczyć nad nimi opiekę organizacyjną. Na zebraniu tym zostały uzgodnione zasady walki z okupantem, przy czym na pierwszym miejscu postawiono wydawanie prasy podziemnej, zorganizowanie pomocy ludziom ściganym przez okupanta, ukrywanie działaczy, niesienie pomocy finansowej, zbieranie informacji, w następnej kolejności zaś zorganizowanie oddziałów sabotażowych w zakładach pracy.
Po uzgodnieniu zasad działalności Z. Żuławski złożył oświadczenie, że wobec stanowiska towarzyszy z CKW PPS w Warszawie - M. Niedziałkowskiego, K. Pużaka, Z. Zaremby, T. Arciszewskiego, którzy po kapitulacji Warszawy ogłosili rozwiązanie PPS bez uzgodnienia z większością członków CKW i Rady Naczelnej PPS (na skutek niemożności zorganizowania takiego spotkania), decyzja taka nie może być uważana
[s. 224]
za wiążącą i każda organizacja okręgowa musi działać zgodnie z własnymi możliwościami. W tym stanie rzeczy uchwała taka nie jest dla nas wiążąca i krakowska organizacja powinna działać na zasadach ciągłości organizacyjnej jako PPS w Krakowie. Obecni na zebraniu całkowicie zgodzili się ze stanowiskiem Z. Żuławskiego, po czym podjęto decyzję, że J. Cyrankiewicz jako sekretarz organizacji krakowskiej pojedzie do Warszawy i złoży takie oświadczenie towarzyszom w Warszawie, którzy powołali do działalności w walce z okupantem organizację pod nazwą Ruch Mas Pracujących Miast i Wsi - „Wolność - Równość - Niepodległość”. Następnie Cyrankiewicz został upoważniony do złożenia oświadczenia, że krakowska organizacja PPS będzie współpracowała z towarzyszami w Warszawie i będzie się starała utrzymywać z nimi jak najściślejszy kontakt, natomiast ze względu na trudności terenowe w okresie wojny musi mieć swobodę działania według własnych możliwości i uważać się będzie w okresie okupacji za autonomiczną organizację. Stanowisko takie zajęli wówczas wszyscy obecni na zebraniu, przy czym podjęto uchwałę, że należy podać do wiadomości towarzyszy w Warszawie, iż będziemy starać się, jak najczęściej konsultować z nimi wspólną działalność organizacyjną.
W kilka dni później J. Cyrankiewicz udał się do Warszawy, aby nawiązać rozmowy z towarzyszami CKW PPS (obecnie WRN).
Po powrocie dowiedzieliśmy się z jego relacji, że w Warszawie zorganizowana jest akcja porozumienia stronnictw politycznych, w skład którego wchodzą: PPS-WRN, Ludowcy, Stronnictwo Chrześcijańskie i Stronnictwo Narodowe, że jest utworzone przedstawicielstwo władzy podziemnej do wspólnej walki z okupantem. W tym stanie rzeczy uważają, że Kraków powinien mieć swego przedstawiciela w CKW WRN, mimo że nie chce uznać rozwiązania PPS.
Wiadomość ta była dla nas zaskakująca; większość Komitetu w Krakowie nie przywiązywała do tego stanowiska większego znaczenia, a Z. Żuławski nie przyjął do wiadomości powyższej propozycji, obawiając się gry politycznej poszczególnych towarzyszy i rozgrywek osobistych, miał na względzie osobę K. Pużaka, z którym od wielu lat różnił się w poglądzie na zasady demokracji.


4.3.3. Relacja. Zygmunt Żuławski, Z pamiętnika, w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. II, Warszawa 1995. Tekst napisany przed 1949 rokiem.

s. 680
W Krakowie, który stał się teraz stolicą Generalnego Gubernatorstwa, dowiedziałem się przede wszystkim o nowych gwałtach niemieckich. Aresztowano ludzi bez żadnego powodu - kogoś dlatego, że miał „zatruć wodociąg”, innego - że dopuścił się „obrazy narodu niemieckiego” lub że „słuchał radia”, a w gruncie rzeczy dlatego tylko, by sterroryzować całe społeczeństwo.
W pierwszym rzędzie uderzono w szkolnictwo i uniwersytety polskie. Ściągniętych podstępem profesorów Uniwersytetu wywieziono do niemieckich obozów koncentracyjnych, co bardzo wielu z nich przypłaciło życiem, a profesorów gimnazjalnych osadzono w Wiśniczu lub u św. Michała. A potem szedł już jeden gwałt za drugim, wywożono ludzi, tysiące setki tysięcy z Pomorza, Poznańskiego i ze Śląska w najstraszniejszych warunkach, w czasie mrozów, w bydlęcych wagonach, nie pozwalając uchodźcom zabrać ze sobą niczego - i rozstrzeliwano ludzi setkami dlatego tylko, że byli Polakami. Aresztowano byłego marszałka sejmu Rataja, „Meka” - Niedziałkowskiego, prezydenta Warszawy Starzyńskiego szereg innych wybitnych jednostek, a potem rzucano się na Żydów, przeprowadzając rewizje, w czasie których rabowano i strzelano do nich, jak do kaczek.
Jakby na ironię zwołano w Krakowie „Mieszaną Komisję” niemiecko-sowiecką, w której wśród toastów na cześć nowej Europy i zapewnień wzajemnej wzrastającej przyjaźni - dr Frank, generalny gubernator, minister sprawiedliwości Rzeszy, wybitny działacz narodowo-socjalistyczny, były członek Towarzystwa polsko-niemieckiej współpracy, wróg komunizmu - i komunista Aleksandrow komisarz sowiecki, wróg hitleryzmu - mówili o wspólnej budowie nowego świata i podnosili znaczenie i narodów podjętej wspólnej akcji przesiedleńczej. Nowy imperializm komunistyczny i faszystowski przejawił się teraz zgodnie w niszczeniu narodu polskiego, którego członkowie padali ofiarą - raz dlatego, że byli „polskimi nacjonalistami”, to znowu dlatego, że byli „polską burżuazją”. Zaraz w pierwszych dniach po mym powrocie przybył do mnie tow. Cyrankiewicz (późniejszy premier rządu), wówczas sekretarz OKR krakowskiego, którego pamiętam z niezbyt chlubnej roli, jaką odegrał przy konstytuowaniu się OKR jeszcze w roku 1935. Mimo to, licząc się z jego oficjalnym charakterem, przedstawiłem mu bardzo szczerze swój punkt widzenia i rolę, jaką - moim zdaniem - powinien w tej chwili odegrać socjalizm - i bardzo ostro przeciwstawiałem się fantastycznym pomysłom nowej organizacji wojskowej. Zgodził się ze mną zupełnie i postanowiliśmy podjąć wspólnie akcje w kierunku restytuowania OKR w Krakowie oraz porozumienia się z innymi stronnictwami, a zwłaszcza z ludowcami.
OKR wnet się ukonstytuował - już w styczniu 1940 r. i wybrał mnie na swego przewodniczącego. Ponieważ tendencja porozumienia przejawiła się niemal równocześnie u wszystkich stronnictw, stojących na stanowisku demokracji, więc i tu nie natrafiliśmy na żadne przeszkody. Cztery stronnictwa: PPS, Ludowcy, Stronnictwo Pracy i Stronnictwo Narodowe - zawarły oficjalne „Porozumienie Komitetów Politycznych” (PKP), ustalając jako swoje zadania:
1. reprezentowanie społeczeństwa,
2. urabianie w nim wspólnej orientacji w stosunku do okupantów,
3. zawieszenie wzajemnych walk programowych pomiędzy partiami aż do odzyskania demokracji,
4. uznanie rządu koalicyjnego w Paryżu za legalny rząd polski,
5. dopomaganie mu w spełnieniu jego zadań politycznych i wojskowych.

Równocześnie „Porozumienie” potępiło jednomyślnie wszelkie tendencje, przejawiające się u poszczególnych grup wojskowych, pretendujących do naczelnej, kierowniczej roli w społeczeństwie, uznając, że wszystkie organizacje wojskowe, zjednoczone w jeden związek, powinny być tylko organem wykonawczym - i podlegać decyzjom Rządu i Porozumienia.
W ten sposób demokratyczna myśl polska w kraju rozpoczęła na nowo swą pracę polityczną od koalicji stronnictw, a więc od tego samego miejsca, na którym została przecięta lekkomyślnie w maju 1926 r. Niestety, nie zdołała się na nim utrzymać i coraz bardziej spychana, szła powoli w kierunku tendencji militarystyczno-sanacyjnych i dyktatorsko-rewolucyjnych.
W pierwszym posiedzeniu Porozumienia w Krakowie brał udział również ks. prałat Kaczyński z Warszawy, który właśnie przejeżdżał do Rzymu i był zachwycony krakowską współpracą, utyskując równocześnie na stosunki warszawskie, gdzie stronnictwa rozbite na strzępy i konkurujące ze sobą, tworzyły coraz to nowe programy i orientacje.
Wnet potem - pod koniec lutego - wpadło do mnie niespodziewanie gestapo. Rozpoczęli od zarzutu, że utrzymuję stosunki z zagranicą. Po ostrej wymianie zdań, gdy powołałem się na to, że jestem inwalidą wojennym, byłym oficerem austriackim i chorym, ton rozmowy zelżał - zwłaszcza że jeden z gestapowców - marynarz z Hamburga - przypomniał sobie, że mnie zna z międzynarodowego ruchu zawodowego. Po rewizji, która trwała przeszło dwie godziny, oświadczył wreszcie, że mnie nie aresztuje, bo widzi, że jestem chory. Na moją uwagę, że obroniło mnie więc nie to, że nie popełniłem nic karygodnego, lecz to, że jestem chory - zaczął się śmiać i opuścił mieszkanie. W dwa czy trzy miesiące później przybył do mnie jeszcze raz jakiś elegancki pan z gestapo w cywilu, w towarzystwie tłumacza, i rozpoczął ze mną „towarzyską” rozmowę. Na moje zapytanie, o co mu właściwie chodzi, oświadczył, że pracuje na tym terenie politycznie - chciał tylko poznać ludzi, którzy grywają tu pewną rolę, ale ani wobec mnie, ani wobec innych moich towarzyszy nie ma żadnych pretensji. Gdym mu zaś zwrócił uwagę, że jednak aresztowano zupełnie bez powodu redaktora Niedziałkowskiego, powiedział: „Ach, to jest co innego” i zapowiedział swe ponowne odwiedziny.
[…]
s. 682
Wykonując powyższe zadania, natrafialiśmy jednak ustawicznie na trudności, jakie panowały i powstawały przed nami na skutek nieuregulowanych stosunków politycznych w Warszawie. Wprawdzie tam istniało „Porozumienie” i socjalistów reprezentował w nim tow. Pużak, lecz od samego początku było ono raczej terenem, na którym ścierały się poszczególne partie i orientacje, kwestionujące nawzajem swoje prawo do reprezentowania całości, niż terenem pozytywnej, zgodnej współpracy.
W takich warunkach wyłoniła się myśl, bym jako prezes Rady Naczelnej wyjechał do Warszawy i podjął tam starania o usunięcie rozterek organizacyjnych i o stworzenie jednego kierownictwa partii, które uznaliby wszyscy socjaliści. Zdając sobie sprawę z niemożności przeprowadzenia w danej chwili jakichś ogólnych wyborów, szukałem innych bezstronnych kryteriów, na których można by było oprzeć nowe kierownictwo - aby uznały je wszystkie ideologiczne kierunki. Zaproponowałem więc powierzenie kierownictwa komitetowi, złożonemu: z przewodniczącego Rady Naczelnej, z czterech członków CKW mieszkających w Warszawie, z przedstawiciela Komisji Centralnej Związków Zawodowych i z przedstawiciela TUR. Uważałem, że powołane w ten sposób kierownictwo może zadowolić wszystkich, bo wszystkie kierunki byłyby w nim reprezentowane.
Projekt ten zaakceptował krakowski OKR i wyjechałem z nim do Warszawy. Rozmowy rozpocząłem od tow. Pużaka. Stanął on na stanowisku, że dawnych władz partyjnych już nie ma - i był zdania, że nasze żądanie powołania nowych władz może nas nawet między sobą zbliżyć. Poza tym miał zastrzeżenia co do współpracy z Czapińskim i Kuryłowiczem, choć obaj byli członkami CKW, ale zasadniczo nie odrzucał mojego projektu. Zacząłem więc kontynuować rozmowy z innymi towarzyszami: z Barlickim, z Dubois, z Próchnikiem, z przedstawicielami Związków Zawodowych i wiceprezesem Rady Naczelnej tow. Uziembłą i wreszcie doprowadziłem do tego, że wszyscy zgodzili się na mój projekt. W ostatniej chwili jednak, kiedy mieliśmy się już zejść, by zsumować osiągnięte wyniki, tow. Pużak zawiadomił mnie, że przybyć nie może. Na moje naleganie przyszedł, lecz na samym niemal wstępie podkreślił, że starał się uniknąć dalszych rozmów ze mną, uważając je za zupełnie zbędne. Nie pozostało mi więc nic innego, jak przerwać rozmowę, którą prowadziłem wobec dwóch świadków: tow. Cyrankiewicza i tow. Zdanowskiego - i wyjechać do Krakowa, aby tam starać się utrzymać jednolitą organizację, przynajmniej w Małopolsce i na Śląsku, pozostawiając teren warszawski własnym jego losom.
Lecz jakże się zdziwiłem, gdy w dwa dni po mym przybyciu do Krakowa tow. Cyrankiewicz, pozostający po rozmowie jeszcze w Warszawie, zawiadomił mnie, że został zaproszony przez tow. Pużaka na konferencję, która ma się odbyć w najbliższą niedzielę, tj. dnia 6 maja. Byłem zdania, że tow. Cyrankiewicz powinien odmówić swego udziału. Ale wobec jego argumentów, że należy wykorzystać sposobność szerszego zebrania i starać się przeforsować na nim nasz punkt widzenia, ustąpiłem. Tow. Cyrankiewicz wyjechał jedynie w celu przedstawienia krakowskiej uchwały. Po powrocie, złożył sprawozdanie, zawiadamiając, że nasz wniosek został odrzucony - a on zajął bardzo krytyczne stanowisko wobec przebiegu obrad konferencji i powziętych przez nią uchwał. Nie powiedział jednak ani słowem, że był przewodniczącym tej konferencji, że został wybrany do nowego kierownictwa i że z nową organizacją nawiązał już współpracę. Organizacja ta, przyjmując nazwę „Ruch Mas Pracujących Polski” i wysuwając hasła „Wolność, Równość, Niepodległość” - WRN, ustaliła przede wszystkim nowe „kierownictwo centralne” i jednolity pogląd na konieczność wyrzeczenia się współdziałania w ruchu jednostek z dawnego ruchu legalnego, aby nie obciążać ich odpowiedzialnością, jakkolwiek kierowało nią dwóch ludzi z tego legalnego ruchu, tow. Zaremba, tow. Pużak - obaj dawni członkowie Rady Naczelnej i CKW. Po złożeniu pokłonu w stronę militaryzmu polskiego i „hołdu tym oddziałom armii, które do ostatka spełniły swój obowiązek żołnierski”, Konferencja wyraziła niezłomną wolę prowadzenia raz jeszcze w historii walki na śmierć i życie o usunięcie okupantów i przywrócenie Polsce całości i niepodległości państwowej” - tak, jak gdyby faktycznie Polska kiedykolwiek zawdzięczała swą całość i niepodległość państwową walce „bojowców” Frakcji Rewolucyjnej czy legionistów, a nie zwycięskiej demokracji. Powód klęski wrześniowej konferencja widziała jedynie „w przewadze militarnej wrogów”, w „braku szybkiej pomocy aliantów” i w „braku przygotowania narodu do obrony”, a nie w apoteozowaniu „siły brutalnej” militaryzmu. Popieraniu hitlerowskich Niemiec, w rozsadzaniu podstaw traktatu wersalskiego, we wspólnym ataku na Czechosłowację i w odrzucaniu każdej myśli o wspólnej pracy i o wspólnej obronie razem z Sowietami. Zebrani, nie licząc się z rzeczywistością, zapowiedzieli, że wynik „ich walki powstańczej” zależy w pierwszym rzędzie od wysiłku i postawy samej Polski, a w państwach demokratycznych widzieli jedynie „naturalnych sprzymierzeńców”, którzy „również” walczą przeciw zaborczości Niemiec hitlerowskich i Rosji komunistycznej. Rolę nowego polskiego rządu na emigracji konferencja ograniczyła do tego, by „emigracja i rząd popierały działalność kraju” i by utrzymywały stosunki międzynarodowe z innymi państwami i budowały armię polską - uważając, że „reszta spraw powinna być pozostawiona całkowicie organizacjom krajowym”. Wreszcie zapowiedziała ona, że wytworzony przez nie nowy „rząd robotniczo-chłopski… natychmiast po zdobyciu niepodległości przeprowadzi zasadniczą przebudowę gospodarczą, społeczną i polityczną”.
Wobec tej ideologicznej platformy, przypominającej aż do złudzenia ideologię „Frakcji Rewolucyjnej PPS - Piłsudskiego” i „Frakcji Rewolucyjnej PPS Jaworowskiego” - OKR krakowski powziął jednomyślnie oficjalną uchwałę, by nie wiązać się w niczym z nową organizacją i uważać ją tylko za jedną z frakcji PPS. Równocześnie zaś „poufnie” Cyrankiewicz i „wtajemniczeni” przez niego członkowie (wśród których znajdował się również tow. M. Bobrowski - ten sam, który w czasie kampanii wyborczej w roku 1918 tak dowcipnie służył do mszy memu kontrkandydatowi, aby go obalić) współpracowali z potępioną organizacją WRN, zasiadali w jej kierownictwie i w tajemnicy przede mną kolportowali jej druki.
W tym właśnie czasie nawiązaliśmy bezpośredni kontakt z rządem, który wysłał do Polski młodego, dzielnego kuriera w osobie pana Kozielewskiego. Zawiadamiał on nas przede wszystkim o stanowisku rządu, w deklaracji złożonej w lutym, oświadczył, że - walcząc o przywrócenie niepodległości państwowej chce, by o losach kraju decydowali wszyscy obywatele i stosownie do tego natychmiast po zrzuceniu okupacji odda rządy tym, którzy zdobędą w nim większość. Tymczasem chciał powołać - zgodnie z wolą partii skupionych w „Porozumieniu” - centralnego delegata kraju i trzech delegatów dzielnicowych - tak, by każdy z nich miał dwóch zastępców, informowanych o każdym podejmowanym kroku. Odpowiedź i nazwiska kandydatów krakowskich (prof. Pigoń i adw. Woźniakowski) wziął ze sobą pan Kozielewski, który wpadł jednak w ręce niemieckie przy przechodzeniu granicy. Oskarżony o szpiegostwo, chciał przeciąć sobie żyły w więzieniu nowosądeckim, skąd cudem wydobyty przez młodych Rosieńskich, uciekł i uratował się od grożącej mu niechybnie śmierci.
[…]
s. 685
Równocześnie otrzymaliśmy też wiadomość z okupacji rosyjskiej przywiezioną przez ludzi, którym władze zezwoliły na powrót. Wracało więc wielu naszych towarzyszy, a między nimi tow. Przybyś, którego od razu dokooptowaliśmy do OKR. Opowiadał on o dzikich znęcaniach się bolszewików nad ludnością, a zwłaszcza nad socjalistami, spośród których aresztowano: Hausnera, Kuśnierza - sekretarza związków zawodowych, Szczyrka i Halucha z Borysławia. Oprócz tego wszyscy, którzy w czasie wojny pełnili służbę oficerów, byli zasądzani na długie lata więzienia za działalność „kontrrewolucyjną”, bo służyli w burżuazyjnej armii. Bardzo dzielnie bronił wszystkich tow. Drobner, który ze względu na swą przeszłość był na razie w łaskach, ale na skutek tej swojej działalności stał się też wnet ofiarą i został wywieziony przymusowo w głąb Sowietów.
Tow. Przybyś przywiózł mi również wiadomości o mojej rodzinie. Jeden z braci Bohdan - na skutek pogłosek o deportacji - dostał ataku sercowego i umarł. Bratowa moja, a siostra mojej żony, tego samego tygodnia została wywieziona do Semipałatyńska. Drugi brat Sławomir tułał się i krył gdzieś we Lwowie.
Wiadomość o śmierci Bohdana - choć musiałem się już nauczyć traktować śmierć bliskich mi ludzi jako normalne, codzienne zjawisko - dotknęła mnie bardzo boleśnie. Pamiętałem go zawsze jako hożego, zdrowego chłopaka, z którym hasałem po Słomianej i Krakowie - i nie mogę się pogodzić z myślą, że on już nie żyje.
[…]
s. 685
W tym samym czasie - w maju - przybył również do Polski tow. Wiktor Strzelecki. Zawiadomił nas o swym przyjeździe akurat w czasie mojej rozmowy z tow. Pużakiem w Warszawie, ale ten nie chciał z nim nawet rozmawiać, twierdząc, że jest to „komunista”, choć ja w rozmowach, toczonych z nim później w Krakowie, mogłem ustalić, że był on szczerym demokratą i szczerym zwolennikiem rządu koalicyjnego. Tow. Strzelecki, który dzielnie przebył kordony niemieckie, opowiadał mi dużo o wewnętrznych stosunkach na emigracji, o podjazdowych walkach prowadzonych przez czynniki sanacyjne, które nie mogły się pogodzić z myślą, że skończyła się już ich rola i wpływy, o ich zamachach na rząd z wielkim entuzjazmem mówił o rozumie i takcie politycznym Liebermana, który właśnie objął przewodnictwo Rady Narodowej, mającej być pewnego rodzaju parlamentarną reprezentacją na emigracji. Dowiedziawszy się o stosunkach, jakie - zwłaszcza po ostatniej konferencji WRN i jej uchwałach - zapanowały w kołach socjalistycznych w Warszawie, potępiał bardzo ostro tow. Pużaka i Zarembę - i nie chcąc popierać ich akcji, przywiezione czterysta tysięcy złotych złożył na ręce OKR Krakowie. Wreszcie kreślił nastroje polityczne na Zachodzie i roztaczał przede mną najbardziej różowe nadzieje. Po paru tygodniach pobytu w kraju wyjechał z powrotem, zapowiadając ponowny swój przyjazd. Tym jego różowym nadziejom zaprzeczyła jednak wnet przykra rzeczywistość.
Wprawdzie Niemcy po rozgromieniu Polski od razu zabiegały o zawarcie pokoju, w czym bardzo dzielnie asystowali im Sowieci, spodziewając się, że w ten sposób staną się rozjemcą pomiędzy światem demokracji a faszyzmem - ale Hitler chciał pokoju „niemieckiego”, na który nie chciała się zgodzić demokracja. W mowie wygłoszonej do świata jeszcze w lutym br., w rocznicę założenia partii narodowo-socjalistycznej, Hitler - powołując się, że „istnieje Bóg, ten sam Bóg, który stwarza narody i daje im równe prawa” - zapewniał, że „to, czego my chcemy, to nie jest ujarzmianie innych narodów - my chcemy tylko naszej własnej wolności, naszego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa naszego obszaru żywego. To jest - bezpieczeństwa życia naszego narodu. O to walczymy”. Równocześnie Polakom generalny gubernator tłumaczył, że „część obsadzonych obszarów polskich, tworzących Generalne Gubernatorstwo, nie należy do Rzeszy. Führer uznał ten teren za ojcowiznę Polaków. Ziemia ta nie będzie narażona na germanizację, lecz ma być zabezpieczana wyłącznie jako ojcowizna polskiej ludności. Każda tendencja germanizacyjna sprzeciwia się woli Führera. Zgodnie z tym pisała też prasa niemiecka, że dążeniem Niemiec na Wschodzie nie jest uciskanie małych narodów, ale jedynie i wyłącznie zabezpieczenie własnego obszaru życiowego. Niemcy nie mogą ścierpieć tego, aby na ich granicach małe narody były nadużywane w roli szermierza interesów angielskich na kontynencie i muszą się starać o to, aby te narody żyły w atmosferze pokoju z 80-milionowym narodem niemieckim. Jeżeli pewne odłamy narodu polskiego nie zdają sobie sprawy, może w obecnym momencie z motywów postępowania Niemiec, to jednak trzeba stwierdzić, że ten bieg wypadków jest korzystny także dla samego narodu polskiego, ponieważ z historycznego punktu widzenia nie może leżeć w interesie narodu polskiego, aby był zdegradowany do roli narzędzia i najemnika Anglii. Pomimo tych poważnych następstw otrzyma naród polski zarówno teraz, jak i w przyszłości, takie możliwości egzystencji, jakich sobie może życzyć. Na terenie Generalnego Gubernatorstwa znajdzie naród polski te możliwości zapewnione” („Krakauer Zeitung”).
Gdy zaś te wszystkie zapewnienia o uszczęśliwianiu Polaków i umizgi o pokój nie dawały efektu, Niemcy „pokojowo” zajęły Danię, dokonały zbrojnej inwazji Norwegii i po zwycięskich walkach, wbrew przewidywaniom tow. Strzeleckiego, opanowały całą Holandię i Belgię. Ponieważ jednak - jak skarżył się potem Hitler w swej mowie, wygłoszonej z początkiem czerwca - „plutokratyczni władcy Anglii i Francji sprzysiężyli się przeszkodzić wszelkimi siłami rozkwitowi nowego lepszego świata i chcą dalej prowadzić wojnę” - zapowiedział, że walka o wolność naszego (niemieckiego) narodu, o być i nie być na dziś i na całą przyszłość, musi więc być dalej prowadzona aż do „zupełnego zniszczenia tych władców”.
Potoczyła się więc dalej wojna, w której brało udział również 70 tysięcy żołnierzy polskich, walczących na polach Francji. Lecz walki te skończyły się znowu niemieckimi zwycięstwami. Pod ich wpływem - gdy zajęty już został Paryż, załamała się Francja, a nacjonalizm francuski, reprezentowany przez czynniki militarystyczne, skapitulował przed Hitlerem, poświęcając honor narodu, by tylko utrzymać resztkę swej władzy. Anglia została więc sama. Rząd polski i resztki sił polskich, dzięki energii gen. Sikorskiego, zostały tam przetransportowane, a moment ten sfery sanacyjne uznały za odpowiedni, by jeszcze raz popróbować nowego zamachu, który na szczęście też zakończył się fiaskiem.
Zwycięski hitleryzm zrzucił teraz już maskę i deptał po ujarzmionych narodach. Teraz już Generalne Gubernatorstwo miało być pomyślane przez kanclerza Hitlera jako trwała część składowa „niemieckiego obszaru suwerennego” i Niemcy szaleli w nim. W Warszawie skazano na karę śmierci stu kilkudziesięciu ludzi, między którymi byli również marszałek Rataj i Mieczysław Niedziałkowski.
Nie mogę myśleć do dziś dnia o jego śmierci i nie chcę mówić o nim samym, bo wiem, że kiedyś poświęci mu osobne karty historia polska i historia socjalizmu - ale jako jego serdeczny przyjaciel chcę podnieść, że był to naprawdę piękny człowiek, który umiał się skrzyć tym jaśniejszymi blaskami, im cięższą i bardziej ponurą była sytuacja, którą musiał zwalczać. Czytałem jego ostatni list, jaki wysłał z Pawiaka do pani Marysi, kiedy już wiedział, że jutro ma zginąć. Nie wspominając jej ani słowem o grożącej mu śmierci, wśród najczulszych słów żegnał ją tylko i zapewniał, że w więzieniu nie załamie się i spełni swój obowiązek do końca. Dotrzymał też tego przyrzeczenia i nawet na miejscu kaźni - spokojny podtrzymywał jeszcze na duchu tych, którzy łamali się, czekając wraz z nim na swą męczeńską kolej.
Po tej masowej zbrodni Niemcy starali się wpoić społeczeństwu polskiemu przekonanie, że Polska i jej niepodległość skończyły się już definitywnie i że Polacy muszą się pogodzić z faktem zwycięstwa i panowania Niemców. Z jednej strony Frank zapewniał więc, że „odnosimy się z całą życzliwością wobec kulturalnych i innych potrzeb Polaków”, że „jakkolwiek nasz reżim jest silny i twardy, to jednak jesteśmy zdecydowani rządzić po ludzku” - i przestrzegając przed „wszelką grą na niepodległość i suwerenność, które po krótkim historycznym upływie przestały być aktualne i należą do przeszłości” - żądał tylko „lojalności od Polaków” i „wypełnienia przez nich lojalnych obowiązków obywatelskich Generalnego Gubernatorstwa”. Wobec zaś coraz większych gwałtów uspokajał ich, że „to wszystko, co się tam dzieje, jest wynikiem nieodpartej konieczności stworzenia na tym terenie definitywnego stanu pokoju, spokoju i porządku oraz stworzenia wszelkich warunków do owocnej pracy” - tak, jak gdyby można było stworzyć pokój i spokój tam, gdzie panuje gwałt. Z drugiej strony zaś - niemiecka policja i gestapo starały się równocześnie zdusić bezwzględnie każdy przejaw narodowego życia, w tym dopomagali im Rusini i obywatele polscy, którzy nazwali się teraz „volksdeutschami” i rdzenni polscy „Goralen”, „Schlesier”, „Kaschuben” oraz kupione kanalie, które za pieniądze i materialne korzyści zdradzały swój własny naród.
Niszczono z całą perfidią inteligencję polską, urządzano obławy po ulicach i schwytanych wywożono do robót przymusowych lub osadzano więzieniach, dla ludności polskiej wyznaczono głodowe racje żywnościowe i dwukrotnie niższe zarobki lub pensje, niż dostawali Niemcy, po wsiach rabowano chłopów za pomocą rekwizycji i ustanowionych cen maksymalnych; zakazano Polakom uczęszczać do kawiarń i restauracji, określając wszystkie najlepsze jako „nur für Deutsche” i nawet ogrody publiczne zamknięto przed ludnością polską; zabierano mieszkania i meble przemocą, przeprowadzano rewizje i konfiskowano wszystko, co tylko w oczach niemieckich przedstawiało jakąkolwiek wartość. Żydom w liczbie 40 tysięcy kazano opuścić Kraków w przeciągu dwóch tygodni, w innych miastach zamknięto ich w gettach, zamęczając głodem i znęcając się nad nimi bezlitośnie. Usuwano pamiątki narodowe, herby i emblematy polskie, rozsadzano pomniki i nie zapomnę nigdy tego momentu, którym ściągano z piedestału statuę Mickiewicza w Krakowie. Więzienia zapełniły się „politycznymi” więźniami bez różnicy płci, zawodów i przekonań - i więziono nawet kilkunastoletnie dzieci i chorych starców, bo wszyscy wydawali się niemieckim zwycięzcom niebezpieczni. Prowadzono zasadę odpowiedzialności zbiorowej i rozstrzeliwano całymi dziesiątkami ludzi tylko dlatego, by wypełnili sobą to kwantum, które znaczono do stracenia. Wreszcie urządzono obozy koncentracyjne w Oświęcimiu, a potem w Majdanku, które wnet stały się żywymi grobami, gdzie dosłownie zamęczano aresztowanych biciem, głodem i ciężką robotą - tak, że już po krótkim w nich pobycie nawet młodzi i silni ludzie nie wytrzymywali i ginęli. Urządzono specjalne komory gazowe, w których zamordowano miliony ludzi, a trupy ich palono w osobnych krematoriach. O śmierci tych męczenników, którą tajono przed opinią publiczną, dowiadywano się potem dopiero z lakonicznych klepsydr, które nie podawały daty i miejsca śmierci. Taki los spotkał też wielu czołowych naszych towarzyszy z organizacji zawodowej i partyjnej oraz wybitnych polityków, jak poseł Tempka, prof. Rybarski, Norbert Barlicki, Stasiek Dubois i Kazimierz Czapiński.
[…]
s. 690
„Porozumienie”, szarpane sporami o to, jaki ma być przyszły ustrój wyzwolonej Polski, traciło tymczasem coraz bardziej swoje znaczenie i nie zdobyło się nawet na to, by zgodnie zaproponować rządowi jednego kandydata na definitywnego delegata krajowego. Toczące się gorszące nieraz spory przeciął wreszcie sam rząd, mianując delegatem byłego min. Ratajskiego, który jako kandydat na zastępcę delegata skupił na sobie wszystkie głosy. Mianowanie to wywołało protesty i obrazy - do tego stopnia, że WRN zapowiedział swoją opozycję wobec rządu, chociaż zasiadał w nim również przedstawiciel PPS. Musiało to oddziałać również na stosunki krakowskie - zwłaszcza że WRN zaproponował teraz zmienić delegata rządu na pana Korbońskiego z Warszawy - ludowca, a jego zastępcę na młodego, lecz ambitnego, Józefa Cyrankiewicza z Krakowa.
[…]
s. 692
Jakoś z początkiem grudnia przyszedł do mnie tow. Cyrankiewicz, co do którego nie miałem już żadnych wątpliwości, że siedzi na dwóch stołkach - i zaproponował, byśmy jako organizacja wysłali delegatów na drugą konferencję WRN, którą jego kierownictwo zwołało właśnie w grudniu 1940. Ponieważ zgodnie z oficjalną uchwałą traktowaliśmy WRN jedynie jako jedną z frakcji PPS, byłem bezwzględnie przeciwny, by na jej konferencję wysyłać osobną delegację i nawiązywać z nią w ten sposób jakieś bliższe stosunki. Na ten temat wybuchł spór - tow. Cyrankiewicz zażądał rozstrzygnięcia tej kwestii przez OKR. Nie pomogły moje przestrogi, że poruszanie jej może naruszyć jednolitość organizacji miejscowej, nie pomogły prośby i odwoływanie się, że żądany krok byłby sprzeczny z dotychczasowymi uchwałami - tow. Cyrankiewicz, mając większość jednego głosu, już bez osłonek postawił wniosek anulowania wszystkich odnośnych uchwał i wzięcia udziału w konferencji WRN. Konferencja ta potwierdziła w całości wszystkie uchwały majowe -i ci sami delegaci krakowscy, którzy tak krytycznie odnosili się do nich przed pół rokiem, teraz głosowali za nimi bez żadnych zastrzeżeń. W osobnej rezolucji o stosunkach zagranicznych jednomyślnie wyraziła przekonanie, że „rachuby na przyłączenie się Rosji do bloku państw demokratycznych są iluzją, podtrzymywaną krętacką polityką komunistyczną” - i, że „oficjalna polityka Rosji - bez względu na to, kto nią rządzi - od dawna dążyła stale opierając się na Niemcach do rozprawienia się z Anglią, jako swym najgłówniejszym wrogiem”. Wreszcie konferencja ustaliła swój stosunek do rządu, domagając się - mimo jego deklaracji lutowej - by „rząd... nareszcie zdecydował się na jasne i wyraźne oświadczenie w sprawie swego stosunku do ustroju przyszłej Polski i by ograniczył się do reprezentacji zagranicznej Polski i propagandy informacji oraz organizacji wojska za granicą”, wytykając mu, że „dotychczasowe metody wiązania poczynań emigracji z kraju niestety nie dały rezultatów pozytywnych, lecz przeciwnie wprowadzają zamęt i utrudniają planowy działalność organizacji krajowych”.
Po powzięciu tej uchwały przez WRN, nie chcąc stwarzać jakichś rozłamów w Krakowie, a nie mogąc się pogodzić z nowym kierownictwem z nowym kursem socjalizmu, musiałem się usunąć zarówno z OKR, - czym solidaryzowali się ze mną tow. Czerwieniec i tow. Przybyś, jak również z „Porozumienia”, w którym nie miałem już kogo reprezentować.
Jedynym kierownikiem organizacji krakowskiej stał się teraz tow. Cyrankiewicz, który w piśmie swym zwalczał zacięcie zarówno Niemców jak i Sowiety, nazywając Stalina carem, jako mówca i pisarz „mistrzem zakulisowych intryg”, a sztab bolszewicki „bandą tchórzów i pochlebców”. Politykę swoją prowadził bez zastrzeżeń w kierunku zasad…, które później też zdradził, przystosowując do nowej PPS i wychwalając tam tego samego Stalina, którego niedawno odsądzał od czci i wiary.
Ja - usunięty w ten sposób od prac nad odbudowaniem demokracji - zająłem się teraz z konieczności bardziej energicznie swą pracą publicystyczną, skończyłem pracę pt. „Bogactwo, Wolność i Moralność”, rozwijając w niej tematy, które od dłuższego czasu nie dawały mi spokoju i na nowo zacząłem pisać „Refleksje”, których niestety w danej chwili nie byłem w stanie ogłaszać drukiem. Prosiłem więc tylko Bolkę, by przepisała mój skrypt na maszynie i posłała mi przy sposobności czystopis.
[…]
s. 693
Wraz z tym pogorszeniem się sytuacji na frontach nastąpiło dalsze pogorszenie się jej również i w podziemiach. „Porozumienie” w Krakowie nie odbywało posiedzeń w ogóle, a w Warszawie odbywało je po to tylko chyba, by napadać na swych partnerów i zwalczać ich programy, których zresztą żadna z partii, skrępowanych przemocą niemiecką, nie mogła praktycznie realizować. Toczyły się więc homerowe boje o zasady i teorie, i o to, jak ma kiedyś wyglądać niepodległa Polska, jaki ma mieć ustrój i kto ma nią rządzić. WRN wydał program „Polski Ludowej”, obwieszczając, że jest on wynikiem współpracy ze Stronnictwem Ludowym. Obiecywał on, że Polska, rządzona przez robotników i chłopów, przeprowadzi „natychmiast” przebudowę gospodarczą, społeczną i polityczną, że będzie „państwem zdolnym do podjęcia zadań obrony... w tych rozmiarach i sile, by zdolne było nie tylko do trwałego niepodległego bytu, lecz również by dawało rękojmię pokoju w Środkowej Europie”, przez stworzenie pod swoją egidą „bloku” narodów od Bałtyku aż po morze Egejskie, że „wracając do granic z roku 1772” wysiedli do Rzeszy Niemieckiej wszystkich „nielojalnych” Niemców i że „przez swój ustrój społeczny usunie antagonizm narodowościowy, a w szczególności w sprawie żydowskiej usunie nienaturalne i jednostronne skupienie Żydów w handlu i w niektórych zawodach wyzwolonych” oraz „pasożytnicze grupy bankierów i lichwiarzy, rekrutujących się w większości spośród ludności żydowskiej”. Rozumiejąc tak [?] równouprawnienie, Polska Ludowa miała zapewnić je wszystkim obywatelom, bez względu na narodowość i religię, a poza tym miała przeprowadzić reformę rolną i „uspołecznić dojrzałe gałęzie produkcji”. Stronnictwo Ludowe jednak odżegnywało się bardzo ostro od tego programu, twierdząc, że wcale nie był on wyrazem współpracy z jego przedstawicielami - i samo wysunęło własne podstawy „odbudowy”. Ludowcy chcieli przede wszystkim „podnieść wieś i zapewnić jej dobrobyt przez wysokie ceny artykułów rolnych i taniość artykułów przemysłowych”, zapowiadając w tym celu nie ograniczony wywóz artykułów rolnych za granicę, zakaz wywozu artykułów przemysłowych potrzebnych rolnictwu oraz wszelkich strajków robotniczych.
Wreszcie endecy - nie bacząc na to, jaki praktyczny efekt dla świata a próba realizacji nacjonalizmu niemieckiego i do czego może doprowadzić zasada „egoizmu narodowego” - chcieli, by wyzwolona Polska była przede wszystkim polska, narodowa i by utrwaliła te wyniki rozwiązywania kwestii żydowskiej, które zastosował hitleryzm - uważając, że przynajmniej te korzyści powinniśmy zyskać z okupacji niemieckiej”. Całą duszą stali więc po stronie gwałtów, dokonywanych nad ludnością żydowską i w imię interesu narodowego podjudzali antysemityzm, prowadząc równocześnie walkę z polskimi socjalistami. Wszyscy więc w tej koalicji zwalczali się nawzajem i wszyscy wysuwali coraz to nowe wskazania taktyczne: jedni propagowali „powstanie”, inni chcieli stosować terror, na który Niemcy odpowiadali bezlitosnymi represjami, jedni zerkali w stronę Sowietów, inni - w stronę Anglii i Ameryki, a inni wreszcie - twierdząc, że nie można zaufać Sowietom, ani Anglii obiecywali zrzucić okupację własnymi siłami. Jedni obwiniali sanację i Piłsudskiego, a klęskę przypisywali jego polityce, inni go apoteozowali i „u jego trumny chcieli czerpać otuchę do dalszej swej walki”. Na tym tle rozgorzała nawet pomiędzy Delegaturą ZWZ zacięta walka, w której po stronie ZWZ stanął WRN, broniąc pamięci Piłsudskiego. Wszyscy jednak bronili zawsze interesów Polski, państwa, demokracji i niepodległości, zapominając o przyjętej zasadzie nieagresji, wszyscy tworzyli własne kadry wojskowe - „bojówki”, by przy ich pomocy zaskoczyć swych przeciwników i w momencie ustępowania okupantów ująć władzę w swoje własne ręce. Na takim samym stanowisku stał zresztą również i sanacyjny ZWZ, który teraz budował już w kraju konspiracyjnie kadry wojskowe, mające w zbrojnym powstaniu zrzucić okupację niemiecką.
Patrzyłem na to wszystko już tylko z boku, ale nie mniej z przerażeniem widziałem, jak ludzie, upajając się oszałamiającym ich frazesem „walki zbrojnej o niepodległość”, ginęli bezcelowo oraz jak z narażeniem życia i wolności budowali w konspiracji wojsko polskie, które miało im przywrócić niepodległość po pokonaniu i Niemców, i Moskali. Te akcje uważałem jednak zawsze za bawienie się w „żołnierza”, za zabawkę niesłychanie drogą i niebezpieczną. Zdawałem sobie bowiem sprawę, że ta konspiracyjna armia będzie za słaba, aby pokonać okupantów, że w miarę rozrostu będzie tylko ustawicznie powodowała bez-celowe „wsypy” i ofiary - i że w przyszłości może stworzyć poważne niebezpieczeństwo dla demokracji w postaci nowej „elity” i nowych „zasłużonych”, którzy „ważyli się na czyn”. Pomysłów „powstania” też nie traktowałem zbyt poważnie, bo wiedziałem, że w dzisiejszych warunkach - by zrzucić z siebie przemoc, opartą na regularnej armii - potrzeba jeszcze większych armii, którymi konspiracja nie mogła rozporządzać. Moim zdaniem „nasza polityka powinna była stosować bierny opór”, uniemożliwianie Niemcom ruchu przemysłowego, komunikacji i administracji, odmawianie pracy, a wreszcie przeprowadzanie - w razie potrzeby - dywersji na tyłach czy sabotażu, które mogła organizować każda organizacja polityczna lub społeczna - i to tym lepiej i skuteczniej, im bliżej działałyby armie regularne, które - atakując armię niemiecką - nieprzyjacielską - mogły wyzwolić kraj spod przemocy. Uważałem, że dopiero wtedy na wyzwolonych terenach rząd mógłby przeprowadzić celowy regularny pobór rekruta - i dla kontynuowania wojny - powoływać nowe narodowe armie regularne.
[…]
s. 695
W dziale kolportażu prasy ZWZ pracowała Bolka - i gestapo, ustaliwszy przy jakiejś wsypie jej pseudonim i adres, wpadło niespodzianie do jej domu - na szczęście, gdy była na mieście. Przeprowadzili jednak w czasie jej nieobecności bardzo dokładną rewizję i przy tej sposobności znaleźli moje skrypty, które właśnie przepisywała na maszynie. Musiała więc zbiec, lecz koniecznie chciała przed tym ostrzec mnie przed grożącym niebezpieczeństwem. Ścigana sama, zaryzykowała podróż do Krakowa, do której potrzeba było pozwolenia władzy - i po wspólnej rozmowie zdecydowaliśmy, że powinniśmy się ukryć oboje. Ona po krótkiej tułaczce, pod zmienionym nazwiskiem „Franciszki Kwiatkowskiej”, wyjechała do Łańcuta, a ja znalazłem schronienie u państwa Wodzickich w Kościelnikach. Pozostałem w ich miłej gościnie przez półtora roku - i jednym łącznikiem pomiędzy mną a światem stała się teraz moja żona i tow. Stefan Rzeźnik. W ruchu przedwojennym nie odgrywał on większej roli, lecz po aresztowaniu tow. Cyrankiewicza wysunął się na czoło i stał się faktycznym kierownikiem organizacji krakowskiej.
W Kościelnikach - w zaciszu - rozkoszowałem się życiem wiejskim i spokojem - i z braku zajęcia zacząłem studiować zbiorowe pisma Józefa Piłsudskiego oraz pisać o nich swoje uwagi, które potem ująłem w osobną książkę pt. „Piłsudski i piłsudczyzna”.
[…]
s. 699
[…] - w ostatnich dniach października [1941] - widząc, że gestapo wcale nie wpadło na mój trop i znalezionych skryptów nie wiązało z moją osobą, wróciłem do Krakowa. Zaraz po mym powrocie zwrócił się do mnie krakowski delegat rządu z propozycją, bym przystąpił do „Porozumienia” jako reprezentant socjalistów krakowskich. Nie mając pod tym względem formalnych uprawnień, musiałem porozumieć się przed tym z towarzyszami, którzy - tak jak ja - stali na stanowisku, że nie należą ani do WRN, ani do PS, lecz w dalszym ciągu do PPS, bo nikt nie miał prawa usunąć ich z jej szeregów organizacyjnych - i za ich zgodą objąłem w „Porozumieniu” na nowo reprezentację socjalizmu.
[…]
s. 700
W tym właśnie czasie - z wiosną 1942 - musiałem również rozpocząć bardzo ostrą kampanię z delegatem co do jego sposobu pojmowania demokracji i do sposobów tworzenia przez niego nowego aparatu administracyjnego. Delegat chciał obsadzać wszystkie stanowiska w całym okręgu „fachowcami” i to w terminie, który wyznaczyła mu góra - podczas, gdy ja uważałem, że ta kwestia nie jest wcale pilna i że kierownicze stanowiska w administracji powinny być obsadzane w miarę potrzeby przede wszystkim przez ludzi, którzy w danej chwili wybili się w pracy społecznej i politycznej, bo tylko oni mogą dać gwarancję, że zapewnią spokój i poszanowanie decyzji rządowych. Zdawałem sobie sprawę, że „fachowcy” to dawni urzędnicy, którzy w ogromnej swej większości są albo sanatorami, albo endekami - i że pociągając ich do administracji państwowej, obsadzamy ją tymi samymi skompromitowanymi osobami, występującymi teraz tylko pod nową firmą. Na to nie mogłem się zgodzić. A gdy przeciwko temu protestowałem, delegat poradził sobie tak, że przez rok nie zwołał posiedzenia „Porozumienia”, jakkolwiek domagałem tego kilkakrotnie. Wszystko, a zwłaszcza personalną obsadę stanowisk w porozumieniu jedynie z przedstawicielem „Stronnictwa Ludowego” załatwiał sam. Życie potwierdziło jednak potem słuszność mego stanowiska. Mianowani przedwcześnie „urzędnicy” wędrowali masowo do Oświęcimia, wpadając na skutek braku potrzebnej konspiracji, wśród stronnictw rozpoczęły się spory i protesty w sprawie obsady stanowisk, a w praktyce cały ten elaborat okazał się fikcją, bo urzędowali nie ci, których mianował delegat.
W takiej sytuacji, gdy na widownię wojny wystąpili już wszyscy możliwi aktorzy - i gdy rozumiałem, że wchodzi ona w końcowe stadium, nie chciałem, by okres ustępowania okupantów zastał nas w rozbiciu. Tym bardziej że na skutek naszego rozłamu wzrastał nadmiernie wpływ Ludowców i coraz większe zbliżanie się ich do Stronnictwa Narodowego. Przy interwencji tow. Rzeźnika, który z całym zapałem wykorzystywał każdą sposobność, by tylko doprowadzić do usunięcia rozłamu, doszło pomiędzy mną a tow. Zarembą do rozmowy, która jednak nie dała żadnego efektu.
[…]
s. 707
Losy nie oszczędziły również i mnie uczestniczenia w tych przejawach europejskiej kultury. W czerwcu 1942 r. otrzymałem nakaz opuszczenia własnego mieszkania i mimo najusilniejszych starań nie mogłem otrzymać nowego, po czterdziestu latach mieszkania w Krakowie musiałem to miasto opuścić. Postanowiliśmy z żoną przenieść się teraz do Myślenic, gdzie dostaliśmy mieszkanie w domu redaktora „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” pana J. Stankiewicza, człowieka nie ciężącego się najlepszą opinią w Krakowie. Toczyłem też z nim ustawiczne spory i chociaż starałem się z nim potem jakoś zżyć - tym bardziej że po powrocie do Krakowa po wojnie zamieszkaliśmy w drugiej jego pięknej willi na Osiedlu - nie mogłem się do niego przekonać.


5.1. Biogram Żuławskiego

http://portalwiedzy.onet.pl/71953,,,,zulawski_zygmunt,haslo.html

Żuławski Zygmunt (1880-1949), działacz polityczny i związkowy, socjalista. Od 1904 w Polskiej Partii Socjalistyczno-Demokratycznej Galicji i Śląska Cieszyńskiego. Od 1919 w Polskiej partii Socjalistycznej, przez szereg lat w jej kierownictwie: 1922-1929 członek Centralnego Komitetu Wykonawczego, 1924-1928 wiceprzewodniczący, 1937-1939 przewodniczący Rady Naczelnej. 1919-1922 przewodniczący Komisji Centralnej Związków Zawodowych, następnie jej sekretarz do 1939. Poseł na sejm 1919-1935.
Podczas II wojny światowej we władzach PPS – Wolność –Równość - Niepodległość (PPS-WRN). 17-21 czerwca 1945, jako przedstawiciel demokratów krajowych, uczestnik delegacji prowadzącej w Moskwie rozmowy w sprawie utworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. 1945-1946 poseł do Krajowej Rady Narodowej, 1947 do Sejmu Ustawodawczego.
1945-1946 w PPS (lubelskiej), 1946 członek jej Rady Naczelnej, 1945 próbował bezskutecznie wprowadzić do Partii PPS-WRN. Niepowodzeniem zakończyły się także jego próby utworzenia Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej wobec sprzeciwu Polskiej Partii Robotniczej i ostrzeżeń ze strony Służby Bezpieczeństwa.
Po rezygnacji z członkostwa w Partii, jako socjalistyczny poseł niezależny występował zdecydowanie przeciwko politycznemu i policyjnemu terrorowi komunistów i stawał w obronie legalnej opozycji. Autor Wspomnień (1980).
 DO GÓRY   ID: 54196   A: dw         

6.
Batorego 3 – miejsce szerokiej i różnorakiej konspiracji pracowników Ubezpieczalni Społecznej; tablica pamięci pracowników Ubezpieczalni Społecznej zamordowanych podczas II wojny światowej;



3. Inskrypcja i metryczka tablicy

Metryczka tablicy pamięci:
ul. Batorego 3, fasada siedziby Ubezpieczalni
Autor:
Inicjator:
Fundator:
Wymiary: 100 cm x 140 cm
Materiał: tablica: kamień (sjenit); kwietnik ; pod tablicą: żelazny drut kolczasty, znicze po bokach: metal
Data odsłonięcia: 30 sierpnia 1969

Inskrypcja:
W KRWAWYCH LATACH HITLEROWSKIEJ OKUPACJI / 1939-1945/ ODDALI SWE ŻYCIE ZA WOLNOŚĆ OJCZYZNY CZŁONKOWIE RUCHU OPORU PRACOWNICY / b. UBEZPIECZALNI SPOŁECZNEJ W KRAKOWIE/ GINĄC NA MIEJSCACH STRACEŃ W WIĘZIENIACH / I OBOZACH KONCENTRACYJNYCH // BARAN WŁADYSŁAW . BOGDA BOLESŁAW BUCZENIEWSKA ZOFIA BUDZIASZEK EUGENIUSZ / CHOYNOWSKI ANTONI GÓRSKI EMIL KAZERLIK ZBIGNIEW KLEPALSKI WŁADYSŁAW / KONDRACKI JAN KROPATSCH RUDOLF KULA ROMAN KUMALA JÓZEF / KWAŚNIEWSKI MIKOŁAJ MALINOWSKI KAROL MAYER EDWARD MENCEL TEOFIL / MICHALSKI JÓZEF MIKA JÓZEF MITKA ANTONI MOTYL MIECZYSŁAW / NAGUCKI KAZIMIERZ PAŁKA FRANCISZEK PARTYKA JAN PREISS WITOLD / PUDŁO ROMAN ROSE STANISŁAW RUDEK STANISŁAW RZEPECKI WŁADYSŁAW / SŁOTA WITOLD SŁOTA WŁADYSŁAW STUCZYŃSKI STANISŁAW SZANCER ANDRZEJ / SZOKALSKI ZYGMUNT SZYMCZAK EDWARD TARNOWSKI JAN TOKARZ KAZIMIERZ / WOŁKOWSKI ANTONI WÓJCIK PAWEŁ WÓJCIK SZCZEPAN·ZJADACZ TADEUSZ // W HOŁDZIE POLEGŁYM // Z.Z. PRAC. SŁUŻBY ZDROWIA = ZBoWiD – ZWIERZYNIEC / 1969.



4.1. Opracowania i relacje


4.1.1 Adam Wawrzecki, Stanisław Kłodziński, Praca konspiracyjna i straty osobowe Ubezpieczalni Społecznej w okupowanym Krakowie, Przegląd Lekarski 1973 nr1 s. 122-128

Dotychczas niewiele opublikowano tekstów na temat okupacyjnych dziejów Ubezpieczalni Społecznej w Krakowie. Działalność tej instytucji istotnie i swoiście wpływała na sytuację społeczno-medyczną krakowian. W zeszytach „Przeglądu Lekarskiego - Oświęcim” problematykę tę poruszył dr Marian Ciećkiewicz[1]. Sporadycznie w prasie codziennej pojawiały się wzmianki o epizodach okupacyjnych w tej placówce. Przykładem jest artykuł[2], który ukazał się w roku 1969 z okazji wmurowania i odsłonięcia tablicy (ryc. 1) ku czci czterdziestu pracowników Ubezpieczalni aresztowanych i zamordowanych przez hitlerowców.
Wśród źródeł archiwalnych zachowało się powojenne opracowanie pt. „Dzieje Ubezpieczalni Społecznej w Krakowie w dobie okupacji 1939-1944 r.”, napisane przez pracownika US, Stanisława Plapperta, a opatrzone wstępem przez dra Karola Kropatscha. Pamiętnik ten Plappert pisał do października 1947 r. w Krakowie. Ten wielostronicowy maszynopis jest własnością rodziny autora, a znajduje się w przechowaniu w Instytucie Historii Najnowszej w Warszawie, skąd go udostępniono. Strony 67-78 zawierają najwięcej cennych informacji, dotyczących strat osobowych krakowskiej Ubezpieczalni Społecznej. Archiwum Państwowego Muzeum w Oświęcimiu posiada również niektóre materiały, np. w ewidencji zmarłych (kostnica) można znaleźć nazwiska tych pracowników Ubezpieczalni, którzy zginęli w obozie oświęcimskim po październiku 1941 r.; zachowały się też niektóre fotografie obozowe tych więźniów[3]. Dzięki tym materiałom można było w licznych wypadkach ustalić daty śmierci w obozie i numery obozowe (na końcu artykułu dołączono odpowiedni wykaz).
Od samego początku okupacji Krakowa, do którego wojska hitlerowskie wkroczyły w środę 6 września 1939 r., pracownicy krakowskiej Ubezpieczalni Społecznej byli aktywni w działalności konspiracyjnej i podlegali represjom ze strony okupanta. Stanisław Plappert pisze w swej relacji (na str. 67), że „w dniu zajęcia Krakowa przez Niemców (...) pracownicy US, będący członkami książęcego arcybiskupiego komitetu obywatelskiego, dyrektor Zygmunt Klemensiewicz i Stanisław Plappert zostali wraz z całym komitetem, z wyłączeniem osoby (...) Adama Sapiehy, wyznaczeni na zakładników”.
Na uwagę zasługuje, że na liście zakładników, co do której pertraktował z przedstawicielami Wehrmachtu we środę 6 września 1939 r. po południu reprezentant wspomnianego komitetu, adwokat dr Miksiewicz, znalazły się nazwiska licznych lekarzy i znacznych obywateli miasta. Oto lista zakładników:
Władysław Bieniasz, dr Wincenty Bogdanowski, prof. UJ dr Ignacy Chrzanowski, prof. UJ dr Stanisław Estreicher, prof. UJ dr Emil Godlewski, prof. UJ dr Ludwik Piotrowicz, Eugeniusz Jakubowski, dyr. Rudolf Jędrzejowski, Anna Kaplicka, Zygmunt Klemensiewicz, dyr. Stanisław Klimecki, Jadwiga Konopczyńska, Władysław Konopczyński, prof. UJ dr Kazimierz Kostanecki, prof. UJ dr Tadeusz Kowalski, Edward Kubalski, Stefan Kuhn, prof. UJ, prezes Polskiej Akademii Umiejętności, dr Stanisław Kutrzeba, Zygmunt Lasocki, rektor UJ prof. dr Tadeusz Lehr-Spławiński, Edward Lubowiecki, Róża Łubieńska, dr Franciszek Macharski, dr Tadeusz Miksiewicz, Ludwik Ocetkiewicz, prof. UJ dr Aleksander Oszacki, ks. dr Jan Piwowarczyk, Stanisław Plappert, hr. Franciszek Potocki, prof. UJ dr Zofia Rogozińska, Feliks Rogoziński, Rudolf Rosiński, ks. biskup Stanisław Rospond, dr Józef Skąpski, Tadeusz Surzycki, prof. UJ dr Władysław Szafer, Jan Szwaja, Czesław Zulkiewicz[4].
Zakładnicy przebywali pewien czas w gmachu ówczesnego magistratu.
Wkrótce nastąpiły aresztowania wśród pracowników krakowskiej Ubezpieczalni Społecznej. Daty i nazwiska aresztowanych można wyłowić ze źródeł podanych na wstępie. Ponadto cennym źródłem do tego zagadnienia są materiały zgromadzone przez komisję historyczną Związku Zawodowego Pracowników Służby Zdrowia w Krakowie. Są to akta osobowe archiwum Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej miasta Krakowa, telegramy i zawiadomienia o śmierci aresztowanych, spisane opowiadania i wspomnienia żyjących współpracowników zamordowanych. Postępowanie weryfikacyjne, przeprowadzone przez tę komisję, wykazało znaczną liczbę aresztowanych pracowników Ubezpieczalni Społecznej w Krakowie, wśród nich także uwięzionych z powodu pochodzenia żydowskiego.
Antoni Harlender[5] podaje:
„Straciliśmy bardzo dużo dobrych kolegów i koleżanek, którzy zostali zamęczeni lub rozstrzelani w Oświęcimiu: Na 76 aresztowanych kolegów i koleżanek 60 zostało zabitych. Większość z nich - to działacze konspiracyjni, którzy krzepiąc ducha wśród członków Związku spełnili czyn patriotyczny”.
Konieczne jest podanie kilku uwag o losach krakowskiej Ubezpieczalni Społecznej, przejętej przez okupanta, który nadał jej nazwę: Sozialversicherungskasse. Komisarzem jej został Niemiec, Franz Schmitt, a jego zastępcą Niemiec z Sudetów, Przybil. Sprawy administracyjne nadal prowadził Polak, Karol Kropatsch. W Ubezpieczalni pracowali Polacy, którzy nie zostali zmobilizowani i którzy wrócili po klęsce wrześniowej na swoje dawne stanowiska. Stanowili oni dobrze rozumiejący się zespół, darzący się wzajemnym zaufaniem. W gronie tym było wielu działaczy o dużym wyrobieniu społecznym, aktywistów Związku Zawodowego Pracowników Instytucji Ubezpieczeń Społecznych.
Solidarność, koleżeństwo, patriotyzm załogi stanowiły o świadomej walce z okupantem. Była to walka niebezpieczna i szkodliwa dla wroga, godząca w ład i porządek na terenach okupowanych, zagrażająca potencjałowi produkcyjnemu, głównie materiałom i urządzeniom zbrojeniowym. Ubezpieczalnia Społeczna w Krakowie stała się także azylem dla ludzi ukrywających się, zagrożonych politycznie, pozostających bez pracy wskutek likwidacji różnych instytucji i urzędów polskich. W roku 1940 okupant nakazał między innymi zaprzestania działalności wspomnianego Związku Ubezpieczalni Społecznej w Krakowie. Działacze związkowi podjęli działalność konspiracyjną, która była ułatwiona pozostawieniem spraw administracyjnych w rękach Polaków. Wkrótce też instytucja ta stała się jednym z ośrodków wydawniczych polskiej prasy konspiracyjnej.
Na czele zespołu działaczy propagandy stanął emerytowany wojskowy, Teofil Mencel. Zespół ten przystąpił do wydawania drukiem powielonym komunikatów radiowych, gazetek, ulotek i odezw. Matryce sporządzały maszynistki Zofia Buczeniewska i Anna z Pieczarków Mikulska. Większość pracowników Ubezpieczalni Społecznej tworzyła siatkę kolportażową. Rozpowszechnioną formą sabotażowej działalności konspiracyjnej, zmierzającej do osłabienia zdolności produkcyjnej wroga, a także do ratowania przed zagładą biologiczną zagrożonych rodaków, było niemal masowe wydawanie „lewych” zwolnień lekarskich, chroniących przed wywiezieniem do Rzeszy na roboty bądź przed pracą w instytucjach i zakładach przemysłowych Generalnej Guberni. Podobnie ograniczano siłę roboczą dla potencjału hitlerowskiego, ukrywając, fałszując bądź opóźniając wysłanie wykazów fachowych robotników do urzędów pracy (arbeitsamtów).
Gdy w roku 1940 okupant nakazał oddawanie przez Polaków aparatów radiowych, polskie kierownictwo Ubezpieczalni w Krakowie uzyskało zgodę komisarza Schmitta na „zabezpieczenie” tych aparatów w budynku Ubezpieczalni Społecznej przy ul. Batorego 3. Aparatów tych zgromadzono kilkaset, a pracująca konspiracyjnie redakcja propagandy mogła wyzyskać najlepsze z tych aparatów w celu nasłuchu rozgłośni alianckich. Pracownicy Ubezpieczalni, Jan Tarnowski i Antoni Mitka, najużyteczniejsze aparaty zamaskowali i zainstalowali w zakamarkach budynku.
W tych samych celach część wspomnianych aparatów wywiózł pracownik księgowości, Zygmunt Szokalski, do konspiracyjnego lokalu przy ul. Królowej Jadwigi (na Woli Justowskiej) w Krakowie; korzystała z nich tajna drukarnia tam pracująca.
Dość szeroka akcja, której przykłady podano, prowadzona przy małym jeszcze początkowo doświadczeniu konspiracyjnym, a przy dużej brawurze, musiała wkrótce ulec choćby częściowej dekonspiracji, tym bardziej, że gestapo penetrowało pracowników Ubezpieczalni przy pomocy konfidentów. Nic więc dziwnego, że wkrótce nastąpiły liczne aresztowania.
Już jesienią 1939 roku zaczęły wykruszać się szeregi pracowników Ubezpieczalni Społecznej w Krakowie. Dnia 19 listopada gestapo aresztowało jednego z polskich dyrektorów tej instytucji, Zygmunta Klemensiewicza, działacza społecznego, niezwykle aktywnego w czasie okupacji i osadziło go w wiezieniu przy ul. Montelupich w Krakowie. Klemensiewicz co prawda został zwolniony 23 grudnia 1939 r., ale więcej do pracy w Ubezpieczalni Społecznej nie mógł powrócić.[6]
Kolejno następowały dalsze aresztowania, a uwięzieni w śledztwie, trafiali do obozów koncentracyjnych, byli rozstrzeliwani; tylko nieliczni przeżyli uwięzienie. Według danych Plapperta, 20 maja 1940 r. aresztowano Anielę Jabłońską, 8 lipca 1940 r. Stanisława Rudka, 12 września 1940 r. mgra Romana Pudła, 24 października 1940 r. Jadwigę Meidinger, 28 tegoż miesiąca Józefa Mikę, 2 listopada Zofię Buczeniewską (wkrótce została ona rozstrzelana w lesie pod Tarnowem)[7]. 30 grudnia uwięziono Stefana Reimana.
W roku 1941 gestapo dokonało masowych już aresztowań wśród pracowników krakowskiej Ubezpieczalni Społecznej. Kolejno aresztowano: 15 stycznia 1941 r. Władysława Słotę i Antoniego Wołkowskiego, 23 stycznia dra Mikołaja Kwaśniewskiego i dra Wojciecha Żuławskiego, 24 stycznia Teofila Mencla, Franciszka Pałką, mgra Eugeniusza Budziaszka, Władysława Rzepeckiego, Tadeusza Zjadacza, Stanisława Stuczyńskiego, 2 lutego Jana Partykę. Dalsze aresztowania nastąpiły 3 marca; ofiarą padli Bolesław Bogda, Emil Górski, Władysław Klepalski, Aniela Kołodziejska, Rudolf Kropatsch (brat Karola, dyrektora), Roman Kula, Józef Kumala, Edward Meyer, Antoni Mitka, Mieczysław Motyl, Kazimierz Naglicki, Anna Pieczarka, Jan Tarnowski, Helena Wąs, Paweł Wójcik, Szczepan Wójcik. Zbiegli Julian Cyankiewicz, Józef Dworski, Maria Wronarowicz, Stanisław Żymierski, Stanisław Lupa (11 marca 1941 r.). 19 marca aresztowano Witolda Słotę i Zygmunta Szokalskiego. 3 marca Romana Kulę. Zbiegli Andrzej Pajowski i Stanisław Rospond. 4 kwietnia aresztowano Janinę Adamczyk, 12 maja dra Józefa Garbienia[8] i Jadwigę Więckowską, 22 maja Stanisława Plapperta. W sierpnia Irenę Dubas, 10 września dra Stanisława Lejmana, 5 grudnia dra Witolda Preissa, 17 grudnia dra Mariana Kusiaka, dra Walentego Popka i dra Władysława Mazanka.
Aresztowanie dra Witolda Preissa było związane z dużą aktywnością konspiracyjno-sabotażową, prowadzoną przez polskich pracowników służby zdrowia w skali krajowej. Jedną z form tej akcji, mającą początek w Krakowie, było wykradanie i rozprowadzanie szczepionki przeciwdurowej, którą szczepiono masowo partyzantów, więźniów przebywających w więzieniach i w obozach koncentracyjnych (nielegalny przemyt szczepionki)[9] oraz polską ludność cywilną. Akcją tą kierowali z Warszawy pracownicy Państwowego Instytutu Higieny; na jej czele stał prof. dr Jerzy Morzycki.
Kraków dostarczał dużej ilości szczepionek wykradanych z placówek Wehrmachtu (Institut für Fleckfieber und Wirusforschung in Krakau). Kierownikiem produkcji był pracownik naukowy byłego Zakładu Mikrobiologii Lekarskiej UJ, dr Zdzisław Przybyłkiewicz. Dwa razy w tygodniu wynosił on koncentrat szczepionki (ze względu na mniejszą objętość), który wręczał drowi Witoldowi Preissowi[10] podczas umówionych spacerów w kwadracie ulic: Karmelicka - Batorego - Sobieskiego - Kremerowska. Dr Preiss odnosił koncentrat szczepionki do mieszkania prof. dra Mariana Gieszczykiewicza[11], a ten rozcieńczał go do konsystencji stosowanej przy zastrzykach. Część szczepionki była rozprowadzana do kilku zaufanych aptek krakowskich, do gett, do oddziałów partyzanckich itd. Pozostałą część podejmował doc. dr Zygmunt Zakrzewski i przewoził ją do „centrali” w Warszawie. Przy jednej z tych akcji doc. Zakrzewski został aresztowany. Po nim aresztowano prof. Gieszczy-kiewicza i dra Preissa, którzy za swą działalność zostali rozstrzelani. Tylko dr Zakrzewski - dziatki zbiegowi okoliczności, prawdopodobnie zawieruszeniu się dokumentów - przetrwał obozy[12].
Warto skorzystać z okazji, aby podać szczegółowsze wyjaśnienia. Można mniemać, że właściwa postawa dra Preissa w śledztwie spowodowała iż Przybyłkiewicz darmo oczekiwał na spacerze spotkania z Preissem, nie zjawili się tam też gestapowcy, i dzięki temu znajduje się wśród żywych. Należy dodać, iż prof. Gieszczykiewicz nie wziął udziału w słynnym posiedzeniu profesorów wyższych uczelni Krakowa, które zapoczątkowało Sonderaktion Krakau, uniknął więc pobytu w Sachsenhausen. Przybyłkiewicz został przez Niemców odszukany w jednym z obozów jenieckich i sprowadzony do pracy w uprzednio wspomnianym Instytucie w Krakowie. Co się tyczy obozowych losów dra Zakrzewskiego, następująco wspomina o nim dr Kazimierz Frąckowski, były więzień obozu w Sachsenhausen:
„Byłem z nim razem w latach 1944-1945 w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen-Oranienburg i wiem o jego pracy jako łącznika między Krakowem a centralą w Warszawie w dystrybucji szczepionek przeciwtyfusowych. Doc. dr Zygmunt Zakrzewski po aresztowaniu nie został stracony dzięki specjalnemu zbiegowi okoliczności (zamiana akt dochodzeniowych w gestapo). Rodzinę jego zawiadomiono jednak o śmierci, przy czym przesłano na jej adres drobne przedmioty, stanowiące własność docenta. Tymczasem doc. Zakrzewski został wywieziony transportem do jednego z obozów koncentracyjnych w okupowanej przez Niemców Holandii. Po zbombardowania tego obozu został przewieziony do Sachsenhausen-Oranienburga na początku 1944 roku Przebywał tu do czasu ewakuacji obozu. W obozie powierzono mu baraki szpitalne z chorymi na gruźlicę płuc. Z racji pełnienia funkcji lekarza ftyzjatry (więźnia), lekarze SS zlecili mu wykonanie zdjęć klatki piersiowej chorego Bora-Komorowskiego, który w tym czasie również przebywał w tym samym obozie. Asystowałem przy wywoływaniu tych zdjęć w obozowej ciemni rentgenowskiej. 27 kwietnia 1945 roku Zakrzewski był ewakuowany z obozu wraz z grupą 500 współwięźniów, głównie pracowników szpitala obozowego. Rozstałem się z nim 1 maja 1945 roku. Uciekłem wówczas esesowcom z kolumny ewakuacyjnej (na trasie Hallenbeck-Pritzwalk), maszerującej w kierunku Lubeki. Kolumnę tę miano załadować na barki i zatopić w morzu, do czego nie doszło z uwagi na zbliżający się front. Po zakończeniu działań wojennych Zakrzewski objął Katedrę Patologii Ogólnej w nowo utworzonej Akademii Medycznej w Gdańsku-Wrzeszczu. Zmarł z powodu gruźlicy płuc”[13].
Jak widać, ludzie z krakowskiej Ubezpieczalni Społecznej głęboko tkwili w konspiracji i współpracowali z innymi ośrodkami konspiracji służby medycznej w kraju, utrzymując kontakt z wieloma lekarzami. Te i inne przykłady dowodzą, iż zagrożenie obozem koncentracyjnym i śmiercią było powszechne.
Do nielicznych pracowników Ubezpieczalni Społecznej w Krakowie należeli ci, którym udało się zbiec i w ten sposób uniknąć aresztowania. Przykładem może być wyróżniający się działacz społeczny z okresu międzywojennego Ubezpieczalni, konspirator, pielęgniarz Stanisław Rospond (zmarł po wojnie). Zbiegł on przez okno budynku US przy ul. Batorego do ogrodu, usłyszawszy swe nazwisko i bojąc się zaaresztowania, a następnie nadal działał w tajnej drukarni wraz ze swą żoną, która była łączniczką i kolporterką. Gdy Niemcy wykryli tę drukarnię na Woli Justowskiej, powtórnie uciekł z ich rąk i działał konspiracyjnie do końca okupacji. Na uwagę zasługuje, że właśnie w związku z wykryciem tej drukarni gestapo przeprowadziło 28 lipca 1943 r. osławioną pacyfikację ludności wspomnianej dzielnicy Krakowa. Inne przykłady ucieczek - to uratowanie się, dzięki ostrzeżeniu, pracownika byłej Ubezpieczalni Społecznej, kapitana 20 pułku piechoty, Józefa Dworskiego, a także dzięki ostrzeżeniu uniknięcie wejścia do gmachu Ubezpieczalni przez Stanisława Lupę, który z ukrycia obserwował, kogo gestapowcy wprowadzają do auta.
Liczne aresztowania pracowników Ubezpieczalni odbiły się głośnym echem w Krakowie. „Oberst” Przybil, przerażony ujawnioną przez gestapo aktywnością konspiracyjną swoich pracowników, zarządził ich odprawę. Usiłował tłumaczyć Polakom, że działalność przeciw potędze Trzeciej Rzeszy, która już wkrótce zapanuje nad całą Europą, jest bezcelowa. Niektórzy pamiętają, jak mówił mniej więcej w ten sposób: „Wy, Polacy, weźcie się do gorliwej pracy dla Wielkiej Rzeszy zamiast porywać się z motyką na słońce, bo zwycięski koniec wojny jest nieunikniony”. Odzewem na ten apel było zorganizowanie wyższej formy walki z wrogiem przez pozostałych ma wolności; podjęto mianowicie konspirację wojskową. Pracownicy Ubezpieczalni weszli w skład ZWZ-AK jako żołnierze drugiego odcinka zgrupowania „Żelbet”.
Przysięgę składali wobec dowódcy batalionu, Bronisława Skulicza (pseudonim „Stawacz”) i jego zastępcy, J. Pornowskiego (pseudonim „Ostoja”). Oddział przechodził normalne, konspiracyjne szkolenie wojskowe (szkolenie podchorążych).
W podziemiach budynku Ubezpieczalni znajdował się jeden z największych magazynów broni „Żelbetu” na terenie Krakowa. Nad magazynem czuwał pracownik Ubezpieczalni, strażnik-dozorca, Teofil Gąsiorski, mieszkający w tym budynku wraz z żoną i córką. Działalność Gąsiorskiego zasługuje na bliższą uwagę.
Z organizacją wojskową ZWZ związał się on w roku 1940. W r. 1942 otrzymał rozkaz od oficera ZWZ, „Konrada” (z Warszawy), aby przewieźć z Lanckorony do Krakowa dwóch zagrożonych żołnierzy ZWZ, Józefa Szwalbicha (pseudonim „Puchacz”) i Czesława Wyrwałę (pseudonim „Wilczur”). Na stacji kolejowej w Przytkowicach natknęli się na patrol żandarmerii niemieckiej. Na wezwanie, by się zatrzymali, zaczęli uciekać; wtedy patrol otworzył do nich ogień z pistoletów maszynowych. Gąsiorski i jego towarzysze byli zaopatrzeni w pistolety i dwa granaty, pochodzące ze wspomnianego magazynu w Ubezpieczalni, odpowiedzieli więc strzałami i granatami. W potyczce tej Gąsiorski został ranny w nogę. Całej trójce udało się jednak zbiec i ukryć we wsi Zarzyce Wielkie. Dopiero w następnym dniu sprowadzony lekarz, dr Poraniewski, udzielił rannemu pomocy. Ranny Gąsiorski po kilku dniach dotarł do Krakowa i tu leczył się przez wiele lat.
Gąsiorski został mianowany zbrojmistrzem w magazynie broni. Do jego konspiracyjnych obowiązków należało: magazynowanie i konserwacja broni, wydawani jej i odbieranie po akcjach żołnierzom z dywersji, przekazywanie jej do oddziałów partyzanckich. W jego mieszkaniu służbowym w Ubezpieczalni odbywały się odprawy oficerów, szkolenie oficerów, podchorążych i podoficerów. U niego też znajdował się zdawczy i odbiorczy punkt prasy przychodzącej z Warszawy, z Komendy Głównej Tajnych Wydawnictw Wojskowych. Ułatwiał wzajemne kontakty dowódców. W godzinach nocnych i w dni świąteczne udostępniał pomieszczenia Ubezpieczalni, a w nich maszyny w celu pisania matryc i korespondencji przez konspiracyjne maszynistki.
W święta oraz podczas nocy w budynku Ubezpieczalni pełniły służbę patrole obrany przeciwlotniczej. Gdy w budynku tym miały odbywać się wtedy zebrania konspiracyjne lub przychodziły maszynistki, patrole te musiały się składać z ludzi zaufanych. Gąsiorski 28 stycznia 1943 r. został zawiadomiony, że w dniu tym odbędzie się zebranie wszystkich dowódców „Żelbetu” z województwa krakowskiego. Z czterech kobiet wyznaczonych wtedy na patrol, jedna, o czym Gąsiorski wiedział, była volksdeutschką. Musiał tak manewrować, by ta nie przyszła na dyżur. Około 30-osobowe zebranie odbyło się o godzinie 19 w schronie odpowiednio do tego celu przygotowanym.
Gąsiorski ubezpieczał to zebranie, siedząc w hallu. Około godziny 21 pojawiło się dwóch oficerów SS, pytając akurat o brakującą w patrolu volksdeutschkę Rubert. Oświadczył im, że nie przyszła ona na dyżur. Niemcy, chcąc to sprawdzić, kazali wprowadzić się do środka budynku. Gąsiorski poprosił ich o zaczekanie w hallu, mówiąc, że idzie po klucze. Wrócił z pistoletem, kazał Niemcom iść w kierunku piwnicy i tam zostali zlikwidowani.
W późniejszym okresie Gąsiorski zasłużył się też między innymi przechowywaniem w budynku Ubezpieczalni uchodźców z powstania warszawskiego, którym trudno było niejednokrotnie o znalezienie dachu nad głową w Krakowie. W dzień przebywali oni w poczekalniach i korytarzach wśród pacjentów Ubezpieczalni, a w nocy Gąsiorski umieszczał ich w biurach.
Jego działalność mogłaby być przedmiotem osobnej, barwnej, wyczerpującej biografii. Tutaj można jeszcze tylko dodać, że Teofil Gąsiorski został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Zasługi z Mieczem oraz Medalem Zwycięstwa i Wolności.
Gestapo tylko częściowo orientowało się w konspiracyjnej robocie prowadzonej w Ubezpieczalni i nadal dokonywało aresztowań wśród jej pracowników. I tak, rok 1942 i lata następne przyniosły następujące aresztowania:
4 marca 1942 roku aresztowano Stanisława Rosego, 13 kwietnia Alicję Gerlach, 28 kwietnia Antoniego Choynowskiego i Albina Harländera, 10 czerwca Zbigniewa Kazerlika, Józefa Michalskiego i mgra Andrzeja Weigla, 17 czerwca Karola Malinowskiego, 18 czerwca Mieczysława Fijała, 20 czerwca Jana Jaworskiego, 24 czerwca Władysława Barana, dra Karola Kropatscha, dra Mariana Malinowskiego, dra Antoniego Donhausera, 29 września dra Kazimierza Mrozkiewicza, 17 października dra Zygmunta Walczyńskiego, 19 listopada Andrzeja Szancera.
Na początku roku 1943 został rozstrzelany Stanisław Szancer jako zakładnik, w represji za zamach na żołnierza niemieckiego ma krakowskich plantach.
10 lutego 1943 r. aresztowano dr Małgorzatę Bednarek. W marcu tegoż roku przeprowadzono „akcję odosobnienia”, obejmując nią lekarzy pochodzenia żydowskiego. Byli to: dr Aleksander Aisenstadt, dr Sara Blankstein, dr Aleksander Biberstein[14], dr Maria Engel, dr Adolf Engel, dr Filip Eisenberg, dr Helena Fisch, dr Channa Fleischman, dr Amalia Goldman, dr Czesław Jurwicz, dr Gustawa Joffe, dr Wiktor Kepler, dr Majer Kon, dr Zygmunt Leinkram, dr Grüna Lewinger, dr Wolf-Henryk Leuchter, dr Maurycy Laser, dr Julian Löw, dr Edward Libman, dr Zofia Leszman, dr Abraham Mirowski, dr Leon Pawliger, dr Henryk Pechner, dr Maria Pechner, dr Dawid Rubinstein, dr Władysław Stencel, dr Reisel Turowa, dr Lila Wandstein, dr Paulina Wasserberg. Ukrywali się: dr Henryk Sterzyński, dr Henryk Czapnicki, dr Natalia Flaszenberg, dr Dawid Löffelholz-Leski, dr Stanisław Liwszyc i dr Edward Machauf.
13 marca 1943 r. aresztowano Edwarda Szymczyka, 14 maja Annę Kaźmierkiewicz, 21 maja Zbigniewa Koniecznego, 5 lipca dr Małgorzatę Bednarkową (powtórnie), 29 października dra Kazimierza Golonkę, którego zwolniono po trzech dniach.
27 marca 1944 r. aresztowano dr Irenę Ciosińską, 29 kwietnia Tadeusza Jędrychowskiego, 17 czerwca dra Jana Spławińskiego, 3 lipca Eugeniusza Kasiarskiego, Kazimierza Tokarza, dra Kornela Gibińskiego, dra Emila Wyrobka, dra Walentego Popka, Bolesława Balcerzaka, 17 lipca dra Zygmunta Kuliga i dra Tadeusza Choczaja, 6 sierpnia Adama Roleckiego, Jaina Wyrwicza, Stanisława Babskiego, Michała Wadowskiego, Stanisława Mielca, Józefa Boryńskiego, mgra Tadeusza Kerca, Stanisława Filipkiewicza, dra Zbigniewa Zawirskiego, Leona Gizę, mgra Tadeusza Strycharskiego, 1 września dra Eugeniusza Turynę, 2 października dra Tadeusza Choczaja (powtórnie), 4 grudnia Jana Kondrackiego.
Jan Kondracki był kierownikiem wytwórni nielegalnych dokumentów, znajdującej się w pomieszczeniach archiwum krakowskiej Ubezpieczalni. Opracowywano tam i legalizowano różne dokumenty, zaświadczenia, karty żywnościowe, przepustki itp. Komórka ta nosiła nazwę „Karta” i była organem Okręgu AK; kierował nią por. Zbigniew Malanowski (pseudonim „Sokół”). „Karta” świadczyła usługi dla całego podziemia, t j. dla konspiracyjnych organizacji wojskowych i politycznych „dystryktu”'' krakowskiego. Pracę komórki przerwała rewizja gestapo, przeprowadzona w mieszkaniu Kondrackiego przy placu Mariackim 3 w Krakowie. Aresztowano nie tylko Kondrackiego, lecz także jego żonę, córkę i syna. Z czworga aresztowanych uratowała się tylko córka.
Uwięzienie Kondrackiego i, jak należy przypuszczać, jego postawa podczas śledztwa nie naprowadziły gestapo ma „fabrykę” dokumentów. Po krótkiej przerwie „Karta” wznowiła swoją działalność w mieszkaniu wspomnianego już Teofila Gąsiorskiego, w gmachu Ubezpieczalni.
Jak wynika z materiałów Komisji Historycznej Zarządu Okręgu Związku Zawodowego Pracowników Służby Zdrowia w Krakowie, która specjalnie zajmuje się okupacyjnymi dziejami krakowskiej Ubezpieczalni Społecznej, a także była - wespół z Zarządem Dzielnicowym ZBoWiD Zwierzyniec w Krakowie - inicjatorem wmurowania płyty pamiątkowej na gmachu Ubezpieczalni przy ul. Batorego 3 w Krakowie (ryc. 1), po aresztowaniu tak licznych pracowników tej zasłużonej instytucji trzeba się było zaopiekować rodzinami uwięzionych i pomordowanych. Liczne informacje na ten temat znajdują się w opracowywanych przez wspomnianą Komisję relacjach pracowników służby zdrowia województwa krakowskiego z okresu wojny i okupacji, jak i osób nie zaangażowanych w lecznictwie.
Pozostali na wolności działacze związkowi wzmogli swoją konspiracyjną działalność społeczną w zakresie niesienia tej pomocy. Inicjatorami tej akcji byli: Stanisław Filipkiewicz, mgr Tadeusz Kerc, Antoni Krok, Michał Polewka, Józef Karpała i mgr Jan Kiersten. Wystąpili oni do komisarza Schmitta o wyrażenie zgody na założenie konsumu. Oficjalnym celem komsumu było zaopatrywanie pracowników Ubezpieczalni w żywność. Pod pozorem tej pracy niesiono opiekę i pomoc rodzinom uwięzionych i pomordowanych, ukrywającym się i ściganym przez gestapo, a nadto kontynuowano takie formy działalności, jak utrudnianie niemieckim lekarzom prowadzenia akcji wywożenia Polaków do prac przymusowych miedzy innymi w Niemczech, kontaktowanie nowo przyjętych z organizacjami konspiracyjnymi, ostrzegano nie zorientowanych przed konfidentami, starano się chronić przed samowolą niemieckich pracowników itp. Zakonspirowani związkowcy przeprowadzali dobrowolne opodatkowania pracowników Ubezpieczalni w porozumieniu z polską dyrekcją na rzecz rodzin uwięzionych, oczywiście w tajemnicy przed władzami niemieckimi.
Życzliwie przyjęto pracowników warszawskiej Ubezpieczalni Społecznej i warszawskiego ZUS-u, którzy przybyli do Krakowa po powstaniu warszawskim i których umieszczono na piątym piętrze gmachu Ubezpieczalni przy ulicy Batorego 3. Pomagano także przy tej sposobności również innym ewakuowanym z Warszawy. Według obliczeń wspomnianego już Teofila Gąsiorskiego przewinęło się przez budynek Ubezpieczalni w okresie od powstania do wyzwolenia około 700 wysiedlonych.
Dyrektor Kropatsch, dysponując ograniczonym funduszem zasiłków w wysokości 100 000 zł, wydał polecenie odpowiedzialnemu za referat drowi Władysławowi Kozieniowi, aby - nie zważając na niebezpieczeństwo ze strony niemieckiego kierownictwa - dokonywał wypłat zasiłków, kilkakrotnie przekraczających wymienioną kwotę. Dzięki takiemu stanowisku wielu warszawian uzyskało pomoc finansową na zaspokojenie najważniejszych potrzeb. Interesujące jest, że na przykład z tej pomocy korzystali między innymi znani aktorzy scen warszawskich, Mieczysława Cwiklińska, Aleksander Zelwerowicz, Karol Adwentowicz i inni, którzy znaleźli się na krakowskim bruku. 168 uchodźców uzyskało dach nad głową, wydano 3 000 obiadów.
Wymieniony uprzednio dr Józef Garbień masowo wydawał fałszywe orzeczenia lekarskie, na których podstawie „chorzy” uzyskiwali oryginalne karty gruźlicze, uprawniające do pobierania sześciomiesięcznych zasiłków pieniężnych. Niemcy, podejrzewając nie prawidłowości przydziałów, nasłali prowokatora z Sicherheitsdienst (SD), który jednak w toku załatwiania formalności został zdemaskowany jako nie uprawniony do korzystania z pomocy.
Dzięki zabiegom załogi Ubezpieczalni Społecznej w Szpitalu im. G. Narutowicza w Krakowie udało się tam umieścić ewakuowanych po powstaniu warszawian potrzebujących opieki szpitalnej. Otoczeni tam byli troskliwą opieką i otrzymywali pomoc finansową, którą pracownicy wymienionego Szpitala świadczyli za pośrednictwem Jadwigi Szczytnickiej, Jadwigi Jaworskiej, Olszewskiej, Chlipalskiej, Straszewskiego i innych.
Liczne były straty osobowe tej jednej, wybranej w tym opracowaniu Ubezpieczalni. We¬dług statystyki Stanisława Plapperta, spośród jej pracowników gestapo aresztowało 128 osób, w tym 55 lekarzy, 11 pomocniczych pracowników lecznictwa oraz - spośród reszty - przeważnie pracowników administracji. Plappert domyślał się następujących przyczyn tych aresztowań (w nawiasach liczba uwięzionych); były to: pochodzenie żydowskie (31), powody polityczne (25), czytanie i rozpowszechnianie prasy konspiracyjnej (25), aresztowanie wskutek donosów (18), aresztowania w charakterze zakładników (15), słuchanie radia (5), zamieszanie w sprawy sądowe (5), obławy uliczne (4).
Losy aresztowanych według Plapperta były następujące (w nawiasach liczba pracowników krakowskiej Ubezpieczalni): męczeńska śmierć (69), zwolnienie z braku dowodów (26), przeżycie obozów koncentracyjnych i powrót z nich (17), zwolnienie zakładników (13), powrót z więzień w Rzeszy (2), śmierć bezpośrednio po powrocie z obozu (1). Tylko 13 osób zdołało się ukryć i uniknąć aresztowania.
Udało się zestawić wykaz imienny tych pracowników krakowskiej Ubezpieczalni, którzy wskutek działalności konspiracyjnej oraz prześladowań ze strony okupanta (np. z powodu pochodzenia żydowskiego) zginęli lub zmarli w więzieniach i w obozach koncentracyjnych. Listą tę opracowano na podstawie materiałów Komisji Historycznej Zarządu Okręgu Związku Zawodowego Pracowników Służby Zdrowia, relacji Stanisława Plapperta, informacji uzyskanych z Państwowego Muzeum w Oświęcimiu i wiadomości podanych przez niektórych żyjących pracowników okupacyjnej Ubezpieczalni w Krakowie (są nimi: Ludwik Bogal, dr Marian Ciećkiewicz, Stanisław Czajka, Edward Czapik, Stefan Dusza, Władysław Gędłek, Teofil Gąsiorski, Antoni Grzyb, mgr Włodzimierz Gundelach, Antoni Harlender, Jan Konieczny, Marian Kozik, Franciszek Kulka, Jerzy Marchwicki, Stefania Mika, Anna Mikulska, Antoni Rapaczyński, Stanisław Rospond, Mieczysław Róg, dr Adam Swat, mgr Władysław Żychowicz).
Wspomniany, niżej wydrukowany wykaz osób, Morę zginęły w więzieniach lub w obozach, podajemy alfabetycznie, dodając po imieniu i nazwisku - tam, gdzie zebrano odpowiednie dane - datę urodzenia, datę aresztowania, obozowy numer oświęcimski, datę śmierci w obozie i znak „f”, oznaczający, iż w Państwowym Muzeum w Oświęcimiu zachowało się potrójne zdjęcie obozowe. Oto wykaz tych pracowników krakowskiej Ubezpieczalni:
Dr Aleksander Aisenstadt
Bolesław Balcerzak
Władysław Baran, 13.XII.1895, 24.VI.1942
Dr Sara Blankstein
Bolesław Bogda, 28.V,1894, 5. III.1941, nr obozowy 11975
Zofia Buczeniewska, 5.IIL1891, 2.XI.1940
Mgr Eugeniusz Budziaszek, 14. IX.1912, 24.I.1941, nr 11955
Antoni Choynowski, 1.V.1881, 28.IV.1942, nr 34710, zmarł w obozie 20/21.V. 1942
Dr Filip Eisenberg
Dr Adolf Engel
Dr Maria Engel
Dr Helena Fisch
Dr Channa Fleischman
Dr Amalia Goldman
Emil Górski, 24. XI.1894, 5.III.1941, nr 11742, f.
Dr Gustawa Joffe
Czesława Jurowicz
Zbigniew Kazerlik, 27.IX.1900, 10.V1.1942, nr 39440
Dr Wiktor Kegler
Władysław Klepalski, 15.I.1885, 5.III.1941, nr 11744, f.
Dr Marian Kon
Jan Kondracki, aresztowany 4.XII.1944, nr 195746
Rudolf Kropatsch, 17.IV.1889, 5.III.1941
Roman Kula, 27.XII.1914, 27.III.1941, nr 11838
Józef Kumala, 25.X.1908, 27.III.1941, nr 11741, f.
Dr Mikołaj Kwaśniewski, 1.XII.1871, 23.I.1941, nr 10409
Dr Maurycy Laser
Dr Zofia Leszman
Dr Wolf Henryk Leuchter
Dr Grüa Lewinge
Dr Edward Libman
Dr Julian Löw
Stanisław Majcher, 23.IX.1907
Karol Malinowski, 9.III.1915, 17.VI.1942, nr 39850, f. zmarł w obozie 14.VIII.1942
Edward Mayer, 19.IV.1889, 5.III.1941, nr 13683, f.
Teofil Mencel, 9.IV.1887, 24.I.1941
Józef Michalski, 4.II.1910, 10.VI.1942, nr 39452, zmarł w obozie 12.VIII.1942
Józef Mika, 7.I.1901, 28.X.1940
Antoni Mitka, 31.V.1906, 5.III.1941
Mieczysław Motyl, 1.I.1908, 5.III.1941, nr 11745, f.
Kazimierz Naglicki, 16.IV.1901, 5.III.1941, nr 11731
Franciszek Płlka, 23.IX.1895, 24.1.1941, nr 15958, f. zmarł w obozie 18.XI.1941
Jan Partyka, 16.VI.1894, 5.II.1941, nr 11743, f.
Dr Leon Pawlicer
Dr Henryk Pechner
Dr Maria Pechner
Dr Witold Preiss, 19.I.1908, 5.XII.1941, nr 39594
Stefan Rejman
Stanisław Rose, 28.IX.1908, 4.III.1942
Dr Dawid Rubinstein
Stanisław Rudek, 5.IV.1910, 8.VII.1940, nr 9305, f, zmarł w obozie 15.VI.1942
Władysław Rzepecki, 9.IX.1902, 24.I.1941, nr 17225
Witold Słota, 20.VI.1914, 19.III.1941, nr 12028, f.
Władysław Słota, 3.II.1890, 15.I.1941, nr 17211
Dr Władysław Stencel
Stanisław Stuczyński, 4.V.1888, 21.I.1941, nr 17188
Andrzej Szancer, 2.X.1922, 29.XI.1942
Zygmunt Szokalski, 9.V.1910, 19.V.1941, nr 11727
Edward Szymczak, 11.II.1908, 13.V.1943
Jan Tarnowski, 11.III.1899, 5.III.1941, nr 11728
Kazimierz Tokarz, 23.I.1908, 3.VII.1944
Dr Reisel Turowicz
Dr Lila Wandstein
Dr Paulina Weisserberg
Antoni Ciołkowski, 8.I.1883, 15.I.1941
Paweł Wójcik, 25.V.1898, 6.III.1941, nr 11859
Szczepan Wójcik, 22.XII.1898, 5.III.1941, nr 11730
Tadeusz Zjadacz, 19.IV.1894, 24.I.1941, nr 17190.


[1] M. Ciećkiewicz, Ubezpieczalnia Społeczna w dobie okupacji w tzw. Generalnej Guberni, Przegląd Lekarski 1963, nr la, s. 124-129). M. Ciećkiewicz, Lecznictwo ubezpieczeń społecznych w Polsce w czasie okupacji (Przegląd Lekarski 1966, nr l, s. 65-86).
[2] B. Pieczonkowa, Zasłużyli na wieczną pamięć, Echo Krakowa z 21.V.1961 r. Zob. też A. Wawrzecki, Ludzie cichego frontu, Służba Zdrowia, 1969, nr 44, s. 8, nr 45, s. 8.
[3] Informacja w liście T. Iwaszki do S. Kłodzińskiego z 3 listopada 1970 r.
[4] Zakładnicy. Dziennik Krakowski, 1939, nr 1 (z 8.IX.).
[5] A. Harlender, Dzieje Związku Zawodowego Ubezpieczeniowców, Trybuna Związkowa, 1945, nr 14 z 1-15.XI.
[6] Po pewnym czasie został ponownie aresztowany. Dość obszerny maszynopis biografii Z. Klemensiewicza nadesłał 26 stycznia 1971 r. do redakcji „Przeglądu Lekarskiego” Z. Madeyski.
[7] Informacje na jej temat podała Irena Buczeniewska w liście do S. Kłodzińskiego z 22 kwietnia 1969 r.
[8] Zob. S. Kłodziński, Z historii więzienia Montelupich (1941-1942). Dr Józef Garbień, Przegląd Lekarski, 1971, nr 1, s. 84-96.
[9] J. Mostowski, Zakłady profesora Bujwida dla wyrobu surowic i szczepionek w Krakowie i ich współpraca z ruchem oporu i obozami koncentracyjnymi, Przegląd Lekarski, 1963, nr 1a, s. 135-137.
[10] Dr Preiss zginął później w obozie oświęcimskim (zob. J. Kowalczykowa, Dr Witold Preiss, Przegląd Lekarski, 1961, nr 1a, s. 80-81).
[11] Prof. Gieszczykiewicz również zginął w Oświęcimiu (zob. J. Kowalczykowa, Prof. dr Marian Gieszczykiewicz, Przegląd Lekarski, 1961, nr la, s. 76-77).
[12] Wrócił do kraju i w ostatnim okresie przed śmiercią prowadził katedrę w Akademii Medycznej w Gdańsku.
[13] K. Frąckowski, Ludzie cichego frontu, Służba Zdrowia, 1969, nr 50, s. 4.
[14] Zob. A. Biberstein, Z problematyki żydowskiej służby zdrowia w Krakowie pod okupacją hitlerowską, Przegląd Lekarski, 1967, nr 1, s. 156-162.



4.2. Wzmianki w opracowaniach [chronologicznie]


4.2.1 Wzmianki w katalogach miejsc pamięci

- Batorego 3 (Ubezpieczalnia Społeczna) - tablica pamięci pracowników Ubezpieczalni Społecznej zamordowanych podczas II wojny światowej (odsłonięta 30.08.1969) [S. Czerpak, T. Wroński, Upamiętnione miejsca walk i męczeństwa w Krakowie i województwie krakowskim 1939-1945, WL 1972]

***

4.2.2. Wroński Tadeusz, Kronika okupowanego Krakowa, Kraków 1974

- 5.03.1941 – Gestapo aresztowało 16 pracowników Ubezpieczalni Społecznej przy ul. Batorego 3, a budynek zamknięto.

***

4.2.3. Chwalba Andrzej, Kraków w latach 1939-1945, WL Kraków 2002, s. 359

[...]
Wielkość potrzeb znacznie przekraczała możliwości ich zaspokojenia przez RGO i inne organizacje. Najtrudniej, obok zdobycia żywności, przychodziło zapewnienie warszawiakom dachu nad głową. „Sytuacja żywnościowa w Krakowie znacznie się pogarsza [...] Domy noclegowe i schroniska są przepełnione” - alarmowała prasa podziemna. „Wobec szalonego przepełnienia Krakowa uciekinierami z Warszawy trudno było uzyskać jakieś choćby chwilowe mieszkanie - podkreślał Zbigniew Drzewiecki. Jesienią uruchomiono kilkanaście nowych schronisk, m.in. przy ulicach Loretańskiej 21, Dietla 73, Warszawskiej 51, Siennej 11/13, Batorego 3 (w schronisku Ubezpieczeń Społecznych), w Mogile u cystersów i w Staniątkach u benedyktynek. Umieszczano tam głównie dorosłych, a dzieci oddawano pod opiekę rodzinom w Krakowie i poza miastem.
[...]



4.4. Bibliografia

- Bogumiła Pieczonkowa, Zasłużyli na wieczną pamięć, Echo Krakowa z 21.V.1961 r.
- Ciećkiewicz Maria, Ubezpieczalnia społeczna w dobie okupacji w tzw. Generalnej Guberni, Przegląd Lekarski. Oświęcim 1963, s. 124-129.
- Aleksandrowicz Julian, Ludzie służby zdrowia w okupowanym i podziemnym Krakowie, Przegląd Lekarski. Oświęcim 1963, s. 129-134.
- Ciećkiewicz Maria, Lecznictwo ubezpieczeń społecznych w Polsce w czasie okupacji, Przegląd Lekarski. Oświęcim 1965, s.65-86.
- Wawrzecki Adam, Kłodziński Stanisław, Praca konspiracyjna i straty osobowe Ubezpieczalni Społecznej w okupowanym Krakowie, Przegląd Lekarski. Oświęcim 1973, s.122-128.
-Wawrzecki Adam, Ludzie cichego frontu, Służba Zdrowia, 1969, nr 44, s. 8, nr 45, s. 8.
- Wroński Tadeusz, Kronika okupowanego Krakowa, Kraków 1974.

Bibliografia [wg Sowiniec.com.pl; 2014]
- Czapczyńska,
- Inwentaryzacja, t. I;
- Gąsiorowski, Kuler, s. 5-7;
- Przewodnik, s. 355.

 DO GÓRY   ID: 51980   A: pl         

7.
Benedykta 3 - mieszkanie Jerzego Szewczyka, redaktora naczelnego podziemnego pisma satyrycznego "Na ucho"



4.2.1. Jerzy Jarowiecki, Konspiracyjna prasa w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej 1939-1945, WL 1980, s. 225 i nast.

Pierwszy numer „Na ucho” wydano 7 listopada 1943 r. Było to w okresie, gdy w sterroryzowanym Krakowie zaczęły się mnożyć aresztowania i łapanki, kiedy mieszkańcy grodu żyli w atmosferze nieustannego napięcia: miały miejsce masowe kierowania do pracy przymusowej, wysyłki do obozów pracy niewolniczej i obozów koncentracyjnych, rozstrzeliwanie ludzi w publicznych egzekucjach, a także wielkie akcje pacyfikacyjne. Terror miał zastraszyć - wzmagał jednak wolę walki. W tych właśnie dniach narodziło się pismo satyryczne, którego twórcy traktowali humor jako formę samoobrony, śmiech jako przeciwwagę strachu: „Rzućmy w twarz okupantowi drwiny i śmiech, potrząsając kąśliwym batogiem satyry” - pisał naczelny redaktor Jerzy Szewczyk („Szarzyński”, „S”, „Sza”). Ale zaraz dodawał: „Nie przemilczymy, nie darujemy własnym błędom i wszystkie wydrwimy i wyśmiejemy. Kiedy jak kiedy, ale właśnie dzisiaj jest nam potrzebny zdrowy śmiech. Niechże jego echo rozlegnie się wśród Polaków”. Zauważyć wypadnie, iż w tym manifeście „Szarzyński” nie odbiegał od podobnych sformułowań zawartych w innych pismach satyrycznych. Tak np. w programowym artykule lwowskiego „Sowizdrzała” (1943) redaktorzy stwierdzili, że w toczącej się wojnie z hitleryzmem „jednym z rodzajów broni jest [...] humor, który [...] leczy cudownie”, zaś anonimowy „Woźnica” w warszawskim piśmie satyryczno-politycznym „Dyliżans” pisał, iż uśmiech, błyskawiczna wolta ostrzem humoru, żart i złośliwość towarzyszą wszystkim objawom walki i oporu.
Kiedy zaś w lutym 1943 r. ukazał się konspiracyjny tomik Anegdota i dowcip wojenny, wydany przez Komisję Propagandy BIP (KOPR), jedno z popularnych pism podziemnych uznało, że jest on odbiciem „naszej postawy wobec wojny. Cechuje ją nieugięty optymizm, z drugiej strony widzimy, iż humor jest też formą samoobrony”. Krakowski ruch oporu zdawał sobie doskonale sprawę z tej roli humoru i satyry. Znalazło to odzwierciedlenie w wydawnictwach konspiracyjnych.
W 1943 r. ukazało się w postaci 20-stronicowego maszynopisu wydawnictwo zatytułowane Polski Humor wojenny. Przyczynki do postawy społeczeństwa polskiego podczas wojny.
Pierwszy numer satyrycznego tygodnika „Na ucho” został przyjęty niezwykle życzliwie, odpowiadał potrzebom psychicznym mieszkańców podwawelskiego grodu. Jedno z krakowskich pism konspiracyjnych, „Watra”, która walnie przyczyniła się do jego narodzin, powitała go przyjaznym anonsem:

Ukazał się pierwszy numer pisma humorystycznego pt. „Na ucho”. Podajemy to ze wzglądu na dwie sprawy. Po pierwsze - redagowanie i kolportowanie pism humorystycznych w dzisiejszych czasach świadczy mimo wszystko o doskonałym samopoczuciu społeczeństwa, krwawo gnębionego przez okupanta. Po drugie - rodzaj dowcipu prowadzonego w piśmie stoi na poziomie prawdziwej vis comica i - jak wolno mówić po pierwszym numerze - stanie się dla czytelników prasy podziemnej dobrym deserem po odczytaniu wiadomości bieżących. Powodzenia”.

Pismo docierało do różnych środowisk dzięki sieci kolporterskiej BIP-u, a także rozpowszechniane przez grono przyjaciół i bliskich zespołu redakcyjnego oraz poprzez skrzynki kontaktowe „Watry”.
W trakcie badań nad krakowską prasą konspiracyjną i życiem literackim Krakowa podczas hitlerowskiej okupacji natrafiono na zachowane archiwalne już dokumenty różnego rodzaju, a wśród nich na korespondencję redaktorów „Watry”, „Na ucho”, „Czuwaj”. Szczególnie interesująca i obfita w szczegóły dotąd nie znane była korespondencja Stanisława Szczerby („Linusa”). I tak z listu z 24 lutego 1944 r. dowiadujemy się o początkowym zamyśle wydawania satyrycznego tygodnika:

Debatując nad skutkami, jakie wywarła nasza wspólna i radosna twórczość literacka [chodzi o ,,Przegląd Polski”], wyraziłem opinię, iż daje się odczuć dotkliwy brak pisma humorystycznego. „Bard” zaraz się przyznał, że we Lwowie [...] współpracował z tygodnikiem satyryczno-humorystycznym. Od słowa do słowa przyszło na to, że „Bard” zobowiązał się skompletować „ciało” redakcyjne nowego pisma i przedstawić im pierwszy numer złożony do druku. Ja ze swej strony podjąłem się zająć stroną techniczną wydawnictwa. Kontakt z „Bardem” miałem wówczas jeszcze dość niepewny i rwący się często, więc nie widziałem się potem z „Bardem” przez jakiś czas. Aż tu pewnego dnia łapie mnie „Ochota” i wręcza jakiś rulon. Rozwinąłem go i podskoczyłem z wrażenia. Wewnątrz był projekt l numeru „Na ucho”.

„Na ucho”, pismo satyryczno-humorystyczne, pomyślane było jako tygodnik. Na jego całość składało się 20 numerów powielanych, odbitych na grubym, niezbyt dobrym, żółtawym, znormalizowanym papierze powielaczowym o formacie A4. Karty połączone zostały drucianymi klamerkami przy pomocy zszywacza. Wszystkie zeszyty powielano dwustronnie, zapełniając tekstami i rysunkami jednobarwnymi (czarnymi), wyjątek stanowiły ostatnie numery z 1944 r., a mianowicie nr 9/15, 10/16, 11/17, 12/18, 14/20, w których tytuły odbito w kolorze czerwonym.
Każdy zeszyt zaopatrzony był w tytuł wydawnictwa, umieszczony w górnej części strony (wierzchniej karty) pierwszej, odbijany według stałego szablonu, posiadał swój numer z datą. W obrębie każdego zeszytu konsekwentnie przestrzegano numeracji stron. Objętość poszczególnych zeszytów była stosunkowo niejednolita (przeciętnie zeszyty liczyły po 8 stron druku). W sumie na całość wydawnictwa składają się 74 karty, tj. 147 stron pokrytych rysunkami i tekstem. O jego objętości decydował również fakt, że tekst drukowany był, poza sporadycznymi wyjątkami, bez interlinii, w dwu szpaltach o szerokości 8-9 cm. Wyjątkowo niektóre strony pokryto tekstem jednoszpaltowym o szerokości 17,5-18 cm.
Redaktorzy „Na ucho”, mimo poważnych trudności, w zakresie techniki (brak matryc, papieru, korzystanie z pożyczonego początkowo powielacza), niezmiernie dbali o szatę graficzną pisma. Starali się o jednolity papier i druk w obrębie tego samego numeru, zachowywali ten sam format.
Nie należało to do najprostszych zadań, matryce do poszczególnych zeszytów nie były pisane na tej samej maszynie, różniły się między sobą krojem czcionki. Strony powielano czysto i czytelnie, korekta robiona była niezwykle starannie, tak że bardzo rzadko można znaleźć jakąś omyłkę w tekście czy też błąd maszynowy. W piśmie nie spotyka się prawie zupełnie usterek technicznych. Ten fakt wymaga szczególnego podkreślenia, gdyż wydawanie pisma, w którym przewagę stanowią rysunki włamane w tekst, wymagało dużej precyzji technicznej w przygotowaniu matryc.
Podtytuł „Tygodnik Satyryczno-Humorystyczny” wskazywał na periodyczny charakter pisma. Zamierzona częstotliwość, jak już wcześniej wspomniano, była stosunkowo konsekwentnie realizowana. Pierwszy numer „Na ucho” wydano 7 listopada 1943 r., ostatni zaś, tzw. „Numer Podhalański”, nosi datę 30 kwietnia 1944 r. A zatem pismo ukazywało się w ciągu 6 miesięcy, każdorazowy nakład wynosił 150-200 egzemplarzy. W 1943 r. ukazało się 6 numerów, pozostałe wydrukowano w 1944 r. Jeden z numerów, a mianowicie 13 (19) z 1944 r., w pełni przygotowany, nigdy nie ukazał się drukiem. Na podstawie zachowanych w archiwum redakcyjnym matryc z rysunkami i tekstami można określić objętość tego zeszytu na 6 stron. Na stronie tytułowej widnieje data: 23 kwietnia 1944. Wśród zeszytów wydanych w 1944 r. dwa posiadają tę samą numerację, chodzi tu o zeszyty z 16 i 23 stycznia, oznaczone sygnaturą „3”. Jest to wyraźna pomyłka, gdyż ten z 16 stycznia winien być oznaczony numerem „2”, wynika to z ciągłej numeracji zeszytów. Błędnie oznaczony w obrębie rocznika sygnaturą „3” posiada prawidłową numerację ciągłą „8”, egzemplarz z 23 stycznia ma już prawidłowe oznaczenie „3(9)”.
Historia powstania tego pisma jest ściśle związana z dziejami krakowskiej młodzieżowej konspiracji. Aby dać pełniejszy obraz tego tygodnika satyrycznego, przyjrzymy się bliżej grupie młodzieży, która przyczyniła się do powstania nie tylko tego pisma, ale również i innych, takich jak „Watra” czy „Bez wędzidła”.
W Krakowie, w pierwszych miesiącach, a następnie w pierwszym roku wojny, podobnie zresztą jak w całym kraju, mimo hitlerowskiego terroru panowały nastroje raczej optymistyczne. Społeczeństwo łudziło się, że wojna nie potrwa długo, wciąż wierzono w jakieś nadzwyczajne wydarzenia polityczne, które położą kres zaborczym zapędom hitlerowskich Niemiec. Większość sądziła, że rozstrzygające zwycięstwo nastąpi bez specjalnych przemian w układzie sił politycznych globu. Do chwili napadu hitlerowskiego na ZSRR Kraków przeżywał jakby okres wyczekiwania, a ruch oporu, ogarniający z wolna coraz szersze kręgi społeczeństwa, nie był jeszcze zbyt dynamiczny.
Tym nastrojom poddawała się i młodzież. Gromady młodych ludzi pozbawione były zajęcia, gdyż szkoły zamknięto, a do pracy niewielu się wybierało. Interesująca nas grupa początkowo spotykała się sporadycznie, rozmowy towarzyskie obracały się wokół spraw szkolnych, wspominano rozmaite przygody na obozach harcerskich, dyskutowano o wojnie i jej rychłym zakończeniu. Spotykano się w różnych miejscach: w parku podgórskim, nad Wisłą, najczęściej jednak miejscem owych towarzyskich kontaktów było mieszkanie Jerzego Szewczyka, początkowo przy ul. Benedykta 3, później, gdy ta ulica weszła w obręb granic krakowskiego getta, przy ul. Staromostowej 2/4. W grupie tej znajdowali się najpierw Juliusz i Stefan Jasieńscy, Stefan Kalisz i Mieczysław Koprowski, na przełomie lat 1940/1941 i później doszli do nich: siostry Irena i Magdalena Chodak, Jan Głowacki, Kazimierz Jadowski, Lucjan Krywak, Tadeusz Mohr, Michał Schienbein, Jerzy Szewczyk, Adam Trembecki, Stanisław Węgłowski, Jerzy Wirth, Wiesław Zapałowicz, Alicja Zubikowska.
Najsilniejszą indywidualnością w tym gronie był bez wątpienia J. Szewczyk. Nieco starszy wiekiem, o większym doświadczeniu, pełen inicjatywy, cieszył się dużym autorytetem wśród kolegów. Cechowała go niezwykle aktywna postawa wobec życia, ukształtowana w harcerstwie w latach poprzedzających wybuch II wojny światowej.
W mieszkaniu Jasieńskich przy ul. Kalwaryjskiej spotkania towarzyskie przekształciły się w nigdy nie kończące się dyskusje o różnorodnej tematyce. Wiosną 1941 r. J. Szewczyk zainicjował konkurs literacki na opowiadanie, w którym oprócz niego wzięli udział: L. Krywak, A. Trembecki, J. Jasieński. Inicjatywa ta owocowała też i w innej postaci, zaczęto pisać wiersze, gromadzić żarty i anegdoty okupacyjne, myślano o drukowaniu oddzielnych tomików wierszy. W tym gronie na przełomie 1941/1942 r. wydawać zaczęto pismo „Z trudu i znoju”, upowszechniające informacje z nasłuchu radiowego o sytuacji na froncie. Materiałów m. in. dostarczał Jerzy Jasieński, znany krakowski lekarz, otrzymując je prawdopodobnie od prowadzącego nasłuch Janusza Benedyktowicza („Ludomir”), z którym pracował w ZUS-ie. Pismo powielano na hektografie, ukazało się zaledwie 6 numerów. Brak środków technicznych chwilowo sparaliżował podjętą akcję wydawniczą, z której całkowicie grupa jednak nie zrezygnowała.
Rok 1942 był dla interesującej nas grupy okresem wzmożonej działalności konspiracyjnej: od spotkań towarzyskich, tajnych kompletów zaczęto przechodzić do kolportażu konspiracyjnej prasy, udziału w akcjach małego sabotażu, w akcji „N” oraz do wydawania nielegalnych druków, udziału w konspiracyjnej podchorążówce i w akcjach dywersyjnych. Wiadomo, że grupa Szewczyka w ramach akcji małego sabotażu rozlepiała rozmaitego rodzaju ulotki, dwujęzyczne nalepki propagandowe, np. w soboty na sklepach teksty w rodzaju „Wegen Evakuierung ab Montag geschlossen” (Z powodu ewakuacji - od poniedziałku zamknięte), produkcji własnej, a także dostarczone przez łączników BIP-u i konspiracyjnej Chorągwi Szarych Szeregów. Część z nich w 1943 r. uczestniczyła w propagandowej akcji podziemnej „Oktober”, mającej na celu wywołać wśród Niemców nastroje niepewności i zastraszenia. Pisano na murach domów zamieszkanych przez Niemców „Oktober”, rozsyłano anonimowe listy z jednym zdaniem „Willst du leben, muss du an Oktober denken” (Chcesz żyć, musisz pomyśleć o październiku) bądź też znaczono drzwi mieszkań volks- i reichsdeutschów napisami „Bald Oktober” (Wkrótce październik).
Kolportowano też różne pisma wydawane przez ruch oporu. Na podstawie odnalezionej korespondencji młodych konspiratorów udało się, ustalić, jakie rozprowadzali pisma. W jednym z listów „Linusa”, skierowanym do organizatorki pomocy dla żołnierzy podziemia - „Kazi”, czytamy:

Drogi Szefie! Przesyłam 7 egzemplarzy „Młodej Demokracji” celem obdzielenia nimi „Chrzestnych Mam”. Proszę podać mi, czy mam przysyłać na Twoje ręce wszystkich pism po 8 względnie po 7 egzemplarzy, ponieważ „synki” powiedziały mi, że „mamusie” dopraszają się indywidualnie o prasę. Może więc od razu rozdzielić prasę u siebie i adresować na każdą osobno. Dotyczy to oczywiście tylko tej prasy, którą mam w dowolnej ilości, a więc „Watra”, „Na ucho”, „Przegląd Polski”, „Dziennik Polski”, „Tygodnik Polski”, „Wiadomości” i „Biuletyn Małopolski” [...]. Poza tym dołączam l numer „Na tropie”, pismo dla młodszej młodzieży.

Z innego zaś listu skierowanego do „Linusa” dowiadujemy się, że kolportowali również „Rzeczpospolitą” i „Walkę”.
Z inicjatywy J. Szewczyka, który nawiązał bliższy kontakt ze swym dawnym drużynowym 6 KDH, a od marca 1942 r. komendantem konspiracyjnej Chorągwi Szarych Szeregów, Eugeniuszem Fikiem, zaczęto prowadzić szkolenie wojskowe (prowadził je opiekujący się „piątkami” z ramienia Komendy Okręgu AK Zbigniew Śniegowski), część grupy ukończyła podchorążówkę. J. Szewczyk, plutonowy podchorąży, został drużynowym w harcerskim plutonie AK (l drużyna 3 plutonu, 3 kompania) i przyjął pseudonim „Szary”. W tym czasie nawiązał nowe znajomości, m.in. z Wiesławem Zapałowiczem, Przemysławem Wilkoszem, Józefem i Stanisławem Szczerbami oraz Adamem Kanią. W. Zapałowicz („Ros”, „Miś”) był dowódcą plutonu harcerskiego AK działającego w Podgórzu; pluton liczył ponad 80 harcerzy i 12 harcerek - spośród których 40 osób zginęło. Objął on pluton po Franciszku Baraniuku („Franek”), który został aresztowany przez Niemców i rozstrzelany 20 października 1943 r. Pluton był podporządkowany Kedywowi.
Latem 1943 r. Szewczyk najprawdopodobniej wszedł w skład grupy prasowej Komendy Chorągwi kierowanej przez Edwarda Heila („Jerzego”), która patronowała wydawaniu prasy Szarych Szeregów. Z jego inicjatywy przy współudziale Juliusza Jasieńskiego („Jouan”), Jerzego Wirtha („Moxa”) podjęto w omawianym kręgu młodzieży wydawanie pisemka o charakterze wewnętrznym w stosunkowo niewielkim nakładzie. Pismo nosiło tytuł „Bez wędzidła”, pierwszy jego numer ukazał się 10 lipca, a ostatni (5) - 24 listopada 1943 r. „Bez wędzidła” drukowało artykuły rozmaitej treści: obok dyskusji o młodzieży i jej roli w społeczeństwie znajdowały się w nim ciekawostki kulturalne i naukowe, wiersze i utwory satyryczne, konkursy i wyniki rozgrywek brydżowych i szachowych. Autorem wierszy był J. Szewczyk, on też napisał - jako naczelny redaktor - credo redakcyjne:

Pismo [...] ma za cel współpracę członków i sympatyków związku, wyrażanie ich czynów, poglądów, wymianę myśli […]. Tytuł „Bez wędzidła” określa nasz stosunek do otoczenia z jego zastarzałym konserwatyzmem, niezrozumieniem nas młodych, zakłamaniem [...] i pruderią. Liczyć się będziemy przede wszystkim sami ze sobą [...], poczuciem odróżnienia dobra od zła, piękna od brzydoty, prawdy od fałszu.

W innym fragmencie wypowiedzi J. Szewczyka, który analizował stan prasy podziemnej, pojawiły się tony młodzieńczej niezależności: „nasza gazetka to próba tworzenia czegoś nowego, jakiejś nowej, «naszej» gazety, która odpowiadałaby naszemu poziomowi, naszym zainteresowaniom, w której moglibyśmy [...] dzielić się swoimi poglądami”. Młodzieńcza niezależność, sformułowana w słowie wstępnym, znalazła także odbicie w symbolicznym rysunku J. Wirtha umieszczonym na okładce pierwszego numeru, a przedstawiającym biegnącego człowieka, który przerywa powstrzymujący go łańcuch.
Z pismem współpracował też Eugeniusz Kolanko („Bard”), autor powszechnie znanych akrostychów, zawierających propagandowe hasła. I tak jego wiersz zatytułowany Wróżba opublikowany został w dniu l stycznia 1943 r. w gadzinowym „Dzienniku Radomskim”. Zapowiadał on nadejście „miłowanej nadziei”, a by-ła nią POLSKA - hasło utworzone z początkowych liter poszczególnych wersów:
Przyszła z Nowym Rokiem miłowana nadzieja –
Oczy moje widzą róże na zawiejach.
Lazurowe niebo przechodzi w błękitność:
Sady tego roku radością zakwitną!
Któż się nie zanurzy w tym radosnym rytmie?
Aniołami niebo bajecznie zakwitnie.

Drugi wiersz Kolanki pt. Rym wydrukowano 24 stycznia 1943 r. w niemieckim piśmie wydawanym w języku polskim - „Ilustrowanym Kurierze Polskim”. Początkowe litery każdego jego wersu tworzyły hasło: „Polacy, Sikorski działa”:

Poeci familijni, moja twórcza młodość
Obciąża was, że macie w głowach nawet pstro dość...
Lamus łatwiutkich rymów... Mój powali go cios!
A nuże! Nie pomoże wam wpływowych sto cioć...
Cacy... cacy... Wieszcz myśli, że tytan, że kolos:
Yacht z poezjami płynie... Hej, wywyższa go los...
Spróbujcie powątpiewać w jego pracy ogrom
I radźcie, by nie pisał... Blednie, trafia go grom...
Kabotyn będzie tworzył, choćby czekał go loch –
On, psiakrew, musi pisać, bo pegaz to moloch...
Radzę ci - wiersz swój ubierz w nowy rytmów kożuch,
Sfora rymów niech wgryza się w treść jakby sto żuchw...
Karuzele skojarzeń... Trudnych rymów potok
I wielobarwność słowa, tak różna jak sto tog...
Dowiedz się: Rym ma buty... W tych butach do swobód
Zacnie kroczy, lecz bieda, gdy uciska go but...
Ilekroć brak ci rymu, to wtedy po prostu –
Albo się namyśl, albo licz pomału do stu...
Łącz razem słowa, wertuj słownik, wtedy spośród
Akordów tych wyrazów wybierz złotych sto śrub.

Miedzy J. Szewczykiem i E. Kolanką nawiązała się serdeczna nić przyjaźni. W „Bez wędzidła” młodzieńcze utwory publikowali, oprócz „Szarzyńskiego” i „Barda”, J. Jasieński („Jouan”), I. Jadowska („Don”) oraz L. Krywak („Maz”, „Mazur”).
„Bez wędzidła” zauważone zostało szybko przez podziemną prasę. Młodzieżowy społeczno-kulturalny tygodnik „Watra” w ósmym numerze z 30 października 1941 r. zamieścił interesującą notatkę-wezwanie: „«Bez wędzidła. Otrzymaliśmy numer 3 z 13 lipca do przeglądu. Prosimy o nawiązanie kontaktu i ewentualnie artykuły o bieżących pracach etc.”. Z wezwania tego skorzystali zarówno J. Szewczyk, jak i E. Kolanko.
Młodzi redaktorzy nie poprzestawali tylko na wydawaniu pisemka. J. Szewczyk wspólnie z W. Zapałowiczem podjęli próbę wydawania własnych tomików wierszy. Owocem tych prób było przygotowanie i wydanie trzech tomików wierszy w postaci maszynopisów, oprawionych w okładki z kolorowego papieru: pierwszy tomik zatytułowany Premiera na 14 kartkach zapisanych jednostronnie zawierał 15 utworów. Następne tomy nosiły bezpretensjonalne tytuły: II tomik wierszy i III tomik wierszy - łącznie zamieszczono w nich 13 utworów. Tomiki te należy traktować jako swoiste ćwiczenia w rymowaniu. Tematyka ich była różnorodna: trochę lirycznych uniesień, miłosnych westchnień, trochę codzienności okupacyjnej i uczuć patriotycznych, akcenty buntu, próby poszukiwań formalnych rozwiązań. W tych ostatnich wyróżniał się J. Szewczyk, który swe wiersze sygnował pseudonimami i kryptonimem „Yes”, „S”, „Szarzyński”.
W 1943 r. „Szarzyński” zetknął się bliżej z S. Szczerbą współpracującym z podziemnym tygodnikiem pt. „Przegląd Polski” wydawanym przez Szare Szeregi. Znajomość ta, która w krótkim czasie przekształciła się w serdeczną zażyłość, związała Szewczyka z innym kręgiem młodzieży konspiracyjnej, a mianowicie ze środowiskiem, w którym latem 1943 r. powstał nowy podziemny tygodnik społeczno-kulturalny, adresowany do konspirującej młodzieży - „Watra”. Środowisko to skupiało ludzi różnych orientacji politycznych: wszyscy byli dawnymi harcerzami związanymi z Szarymi Szeregami, ale część sympatyzowała ze Stronnictwem Polskich Demokratów, niektórzy z SN, prawie wszyscy mężczyźni mieli kontakt z konspiracją wojskową (AK). „Watra” i jej zespól pomagali w utworzeniu wspomnianego już pisma „Na ucho”.
„Na ucho” redagowane było przez zespól; redaktorem naczelnym został J. Szewczyk, za stronę techniczną odpowiadał utalentowany grafik J. Wirth („Moxa”), działem satyrycznym opiekował się E. Kolanko. Z pismem współpracowali: Adam Janusz Benedyktowicz („Lir”, „L”, „Ludomir”), Stefan Jasieński („Janusz”), Adam Kania („Akant”), Łucjan Krywak („M.A.Z.”, „Maz”, „Mazur”), Stanisław Strzelichowski („Wiktor”), Przemysław Wilkosz („Aput”). Niektóre rysunki i anegdoty tworzone były zespołowo, tak np. wiadomo, że pod pseudonimem „Lucra” ukrywali się J. Benedyktowicz - rysownik, oraz autor pomysłów satyrycznych rysunków Zdzisław Wójcik („Cras”), kryptonim „JBS” został utworzony z pierwszych liter pseudonimów, jakimi posługiwała się trójka autorska: „Janusz” (S. Jasieński), „Bard” (E. Kolanko), „Szarzyński” (J. Szewczyk).
Po ukazaniu się pierwszego numeru „Na ucho” do redakcji zaczął napływać papier, znalazły się też i matryce. Zespół redagujący otrzymał pomoc pieniężną, a nawet żywnościową. Powodzenie pisma spowodowało, że z jego redaktorem zaczęli się kontaktować działacze Miecza i Pługa (MiP), próbując nakłonić go do współpracy. Program ideowy i polityczny tej organizacji nie odpowiadał jednak zespołowi redakcyjnemu „Na ucho”, dlatego też propozycję tę odrzucili. Coraz bardziej też ciążyła redakcji „Na ucho” współpraca, a także spory z „Watrą”. Konflikty wyrastały przede wszystkim na podłożu ideologicznym. „Watra” była organem finansowanym przez Stronnictwo Polskich Demokratów. Młodzi akowcy, członkowie Szarych Szeregów, nie mogli przyjąć platformy politycznej reprezentowanej przez SPD, które pozostawało w opozycji do Delegatury Rządu Emigracyjnego, Krajowej Reprezentacji Politycznej oraz Armii Krajowej.
Pod koniec 1943 r. zespół „Na ucho” zdobył własny powielacz (zabrano go Niemcom z Creditanstalt-Bankverein Filiale Krakau na rogu ul. Szewskiej przy pomocy J. Jasieńskiego i M. Schienbeina). Jednocześnie 10 listopada zdobyto pieniądze w czasie napadu na kasjerów na krakowskich Plantach. W napadzie tym brał udział J. Szewczyk. Zdobyto wtedy kwotę około 450 tys. zł. Papieru zaczął też dostarczać Szewczyk, który pracował w Monopolu. Doszło więc do całkowitego rozluźnienia więzi z „Watrą”. Niezależność ową redaktorzy „Na ucho” zamanifestowali specjalnym anonsem, ogłoszonym 16 stycznia 1944 r. w trzecim numerze pisma: „Zaznaczamy, że «Na ucho» nie jest dodatkiem do jakiegoś pisma, ale samodzielnym tygodnikiem satyryczno-humorystycznym”.
Pierwsze numery „Na ucho” powielano w tym samym miejscu, co i „Watrę”, tzn. w komórce przy ul. Mikołajskiej 5, należącej do S. Szczerby. W środowisku konspiracyjnym znany był on pod pseudonimem „Linus”. Pseudonim ten spotkać było można na łamach „Watry” i „Czuwaj”. „Linusowi” także poświęcono wiele utworów wierszowanych (np. w konspiracyjnym tomiku wierszy, wydanym w r. 1943 przez zespół „Na ucho” pt. Dysonanse E. Kolanko swój wiersz Ballada o sobie samym dedykował „Linusowi”). Po zdobyciu przez M. Schienbeina powielacza przechowywano go u J. Wirtha, który mieszkał w szkole na Krzemionkach. Tam przynoszono napisane matryce z wcześniej naniesionymi rysunkami, matryce wykonywał najczęściej doświadczony drukarz ,,Linus”. Część numerów „Na ucho” przygotowywano w mieszkaniu J. Szewczyka, gdzie jednocześnie mieściła się właściwa redakcja.
W młodych umysłach snuły się plany przejścia na druk offsetowy, ale ogromna „wsypa” harcerskiej konspiracji Podgórza i liczne aresztowania nie pozwoliły na realizacje, tych ambitnych planów. Plany te potwierdza korespondencja „Linusa”:

Z czasem na pewno tak się ułoży, że „Na ucho” będzie wychodzić regularnie jak dziennik. Są także widoki przejścia na druk offsetowy, wtedy rysunki mogłyby być bardziej delikatne, operować płaszczyznami i cieniami, których to efektów nie da się uzyskać na matrycy.

On też pozostawił opis powstawania pisma:

A więc Wielki Redaktor „Szarzyński” grzebie się w tym wszystkim, wybiera to, co mu trzeba, i wydaje zlecenia rysownikom, których mamy trzech, najlepszego karykaturzystę i największego lenia „Moxę” oraz „Aputa” i „Lira” („Ludomira”) oraz „Barda”, który pisze wiersze i satyry na zamówienie [...]. „Bard” siedzi i pisze, co potrzeba. Potem „Szarzyński” składa numer, tj. przepisuje na maszynie na zwykłym papierze zostawiając miejsce na rysunki, które tymczasem rysownicy rysują ołówkiem na matrycach [...]. Kiedy jest już napisane na matrycach, idą do mnie i ja specjalnymi rylcami wyciskam rysunki na matrycach, a następnie odsyłam już gotowe do powielarni, gdzie je odbiją. Czasem je także osobiście powielam na cyklostylu i wtedy - nie chcę się chwalić, ale „Na ucho” wychodzi najczyściej i najwyraźniej.

Na łamach tygodnika publikowano liczne utwory satyryczne pisane prozą i wierszem. Dominuje w nich zjadliwa satyra bardzo konkretna, skierowana przeciwko określonym zjawiskom, osobom czy grupom ludzi, przybierając miejscami charakter pamfletu. Młodzi wydawcy przejęli z tradycji literackiej formę satyry politycznej, w której siła oburzenia i pogardy obok pełnej sarkazmu ironii wyparła prawie zupełnie moralizatorstwo. Ten typ satyry obfitował w zwroty publicystyczne. Pismo w myśl swej koncepcji oddziaływania politycznego piętnowało i ośmieszało wszelkie poczynania, które mogły zahamować czy też osłabić walkę z Niemcami, stąd przedmiotem ataku satyry „Na ucho” stała się wielopartyjność podziemia, konflikty wśród działających ugrupowań i stronnictw politycznych.
J. Szewczyk w głównych swych utworach głosił programowo apolityczność. Owa niechęć do łączenia się z określonymi stronnictwami politycznymi była niechęcią wobec egoistycznych często dążeń grup, partykularyzmu, stałych sporów osłabiających jedność narodową w walce z okupantem. Szewczyk określił swą postawę wobec tych sporów świetnym utworem satyrycznym, powstałym jesienią 1943 r., noszącym tytuł Pytanie:

Mamy wszystko! Narodowców,
Syndykalizm, PPS,
Ba! Konserwę, AKrajowców,
Te Zet Wu, Zet pe es!
Pismo młodych, Res Publika,
Biuletyny, Miecz i Pług,
Łatwo można dostać bzika!
Tyle prasy, co i wróg!
Kuźnia, Naród, moc Przeglądów,
Moc dzienników, Wiadomości cały stos.
Informacje, stek poglądów,
Ideowy, gęsty sos.
Tutaj fuzja, tam rozdźwięki,
Wciąż na kupę żrą się, żrą.
Ha! Tradycja! Próżne jęki,
Polak lubi tak en gros!
Nie dochodzę, gdzie jest sedno,
Ale pytam, gdzie jest JEDNOŚĆ,
No?

Przede wszystkim jednak „Szarzyński” kierował ostrze satyry przeciwko hitlerowskiemu okupantowi, szydząc z przechwałek goebbelsowskiej propagandy o zwycięskich walkach, ośmieszając i kpiąc z niepowodzeń faszystów na frontach, szczególnie na froncie wschodnim. Wypadnie w tym miejscu zauważyć, że Szewczyk bawił czytelnika kosztem okupanta, demaskując wszelkie potknięcia i naiwność niemieckiej propagandy. Można mówić o dobroczynnej funkcji psychologicznej jego utworów, którymi rozładowywał napięcia wywołane terrorem okupanta: Niemiec (pisany małą literą) w jego wierszach nie tyle jest groźny, ile śmieszny i głupi. Sięgając do rzeczywistych faktów i zjawisk, wybierał dla swych satyr takie, które pozwalały tworzyć anegdotyczne sytuacje (np. „Niemcy przed niczym się nie cofają, nawet przed wycofaniem z Włoch”), czy też w których można było znaleźć śmieszność czy słabość okupanta. Posługiwał się różnymi środkami artystycznego wyrazu, specyficznie dobranym słownictwem (wszystko, co dotyczyło Niemców, miało swoje wzgardliwe nazwy), wykorzystywał przysłowia, rymowane hasła. Niektóre jego utwory były parodią wypowiedzi prasowych: posługiwał się np. konstrukcją prasowego komunikatu zawierającego dowcipne „dementi” i odpowiednio spreparowane wiadomości podawane przez okupanta, parodiował ogłoszenia oraz wywiady. Niektórym wypowiedziom nadawał cechy epistolarne.
Lata przedłużającej się konspiracji nie wpływały korzystnie na osobowość Szewczyka i jego kolegów. Doraźne zajęcia i pozorna praca zawodowa dla otrzymania odpowiedniego zaświadczenia, które mogło chronić od przypadkowego zatrzymania w łapance ulicznej i wywozu do przymusowej pracy w Rzeszy, nie zapełniały upływających dni, liczne aresztowania i stałe ocieranie się o śmierć czyniły ich obojętnymi na codzienną groźną rzeczywistość, a stąd już krok do nieostrożności, młodzieńczej nieuwagi i nieprzestrzegania zasad konspiracji:

Dni w konspiracji płyną jak sen, szybko zżywamy się z niebezpieczeństwem tak, iż go prawie nie czujemy, aż pewnego dnia niespodziewanie staje ono koło nas i każe zdawać ostatni, najwyższy egzamin. Nie boję się niebezpieczeństwa, nie boję się strzelaniny, nie boję się śmierci, ale kiedyś może przyjdą po mnie oni, patrząc w czarne otwory luf i pistoletów mogę mieć tylko jedno bezsilne marzenie o broni; mieć broń, móc walczyć i strzelać -

- czytamy w jednym z zachowanych listów.
Zacytowany fragment oddaje charakter nastrojów, jakie panowały w grupie „Szarzynskiego” i jego współtowarzyszy. Mimo że na ul. Staromostowej i Smolki (tu mieszkał T. Staich i E. Kolanko) pojawiało się coraz więcej konfidentów, a w Podgórzu miały miejsce liczne aresztowania, nie odczuwali oni zbliżającego się niebezpieczeństwa albo go lekceważyli. Wypadki jednak zaczęły się toczyć lawinowo: w pierwszych dniach lutego 1944 r. został aresztowany „Ochota”. Katowany na ul. Pomorskiej nie wydał nikogo. Rozstrzelany został w wielkopiątkowej egzekucji 9 kwietnia 1944 r. Pozostał po nim nekrolog w „Przeglądzie Polskim” oraz wiersz „Szarzyńskiego” pt. Requiem:

Bili Cię, stary - co?
Serce Izami krwi ci płakało.
Bili Cię, stary - co?
A tyś się modlił czerwono-biało.
Prali cię - strasznie - stary -
Aże ci żyły męką nabrzmiały,
Aż w łuk bezradny łamały się bary,
Tyś szeptał nie wolno... nie wolno - dla chwały...
Dla chwały Rzeczypospolitej!
A mdlałeś, stary, pod razami –
Trzymał cię refren w sercu ukryty:
Najświętsza Panno, módl się za nami...
Ból na pryzmatach doznań rozszczepiony
Stępiał. Stwardniała hardość w Tobie –
I... kiedyś skonał, druhu umęczony,
Polska wstawała, Polska na Twym grobie!

Młodzi konspiratorzy zaczęli poszukiwać konfidentów. Jednym z nich był Stanisław Mądrala, który spowodował liczne aresztowania z końcem 1943 r. w gronie harcerskich konspiratorów. Kolejne zamachy na tego prowokatora nie udawały się (w jednym z nich brał udział E. Kolanko). Drugim konfidentem był Sławomir Migała, 17-letni czeladnik krawiecki, na którego podziemie wydało wyrok w grudniu 1943 r.; udało się go wykonać dopiero w marcu 1944 r. Po aresztowaniu „Ochoty” zmieniono szybko mieszkania, zabezpieczono materiały. T. Staich zaczął szukać bezpiecznego miejsca, gdzie mógłby przepisywać na maszynie. Śle więc do „szefowej” tzw. „chrzestnych mam” młodych konspiratorów słowa:

jeśli chrzestne mamy najwięcej w czymś nam mogą pomóc, to przede wszystkim w naszych technicznych pracach. Chodzi o znalezienie (mniej więcej) spokojnego lokalu, w którym jeden z naszych kolegów, Łoszowski [...] mógłby przez całą jedną noc raz w tygodniu pisać na maszynie. Jeśli bowiem tak dalej pójdzie jak dziś, to w przyszłym tygodniu „Watra” i „Na ucho” staną.

Miejsce znalazło się w mieszkaniu Olszewskich przy ul. Dietla. Tymczasem „Barda” poszukiwało gestapo, konfidenci coraz pewniej szli jego śladami, często nie nocował w domu, zmieniał dokumenty, unikał kontaktów. Nie mógł spokojnie pisać, na listy swego przyjaciela odpowiadał krótko, nakreślonymi w pośpiechu słowami:

Piszę mało i chaotycznie, ponieważ jestem zdenerwowany. Wczoraj aresztowało gestapo kolegę, który zna mój adres i w ogóle wie o wszystkim. I znów muszę na jakiś czas, aż się sprawa wyjaśni, opuścić mój dom.

S. Strzelichowski w swoich wspomnieniach pisał o tych dniach.

Podgórze jest dość ciasne, skutkiem czego nawet po krótkim czasie jegomość stale kręcący się po ulicach o różnych porach dnia - co świadczy, że nie pracuje - jest znany okolicznym mieszkańcom, stróżom itp. W dodatku Podgórze jest centralą konfidentów.

J. Szewczyk i S. Szczerba podjęli przede wszystkim akcję ochrony „Barda”, którego nazwisko figurowało ma liście osób poszukiwanych przez gestapo (lista nr 2/3 z dnia 1 marca 1943 r.). W rezultacie „Bard” znalazł schronienie u Olszewskich. Otoczony życzliwą opieką i staraniami nie opuszczał mieszkania przez cały marzec. Nie czuł się jednak dobrze, mimo że był blisko „Kazi”. Brakowało mu przyjaciół, owych sporów i dyskusji, a zerwany kontakt z rodziną powodował rozdrażnienie i smutek. W tych dniach wyznał „Linusowi”:

Kilka już dni śpię u »Kazi«. Bardzo się cieszę, że ją poznałem, bo jest bardzo a bardzo miła, ładna i mądra. Interesuje się poezją, a równocześnie chemią i algebrą. O „Ochocie” nic nie wiem nowego. Ogarnął mnie jakiś smutek, z domu nie mam żadnych wiadomości, tułam się po cudzych kątach, nie mam spokoju [...] i w ogóle mam grypę i jestem nieswój.

Niepokój „Barda” był uzasadniony. Czytając wspomnienia „Wiktora” napotykamy charakterystyczne fragmenty.

Obawiam się o „Barda” - odnotowuje Stanisław Strzelichowski - Czy ten człowiek w końcu nie przeciągnie struny? Pominąwszy już to, że stale podpisuje swoje wiersze „Bard”, i to, że ma, moim zdaniem, za dużą ilość kontaktów.

„Linus”, z którym Kolanko w tym czasie prowadził namiętną polemikę na łamach „Watry”, wyczuwał niebezpieczeństwo grożące autorowi Wróżby. W ścisłym porozumieniu z J. Szewczykiem przekazywał na ręce „Kazi” raz po raz ostrzeżenia:

Byłoby dobrze, aby się bez potrzeby nie włóczył po mieście. Szczególnie ważnym jest, aby się przestał kręcić po Smolki, Krasickiego i okolicznej parafii, ponieważ policja stale tam węszy. BG został właśnie dzisiaj złapany na Smolki i poddany szczegółowej rewizji, która trwała trzy kwadranse, szczęściem nie miał nic przy sobie i został wypuszczony.

Tymczasem zaczęła się komplikować sytuacja wydawnicza „Watry” i „Na ucho”. Obie redakcje zamierzały silnie związać się z Szarymi Szeregami, stąd też zabiegały o spotkanie z komendantem Chorągwi Szarych Szeregów Edwardem Heilem („Jerzy”), który jednocześnie pełnił obowiązki zastępcy szefa krakowskiego BIP-u „Olgierda”. Spotkanie wyznaczono na 8 maja, termin był dobrze wybrany, bowiem na ten dzień przypadały imieniny Stanisława (notabene były to imieniny „Linusa”), łatwiej było więc upozorować towarzyskie spotkanie. Spotkanie miało się odbyć w mieszkaniu Adama Kani, który zajmował sublokatorski pokój u rodziny Legutów. Mieli wziąć w nim udział redaktorzy „Watry”, „Na ucho”, przedstawiciele BIP oraz komendant krakowskiej Chorągwi Szarych Szeregów.
Jednak w nocy z ostatniego kwietnia na l maja 1944 r. gestapo wykryło jedną z „melin” przy ul. Nadwiślańskiej, w której m in. mieściło się archiwum prasowe „Watry” i „Na ucho”. Nikogo przy tym nie aresztowano, ale l i 2 maja zaroiło się w Podgórzu od konfidentów, l maja, w czasie spotkania „Wiktora”, „Bar-da” i „Szarzyńskiego”, dwóch konfidentów zrobiło im zdjęcie. 4 maja zupełnie nieoczekiwanie gdzieś w rejonie ul. Smolki zatrzymany został E. Kolanko, gdy przenosił przygotowane materiały do nowego numeru pisma oraz inną prasę konspiracyjną.
Koledzy „Barda” wbrew zasadom konspiracji nie podjęli żadnych środków ostrożności, nie zmienili daty ani miejsca spotkania. W wyznaczonym dniu, tj. 8 maja, spotkali się w późnych godzinach popołudniowych w narożnym domu przy ul. Łazarza i Grzegórzeckiej (nr 14 I piętro). Zebrali się: Jerzy Szewczyk, Jerzy Wirth, Adam Kania, Stanisław Szczerba, Edward Heil. Tu aresztowało ich gestapo. Zatrzymania uniknął szczęśliwie redaktor „Watry” Tadeusz Staich, który na spotkanie nie przyszedł, oraz Stefan Jasieński. Ten ostatni spóźnił się i był niemym świadkiem wyprowadzania kolegów przez hitlerowców.
Po latach trudno odtworzyć w szczegółach historię aresztowania trzonu redakcji „Watry” i „Na ucho”, gdyż pamięć ludzka jest zawodna, znikają z niej szczegóły, nakładają się wydarzenia. Pewne jest, że poczynania młodych gniewnych ludzi, ich działalność skupiły na sobie uwagę konfidentów gestapo. Hitlerowcy długo i żmudnie obserwowali to środowisko, w którym nie brak było nieostrożności, młodzieńczej nieuwagi i nieprzestrzegania zasad konspiracji. Liczne aresztowania w kręgach zbliżonych do wspomnianych środowisk wydawniczych nie uczuliły samych redaktorów, mimo iż wiedzieli o penetracji środowiska przez agentów ge-stapo. Trzeba brać też pod uwagę spory ideowe i polityczne w tej grupie.
Wiadomo jest, że gestapo doskonale poznało środowisko „Watry” i „Na ucho”. Jerzy Wirth („Moxa”), przebywając po aresztowaniach w więzieniu na Montelupich, przekazał informację, że podczas przesłuchania Niemcy pokazali mu cały komplet „Na ucho”. Wspomniał też o grypsie Szewczyka, który polecał mu przy zeznaniach posługiwać się wyłącznie pseudonimami, poleceniem tym nie zostało objęte nazwisko Stefana Kalisza, który w tym czasie był już w partyzantce.
Wiadomo też, że po dwu dniach gestapo przeprowadziło rewizję w mieszkaniu rodziców T. Staicha, poszukując redaktora „Watry”, którego zdjęcie posiadali. Jednocześnie aresztowano Zdzisława Wójcika („Cras”), redaktora „Przeglądu Polskiego” Leszka Guzego („BC”) oraz Stanisława i Przemysława Wilkoszów. Mimo przemocy fizycznej stosowanej wobec więźniów hitlerowcy nie wydobyli od nich żadnych informacji o współpracownikach pisma.
15 maja 1944 r. mury krakowskich budynków i tablice ogłoszeń pokryły się złowieszczymi plakatami „Obwieszczenia” z wykazami Polaków skazanych na karę śmierci za udział w organizowaniu ruchu oporu przeciw hitlerowskiemu okupantowi i wydawanie pism podburzających. W „Obwieszczeniu” figurowały na-zwiska 44 osób, a wśród nich nazwiska redaktorów ,,Na ucho” i „Watry”: J. Szewczyka (pozycja 22), J. Wirtha (pozycja 20), S. Szczerby (pozycja 17), A. Kani (pozycja 21), Z. Wójcika (pozycja 18) oraz nazwisko wspomnianego już wcześniej komendanta krakowskiej Chorągwi Szarych Szeregów E. Heila (poz. 19). Uzasadnienia odnotowane przy nazwiskach dowodzą pełnej orientacji gestapo w czynnościach konspiracyjnych skazanych. I tak przy J. Szewczyku napisano: „Za przynależność do organizacji oporu. Wydawał pismo podburzające”; identyczny komentarz znalazł się przy nazwisku A. Kani. S. Szczerba został skazany „za aktywną działalność w organizacji oporu i sporządzanie pism podburzających”, Z. Wójcik - „za aktywną działalność w organizacji oporu. Pisywał stale artykuły dla pism podburzających”, identyczna no-tatka znalazła się przy nazwisku E. Heila.
W kilkanaście dni później, 27 maja, w Krakowie przy ul. Botanicznej dokonano publicznej egzekucji. Wśród straconych znaleźli się wymieni wyżej redaktorzy. Z rąk hitlerowskich zbirów ponieśli również śmierć Eugeniusz Kolanko i Leszek Guzy. Nazwiska ich widniały na urzędowym ogłoszeniu z 28 maja 1944 r. o wykonaniu wyroku śmierci na 50 działaczach podziemia (pozycja 4 i 50).


4.2.2. Magdalena Kurowska, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, Krzysztofory 5/1978

II. Krakowskie Szare Szeregi w latach 1941-1943
Eugeniusz Fik dowiedział się o aresztowaniu „Sumaka” już na drugi dzień. Po naradzie z Franciszkiem Baraniukiem i Adamem Łukaszewskim postanowił przedsięwziąć daleko idące środki ostrożności. Nie wiedziano jeszcze czy aresztowanie Stanisława Okonia ma związek z Szarymi Szeregami i czy „wsypa” nie przybierze szerszych rozmiarów. Na pewien czas zrezygnowano z częstych kontaktów, przestano też korzystać z zagrożonych lokali i skrzynek kontaktowych.
Po kilkunastu dniach zjawił się w Krakowie powiadomiony przez łączniczkę AK panią Zofię Trąbczyńską, o zatrzymaniu „Sumaka”, naczelnik Szarych Szeregów Florian Marciniak. Spotkał się on na podwawelskiej plaży z Eugeniuszem Fikiem i po omówieniu zaistniałej sytuacji polecił „Oskowi” objęcie funkcji komendanta Chorągwi. Udzielił mu też szeregu wskazówek dotyczących prowadzenia pracy w Szarych Szeregach, kładąc szczególny nacisk na wprowadzenie nowych form małego sabotażu i dalsze szkolenie wojskowe starszych harcerzy.[1]
Po stwierdzeniu, że „wsypa” nie zatacza szerszych kręgów nowo mianowany komendant przystąpił do pełnienia swych trudnych obowiązków. Zastępcami Eugeniusza Fika zastali Franciszek Baraniuk i Kazimierz Sobolewski. „Franek” objął pieczę nad szkoleniem wojskowym, „Słoneczny” kierował pionem wydawniczo-propagandowym organizacji. Oprócz nich na szcze-blu K. Ch. współpracowali z „Oskiem” Józef Karcz ps. Józek i Adam Łukaszewski ps. Adam. Nowy komendant przeprowadzał z nimi co tygodniowe odprawy w lokalu przy ul. Łobzowskiej 27 (mieszkanie łączniczki K. Ch. Anny Przyborowskiej ps. Pisklę). Ponadto „Osk” utrzymywał bezpośredni kontakt ze starszymi harcerzami nad którymi sprawował opiekę w okresie wcześniejszym (1940-1941 r.), byli to m.in. Antoni Święcicki, Zbigniew Nalepa, Lucjan Mazurkiewicz, bracia Radwańscy, Jerzy Szewczyk, Wiesław Zapałowicz i Tadeusz Boy.[2]

***

III. Krakowskie Szare Szeregi w latach 1943-1945
[Kurowska 1978, Rozdz. III]
Prasa
Wobec zaistniałej reorganizacji Szarych Szeregów w roku 1943 liczba odbiorców prasy konspiracyjnej, a w tym i „Przeglądu Polskiego” centralnego organu Komendy Chorągwi znacznie wzrosła. Dla GS-ów pobierali „PP” Zbigniew Sanakiewicz, Zbigniew Potempa, Zbigniew Pogan, Mieczysław Barycz, i bracia Wilkoszowie, dla BS-ów „Pantera”, dla Zawiszy Zbigniew Sajboth, Edward Więcek. Wzmożone zapotrzebowanie na prasę wpłynęło dodatnio na rozwój wydawnictwa „PP”. Powielarnia i redakcja pisma nadal mieściła się w Borku Fałęckim, skład zespołu redakcyjnego nie uległ zmianie jego kierownikiem nadal był Leszek Guzy „BC”. Zwiększyła się natomiast ilość osób współpracujących z gazetą m.in. zaczął zasilać jej szpalty młody poeta przybyły do Krakowa w 43 r. Eugeniusz Kolanko „Bard”, równie młody rysownik Jerzy Wirth rozpoczął zamieszczanie w „PP” udanych karykatur politycznych, coraz częściej pojawiały się też artykuły publicystyczne Adama Kani ps. Akant.
W drugiej połowie roku 1943 „PP” zamieszczał często materiały z warszawskiej prasy Sz. Sz. dotyczące działalności tamtejszych GS-ów. W kolejnym numerze „PP” znalazł się m.in. opis akcji pod Arsenałem i w Celestynowie, a gwiazdkowy numer „PP” na ośmiu stronach dał fragmenty „Kamieni na szaniec” Aleksandra Kamińskiego.[3]
8.XI.1943 r. została aresztowana właścicielka lokalu wydawniczego Anna Marszałek „Szarotka”. Tylko niezwykłemu szczęściu mogli przypisać młodzi redaktorzy uchronienie się wówczas od zatrzymania. Gestapo przyszło po „Szarotkę” w momencie gdy powielanie „PP” było w toku, a w mieszkaniu znajdowała się ponadto broń i inne materiały konspiracyjne. Niemcy nie przeprowadzili jednak rewizji i nie zaglądnąwszy nawet do innych pomieszczeń poza pokojem właścicielki zabrali ją i opuścili mieszkanie.
Po tym wydarzeniu zespół redakcyjny musiał szukać sobie nowego lokum. Przez pewien czas (od listopada 1943 do wiosny 1944 r.) powielarnia mieściła się w mieszkaniu Zbigniewa Pogana przy ul. Chłopickiego, potem została przeniesiona do konspiracyjnego lokalu Leszka Guzego przy ul. Długiej 6. Tam pomagali „Brońcowi” w powielaniu „PP” jego dwaj młodsi koledzy Edward Kozdraś i Tadeusz Lasik, tam też zastało ich przy powielaniu gestapo.
Aresztowanie Guzego było równoznaczne z końcem „PP”, nie było już możliwości ani środków na wskrzeszenie pisma.[5] Należy podkreślić, że „Przegląd Polski” był najdłużej i najregularniej wydawaną gazetą konspiracyjną w Krakowie. Pierwsze jego numery jeszcze pod tytułem „Informacji radiowych'' ukazały się już w październiku 1939 r., od tego momentu był wydawany z jedną tylko 9-cio tygodniową przerwą do maja roku 1944.
Obok „PP” w 1943 r. ukazały się nowe wydawnictwa prasowe Szarych Szeregów. Wzrost ich liczebności wiązał się niewątpliwie z rosnącym zapotrzebowaniem na prasę podziemną w całym społeczeństwie Polski, a także z powstaniem nowych szczebli Sz. Sz., z których każdy pragnął posiadać własny organ prasowy. W czerwcu 1943 r. ukazał się pierwszy numer czasopisma „Watra” - „Pisma Młodzieży Polskiej” jak głosił podtytuł. „Watra” nie była gazetą czysto harcerską. Inicjatywa jej wydawania zrodziła się w grupie osób o rozmaitych zapatrywaniach politycznych i przynależności organizacyjnej. W pierwszym okresie istnienia była finansowana przez Stronnictwo Polskich Demokratów, duży jednak wpływ na treść i charakter gazety wywierali młodzi redaktorzy i literaci z Szarych Szeregów. Między innymi Adam Kania ps. Akant, Jerzy Szewczyk ps. Szarzyński, Eugeniusz Kolanko ps. Bard, Stanisław Szczerba ps. Linus. Sam komendant Chorągwi, Edward Heil czynił starania całkowitego podporządkowania „Watry” Szarym Szeregom.
Spory ideologiczne doprowadziły w końcu do zerwania przez redaktorów gazety ze Stronnictwem Polskich Demokratów i usamodzielniania się pisma.
„Watra” była czasopismem społeczno-kulturalnym, celem który sobie stawiała było osiągniecie wpływu na całą młodzież, a programem, apolityczność. Redaktorem naczelnym pisma został Tadeusz Steich ps. Bartuś-Bronikowski. Współpracowali z gazetą m.in. Zbigniew Wójcik, Jan Duda i wspomniani już Adam Kania, Jerzy Szewczyk, Eugeniusz Kolanko, Janusz Benedyktowicz, Stanisław Szczerba, będący także redaktorem technicznym „Watry”. Gazeta zamieszczała artykuły publicystyczne, o treści historycznej, wiersze, satyrę. Powielana była przez Stanisława Szczerbę, w jego mieszkaniu przy ul. Mikołajskiej 5. Jej wydawanie przerwało aresztowanie grupy redaktorów 8 maja 1944 r.[6]
Niezwykle udanym przedsięwzięciem wydawniczym Szarych Szeregów było satyryczno-humorystyczne pisemko „Na ucho”. Inicjatorami jego wydawania byli: Jerzy Szewczyk, Eugeniusz Kolanko i Stanisław Szczerba. Projekt ich uzyskał poparcie BIP-u, a Tadeusz Steich z ramienia „Watry” zaofiarował nowemu pismu pomoc materialną i techniczną. Utworzył się zespół redakcyjny w składzie: naczelny redaktor Jerzy Szewczyk, opracowanie szaty graficznej Jerzy Wirth, redaktor techniczny Stanisław Szczerba. Pierwszy numer „Na ucho” ukazał się 7.XI.1943 r. i został entuzjastycznie przyjęty przez czytelników. Młodzi redaktorzy i autorzy potrafili stworzyć satyrę na naprawdę wysokim poziomie. W pełni objawił się przy redagowaniu gazetki zjadliwy dowcip Jerzego Szewczyka, świetne były fraszki i wiersze młodego poety, Eugeniusza Kolanki, ukazał się też w pełni talent satyryczny Jerzego Wirtha, w przezabawnych rysunkach i karykaturach. Z pismem współpracowali także Adam Kania, Lucjan Krywak, Jan Benedyktowicz, Stanisław Strzelichowski, Przemysław Wilkosz i wielu innych.
„Na ucho” nie oszczędzało niczego ani nikogo, wykpieni zostali okupanci, ale dostało się też aliantom i ZSRR, satyra nie pomijała również własnego podwórka ośmieszając kłótnie stronnictw, partyjniactwo itp. „Na ucho” ukazywało się co 2 tygodnie, było powielane u „Linusa” na Mikołajskiej, a także przez pewien czas u Jerzego Wirtha i Jerzego Szewczyka przy ul. Staromostowej. Do końca 1943 r. gazeta korzystała z pomocy materialnej „Watry”. Na początku roku 1944 z przyczyn ideologicznych zerwano z nią jednak kontakt. W napadzie na kasjerów banku udało się zdobyć potrzebne do samodzielnego wydawania pisemka środki finansowe. W sumie ukazało się 20 zeszytów „Na ucho”. Ostatni 30.IV.1944 r. Wydawanie zostało przerwane podobnie jak w przypadku „Watry” aresztowaniem redaktorów 8.V. 1944 r.[7]
10.VII.1943 r. ukazał się pierwszy numer gazetki pod tytułem „Bez wędzidła” z podtytułem „Niezależny organ wóddystów”. Było to pisemko przeznaczone raczej dla wąskiego kręgu odbiorców, zamieszczało artykuły publicystyczne w których poruszano m in. rolę młodzieży w walce z okupantem, sprawy przyszłego ustroju Polski itp., były też ciekawostki kulturalne i naukowe, wiersze, utwory satyryczne, konkursy. Pomysł wydawania gazetki zrodził się w grupie młodzieży podgórskiej skupionej wokół Jerzego Szewczyka, Należeli do niej m. in. Adam Kania, Jerzy Wirth, Eugeniusz Kolanko, Lucjan Krywak, bracia Jasieńscy, Wiesław Zapałowicz, siostry Chodak, Kalisz, Głowacki, Jadowska, Mohr, Waruszyńska, Wilkosz i inni.
Grupę tę, której członkowie należeli zarówno do Szarych Szeregów, AK jak i innych organizacji podziemnych łączyły upodobania literackie i podobny światopogląd. Spotykali się prywatnie dużo dyskutowali i czytali. Rezultatem tych spotkań i dyskusji było właśnie pisemko „Bez wędzidła”. Powielano je w mieszkaniu Jasińskich przy ul. Kalwaryjskiej i w mieszkaniu Jerzego Szewczyka przy ul. Staromostowej. Głównym redaktorem został Szewczyk, szatę graficzną opracował Jerzy Wirth. „Bez wędzidła” ukazywało się dość nieregularnie zaledwie przez dwa, trzy miesiące.[8]
Spory ideologiczne wydawców „Watry” z młodymi redaktorami Szarych Szeregów doprowadziły do powstania nowej gazetki harcerskiej pod tytułem „Czuwaj”. Miała ona za cel objęcie swym wpływem głównie młodzieży harcerskiej.
Inicjatywa jej wydawania wyszła od zespołu redakcyjnego „Na ucho”, była powielana również przez „Linusa” na Mikołajskiej i ukazywała się co dwa tygodnie (pierwszy numer 15.XI. 1943 r.). Żywot „Czuwaj” zakończył się także 8 maja 1944 r.[9] Zawisza utworzyła własne pismo „Na tropie” w styczniu 1944 r. W skład zespołu redakcyjnego weszli Zawiszacy m.in. Józef Więcek „Jaga”, Edward Więcek „Żmija”, Tadeusz Rokossowski „Miś”. Współpracowali z gazetką Adam Kania, „Akant”, J. Krasicki „Literat” oraz chłopcy o ps. „Sęk”, „Bury”, „Zaniec”, „Jeleń”, „Szyszko”, „Dzik”. Gazetka poświęcona wyłącznie Zawiszy, zamieszczała na swych szpaltach materiały dotyczące najróżniejszych problemów najmłodszych członków organizacji. Artykuły poruszały sprawy wychowawcze, szkolenia harcerskiego, zamieszczano opisy wycieczek, zdobywania sprawności, wiersze, rysunki, gry itd. Powielarnia „Na tropie” mieściła się w mieszkaniu Tadeusza Rokossowskiego przy ul. Sarego 23. Gazetka ukazywała się od 25.I.1944 do 25.VI.1944 r., kiedy to zagrożenie aresztowaniem zmusiło zespół re-dakcyjny „Na tropie” do zaprzestania wydawania pisemka.[10
Także w styczniu 1944 r. wspomniana już grupa podgórska rozpoczęła wydawanie nowej gazetki pt. „BIMS”. Było to pismo młodzieżowe o charakterze społeczno-wychowawczym, ale nie pozbawione też większych ambicji literackich. Redaktorem odbijanego na hektografie własnej produkcji „BIMSu” był Wiesław Zapałowicz, współpracowali z gazetką ponadto Jerzy Szewczyk, Magdalena Chodakówna, Tadeusz Mohr, Przemysław Wilkosz i Jadwiga Waruszyńska.[11]
Ostatnią gazetką konspiracyjną Krakowskich Szarych Szeregów był „Szturmowiec” wydawany w okresie od grudnia 1944 r. do stycznia 1945 r. „Szturmowiec” był poświecony głównie harcerzom pełniącym służbę w oddziałach partyzanckich AK, podawał informacje i wiadomości ze świata, zamieszczał komunikaty i zarządzenia władz AK. Inicjatorką wydawania „Szturmowca” była przypuszczalnie Kwatera Główna przeniesiona po upadku powstania warszawskiego do Krakowa.[12]

[…]
Również z początkiem maja w nieznanych bliżej okolicznościach aresztowano Eugeniusza Kolankę, jednego z redaktorów prasy harcerskiej, po kilku dniach został on jednak wypuszczony na wolność.
8 maja 1944 r. dokonano aresztowania grupy redaktorów Szaro Szeregowej prasy i komendanta Chorągwi, Edwarda Heila w mieszkaniu Adama Kani ps. Akant przy ul. Grzegórzeckiej 14. Nie wiadomo do dziś jakie były przyczyny zebrania przy Grzegórzeckiej, można jedynie przypuszczać, że „Jerzy” któremu sprawy prasy bardzo leżały na sercu chciał przed opuszczeniem miasta ostatecznie uregulować stosunki między Szarymi Szeregami, a grupą redaktorów „Watry”, „Na ucho” i „Czuwaj”. Fakt, że „Jerzy”, któremu już w owym czasie ziemia dosłownie paliła się pod stopami, (tak, że zdecydował się po przekazaniu agend Komendy Chorągwi swemu najbliższemu współpracownikowi Adamowi Łukaszewskiemu, wyjechać z Krakowa i przejść do oddziałów partyzanckich), w owym zebraniu wziął udział świadczy o dużej randze mających tam zapaść decyzji.
Równocześnie zupełnie niezrozumiałym wydaje się fakt, że zebranie nie zostało odwołane lub przeniesione w inne miejsce po wiadomości o aresztowaniu Eugeniusza Kolanki, który był poinformowany o czasie i miejscu spotkania. Może wypuszczenie „Barda” wzbudziło przekonanie, że jego aresztowanie było kwestią przypadku i nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji, nie wiadomo.
Okoliczności aresztowania wyglądały następująco: o godz. 8.30 krytycznego dnia do lokalu Adama Kani przybyli Stanisław Szczerba „Linus”, J. Wirth „Mox” i J. Szewczyk „Szarzyński”. W parę minut po ich przyjściu lokal opuściła córka właścicielki mieszkania Lucyna L., która dowiedziawszy się, że Stanisław Szczerba obchodzi w tym dniu imieniny postanowiła przynieść mu kwiaty. Około pół godziny potem na zebranie przyszedł Eugeniusz Kolanko „Bard”, jakiś czas po nim do mieszkania wtargnęło gestapo. Kilkanaście minut później do drzwi lokalu zapukał „Jerzy”, mimo tłumaczeń, że jest tylko handlarzem i przyszedł sprzedać słoninę został wciągnięty do środka i ustawiony pod ścianą obok aresztowanych.[13]
Niemcy spieszyli się, nie przeprowadziwszy nawet rewizji już po pół godzinie wyprowadzili wszystkich zatrzymanych i przewieźli ich na Pomorską. Stamtąd po zaledwie kilkugodzinnym przesłuchaniu, podczas którego podobno przedstawiono aresztowanym bezsporne dowody ich działalności antyhitlerowskiej m.in. komplet gazetki „Na ucho”, zostali przewiezieni do więzienia na Montelupich, gdzie w tym samym dniu widziała ich w łaźni więziennej, aresztowana jeszcze jesienią 1943 r., a pracująca w pralni więzienia, harcerka Anna Marszałek.
Niezwykłe szczęście dopisało dwóm niedoszłym uczestnikom zebrania na Grzegórzeckiej Stefanowi Jasińskiemu i Wincentemu Musze z Mościc, którzy na spotkanie spóźnili się i ostrzeżeni przez ludzi z ulicy o kotle urządzonym w domu, gdzie znajdował się lokal Adama Kani opuścili zagrożone miejsce.[14]
Przyczyny aresztowania „Jerzego”, „Akanta”, „Barda”, „Linusa”, „Moxa” i „Szarzyńskiego” do dziś budzą wiele kontrowersji. Jedni są zdania, że „Bard” po wypuszczeniu na wolność 4.V. był inwigilowany i za nim właśnie gestapo trafiło do mieszkania Kani, inni posądzają o zdradę córkę właścicielki mieszkania Lucynę L., która wyszła w trakcie zebrania po kwiaty dla „Linusa”. Zagadka ta nie zostanie już przypuszczalnie nigdy wyjaśniona.[15] Faktem natomiast pozostaje, że krakowskie Szare Szeregi w wyniku aresztowania przy ul. Grzegórzeckiej poniosły niepowetowaną stratę, która zaważyła na dalszych lo-sach organizacji.
Aresztowanie głównych redaktorów „Watry”, „Na ucho” i „Czuwaj” uniemożliwiało wydawanie tych czasopism i było prawie jednoznaczne z końcem działalności wydawniczej Szarych Szeregów. Prawdziwą klęską i to nie tylko dla Szarych Szeregów, ale i AK było aresztowanie Edwarda Heila, który z racji pełnionych funkcji komendanta Ch. i zastępcy szefa BIP, a także posiadanych kontaktów i doświadczenia konspiracyjnego był osobą w wielu sprawach niezastąpioną. KO AK w Krakowie podjęła usilne starania w celu uwolnienia „Jerzego” z rąk gestapo. Próba odbicia Heila miała miejsce 26.V.1944 r. i była przeprowadzona przez oddziały Kedywu podokręgu rzeszowskiego pod dowództwem „Świdy”, oddziały Kedywu krakowskiego i grupę dywersyjną zgrupowania „Żelbet”. Cała ta grupa brała wcześniej udział w nieudanej próbie odbicia Komendanta Okręgu AK płk. Józefa Spychalskiego ps. Luty (być może dlatego Stanisław Dąbrowa-Kostka „W okupowanym Krakowie” utrzymuje, że akcja z 26.V.1944 była kolejną próbą uwolnienia „Lutego”). „Jerzy”, zgodnie z planem ułożonym przez niego, szefa BIP „Olgierda” i oficerów KO AK, na kilka miesięcy przed aresztowaniem („Jerzy” już wtedy czuł się bardzo niepewnie i liczył się z możliwością wpadki) miał po około 2 tygodniach przesłuchiwań zdradzić gestapo czas i miejsce swego spotkania z ważnymi osobistościami ruchu oporu. Jeśli Niemcy nabraliby się na to i przywieźli go na wskazane miejsce miał zostać odbity przez uprzedzonych wcześniej grypsem żołnierzy AK. Nie wiadomo dokładnie czy właśnie tak wyglądał w rzeczywistości realizowany plan akcji, w każdym razie przygotowana grupa dywersyjna oczekiwała „Jerzego” w rejonie ulic Mogilskiej, Lubicz i Botanicznej. Rozpoznać i wskazać Heila uczestnikom akcji miał specjalnie w tym celu zwerbowany Zbigniew Pogan, dowódca drużyny I plutonu kompanii „Bartek”, znający doskonale „Jerzego”.
Niestety, Niemcy Heila nie przywieźli, doszło natomiast do starcia patrolu Kedywu z dwoma hitlerowcami, w wyniku którego obaj Niemcy zostali zabici. Zmusiło to dowódcę grupy do odwołania akcji i natychmiastowego opuszczenia zagrożonych okolic.[16]
W rezultacie nie tylko nie uwolniono Komendanta Krakowskiej Chorągwi, ale spowodowano krwawy odwet hitlerowców za zabicie dwóch Niemców. Dnia następnego tj. 27.V. przy ul. Botanicznej rozstrzelano 40 więźniów z więzienia Montelupich, wśród nich znalazł się także E. Kolanko „Bard”, „Jerzy”, „Mox”, „Linus”, „Akant” i „Szarzyński” zostali rozstrzelani 27 lub 28.V. na terenie obozu koncentracyjnego w Płaszowie, a ich nazwiska znalazły się na liście skazanych na śmierć z dn. 15.V.1944 r.[17]

[1] Eugeniusz Fik, relacja z 5.I.1975 r. w posiadaniu autorki.
[2] Eugeniusz Fik, relacja z 5.I.1975 r. w posiadaniu autorki.
[3] Relacje Anny Struś z 5.IV.1977 r., Mariana Pucka z 4.II.1977 r. w posiadaniu autorki, Kazimierz Sobolewski op. cit.
[4] Relacja Anny Struś z 5.IV.1977 r. w posiadaniu autorki.
[5] Relacja Zbigniewa Pogana z V.1977 r. w posiadaniu Zbigniewa Śniegowskiego.
[6] Jerzy Jarowiecki, Krakowskie pisma konspiracyjne z lat 1943-l944 „Watra”, w Roczniku Historii Czasopiśmiennictwa Polskiego t. 13 z. 2 1974.
[7] Jerzy Jarowiecki, Krakowskie konspiracyjne pismo satyryczne „Na ucho” 1943-1944, Prace Monograficzne WSP w Krakowie t. 13, Kraków 1975 r.
[8] Relacja Wiesława Zapałowicza z 28.V.1977 r. w posiadaniu autorki.
[9] Maria Wiśniewska op. cit.
[10] Maria Wiśniewska op. cit.
[11] Maria Wiśniewska op. cit.
[12] Maria Wiśniewska op. cit.
[13] Relacje Zbigniewa Śniegowskiego z 1977 r. w posiadaniu Z. Śniegowskiego.
[14] Relacja Anny Struś z 5.IV.1977 r. w posiadaniu autorki.
[15] Relacje Zbigniewa Śniegowskiego z 1977 r., Anny Przyborowskiej z 3.X. 1976 r., Józefa Szczerby z 4.VI.1977 r.
[16] Relacje Zbigniewa Śniegowskiego z 1977 r., Zbigniewa Pogana z 1968 r., Anny Przyborowskiej z 3.XI.1976 r. w posiadaniu autorki.
[17] Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, Kraków 1974 r.
 DO GÓRY   ID: 54213   A: dw         

8.
Bernardyńska 9 – kwatera grupy dywersyjnej Jana Kowalkowskiego ps. "Halszka";




4.1. Opracowania i relacje:


4.1.1. Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. II, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, 44/2002

Cyjanek potasu
Z końcem sierpnia 1944 roku zostałem wezwany do dowódcy VI dywizji, pułkownika „Odweta”[1], który oświadczył mi, że chce mi powierzyć likwidację pewnego człowieka, Musi być ona zrobiona bardzo delikatnie, bo jego usunięcie mogłoby spowodować duże represje.
Człowiek ten, pochodzący z inteligencji krakowskiej - tłumaczył mi „Odwet” - profesor rzeźbiarz, wydał gestapo, między innymi, paru ludzi z kurii biskupiej. Ze względu na swe kontakty ze środowiskiem inteligenckim jest bardzo niebezpiecznym donosicielem. Na moje oświadczenie, że będę się starał rozpracować go i wykonać likwidację jak najprędzej, „Odwet” powiedział, że chodzi o profesora Bieleckiego, zamieszkałego w Krakowie, przy ulicy Odrowąża 20. Idąc ulicami Krakowa zastanawiałem się, jaki opracować plan, by sprawnie przeprowadzić likwidację.
Po paru dniach, a było to z początkiem września, do mieszkania, gdzie ukrywałem się, przyszedł „Zygmunt” - brat mego zastępcy, również żołnierz dywersji i powiada:
- Jasiu, zejdź na dół do ogrodu do Kazka (również człowiek z konspiracji). Przyszedł jakiś dawny jego kolega i opowiada pierwszorzędne dowcipy o Niemcach. Zejdź, a posłuchasz, bo warto. - Zachęcony słowami „Zygmunta” zszedłem do ogrodu. Przyznam się, że chociaż byłem odporny i bardzo opanowany, serce uciekło mi do gardła, gdy Kazek, przedstawiając nas, wymienił nazwisko swego gościa. Okazało się bowiem, że padło nazwisko, które prześladowało mnie od pamiętnej rozmowy z „Odwetem”. Znajomy Kazia nazywał się Bielecki. Usiadłem i nawet w pierwszej chwili nie słyszałem, co mówili, tak byłem zaszokowany. Po paru minutach, kiedy opanowałem się, mogłem brać udział w rozmowie.
Przy nadarzającej się okazji zapytałem go, gdzie mieszka. Odpowiedź: Odrowąża 20 - upewniła mnie, że tak bardzo poszukiwana przeze mnie okazja spotkania Bieleckiego wpadła mi w ręce. Trzeba było działać. Odwołałem Kazka na bok i powiadomiłem go, że ten człowiek jest agentem gestapo. Nie może stąd wyjść. Ja na pół godziny wyjdę, a on musi go zatrzymać do mojego powrotu za wszelką cenę. Odpowiada za to głową. W czasie tej pół godziny chciałem zawiadomić „Odweta”, że Bielecki wpadł mi w ręce i można by go nawet przed wykończeniem przesłuchać, oraz chciałem dobrać sobie dwóch ludzi. „Odwet” został zawiadomiony i odpowiedział, że za pół godziny będzie u mnie.
Wydawało się, że dziką bestię mamy już w klatce i wystarczy tylko zamknąć drzwi, by udaremnić jej dalsze zbrodnie. Ale okazało się, że przewidywania moje były przedwczesne. Gdy powróciłem, dzikiego zwierzęcia już nie było. Bielecki najspokojniej odszedł, nie zatrzymywany przez nikogo. Kazek, mimo że był żołnierzem podziemia, rozkazu mego nie wykonał. Co gorsza, pan profesor odszedł z pewnymi nowymi informacjami, bo błyskawiczne przesłuchanie ,Zygmunta” pozwoliło stwierdzić, że Kazek nie omieszkał zaraz na początku pochwalić się przed dobrym, jak sądził, znajomym, że czyta gazetki prasy podziemnej oraz słucha radia zagranicznego. Wezwany przeze mnie Kazek potwierdził słowa „Zygmunta”, tłumacząc się, że Bieleckiego zna sprzed wojny jako profesora i starego legionistę i nigdy nie przypuszczał, żeby do takiego człowieka można było nie mieć zaufania.
- A dlaczego mimo zakazu wypuściłeś go? - zapytałem. Tłumaczył to tym, że
po moim odejściu rozmowa nie kleiła się i nie wiedział, jak ma go zatrzymać.
- Nie masz żadnego tłumaczenia - oświadczyłem i zacząłem się zastanawiać, co zrobić, ażeby wiadomości, jakie zebrał Bielecki nie zostały przekazane do gestapo. Sytuacja była bardzo poważna, pomijając już to, że bezpośrednio był zagrożony Kazek, który wprawdzie był kawalerem i mógł zniknąć na parę dni, unikając w ten sposób rezultatów swego gadulstwa, ale przecież w tej kamienicy ja ukrywałem się u swego zastępcy, który mieszkał tu wraz z rodziną. Ponadto w mieszkaniu tym była baza dywersji „Żelbetu”, której byłem dowódcą i jako kierownik Egzekutywy Oporu Społecznego miałem tu kontakty z wszystkimi
władzami cywilnymi. Zagrożenie było poważne. Kiedy myślałem, jak zapobiec wsypie na całego, wszedł pułkownik „Odwet”. Dowiedziawszy się, co się stało i jakie to może pociągnąć za sobą skutki, zwrócił się do Kazka:
- „Czy wy jesteście żołnierzem?”
- „Tak jest” - odpowiedział Kazek.
- „Czy wiecie, że „Halszka” jest dowódcą dywersji?”
- „Tak jest, panie pułkowniku.”
- „Czy „Halszka” dał wam rozkaz zatrzymania Bieleckiego i mówił wam, że jest to agent gestapo?”
- „Tak jest.”
- „I wyście tego rozkazu nie wykonali?”
- „Tak jest” - padła kolejna odpowiedź Kazka.
- „Mało, żeście nie wykonali rozkazu, ale jeszcze naraziliście nie tylko siebie,
ale bazę dywersji na likwidację przez gestapo.”
- „Ja nie chciałem” - zaczął tłumaczyć się Kazek.
- „Nie mówcie” - przerwał „Odwet” - „za nie wykonanie rozkazu w czasie wojny żołnierzowi grozi kara śmierci” - powiedział. I z tymi słowami wyszedł do drugiego pokoju, zabierając mnie ze sobą.
- „Co ty teraz zrobisz, „Halszka”? - zwrócił się do mnie.
- „Przede wszystkim ewakuuję wszystkich domowników, panie pułkowniku. Poza tym zbiorę swoich ludzi, którzy znają moje miejsce postoju i jak gestapo przyjedzie, dam im solidny wycisk i drogo sprzedam im to mieszkanie. Bo nigdy nie będą spodziewać się takiej siły ognia w jednym mieszkaniu. Skrzynkę granatów mam pod łóżkiem. Wezmę sześciu ludzi, ściągnę wszystkie automaty. Będziemy mieli po dwa pistolety i w razie, jak przyjdą, wykropię wszystkich. Poza tym będę się starał jeszcze dzisiaj kropnąć Bieleckiego, żeby zebranych informacji nie zdążył przekazać.”
- „No, życzę powodzenia „Halszka”, a uważaj na siebie” - powiedział „Odwet”, pożegnał się i wyszedł.
- Wszedłem do drugiego pokoju, gdzie znajdował się nieszczęsny Kazek wraz z „Zygmuntem” i przybyłymi „Zbychem” oraz „Orszą”. Wszyscy mieli grobowe miny. Kiedy wszedłem, „Orsza” spytał:
- „Kiedy go uziemimy?” - wskazując na Kazka.
- „Trzeba będzie to zrobić” - odparłem całkiem poważnie, chociaż śmiać mi się chciało, patrząc na przestraszoną i bladą twarz delikwenta.
- „Czy mielibyście sumienie mnie kropnąć?” - spytał Kazek.
- „Po co cię kropnąć, jak można z powodzeniem cię udusić, oszczędzając kuli” - powiedział „Orsza”. W tym momencie podszedł do Kazka i oglądając mu szyję stwierdził, że trzeba go będzie robić dwójką. Było to fachowe określenie zakładania pętli. Zacząłem straszyć Kazka, że nie ma dla niego żadnego ratunku. Po chwili „Zbych” wziął mnie do drugiego pokoju i zapytał, co naprawdę mam zamiar robić.
- „Muszę go nastraszyć, żeby wiedział, że to nie żarty, a wtedy może jakimś cudem ściągnie Bieleckiego.”
- „A co będzie, jeśli Bielecki już przekazał wiadomości gestapo?” – spytał „Zbych”
- „Właśnie z tym się musimy liczyć i dlatego powiedz mamusi, żeby się spakowała i razem z Cyzią[2] muszą aż do wyjaśnienia sprawy opuścić mieszkanie. Jeśli do godziny policyjnej nie dostaniemy w ręce Bieleckiego, to my też dziś nie będziemy tu spali, natomiast jutro zrobimy tu kocioł na gestapo. Będzie to numer nie z tej ziemi. Raz się oszukają, a dobrze. Wówczas jednak wszyscy będziecie musieli się ukrywać aż do końca wojny, lecz innej rady nie ma, bo w mieszkaniu jest tyle rzeczy pochowanych po kątach, że nawet my nie jesteśmy w stanie wszystkich się doszukać.”
- „No, a co z Kazkiem?” - ponowił pytanie „Zbych”.
- „Zobaczymy” - odparłem i wróciłem do pokoju, gdzie siedział delikwent z „Zygmuntem” i „Orszą”.
- „Kazek” - rzekłem – „jedyny twój ratunek, to sprowadzić pod jakim chcesz pozorem tutaj Bieleckiego, względnie tak go wyprowadzić z domu, żeby go można było kropnąć. Jeżeli go kropnę, to ci przebaczę, ale musisz działać, bo teraz chodzi o twoją głowę.
- „Zrobię wszystko, co pan każe” - odpowiedział Kazek.
Wtedy przedłożyłem swój plan:
- „Pójdziesz z „Orszą” do Bieleckiego, jeżeli go zastaniecie, to przyprowadzicie go tutaj. Jeżeli go nie będzie w domu, to zostawisz mu kartkę, ażeby w bardzo pilnej sprawie był u ciebie jutro rano.” Tu zrobiłem teatralny gest - wyciągnąłem z kieszeni Waltera i dałem go ostentacyjnie „Orszy”, mówiąc, że gdyby Kazek nie chciał wykonać rozkazu i robił jakieś hece na ulicy, ma strzelić mu w łeb. Z chwilą, gdy wychodzili, odwołałem „Orszę” na bok, odebrałem pistolet, bo nie chciałem chłopaka narażać, by plątał się po mieście z bronią.
- Poszli. Nastały chwile nerwowego wyczekiwania. W międzyczasie poleciłem „Zbychowi” zawiadomić „Pika”, „Rena” i, Józka”, ażeby jutro rano zameldowali się u mnie i że nie wiadomo, jak długo akcja potrwa. Nie miałem zamiaru puścić ich do domu przed wyjaśnieniem sytuacji. Oznaczało to, że albo uziemimy Bieleckiego i wówczas będzie spokój i cisza, albo drogo sprzedamy swoją kwaterę. Wreszcie usłyszeliśmy kroki na schodach. Wrócił Kazek i „Orsza”. Bieleckiego nie było w domu, Kazek jednak zgodnie z poleceniem zostawił kartkę, umawiając się z nim u siebie w domu na godzinę dziesiątą.
- Zbliżała się godzina policyjna. Wprawdzie dysponowałem lewą przepustką nocną, ale wolałem o tej porze bez ważnej przyczyny nie plątać się po mieście z bronią. Przynaglałem domowników do ewakuacji. Postanowiliśmy spędzić noc u krewnych matki „Zbycha” w Podgórzu. Zamykając drzwi mieszkania nie wiedziałem, co przyniesie jutro.
- Po niespokojnie przespanej nocy zaraz rano poszedłem na ulicę Bernardyńską ściskając mocniej Waltera ostrożnie podchodziłem pod dom. Odetchnąłem z ulgą, kiedy w bramie zobaczyłem „Zbycha”, „Orszę” i „Rena”. Weszliśmy do mieszkania. Za chwilę nadeszli „Pik”, „Zygmunt”, „Bolek”[3]. Wyciągnąłem spod łóżka granaty. Nasze, polskie, popularnie zwane jajkami i parę niemieckich granatów zaczepnych. Rozdzieliłem automatyczne pistolety, wyznaczyłem stanowisko dla każdego, wydałem polecenie strzelania tylko na wyraźny mój rozkaz, bo chciałem Niemców ściągnąć na ganek i klatkę schodową i tam zrobić jatkę. Po ustaleniu czynności posłałem „Zbycha” na dół do Kazka, Okazało się jednak, że Kazka w domu nie ma. Zdziwiony, gdzie mógł wyjść o tak wczesnej porze, bo było dopiero po godzinie siódmej rano, oczekiwałem w zespole na dalszy bieg wypadków. Przez cały czas jeden z nas siedział w oknie, obserwując wejście do kamienicy i drzwi mieszkania Kazka.
Tak zeszło do godziny dziesiątej, kiedy to obserwator zameldował mi, że jakiś mężczyzna, który przyjechał na rowerze, puka do mieszkania Kazka. Natychmiast zbiegłem na dół. Okazało się, że mężczyzną tym jest we własnej osobie Bielecki. Spotkałem go, jak wracał od drzwi mieszkania Kazka nie zastawszy go w domu.
- „Dzień dobry” - powiedziałem, witając się z nim i zaraz oświadczyłem, że Kazka nie ma w domu, bo poszedł na nasłuch krótkofalowy i szybko dodałem:
- Zapewne orientuje się pan, że to chłopak z konspiracji, jeżeli pan chce, to pójdziemy do niego tam, gdzie jest krótkofalówka. Starałem się mówić to jak najspokojniej, mimo że byłem bardzo zdenerwowany. Było to z mej strony zagranie „va banque”[4], bo chciałem Bieleckiego zaciągnąć na melinę, do warsztatu „Pika”, gdzie już pod podłogą był cmentarzyk jemu podobnych.
- „Bardzo chętnie pójdę” - odparł Bielecki i chciał brać rower, na to ja powiedziałem, żeby rower dał na podwórze, a ja skoczę i powiem w domu, żeby go pilnowano. Wyszedłem na górę, ale tylko po to, żeby wysłać na melinę „Orszę” i „Pika”. Sam zbiegłem pierwszy, nawiązując z Bieleckim rozmowę. Powoli skierowaliśmy siew stronę ulicy Powiśle. Szliśmy wałami Wisły pod Wawelem.
Bielecki był podekscytowany wiadomościami, jakimi go karmiłem. Celowo podawałem mu rozmaite wiadomości o dywersji, tajnych audycjach, zbrojeniach. Widziałem, jak je chętnie wchłaniał. Byłem już zupełnie spokojny, albowiem Bieleckiego wykreśliłem już z grona żyjących. W dłoni ściskałem Waltera i byłem pewny, że tym razem już mi się nie wymknie. W drodze spostrzegłem, jak „Orsza” z „Pikiem” wyminęli nas szybkim krokiem. Tak doszliśmy na miejsce. Zapukałem umówionym sygnałem. Drzwi otworzył „Pik”. Pierwszego wpuściłem Bieleckiego. Wchodząc za nim skrzętnie zamknąłem drzwi na klucz. Musiałem dbać o to, by akcja rozegrała się w ciszy, albowiem za ścianą były warsztaty jednostki wojskowej Luftwaffe.
Po wejściu Bielecki zmieszał się. Stracił pewność siebie na widok osobliwego pomieszczenia. Rzeczywiście, niecodzienny to był widok dla konfidenta gestapo. W samym sercu miasta, za ścianą wojskowa jednostka niemiecka, a tu przy palącej się żarówce elektrycznej na stole stoi duży radioaparat, na ścianach broń.
- „Gdzie Kazek” - zapytał Bielecki nerwowym głosem.
- „Siadaj pan” - odpowiedziałem - „pogadamy”.
Bielecki z początku wypierał się nie tylko donosicielstwa, ale nawet jakiegokolwiek kontaktu z Niemcami, tłumacząc się, że jest oficerem Legionów, dobrym patriotą i nie wie, na jakiej podstawie możemy go o cokolwiek podejrzewać. Dopiero po moich słowach:
- „Panie Bielecki, wszystkie tłumaczenia i wypieranie się donosicielstwa życia panu nie uratują, nawet gdyby pan był niewinny, żywy pan stąd wyjść nie może, bo nie mamy do pana zaufania.”
Wtedy Bielecki załamał się i zaczął zeznawać. Do maszyny do pisania zasiadł „Sprężyna”, który skrzętnie notował zeznania Bieleckiego. Bielecki przyznał się, że zaczął pracować na gestapo jako tłumacz języka rosyjskiego, a ponieważ gestapo naciskało na niego wiedząc, że ma kontakty z ludźmi z inteligencji, zgodził się pracować dla nich jako agent, za co Niemcy wynagradzali go pieniężnie. Podpisał też volkslistę. W czasie przesłuchania zapytałem, czy wczorajsze informacje zostały już przekazane Niemcom. Zaprzeczył temu, tłumacząc to zbyt krótkim czasem. Po podpisaniu swoich zeznań wypił podany mu cyjanek potasu. Pomimo tego, że wierzyłem iż w godzinie śmierci powiedział prawdę i nie przekazał gestapo wiadomości zdobytych u Kazka, dywersja trzymała kocioł w mym mieszkaniu jeszcze przez dwa dni.
Po dwóch dniach wszystko wróciło do normalnego życia. Jedna rzecz mnie niepokoiła - to tajemnicze zniknięcie Kazka, które trwało już parę dni. Zniknięcie to wyświetliło się w dniu 9 września. Epilog był zabawny. Dowódca VII Kompanii z Piasków Wielkich „Konrad” zaawizował mi, że u kierownika szkoły we Wrząsowicach czy też w Swoszowicach – dziś już sobie nie przypominam - jest gość, który musi ukrywać się przed Niemcami i chce pójść do oddziału partyzanckiego.
- „Powinien go pan znad - mówił „Konrad” - bo mieszkał w tej samej kamienicy co pan” - i wymienił mi nazwisko Kazka. Oświadczyłem „Konradowi”, że przyjadę na miejsce, by pogadać z tym gościem, zabraniając mu podawać mojego pseudonimu.
I tak o umówionej godzinie wraz z „Orszą” przybyliśmy do kierownika szkoły. Poprosiłem, ażeby przyprowadził mi tego chłopaka, który chce iść do partyzantki. Nie da się opisać, jak głupią minę zrobił Kazek, gdy po wejściu do pokoju zobaczył mnie i „Orszę”, który bawiąc się kręcił pistoletem na karku. Zapytał go:
- „Daleko uciekłeś?”
Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Stał jak skamieniały, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
- „No i co teraz będzie” - spytałem. - „Do partyzantki ci się zachciało?”
Nadal panowała grobowa cisza. W końcu żal mi się zrobiło chłopaka i powiedziałem : „No, do partyzantki już nie musisz iść, bo Bielecki już dawno uziemiony. Wracaj do domu.”
Wtedy dopiero Kazek odzyskał władzę w nogach, usiadł i zaczął wypytywać o szczegóły. I tak zamiast do oddziału partyzanckiego, Kazek wrócił do domu z nami i do dnia dzisiejszego cieszy się dobrym zdrowiem, nie zniszczonym w oddziałach partyzanckich. Jest profesorem jednej z wyższych uczelni w Polsce.


[1] „Odwet” - płk dypl. Wojciech Wayda (Wajda?), komendant inspektoratu krakowskiego AK. (red.)
[2] Cyzia - z tekstu wynika, że chodzi o siostrę Zbigniewa Kuźmy „Zbycha”. (red.)
[3] „Bolek” - Bolesław Eberhart, członek grupy dywersyjnej „Halszki” (Jerzy Rytlewski „Zdzich”, Zarys historii zgrupowania „Żelbet” 6. Dywizji Piechoty Armii Krajowej, „Okruchy Wspomnień” nr39, s.24).(red.)
[4] Va banque - zagranie o całą pulę pieniędzy znajdującą się w licytacji. Tutaj, w przenośni: gra o wszystko. (red.)



4.1.2. Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. II, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, 44/2002

I tym razem miałem szczęście
Dzień 6 sierpnia w roku 1944 był w Krakowie ślicznym, upalnym dniem. Korzystając z pięknej niedzieli mieszkańcy miasta gromadnie wychodzili na spacer za miasto, a bardziej leniwi zalegali brzegi Rudawy i Wisły. Zapełniły się Planty i parki. W tym czasie, kiedy nic nie przewidujący krakowianie zażywali słonecznych kąpieli rozkoszując się pogodą, w gmachu SS przy Oleandrach pochyleni nad planem Krakowa oficerowie SS, policji i gestapo obstawiali miasto numerowanymi chorągiewkami. Z pruską dokładnością, z hitlerowską perfidią i wprawą plan miasta został pokryty chorągiewkami, a każda z nich w planie operacyjnym oznaczała kompanie SS, policji czy wojska. My, ludzie z konspiracji, nie mieliśmy pojęcia o zamierzonej w tym dniu jakiejkolwiek akcji przez Niemców. Najlepszy to dowód, w jakiej tajemnicy musieli to trzymać, bo wiadomości o zamierzonych na większą skalę akcjach prawie zawsze przeciekały do nas.
Siedziałem spokojnie w bazie dywersji przy ulicy Bernardyńskiej, gdzie gościło parę osób. Wtem około godziny szesnastej przez okno wychodzące na brzegi Wisły zobaczyłem podjeżdżające samochody niemieckie. Wyskakujący z nich żołnierze ustawiali wzdłuż brzegów karabiny maszynowe. Byłem pewien, że ten teren oprawcy obrali sobie na miejsce jednej z kolejnych publicznych egzekucji, wyraziwszy to nawet słowami; „No, będzie jakaś grubsza rozwałka, zapewne za chwilę przywiozą ludzi i będą rozstrzeliwać, szubrawcy”. Z podwórza dobiegł krzyk: „Alle Männer raus!”[1]. Kamienicę wypełniały odgłosy ciężkich kroków i stuk podkutych butów. Grozę sytuacji potęgował przeraźliwy krzyk. To Niemcy siłą wyciągali z mieszkania z drugiego piętra ułomnego człowieka. Co robić? W mieszkaniu było pełno broni, skrzynka granatów pod łóżkiem. Naprędce schowaliśmy trzy automaty, które nie były w skrytkach, „Zbych” zamelinował jeden w stojaku zegara, dwa następne poszły do szafy w damskie suknie. Swoje dwa pistolety, waltery, umieściłem na nogach, wsuwając za gumy od skarpet. Chcieliśmy ze „Zbychem” wyjść, ale „Mama” nam nie pozwoliła. Otworzyła na oścież drzwi i ze słowami: „Jak przyjdą po was, to pójdziecie, a gdy znajdą broń, to zginiemy razem”, rozkładała talię kart na stole.
Na dobitek słychać było eksplozję granatu. Co się do cholery dzieje? Zupełnie nas to zdezorientowało. Minuty wlokły siew nieskończoność. Myśli biegły szybko. Najważniejsze, ażeby nie przeprowadzali rewizji. By uratować dom. Jak nas ze „Zbychem” wezmą to frajer. Z auta będziemy się wybijać. Takie myśli przebiegały mi przez głowę do chwili, kiedy powoli gwar w kamienicy ucichł. Ile ta branka trwała? Czy dwadzieścia minut, czy sześćdziesiąt, tego nie potrafię określić. Za bardzo myśli były zaprzątnięte czym innym, a nerwy w napięciu. Dotarły pierwsze wiadomości: Niemcy opuścili kamienicę, granat eksplodował na poddaszu, gdzie nie było nikogo w mieszkaniu i tym sposobem Niemcy otwierali drzwi. Weszli do każdego mieszkania, prócz naszego. Byliśmy ze „Zbychem” jedynymi mężczyznami w kamienicy, którzy nie zostali zabrani. Gdy niebezpieczeństwo minęło zaczęliśmy się martwić, jak przeżyli to inni nasi ludzie. Kobiety znosiły coraz bardziej ponure wiadomości: Niemcy zagarnęli wszystkich mężczyzn bez względu na wiek i posiadane dokumenty, nie wyłączając młodzieży. Do późnej nocy, nawet po godzinie policyjnej krążyły łączniczki, by zorientować się, jak duże spustoszenie ta łapanka zrobiła wśród ludzi z konspiracji. Wielu uniknęło tej akcji, będąc na wycieczkach za miastem.
Pomimo tego, że w niedzielę tę, nazwaną później przez krakowian „czarną niedzielą”, Niemcy zgarnęli około ośmiu tysięcy mężczyzn, nie osiągnęli swego celu. Ruchu wolnościowego, organizacji podziemnych nie rozbili, czyniąc w nich zaledwie pewne wyrwy. Kontakty i praca podziemna nie zostały przerwane, czego najlepszym dowodem było to, że już na drugi dzień zarówno cywile, jak i wojskowe władze organizacji podziemnych robiły wszystko, ażeby jak najwięcej ludzi wyrwać z obozu z Płaszowa. Udało się to w bardzo wielu wypadkach przez reklamowanie, osób zatrudnionych w niemieckich instytucjach, lub też za pomocą przekupstwa, albowiem Niemcy byli łasi i nie gardzili okupacyjnymi „góralami”.
W tę „czarną niedzielę” dopisało mi szczęście - uniknąłem aresztowania, będąc w środku łapanki. Nie zagarnął mnie zarzucony sak. Nie złapali rekina, choć mieli go już w swej sieci bezbronnego, pozbawionego możliwości działania i obrony.


[1] „Alle Männer raus” - Wszyscy mężczyźni, wychodzić. (red.)



4.1.3. Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. II, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, 44/2002

Przed wyzwoleniem Krakowa
Niemcy z każdego zajmowanego przez siebie budynku zrobili warownie obronne. Śmiercią zionęło z każdego otworu strzelniczego. Grozę sytuacji podkreślały wybudowane niemal na każdej ulicy bunkry żelbetonowe, wieże, zapory przeciwczołgowe. Z przygotowań niemieckich jasno wynikało, że szkopy będą bardzo silnie bronić się w Krakowie. Mieszkańcy chodzili przygnębieni. Coraz częściej padało pytanie: - „Co będzie z Krakowem? Co się stanie z nami?”.
Miałem wówczas 24 lata, a w tym cztery bezkompromisowe lata walki ze znienawidzonym okupantem. Zbyt dobrze znałem zbrodnie hitleryzmu. Nie miałem złudzeń, obawiałem się, że cofający się Niemcy będą chcieli zamienić Kraków w gruzy. Będą mordować i mścić się na bezbronnej ludności cywilnej. Przecież byli specjalistami w tej dziedzinie. Dlatego też skoszarowałem mój oddział dywersyjny w kamienicy przy ul. Bernardyńskiej 9, gdzie przez całą okupację była nasza baza wypadowa. Udało mi się zebrać piętnastu ludzi i ściągnąć broń, którą miałem w swojej dyspozycji: sześć pistoletów automatycznych, około dwudziestu granatów i osiemnaście sztuk broni krótkiej. Nie było tego wiele, ale dla nas stanowiło dostateczne uzbrojenie. W tej liczbie i tak uzbrojeni mogliśmy Niemcom zalać sadła za skórę.
17 stycznia pamiętnego 1945 roku prowadziłem patrol pięciu ludzi z pistoletami automatycznymi na wierzchu, nie jak dawniej przebranych w mundury gestapo, ale z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. W mieście widać było nieliczne zmotoryzowane jednostki niemieckie. Kraków wyglądał jak wymarły, na ulicach pustki, ani śladu niemieckiej obrony. Stało się tak na skutek taktycznego okrążenia przez Armię Radziecką i błyskawicznego natarcia na obronne pozycje niemieckie poza Krakowem. Niemcy zmuszeni byli wycofać się w pośpiechu, nie mając czasu na zorganizowanie obrony w mieście. Brakło im czasu na wyładowanie swych krwiożerczych i zbrodniczych instynktów na ludności cywilnej Krakowa.
Idąc Plantami, wzdłuż ul. Gertrudy, widzieliśmy idącą w naszym kierunku kobietę, która przechodząc ulicą Dominikańską została ostrzelana z pistoletu automatycznego. Upadła. Przylgnęliśmy do drzew, chcąc zorientować się, skąd wróg strzela. Po chwili z ulicy Dominikańskiej wyszło trzech zbirów, sprawców jeszcze jednej zbrodni. Strzeliłem bez ostrzeżenia, za mną moi chłopcy puścili serię. I tym razem akcja się powiodła. Trzech niemieckich schutzpolicjantów nie zdążyło wycofać się z Krakowa, a my zdobyliśmy trzy nowe automaty.
Powróciłem do bazy. Tu zameldowano mi, że pod Wawelem od strony Wisły leży ranny człowiek, postrzelony przez Niemców strzelających zza Wisły, od Dębnik. Poszedłem po niego sam. Udało mi się przenieść go do bramy przy ulicy Bernardyńskiej 10, pomimo tego że czołgając się za nim, byłem ostrzeliwany przez szkopów, którzy zajęli pozycję na Dębnikach, za Wisłą.
Pod wieczór podzieliłem ludzi na trzy patrole po pięć osób i poleciłem przejrzeć inne dzielnice miasta, by zorientować się, czy gdzieś uciekające niedobitki niemieckie nie znęcają się nad ludnością cywilną. Sam na czele jednego z patroli udałem się na ulicę Pomorską, gdzie była siedziba gestapo. Budynek zastaliśmy już pusty. Wróciliśmy w nocy do bazy bez strat, pomimo tego że kilkakrotnie strzelaliśmy i byliśmy ostrzelani przez Niemców, którzy w pojedynczych samochodach przejeżdżali ulicami miasta.
18 stycznia, około godziny siódmej rano zobaczyłem pierwszego żołnierza radzieckiego, który pomału, jak myśliwy tropiący dzikiego zwierza, z pepeszą gotową do strzału szedł ulicą Bernardyńską. W sercu zrobiło mi się ciepło. Na wiadomość podaną przeze mnie, że już jesteśmy wolni, mieszkańcy kamienicy ściskali się, płacząc.



4.1.4. Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. I, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, 43/2002

Zamiast do Berlina - 10 000 dolarów amerykańskich trafia w ręce dywersji
[...]
Dlatego wiadomość, że tak wielka suma pieniędzy wymyka mi się z rąk zmartwiła mnie bardzo, bo planowałem z tych pieniędzy stworzyć fundusz dywersyjny. W sobotę więc, po rozważeniu z „Sochą” i trzonem dywersji wszystkich „za” i „przeciw”, postanowiłem, pomimo krótkiego czasu i braku opracowanego planu, zdobyć te pieniądze. Wierzyłem w powodzenie akcji tak dalece, że rozstając się z „Sochą” w sobotę wieczór powiedziałem, aby w niedzielę około godz. 12 przyszedł obejrzeć i przeliczyć dolary.
Nazajutrz rano w mieszkaniu przy ul. Bernardyńskiej 9 zebrało się siedmiu zdecydowanych na wszystko asów dywersji. Szybko ustaliłem plan akcji. Opanowanie budynku wziąłem na siebie, biorąc do pomocy „Orszę” i „Rena”. Ubezpieczał „Zbych” w asyście „Józka”, „Zygmunta” i „Pika”. Wychodząc około godz. 10, „Ren” pogwizdywał „Płyń łódko moja”. Była śliczna, słoneczna niedziela. Oczekiwałem na dogodny moment wejścia do zamkniętego na cztery spusty budynku. Sąsiedztwo dyrekcji policji, która mieściła się dwie kamienice dalej, oraz koszary SS nie przerażały mnie, lecz komplikowały trochę sytuację.
[...]

Przypadek przyszedł mi z pomocą. Chłopak roznoszący gazety zadzwonił do bramy kamienicy. Wraz z „Orszą” stanąłem we wnęce bramy w tym momencie, gdy strażnik po odebraniu gazet od roznosiciela chciał ją zamknąć. Teraz natarłem ostro; wsunięty but między drzwi uniemożliwił zamkniecie bramy. Wyciągnięta legitymacja policji niemieckiej z groźnym powiedzeniem „Deutsche Polizei” i pchnięcie drzwi ramieniem zrobiło swoje. Byliśmy już wewnątrz. Zbaraniały strażnik nie wiedział, co począć. Zostawiłem go pod opieką „Rena”. Z „Orszą” wpadłem na wartownię, gdzie bez trudu sterroryzowaliśmy i rozbroiliśmy trzech wartowników grających w karty. Obstawę wciągnąłem do wewnątrz, by pilnowali wejścia i strażników. Nasza trójka uderzeniowa wraz z jednym strażnikiem poszła na górę szukać pieniędzy. Rozwaliliśmy biurko i opancerzone szafy, by w końcu po blisko godzinnej robocie trafić na walizkę, w której znajdowały się dolary. Nie było czym rozwalić kufrów pancernych, gdzie według zeznań strażnika miały być zegarki. „Zbych” z „Józkiem” doprowadzili na górę dwóch opasłych Niemców w mundurach NSDAP. Byli to dyrektor i jeden z urzędników, którzy z gorliwości nawet w niedzielę przyszli pourzędować. Znalezione butelki wina węgierskiego. „Orszą” schował do teczki dyrektora i oznajmił mu, że wypijemy je za powodzenie dzisiejszej akcji. Jedną z butelek otworzył na miejscu i z oświadczeniem: „Patrzcie, szkopy, jak zrabowane przez was wino pije dywersja” wręczył mi pełną szklankę. „Zbych” i „Pik” z dolarami „odpłynęli” do bazy.
Akcja jeszcze nie była skończona, jeszcze nie wycofaliśmy się. Musiałem dbać o zabezpieczenie zdobytej fortuny. Dyrektora zabrałem ze sobą, ażeby nas odprowadził kawałek, bowiem jak będziemy szli w jego towarzystwie, nie odważy się nas zaczepić żaden patrol. Będziemy bezpieczni idąc z tym bykiem w mundurze partii hitlerowskiej. Chłopcom bardzo spodobał się ten pomysł, natomiast Niemiec był ciężko przestraszony. Resztę szkopów poleciłem związać. Bez przeszkód doszliśmy na róg ulic Straszewskiego i Podwale. Zwolniłem Niemca, tłumacząc mu, że może już wrócić i zwolnić swoich współziomków, zagroziłem mu jednak, że nie wolno mu się oglądać, gdyż może dostać kulę, Po przejściu paruset metrów byliśmy już w naszej bazie na ulicy Bernardyńskiej, gdzie powitano nas entuzjastycznie. Spojrzałem na zegarek i przeprosiłem „Sochę” za spóźnienie, albowiem mój zegarek wskazywał 12:40. Widać jednak nie pogniewał się na mnie, bo uściskał mnie serdecznie, tak, że nie mogłem się z jego uścisku wyrwać. Cieszyliśmy się wszyscy. Nasze plany będą mogły się ziścić. Fundusz egzekutywy Oporu Społecznego i Centralnej Dywersji „Żelbetu” będzie miał pieniądze i to nie w byle jakiej kwocie, bo 9879 dolarów amerykańskich, co wówczas w przeliczeniu stanowiło przeszło milion złotych. Powstała komisja rozliczeniowa funduszu w składzie: „Socha”, „Odwet”, „Kordian”, „Zbych”, „Konrad” i ja. Wówczas nie wiedzieliśmy sami, jak bardzo te pieniądze będą użyteczne. Przekonaliśmy się o tym dopiero później, gdy w Warszawie wybuchło powstanie i krakowska Delegatura została pozbawiona środków finansowych. W związku z tym z funduszu tego, prócz normalnych wydatków, na które składały się: etaty dywersji, dozbrojenie i utrzymanie oddziałów partyzanckich „Żelbetu”, zapomogi dla rodzin aresztowanych, finansowanie i dostarczanie chleba do obozu w Płaszowie, musieliśmy w czasie Powstania Warszawskiego finansować akcje tajnego nauczania w Krakowie, opieki społecznej i wydawnictwa prasy konspiracyjnej. Prowadzenie tych akcji za żadną cenę nie mogło być przerwane, ponieważ wielu ludzi znalazłoby się w rozpaczliwym położeniu. Ludzie prowadzący tą działalność oraz ci, co korzystali z pomocy społecznej, najczęściej byli bez dachu nad głową, często poszukiwani przez gestapo, więc brak środków finansowych pozbawiłby ich chleba. Z pieniędzy tych również wydatkowaliśmy pewne sumy na zwolnienie ludzi z obozu w Płaszowie, złapanych 6 sierpnia w tak zwaną „czarną niedzielę”.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach:


4.3.1. Jan Kowalkowski „Halszka”, Planowanie zamachu na gubernatora GG Hansa Franka, [w:] Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. I, "Okruchy Wspomnień z Lat Walki i Martyrologii AK" 2002, nr 43 [fragment]

Pewnego lipcowego popołudnia w roku 1943 przyszedł do mnie kierownik Oporu Społecznego „Socha” i polecił mi, ażebym zorientował się w możliwościach uziemienia znanego polakożercy, generalnego gubernatora Hansa Franka, który za siedzibę swoją obrał zamek wawelski.
Orientowałem się, że dokonanie zamachu na Franka jest bardzo trudne i skomplikowane. Znałem doskonale jego opancerzony samochód oraz niejednokrotnie widziałem, w jakiej asyście jeździ pan gubernator. Zazwyczaj wyglądało to tak, że najpierw jechał jeden lub dwóch ludzi z jego osobistej ochrony, potem odkryty samochód, w którym siedziało sześciu gestapowców uzbrojonych w broń maszynową. Za tą ekipą opancerzony horch, w którym jechał Frank w asyście co najmniej dwóch stróży. Orszak ten ubezpieczało dwóch lub trzech ludzi na motorach. Jazdy takie były nieregularne, odbywały się na krótkich odcinkach, tak że nie można było opracować żadnego konkretnego planu.
Gdy ukrywałem się przy ulicy Bernardyńskiej 9, wpadła mi w oko kamienica stojąca przy ul. Bernardyńskiej 11, na rogu Bernardyńskiej i Smoczej. Kamienica ta od strony Wawelu miała wieżyczkę z okienkami wychodzącymi na zamek. Z wieżyczki tej powinien być szeroki widok na Wawel. Trzeba by sprawdzić, co widać z tego okienka, a może przyniesie to jakieś rezultaty. Zameldowałem o tym „Sosze” oraz prosiłem go, ażeby polecił jednemu z naszych ludzi z konspiracji, który w tym czasie był komendantem ochrony przeciwlotniczej bloku, do którego ta kamienica należała, aby poszedł ze mną spenetrować ten strych.
[...]

***

4.3.2. Jan Kowalkowski „Halszka”, Skok morowy po napój wyskokowy, [w:] Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. I, "Okruchy Wspomnień z Lat Walki i Martyrologii AK" 2002, nr 43 [fragment]

Para zaprzęgniętych do ciężkiego platonu koni mokła na jesiennym deszczu przy ul. Bernardyńskiej. Platon ten został wypożyczony na akcję od właściciela piekarni z ul. Koletek 19, Władysława Gadka, żołnierza „Żelbetu”. Na piętrze, w bazie dywersji przy Bernardyńskiej 9 rozdzieliłem funkcje. W akcji, prócz żołnierzy dywersji: „Zbycha”, „Orszy”, „Rena” i „Króla” brał udział na ochotnika „Orlik” - adiutant dowódcy „Żelbetu”, i „Sęp” - dowódca piątej kompanii z batalionu „Sarmata”. Podporucznikowi „Sępowi” przydzieliłem bardzo ważną i zaszczytną funkcję: będzie bawił się w woźnicę. Był nawet odpowiednio ubrany - w obszerny płaszcz celtowy. „Orlik”, „Zbych” i „Król” ubezpieczać mieli platon, który, jak wszystko dobrze pójdzie, w drodze powrotnej będzie załadowany. „Rena”, „Orszę” i „Zygmunta” miałem przy sobie dla opanowania hurtowni spirytusu i wódki, bo właśnie w niej chcieliśmy przeprowadzić akcję.
[...]

***

4.3.3. Jan Kowalkowski „Halszka”, Zamiast do Berlina - 10 000 dolarów amerykańskich trafia w ręce dywersji, [w:] Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. I, „Okruchy Wspomnień z Lat Walki i Martyrologii AK” 2002, nr 43 [fragment]

[...]
Dlatego wiadomość, że tak wielka suma pieniędzy wymyka mi się z rąk zmartwiła mnie bardzo, bo planowałem z tych pieniędzy stworzyć fundusz dywersyjny. W sobotę więc, po rozważeniu z „Sochą” i trzonem dywersji wszystkich „za” i „przeciw”, postanowiłem, pomimo krótkiego czasu i braku opracowanego planu, zdobyć te pieniądze. Wierzyłem w powodzenie akcji tak dalece, że rozstając się z „Sochą” w sobotę wieczór powiedziałem, aby w niedzielę około godz. 12 przyszedł obejrzeć i przeliczyć dolary.
Nazajutrz rano w mieszkaniu przy ul. Bernardyńskiej 9 zebrało się siedmiu zdecydowanych na wszystko asów dywersji. Szybko ustaliłem plan akcji. Opanowanie budynku wziąłem na siebie, biorąc do pomocy „Orszę” i „Rena”. Ubezpieczał „Zbych” w asyście „Józka”, „Zygmunta” i „Pika”. Wychodząc około godz. 10, „Ren” pogwizdywał „Płyń łódko moja”. Była śliczna, słoneczna niedziela. Oczekiwałem na dogodny moment wejścia do zamkniętego na cztery spusty budynku. Sąsiedztwo dyrekcji policji, która mieściła się dwie kamienice dalej, oraz koszary SS nie przerażały mnie, lecz komplikowały trochę sytuację.
[...]

***

4.3.4. Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja „anielicy”, w: Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. II, „Okruchy Wspomnień z Lat Walki i Martyrologii AK” 202, nr 44 [fragment]

W sierpniu 1944 r. zrobiło się „gorąco”. Zdawało się nam, że hen od Lasów Janowskich dochodzi nas odgłos niekończącej się kanonady artylerii, że słyszymy szczęk gąsienic czołgów niszczących okupanta, detonację bomb kruszących bunkry wroga. W ślad za tym odnosiliśmy wrażenie, że temperatura krwi wzrasta i że tłoczące się w mózgu myśli doprowadzają ją do stanu wrzenia. Minął ku mojej radości okres, kiedy z braku zajęcia na początku okupacji szukałem dla siebie pola działania poza Krakowem, prowadząc kursy dywersyjne i wykonując szkolne akcje dla przećwiczenia kursantów. Pod wpływem wiadomości z pola walki rósł ruch wolnościowy. Organizacje podziemne wzrastały, zwiększały swoją liczebność. To z kolei ułatwiało przenikanie do ruchu podziemnego prowokatorów i konfidentów gestapo. Jako kierownik Egzekutywy Oporu Społecznego i dowódca Centralnej Dywersji zgrupowania „Żelbet” nie mogłem się teraz uskarżać na brak zajęcia. W momencie, kiedy w gorączkowym pośpiechu przygotowywałem parę akcji likwidacyjnych, zjawiła się u mnie w mieszkaniu, w którym się ukrywałem w Krakowie przy ulicy Bernardyńskiej 9, łączniczka dowódcy zgrupowania „Kordiana”, „Kozaczek”.
[...]



4.4. Bibliografia

- Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. I, Okruchy wspomnień…., nr 43/2002
- Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. II, Okruchy wspomnień…., nr 44/2002



 DO GÓRY   ID: 51919   A: pl         

9.
Bolesława Komorowskiego 7 – miejsce spotkania założycielskiego teatru Mieczysława Kotlarczyka 22.08.1941; tablica upamiętniająca powstanie Teatru Rapsodycznego



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca Teatr Rapsodyczny
ul. Komorowskiego 7
Autor:
Inicjator:
Fundator: minister kultury i dziedzictwa narodowego [?]
Wymiary:
Materiał:
Data odsłonięcia: X.2001

Inskrypcja:
[?] W tym domu 22 sierpnia 1941 r. odbyło się założycielskie spotkanie zespołu tajnego Teatru Rapsodycznego dr Mieczysława Kotlarczyka z udziałem Karola Wojtyły, obecnego papieża Jana Pawła II - w 60. rocznicę - minister kultury i dziedzictwa narodowego i „rapsodycy”.



3.3. Inne przejawy pamięci

Kraków. Świeczki pod Teatrem Rapsodycznym http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/10942.html [za PAP 06-04-2005]

Świeczki i chorągiewki z kirem dla uczczenia pamięci Jana Pawła II umieszczono w środę przed domem przy ul. Komorowskiego 7 w Krakowie, gdzie powstał Teatr Rapsodyczny. Na ścianie domu widnieje tablica, ufundowana przez ministra kultury w 60. rocznicę powstania teatru.
„W tym domu 22 sierpnia 1941 r. odbyło się założycielskie spotkanie zespołu tajnego Teatru Rapsodycznego dr Mieczysława Kotlarczyka z udziałem Karola Wojtyły, obecnego papieża Jana Pawła II - w 60. rocznicę - minister kultury i dziedzictwa narodowego i „rapsodycy” - głosi napis na tablicy ozdobionej chorągiewkami.
Odsłonięcie tablicy nastąpiło w październiku 2001 r. w 23. rocznicę pontyfikatu Jana Pawła II. Wcześniej, w sierpniu 2001 r., ówczesny minister kultury Andrzej S. Zieliński przeprosił w krakowskiej kurii biskupiej za swoich poprzedników, którzy dwukrotnie spowodowali przerwanie pracy teatru. Przekazał kardynałowi Franciszkowi Macharskiemu list z przeprosinami dla papieża.
„Jako urzędujący minister kultury i dziedzictwa narodowego chciałbym wyrazić zażenowanie i ubolewanie oraz przeprosić Waszą Świątobliwość za postawę poprzedniego Ministerstwa Kultury i Sztuki z czasów PRL oraz podległych im funkcjonariuszy, którzy w 1953 i 1967 roku przyczynili się do likwidacji Teatru Rapsodycznego i odwołania doktora Mieczysława Kotlarczyka ze stanowiska dyrektora i kierownika artystycznego oraz pozbawienia tego wielkiego artysty i myśliciela teatralnego możliwości pracy przy uczelni” - napisał minister.
Minister dodał, że szczególnie mu przykro „z powodu arogancji, jaką przejawili sprawujący urząd ministra kultury i sztuki” wobec listu wysłanego przez papieża w czerwcu 1967 r., w którym usiłował on zapobiec zapowiedzianej likwidacji Teatru Rapsodycznego. Przypomniał mszę św., którą Karol Wojtyła odprawił 22 sierpnia 1966 r. w Katedrze na Wawelu z udziałem całego zespołu, a która uważana jest „za jedną z przyczyn eksterminacji teatru”.
Jedna z aktorek Teatru Rapsodycznego, prof. Danuta Michałowska, oceniła wtedy przeprosiny jako „dające satysfakcję moralną”.
Teatr Rapsodyczny utworzyło 22 sierpnia 1941 r. katolickie podziemne ugrupowanie polityczne „Unia”, jako przejaw oporu myśli i ducha wobec okupanta. Kierownictwo teatru powierzono Mieczysławowi Kotlarczykowi.
Pierwsza premiera, „Król-Duch” Słowackiego, odbyła się 1 listopada 1941 r. Następne to: „Beniowski” i „Samuel Zborowski” Słowackiego, „Hymny” Kasprowicza, „Godzina” Wyspiańskiego, „Portret artysty” Norwida, „Pan Tadeusz” Mickiewicza.
Po zakończeniu wojny Teatr Rapsodyczny starał się zachować niezależność. Wiosną 1953 r. nastąpiła jego likwidacja. Reaktywowano go w 1957 r. 31 sierpnia 1967 r. doszło do ostatecznej likwidacja Teatru.
O Teatrze Rapsodycznym pisał Jan Paweł II we wspomnieniu „Dar i Tajemnica”: „Początki tego teatru wiążą się z moim mieszkaniem (przy ul. Tynieckiej 10 - PAP), do którego Kotlarczyk wraz z żoną Zofią wprowadził się po przedarciu się z Wadowic do Generalnej Guberni.(...) Był to teatr bardzo prosty. Strona dekoracyjna i widowiskowa była zredukowana do minimum, natomiast wszystko koncentrowało się na recytowaniu poetyckiego tekstu”.

1 listopada 1941 roku w mieszkaniu pp. Dębowskich, w kamienicy przy ul. Bolesława Komorowskiego 7 w Krakowie, odbyła się pierwsza premiera konspiracyjnego Teatru Słowa Mieczysława Kotlarczyka. Zainteresowanych dorobkiem i historią tej Sceny oraz jej związkami ze Świętym Janem Pawłem II zapraszamy do obejrzenia wystawy Rapsodycy na kliszach pamięci...
Ekspozycję można oglądać w siedzibie Archiwum Narodowego w Krakowie (ul. Sienna 16) do 16 listopada 2015r. (od poniedziałku do piątku, wstęp wolny).
Tak podczas swojego wykładu (skierowanego do widzów pierwszego lutowego spotkania projektu „Emanacja Rapsodyków”) mówił o tym historycznym wydarzeniu prof. Jacek Popiel:
(…) Wybór pierwszego tekstu jest bardzo znamienny. To „Król Duch” Juliusza Słowackiego. To tekst, który świadczy o tym pokoleniu. We wszystkich swoich publikacjach to podkreślam. (…) Dla pokolenia pani Haliny Kwiatkowskiej, ludzi urodzonych około 1920 roku, to był tekst podstawowy, tekst z zakresu historii ducha, dziejów narodu polskiego, pewnych problemów irracjonalnych, metafizycznych wpływających na dzieje narodu. (…) Pierwszy historyczny wieczór to 1 listopada 1941 roku i „Król Duch” Juliusza Słowackiego. Niezapomniana przestrzeń, która nie przypomina przestrzeni naszego dzisiejszego spotkania. Tam nie było sceny. To był salon, z rodzajem zasłony, na której powieszona jest maska pośmiertna Słowackiego. Fortepian (…) Swoista sceneria, która pokazuje jak bez rampy scenicznej można przedstawić wielkie widowisko. Na tym fortepianie stoi świecznik, leży księga „Króla Ducha” z legendarnego wydania Jan Gwalberta Pawlikowskiego. Wchodzi Mieczysław Kotlarczyk, zapala świecę, otwiera księgę i rozpoczyna się spektakl. (…) Aktorzy nie grają między sobą, nie budują relacji w oparciu o zwroty bezpośrednie do siebie, grają wyłącznie do publiczności teatralnej. Ten wieczór spotyka się z aplauzem zgromadzonej widowni, a po Krakowie – wiem to z relacji - zaczyna krążyć wieść o znakomitym młodym zespole, który uformował się pod wodzą Kotlarczyka.



4.1. Opracowania i relacje>/b>

Teatr Rapsodyczny w: Wielka Encyklopedia Jana Pawła II pod redakcją Grzegorza Polaka

Teatr w Krakowie, założony w warunkach konspiracyjnych w 1941 r. przez katolickie podziemne ugrupowanie polityczne „Unia” dla zamanifestowania oporu duchowego wobec niemieckiego okupanta, utrzymania ciągłości życia artystycznego, wychowania młodzieży i przygotowania jej do pracy obywatelskiej po zakończeniu wojny. Kierownictwo teatru powierzono dr. Mieczysławowi Kotlarczykowi - poloniście i teatrologowi, animatorowi teatru ochotniczego w Wadowicach, teoretykowi sztuki żywego słowa. W okresie jego przedwojennej pracy w Wadowicach zawiązała się przyjaźń między późniejszymi czołowymi aktorami T. R. - Karolem Wojtyłą i Haliną Królikiewicz, którzy po maturze rozpoczęli studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Tam rozwijali swoje zainteresowania teatralne, także w czasie okupacji. Po śmierci ojca Karol Wojtyła zaproponował Kotlarczykowi i jego żonie, by zamieszkali z nim w jego mieszkaniu przy ul. Tynieckiej 10. Tam też odbywały się próby teatralne. Do sześcioosobowego zespołu T. R. należeli: Krystyna Dębowska, Halina Królikiewicz, Danuta Michałowska, Mieczysław Kotlarczyk, Tadeusz Ostaszewski i Karol Wojtyła. Kotlarczyk był nie tylko dyrektorem, ale i reżyserem wszystkich siedmiu zrealizowanych premier, autorem scenariuszy, a przy tym pedagogiem, dbającym o formację intelektualną, narodową i duchową aktorów. Inspirację do pracy czerpali z chrześcijańskich i narodowych źródeł kultury, zwłaszcza dziedzictwa romantycznego. Po trzech miesiącach przygotowań nastąpiła pierwsza premiera T. R.: inscenizacja poematu Król-Duch Juliusza Słowackiego. Przedstawienia teatru odbywały się w prywatnych mieszkaniach krakowskiej inteligencji. Zespół wystawił jeszcze Beniowskiego Juliusza Słowackiego, Hymny Jana Kasprowicza, Godzinę Stanisława Wyspiańskiego, Portret artysty Cypriana Kamila Norwida, Pana Tadeusza Adama Mickiewicza (przyszły papież grał rolę ks. Robaka) i Samuela Zborowskiego Juliusza Słowackiego, po czym Karol Wojtyła odłączył się od zespołu. Był już wówczas alumnem podziemnego seminarium duchownego i nie widział możliwości łączenia studiów teologicznych z aktorstwem. Mieczysław Kotlarczyk w książce 25 lat Teatru Rapsodycznego (Kraków 1966) tak wspominał tamten czas: „Niezapomniane środy i soboty, bez względu na terror i łapanki. Bez względu na szalejące po murach afisze o coraz to nowych rozstrzeliwaniach, próby ze Słowackiego, Kasprowicza, Wyspiańskiego i Norwida czy Mickiewicza. I to nieraz próby w ciemnej, zimnej kuchni naszej dębnickiej «katakumby», nieraz przy świeczkach na piecu, kiedy prąd nam wyłączano. Romantyczne, na posterunku próby, pogłębiające naszą świadomość polską, że przetrwamy, że dopłyniemy do brzegu wolności, idei swojego teatru wierni. (...) W takich warunkach i atmosferze powstawał Teatr, na którego improwizowanej scenie jawiło się szarpanej duszy polskie słowo. (...) Zaczęliśmy od rapsodów Króla-Ducha. Stąd nazwa naszego teatru”.
Po zakończeniu wojny teatr kontynuował swą linię programową, opracowując nowe wersje okupacyjnych realizacji. Karol Wojtyła nie stracił kontaktu z teatrem. Jedną ze swoich pierwszych Mszy św. odprawił w katedrze w intencji rapsodyków, bywał na przedstawieniach, spotykał się z zespołem, nad którym sprawował opiekę duchową, a kiedy istnienie teatru było zagrożone, stawał w jego obronie. Scena była opozycją wobec lansowanej przez władze PRL socrealistycznej polityki kulturalnej. Komunistycznym władzom nie podobały się związki aktorów z księdzem, biskupem, a później arcybiskupem Wojtyłą. Wiosną 1953 r. teatr zamknięto i reaktywowano go po czterech latach podczas „październikowej odwilży”. Ostateczna likwidacja nastąpiła w 1967 r., ponieważ Mieczysław Kotlarczyk wziął udział w milenijnych uroczystościach kościelnych w Częstochowie i Krakowie. Bezskuteczna okazała się nawet interwencja abp. Wojtyły.
T. R. zapoczątkował w Polsce powszechny i trwały ruch teatrów poezji, zarówno zawodowych, jak i amatorskich. Do pokrewieństwa z nim przyznawał się Adam Hanuszkiewicz, Jerzy Grotowski, Gustaw Holoubek, ukazujący zawód aktora jako kapłana słowa. 30 lat po likwidacji T.R. powstał w Krakowie Teatr Wizualny, nawiązujący do idei bliskiej Kotlarczykowi i Janowi Pawłowi II, skupiający utalentowanych studentów i absolwentów krakowskich szkół artystycznych. W 1981 r. w Krakowie odbyła się uroczystość czterdziestolecia powstania T.R., która zgromadziła byłych aktorów teatru. W książce Wojtyła Adam Bujak i Michał Rożek cytują fragment listu, jaki Jan Paweł II przesłał do uczestników tego spotkania:
„Teatr ten, który początkami swymi sięga mrocznych lat okupacji, przez cały czas swej działalności aż do drugiej likwidacji naznaczony był znamieniem służby, którą pomimo przeciwności spełniał wobec narodu i jego kultury. Służył Teatr Rapsodyczny polskiemu słowu, służył prawdzie i pięknu, które wedle słów Norwida, «na to jest, by zachwycało do pracy - praca, by się zmartwychwstało»”.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacja w katalogach miejsc pamięci
- Komorowskiego 7 - tablica upamiętniająca powstanie Teatru Rapsodycznego 22.08.1941 [Sowiniec 2014]

Uwagi (wg Sowiniec):
Stworzony przez Mieczysława Kotlarczyka, przy współpracy z Tadeuszem Kudlińskim teatr w latach 1941-1945 wystąpił z siedmioma premierami (Król Duch i Beniowski Słowackiego, Hymny Kasprowicza, Wieczór Wyspiańskiego, Wieczór Norwidowski, Pan Tadeusz Mickiewicza, Samuel Zborowski Słowackiego). W teatrze tym występowali m.in. Tadeusz Ostaszewski, Halina Królikiewicz, Danuta Michałowska, Krystyna Dębowska, Karol Wojtyła.

***

4.2.1. Wojciech Świątkiewicz, Powstanie Teatru Rapsodycznego, Idziemy 16.08.2009

To był jeden z wielu dni ciemnej nocy okupacji hitlerowskiej. Po południu 22 sierpnia 1941 r. w mieszkaniu panien Dębowskich w Krakowie, przy ul. Komorowskiego 7, Mieczysław Kotlarczyk przedstawi! program artystyczny Teatru Rapsodycznego, W grupie, która zdała się na jego kierownictwo, był Karol Wojtyła, robotnik z „Solvay'u”, późniejszy papież Jan Paweł II.
Pierwszy zespół teatru, noszącego początkowo nazwę Teatr Nasz, tworzyło sześć osób: Krystyna Dębowska, Halina Królikiewicz, Danuta Michałowska, Mieczysław Kotlarczyk, Tadeusz Ostaszewski i Karol Wojtyła. Pochodzący - podobnie jak Wojtyła - z Wadowic Kotlarczyk, miał duże doświadczenie teatralne. Po studiach polonistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim założył w Wadowicach Amatorski Teatr Powszechny, a na łamach „Głosu Narodu” zadebiutował jako recenzent teatralny. Jednocześnie pracował jako nauczyciel. Po wybuchu wojny i aresztowaniu oraz straceniu jego brata opuścił Wadowice i przybył do Krakowa. Z czasem zamieszkał razem z Karolem Wojtyłą, co jeszcze bardziej scementowało ich przyjaźń.
Kotlarczyk był reżyserem wszystkich premier, które odbyły się podczas okupacji. Pierwsza odbyła się 1 listopada 1941 r. Zagrano wtedy „Króla-Ducha” Juliusza Słowackiego, a 21-letni wówczas Karol Wojtyła zagrał w nim Bolesława Śmiałego. Na premierze obecne były takie krakowskie osobistości jak historyk literatury prof. Stanisław Pigoń i wybitny aktor i reżyser Juliusz Osterwa.
”Był to teatr bardzo prosty. Strona dekoratorska i widowiskowa była, zredukowana do minimum, natomiast wszystko koncentrowało się na recytacji poetyckiego tekstu. Spotkania teatru słowa odbywały się w wąskim gronie znajomych, zaproszonych gości szczególnie zainteresowanych literaturą i równocześnie «wtajemniczonych». Zachowanie tajności wokół tych teatralnych spotkań było nieodzowne, w przeciwnym razie groziły nam wszystkim surowe kary ze strony władz okupacyjnych - najprawdopodobniej wywózka do obozu koncentracyjnego” - wspominał w „Darze i tajemnicy” Jan Paweł II.
Karol Wojtyła angażował się w działalność teatru kilka miesięcy. Na początku 1942 r. poinformował Kotlarczyka, że wstąpił do konspiracyjnego seminarium duchownego i że ma zamiar zostać księdzem, a tym samym nie będzie uczestniczył w przedstawieniach.
Teatr Rapsodyczny wystawił w czasie okupacji siedem premier („Król-Duch”, „Beniowski” „Samuel Zborowski”, Juliusza Słowackiego, „Hymny” Jana Kasprowicza, „Godzinę” Stanisława Wyspiańskiego, „Portret artysty” Cypriana Kamila Norwida. „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza) i dał 22 stawienia. W ekstremalnie trudnych warunkach aktorzy odbyli sto prób, głównie w środy i soboty. Po wojnie Teatr Rapsodyczny działał w Krakowie do 1953 r., kiedy to został zamknięty przez władze stalinowskie. W 1957 r. pozwolono na wznowienie jego działalności. Ostateczna jego likwidacja nastąpiła w 1967 r. To była cena, jaką Teatr zapłacił za udział Kotlarczyka w uroczystościach milenijnych. W obronie Teatru bezskutecznie pisał do ówczesnego ministra kultury Lucjana Motyki abp Karol Wojtyła.
Kotlarczyk nie dożył wyboru kard. Karola Wojtyły na papieża. Zmarł kilka miesięcy wcześniej.



4.4 Bibliografia

- Mieczysław Kotlarczyk, XXV lat Teatru Rapsodycznego w Krakowie: 1941-1966, Kraków 1966
- Mieczysław Kotlarczyk, Karol Wojtyła, O teatrze rapsodycznym: 60-lecie powstania Teatru Rapsodyczneg, Kraków PWST, 2001
- www.idmjp2.pl/index.php/pl/projekty/scena-papieska/1154-z-kart-historii-teatru-mieczyslawa-kotlarczyka-1-listopada-1941

Bibliografia (wg Sowiniec):
- Kronika Krakowa, s. 349;
- Rożek, Przewodnik, s. 473.
 DO GÓRY   ID: 52106   A: dw         

10.
Botaniczna 12 (Lubicz 27-29) – miejsce publicznej i masowej egzekucji 27.05.1944, będącej odwetem za zastrzelenie dwóch Niemców w ramach „akcji Luty”. Symboliczny nagrobek pamięci czterdziestu rozstrzelanych 27 maja 1944 oraz tablica upamiętniająca ofiary egzekucji.



3. Inskrypcja i metryczka tablicy

Metryczka tablicy 1:
ul. Lubicz 27, róg Botanicznej
Autor: Jerzy Napieracz
Inicjator:
Fundator:
Wymiary:
Materiał:
Data odsłonięcia: 1994

Inskrypcja pionowa tablicy 1:
[znak Polski Walczącej]
Miejsce / uświęcone / męczeńską krwią / 40 Polaków / rozstrzelanych / przez okupanta / hitlerowskiego / 27 maja 1944 r. / cześć / ich pamięci
Inskrypcja 2
[wpisana w krzyż harcerski, w bocznych ramionach czu = waj]:
dnia 27 maja 1944 r. / Niemcy rozstrzelali / na tym miejscu 40 Polaków / cześć ich pamięci // Fundacja XI Druż. Harc.


Metryczka tablicy 2:

Inskrypcja tablicy 2:
[pod harcerska lilijką napis:]
patriotom / żołnierzom Armii Krajowej / harcerzom Szarych Szeregów / wymienionym / w hitlerowskich afiszach śmierci / w hołdzie rodacy / 27 maja 1994
[po obu stronach obwieszczenia o egzekucji i listy ofiar].



4.1. Opracowania i relacje


4.1.1. Janusz Czarniecki, Żałuję, że go nie znałem, WTK nr 49 z dnia 7.12.1980 r. [fragmenty]

[...]
Jesienią 1943 r. w krakowskich Szarych Szeregach rozpoczynają się masowe aresztowania, a w okresie do maja 1944 r. ginie wskutek wsyp kilkudziesięciu harcerzy. Krąg zagrożenia zacieśnia się, „Jerzy” czuje, że i on powinien opuścić Kraków. Wspomina Hanna Kurowska-Przyborowska:
„Grunt dosłownie »palił się pod nogami«. Zauważyłam, że komendant jakby trochę opadł na duchu, czego zresztą nie okazywał. Ale kiedy rozmawialiśmy o tym, że przeżycie wojny będzie raczej cudem, on jakby liczył się z tym, że nie przeżyje. Może to było przeczucie, a może po prostu pełna świadomość ciągłego zagrożenia”.

Licząc się z możliwością aresztowania „Jerzy” obmyśla plan ewentualnego odbicia. Koncepcja jest następująca - aresztowany po 14 dniach spędzonych w celi, udaje „załamanie” i wskazuje miejsce oraz termin, w którym spotkać się ma z ważnym łącznikiem. Kiedy Niemcy pójdą na spotkanie ma czekać na nich grupa dywersyjna, która dokona odbicia.
8 maja 1944 r. „Jerzy” postanawia opuścić Kraków. Każe przygotować „Pisklęciu” paczkę z osobistymi rzeczami. Umawia się z łączniczką o drugiej po południu na pl. Szczepańskim. Rano idzie jeszcze na odprawę z redaktorami pism harcerskich „Watra” i „Na ucho” - żołnierzami Szarych Szeregów i podchorążymi AK. Nie mogą dojść do porozumienia, a tymczasem zachowanie ciągłości wydawnictw harcerskich i BIP to rzecz niezmiernie ważna. Trudno dziś ustalić w jakim celu „Jerzy” udał się na spotkanie przy ul. Grzegórzeckiej, nikt bowiem z obecnych tam konspiratorów nie ocalał. Być może Heil chciał wystąpić w roli mediatora, człowieka, którego życzliwość i rozwaga wiele spornych sytuacji wcześniej rozwiązały. Mówi „Jula”: „»Olgierd« prosił go, żeby nie szedł, bo przecież to zbyt ryzykowne. Nie posłuchał. To był właśnie »Stokłosa« odpowiadał za wszystkich”.

8 maja o godzinie 9 do mieszkania przy ul. Grzegórzeckiej schodzą się umówieni konspiratorzy: Adam Kania („Akant”) Jerzy Szewczyk („Szarzyński”, „Szary”), Jerzy Wirth („Moxa”) i Stanisław Szczerba (Linus”). Ten ostatni obchodzi właśnie imieniny (co zresztą jest kamuflażem dla zebrania), więc wszyscy składają mu życzenia, a córka właścicielki wynajmowanego przez „Akanta” mieszkania - 16-letnia dziewczyna - biegnie na dół po kwiaty. Po chwili pojawia się nieoczekiwanie Eugeniusz Kolanko („Bard”) - poeta konspiracyjny, przyjaciel zebranych, lecz nieprzewidziany na na¬radę. W pół godziny potem do pokoju wpada Gestapo. Niemców jest trzech, od razu rzucają wszystkich na podłogę, przeszukują pokój... Wtem słychać dzwonek, jeden z gestapowców wolno podchodzi do drzwi, otwiera je. Za progiem stoi „Jerzy”. Heil błyskawicznie orientuje się w sytuacji, tłumaczy, że przyszedł tu - za radą sąsiadki - kupić słoninę. Niestety to nie wystarcza, zostaje wciągnięty do środka. Niemcy Czekaja jeszcze chwilę, a gdy nikt już nie przychodzi wyprowadzają sześciu aresztowanych. Na schodach mijają się z dziewczyną niosącą kwiaty.
Gestapo przekonane, że wszyscy schwytani, w tym także Edward Heli, to redaktorzy podziemnej prasy nie domyślają się jakie rzeczywiście funkcje w konspiracji sprawuje „Jerzy”. Po krótkim pobycie w więzieniu przy ul. Pomorskiej wszyscy przeniesieni zostają za mury Montelupich. Stąd Heil wysyła trzy grypsy. Oto jeden z nich:
„Jestem na M. Sprawa niezbyt gruba. Nie czynić starań przez »Stachę«. »Stacha« zna »Pisklę«. Paczki przez RGO, Heil Edward - ogrodnik - tak adresować. Proszę - ręcznik, mydło, koszulę flanelową granatową, jedną kostkę tłuszczu, cukier. Nie martwić się, wytrzymamy”.
Mówi syn „Jerzego” - Roman Heil: - „Wydaje mi się, że ojciec stanął przed jakimi straszliwym dylematem: albo ujawnię swoje funkcje w Szarych Szeregach i AK i wtedy wchodzi w grę wariant odbicia (a wiemy, że było ono wcześniej już ustalone), albo - siedzę tutaj jako ogrodnik, stale pisujący do pisma i wtedy odbicie jest nieaktualne, ale jestem nierozpoznany i nikogo nie narażam. Wydaje mi się, że właśnie takiego musiał dokonać wyboru. Do końca pozostał nierozpoznany”.
Tymczasem 26 maja, według jego własnego planu wszystko przygotowane jest już, do odbicia komendanta. „Czuwanie bojowe celem wykonania, akcji »Odbitka Propagandowa« w rejonie Lubicz, Mogilska, Kopernika” - jak mówi oryginalny meldunek mjr Świdy - dowódcy całości operacji. Na „Jerzego” czeka patrol bojowy Kedywu, wspierany przez harcerzy pod wodzą Zygmunta Pogana („Zbroja”.), który ma rozpoznać komendanta. Lecz Niemcy nie przywiozą Edwarda Heila... Oczekujący żołnierze rozpoznani są przez patrol policyjny, wywiązuje się strzelanina, w której dwóch hitlerowców pada trupem. Mjr Świda odwołuje akcję.
Okupant ogłasza w tym czasie, iż każda aktywność dywersyjna na terenie Krakowa pociągnie za sobą srogi odwet. Następnego dnia, na placyku przy ul. Botanicznej, tuż obok miejsca akcji, rozstrzelanych zostaje 40 Polaków, z ogłoszonej wcześniej listy zakładników. Lecz nie tam zginął męczeńską śmiercią ostatni komendant krakowskich Szarych Szeregów.
Między 27 a 30 maja opuszcza wlezienie, w jednym z transportów wychodzących z Montelupich tam, skąd nikt już nigdy nie wracał. Ginie rozstrzelany na terenie obozu koncentracyjnego w Płaszowie.
Na hitlerowskim obwieszczeniu, zawiadamiającym o egzekucji zakładników widnieje pod numerem 19: „Edward Heil - ogrodnik z Krakowa. Za aktywną działalność w organizacji oporu”.
[...]



4.1.2. Stanisław Dąbrowa-Kostka, Akcja „Luty”, w: Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, 1972 [fragmenty]

26 maja 1944 r. po południu, u zbiegu ulic Lubicz i Botanicznej, trzasnęły serie pistoletów maszynowych. Przerażeni przechodnie rozpierzchli się. Na płytach chodnika pozostali w kałużach krwi dwaj hitlerowcy. Mówiono potem, że zatrzymali oni młodych ludzi i chcieli ich legitymować, a zatrzymani odpowiedzieli ogniem automatów.
Kilkanaście minut po zastrzeleniu Niemców rozpętało się w mieście prawdziwe piekło. Z wyciem syren wyjechały na ulice policyjne wozy załadowane po brzegi uzbrojonymi po zęby żandarmami. Zamachowców szukano wszędzie, w centrum i na peryferiach. Zamykano całe dzielnice, wywlekano pasażerów z tramwajów, przeprowadzano rewizje osobiste całych grup ludzi pod lufami gotowej do strzału broni. Obławy nie dały jednak rezultatów. Sprawcy śmierci niemieckich policjantów zniknęli bez śladu i nie zostali przez hitlerowców ujęci.
Za śmierć żandarmów okupant zemścił się straszliwie. Nie opodal miejsca, w którym zostali zabici, rozstrzelano następnego dnia 40 przywiezionych z więzienia Montelupich Polaków.
Kim byli zamordowani w publicznej egzekucji skazańcy? Dlaczego właśnie oni odpowiedzieli swym życiem za śmierć żandarmów? Jednoznaczną odpowiedź na to pytanie dawała wywieszona przez Niemców lista, na której, obok nazwisk, podano przyczyny aresztowania i rozstrzelania. Rozstrzelani byli żołnierzami podziemnego wojska Polski Walczącej. Ich śmierć miała odstraszyć i sparaliżować działalność innych.
Kim byli zabici żandarmi? Starszy przodownik rezerwy Schutzpolizei Schönwald przymaszerował po swoją śmierć, na róg ulicy Botanicznej, jako osoba bliżej nie znana. Może bezwzględna machina wojny wtłoczyła go w mundur żandarma? A może, tak jak inni jego kamraci, bez drgnienia oka rozstrzeliwał i katował bezbronnych, mordował kobiety i dzieci w pacyfikacjach i innych akcjach policyjnych? Tego nie udało się ustalić. Wiadomo natomiast, że postacią znaną był jego kolega. Doktor Erwin Hoff pracował jako kierownik sekcji historycznej w „Institute für Deutsche Ostarbeit” [1], miał w dorobku liczne fałszerstwa pseudonaukowe na temat Polski w rodzaju Zur Geschichte des Weichselraumes. Miał doskonałe stosunki z Propagandaamt i podejrzany był o współpracę z Abwehrą i Gestapo. Na jego esesmańskiej legitymacji widniał niski numer, co świadczyło, iż bardzo wcześnie wstąpił do tej organizacji. Służył w Hilfspolizei. Niebezpieczny hakatysta i polakożerca, zamieszany w liczne zbrodnie, już wcześniej zarobił sobie na wyrok śmierci podziemnego Sądu Specjalnego. Przypadkowo znalazł się w patrolu na ulicy Botanicznej. Zastrzelony został tam dzięki własnej nadgorliwości.
Kto zabił Niemców? Kim byli ludzie, którzy znaleźli się w biały dzień w centrum „stolicy GG”, nie pozwolili się aresztować, a po starciu z żandarmami zniknęli? By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba cofnąć się w czasie.
Pod koniec roku 1942 nastąpiła kolejna zmiana na stanowisku komendanta Okręgu AK Kraków. Na miejsce płka dypl. „Wrzosa” przybył płk „Luty”. Był to oficer zawodowy. Przed samą wojną dowódca Batalionu Stołecznego, potem uczestnik kampanii wrześniowej. Przeszkolony w Wielkiej Brytanii zrzucony został do kraju jako skoczek spadochronowy. W chwili przybycia do Krakowa miał już za sobą staż działalności konspiracyjnej.
Objęcie funkcji komendanta przez płka „Lutego” zbiegło się z reorganizacją odcinka walki bieżącej. […]
W ostatnich trzech kwartałach 1943 r. i w pierwszym kwartale roku 1944, a więc w czasie, kiedy okręgiem krakowskim dowodził płk „Luty”, wykonane tu zostały pierwsze głośne akcje bojowe mające charakter odwetu lub samoobrony. 29 marca 1943 r. uwolniono z więzienia w Mielcu około 180 więźniów. 20 kwietnia dokonano zamachu na podsekretarza stanu w rządzie GG, generała SS i policji Krügera. Nocą 5/6 sierpnia rozbito więzienie w Jaśle wyprowadzając 66 więźniów politycznych i umożliwiając ucieczkę 120 innym. 29/30 stycznia 1944 r. nocą zaatakowano specjalny pociąg wiozący gubernatora Franka, a następnej nocy dokonano w rejonie Dębicy uderzenia na inny pociąg niemiecki. [...]
Rezultaty tego najefektywniejszego okresu walki z okupantem hitlerowskim na ziemi krakowskiej i rzeszowskiej były w znacznym stopniu zasługą płka „Lutego”, który ogromnym nakładem wysiłku przygotował teren, ludzi i środki. Niestety, sam tego okresu nie doczekał: 24 marca 1944 r. został aresztowany przez Gestapo. Równocześnie hitlerowcy ujęli kilkunastu innych oficerów pełniących waż¬ne funkcje w konspiracji.
Decyzja odbicia płka „Lutego” podjęta została niezwłocznie. Na dowodzącego akcją wyznaczono szefa Kedywu Podokręgu Rzeszów por. „Świdę”, który natychmiast wraz z grupą swych ludzi przybył do Krakowa. Na miejscu podporządkowano mu wszystkie zdolne do akcji oddziały własne. Były to dyspozycyjne oddziały Kedywu pozostające pod bezpośrednimi rozkazami ppłka dra „Jaremy” oraz patrole dywersyjne i zespoły noszącego kryptonim „Żelbet” Odcinka II Obwodu AK Kraków-Miasto. W miarę rozwoju przygotowań, które trwały aż do pierwszych dni czerwca 1944 roku, ściągane były z terenu Podokręgu Rzeszów doskonałe zespoły bojowe dywersji inspektoratu rzeszowskiego.
Działania uzgadniano z pełniącym obowiązki komendanta Okręgu inspektorem krakowskim ppłkiem dypl. „Odwetem” i jego oficerem dywersji kpt. drem „Durem”. W przygotowaniach obok szefa Kedywu, ppłka „Jaremy”, uczestniczyli oficerowie jego sztabu: kpt. „Zimowit”, ppor. „Hańcza”, skoczkowie spadochronowi: por. „Powolny” i por. „Spokojny, ppor. „Rak” wraz z grupą łączniczek oraz ppor. „Czesław”. Wraz kpt. „Kordianem” w akcji brali udział oficerowie sztabu „Żelbetu”: kpt. mgr inż. „Siekierz”, por. „Nawara”, por. „Sierp”, ppor. „Bicz”, por. inż. „Lubicz” oraz niektórzy dowódcy batalionu i kompanii „Żelbetu”.
Z dowodzącym akcją „Świdą” przybyli do Krakowa ludzie jego sztabu, a więc zastępca: skoczek spadochronowy por. „Mazepa”, adiutant i dca ochrony - kpr. pchor. „Dąbrowa”, oficerowie do zleceń specjalnych: „Karsznicki” i „Jacek”, oficer łączności „Feliks” z łączniczkami: „Sławką”, „Gliczanką” i „Weronką”, oraz „Janek” z ochrony osobistej szefa.
Łączność między sprowadzanymi zespołami dywersyjnymi, którymi dowodził plut. pchor. „Gil”, stanowili oficerowie dywersji: kpt. „Dyzma” i por. „Jasica”.
Biorące udział w akcji specjalnej zespoły były nieźle uzbrojone i pozostawały w stałej gotowości bojowej. Większość kontaktów odbywała się na ulicach miasta, gdyż nie starczało lokali i skrzynek kontaktowych. Kolosalnych trudności nastręczało zakwaterowanie żołnierzy zamiejscowych, a zwłaszcza kilku- lub kilkunastoosobowych zespołów bojowych z Rzeszowszczyzny oraz oddziałów partyzanckich Kedywu. Przeciążone były lokale konspiracyjne przy ulicach: Bandurskiego, Potockiego, Lelewela, Starowiślnej 33, Ariańskiej 4, Grzegórzeckiej 52, mieszkanie „Wilka” przy Orzeszkowej 4, Kobyleckich przy Warszawskiej l, Juliana Romanowskiego przy Botanicznej 6, Szczepaniaków przy Kazimierza Wielkiego 31, apteka Mariana Stopy na rogu Nowowiejskiej i Kazimierza oraz mały sklepik przy alei Prażmowskiego.
Zadanie było wyjątkowo trudne. Przygotowaniom nadano od razu bardzo ostre tempo z uwagi na obawę wywiezienia lub rozstrzelania płka „Lutego”. Niemcy, jak zdołano stwierdzić, umieścili aresztowanego w więzieniu przy ulicy Montelupich, którego dniem i nocą strzegły poważne siły policyjne.
W oparciu o drobiazgowe rozpoznanie „Świda” czynił przygotowania do napadu na więzienie Montelupich. Równocześnie dążył do stworzenia sytuacji umożliwiającej odbicie płka „Lutego” poza obrębem więzienia, a także przygotowywał zamach na SS-Obergruppenführera Koppego zamierzając ująć go żywcem, by potem zaproponować hitlerowcom wymianę. [...]
Skomplikowanymi drogami nawiązano z „Lutym” łączność. Grypsami powiadomiono go o rozpoczętej akcji, w której, po części, nieodzowne było jego osobiste współdziałanie. [...]
Równolegle usiłowano sprowokować gestapowców, by wyszli z aresztowanym poza obręb więzienia. Płkowi „Lutemu” przekazano grypsem polecenie, by symulując niezręczność, a potem załamanie ujawnił w śledztwie, że wiadome są mu miejsca ukrycia danych w sprawie zrzutów lotniczych. Mianowicie na cmentarzach: Rakowickim i Salwatorskim. W grypsach określono też miejsca, gdzie uprzednio ukryte zostały, starannie spreparowane, fałszywe materiały w zalutowanych blaszanych puszkach.
Odbicie nastąpić miało w rejonie cmentarza Salwatorskiego. Gestapowcy powinni byli pojawić się najpierw na cmentarzu Rakowickim, gdzie czuwała dowodzona przez „Nawarę” gęsta sieć obserwatorów i wywiadowców własnych. Spodziewano się, że Niemcy nie zwęszą podstępu i przywiozą płka „Lutego” na Salwator, gdzie miał zeznać, że kryjówek na drugim cmentarzu nie potrafi opisać i musi wskazać je osobiście.
Przy cmentarzu Salwatorskim czuwał oddział dywersyjny „Bicza” w składzie patroli „Ducego”, „Morawy”, „Afrykańczyka”, „Błyskawicy” i „Kruka”. Przewidując jednak ewentualne zmiany w sytuacji zakwaterowano w warsztacie mechanicznym „Pika” na Powiślu zespoły dywersyjne utworzone ad hoc z partyzantów „Błyskawicy” i „Gromu”, które wraz z zespołami dywersyjnymi „Gila” pozostawały w stałym pogotowiu bojowym. Zespoły te, dysponując samochodami, zdolne były wykonać uderzenie na ewentualnej trasie przejazdu gestapowskiej karetki z aresztowanym.
Obstawiony przez ludzi „Nawary” cmentarz Rakowicki wkrótce stał się przedmiotem zainteresowania gestapowców. […]
Kolejnym fragmentem akcji specjalnej była jeszcze jedna próba odbicia płka „Lutego” poza obrębem więzienia. Korzystając z usiłowań czynionych przez Niemców celem nawiązania rozmów z Komendą Główną AK w ramach hitlerowskiej akcji „Berta” upozorowane zostało spotkanie płka „Lutego” z rzekomym łącznikiem KG. Wiadomo było, jak bardzo zależy hitlerowcom na nawiązaniu owych rozmów, co stwarzało poważną szansę odbicia uwięzionego. Aresztowanemu znów przekazano grypsami szczegółowe wytyczne i przygotowano zasadzkę.
26 maja obstawiony został przez zespoły dywersyjne rejon ulic: Okopy, Lubicz i Mogilska. Około godziny 14.00 przewidywany był przejazd gestapowców. Uzbrojony w pistolety maszynowe i granaty ręczne zespół uderzeniowy rozlokowany został na terenie planowanej akcji w sposób wykluczający niepowodzenie. Karetka gestapowska spodziewana była od strony ulicy Lubicz i tam też ustawione zostały posterunki alarmowe, które miały sygnalizować jej przyjazd oraz włączyć się do akcji w razie próby przedwczesnego wycofania się nieprzyjaciela.
Po ulicach: Ariańska, Topolowa, Mogilska, Lubicz, oraz Botaniczna, Kopernika, Staromogilska, Lubicz krążyły bezustannie dwu- i trzyosobowe patrole zespołu dywersyjnego „Gila”, które uzbrojone były w pistolety maszynowe typu Sten, automatyczne wielokalibrowe Colty i ręczne granaty obronne. Na rogu Mogilskiej i Lubicz, mając na oku obie te ulice, stał uzbrojony w dwa pistolety automatyczne i ręczne granaty „Dąbrowa”, mający zasygnalizować w kierunku ulicy Kopernika pojawienie się karetki. Następnie sygnał przekazać miał „Janek”. Na „wabia” wystawiono „Zbroję”, jego zadaniem było pozorowanie oczekującego na spotkanie z „Lutym” łącznika KG. Akcją dowodził osobiście „Świda”, który z „Mazepą” kilkakrotnie obszedł teren sprawdzając obstawę.
Przewidywany termin przyjazdu karetki minął. Z minuty na minutę sytuacja wyczekujących stawała się trudniejsza, tym bardziej że naprzeciw ulicy Lubicz były wielkie niemieckie magazyny materiałów pędnych, przy których stał uzbrojony wartownik. Drugi wartownik kręcił się u wejścia Offiziersheimu.
Mniej więcej pół godziny po planowanym terminie przyjazdu gestapowców z „Lutym” w rejonie zasadzki pojawili się konfidenci wyraźnie inwigilujący okolicę i obstawiający żołnierzy AK. Szczególnie ciężka stała się teraz sytuacja dywersantów, którym zadania nie pozwalały na zmianę miejsca lub spacerowanie.
Około godziny 15.00 żołnierze któregoś z patroli dywersyjnych wstąpili na piwo do restauracyjki na rogu Topolowej i Mogilskiej. Przy barze właściciel knajpy dojrzał u jednego z nich wystającą spod prochowca kolbę Stena. Szpicel natychmiast pobiegł na posterunek policji w Białym Domku przy ulicy Lubicz i doniósł, że w jego restauracji przebywają uzbrojeni „bandyci”.
Donos odebrał policjant z siatki „Janusza”. Zostawił restauratora na wartowni i wybiegł, by niezwłocznie przekazać meldunek do którejś z czynnych skrzynek kontrwywiadu. Szpicel jakiś czas czekał, lecz stosunkowo szybko pojął, że trafił źle. Wyszedł z posterunku i podążył w kierunku alei Prażmowskiego zamierzając zaalarmować mieszczący się tam posterunek policji niemieckiej. Po drodze, tuż przy alejach, natknął się na żandarmów, którym doniósł o „bandytach”.
Gorliwi policjanci w kilka minut później byli już w restauracji. Dywersantów nie zastali, ale Niemcy musieli głośno rozmawiać na ich temat, gdyż po chwili z knajpy wyszła kobieta, podbiegła do stojącego obok Offiziersheimu „Dąbrowy” i krzyknęła:
- Niech pan ucieka! Oni chcą pana aresztować...
Parę sekund wcześniej przeszedł tędy „Gil” z „Orlikiem” kierując się ulicą Lubicz ku Ariańskiej. „Dąbrowa” widział wbiegających do knajpki żandarmów, lecz nie zwrócił na nich większej niż na innych Niemców uwagi. Teraz nieznajoma sygnalizowała z tej strony niebezpieczeństwo. Zachowanie policjantów potwierdzało jej słowa. Zdążyli już wyjść na ulicę i z karabinami w rękach szybko się zbliżali.
„Dąbrowa” chciał uniknąć legitymowania. Każdy incydent palił zasadzkę. Postanowił odskoczyć Botaniczną, by potem biegiem wrócić przez Kopernika na swoje stanowisko. Nie patrząc w kierunku znajdujących się już tylko o parę kroków żandarmów ruszył za „Gilem”. Mijając powiadomił go o nadchodzącym patrolu.
„Gil” kątem oka dojrzał Niemców. Zamierzając zejść im z drogi skręcił skosem ku Botanicznej, lecz żandarmi poderwali się do biegu.
- Prędzej! - nakazał „Orlikowi”. - W razie czegoś prujemy...
Wskoczyli za załom muru.
- Halt! Halt! Hände hoch!!! - rozległo się za nimi.
„Gil” wyszarpnął Stena. „Orlik” błysnął Coltem. Nie zdążyli jednak wystrzelić, gdyż wcześniej trzasnęły z przeciwległego chodnika serie peemów „Dalekiego” i „Sowy”... Żandarmi na moment sprężyli się w fantastycznych pozach, a potem upadli. Jeden z nich próbował jeszcze unieść w górę karabin, lecz „Gil” wytrącił mu broń nogą i poprawił krótką serią.
Zasadzka była spalona. Dywersanci wycofali się z zagrożonego terenu. Z rejonu przygotowywanej akcji odskoczyli bez przeszkód, gdyż znajdujący się tam Niemcy nie wzięli udziału w strzelaninie. Nie uczestniczyli w niej również wartownicy z Offiziersheimu oraz z pobliskich magazynów wojskowych.
Znacznie trudniej było wyrwać się z dzikiej obławy, która w kilkanaście minut po starciu objęła cały Kraków i trwała do późnej nocy.
Następnego dnia, 27 maja br., w odwet za zabicie Hoffa i Schönwalda Niemcy zamordowali przy ulicy Botanicznej 40 więźniów. Tego samego dnia okupant przesunął godzinę policyjną na 18.00 - zapowiadając strzelanie bez ostrzeżenia do wszystkich, którzy ośmielą się jej nie przestrzegać. Od nieszczęsnego incydentu przy Botanicznej hitlerowskie patrole policyjne krążyły po Krakowie w zwiększonym składzie, z karabinami w rękach.
W kilka dni później wywiad uzyskał wiadomość, iż Niemcy wywieźli płka „Lutego” z Krakowa w nieznanym kierunku. Taki bieg rzeczy spowodował, że zaniechano prób odbicia i akcję specjalną odwołano.


[1] Das Institut für Deutsche Ostarbeit powołany został dekretem Franka z dnia 19 kwietnia 1940 r. dla kontynuowania niemieckich prac naukowych na wschodzie. W rzeczywistości ta pseudonaukowa placówka zbierała materiały informacyjne o Polsce i Polakach, zajmowała się preparowaniem fałszów historycznych oraz wskazywaniem kierunków rabunkowej eksploatacji naszego kraju.



4.1.3. Zygmunt Pogan ps. „Zbroja” – rozmowa z Januszem Czarnieckim w obecności Romana Heila [w:] Janusz Czarniecki, Mariusz Piętka, Żałuję, że go nie znałem, Przemyśl 2014 [fragmenty]

[...]
- J. Cz.: Sprawa odbicia „Jerzego” po aresztowaniu. „Grunt pali się pod nogami”.
- Z. P.: Pierwsze aresztowania były na początku maja 1944, Leszka Guzego i jego grupy z całym wydawnictwem „Przeglądu Polskiego”, z całą drukarnią. I zanim skontaktowałem się bezpośrednio z „Jerzym”, bo pośrednio przez „Osę miałem kontakt tylko (po tym, kiedy się „Broniec” urwał) to „Jerzy” już wpadł. Bo najpierw był Wilkosz, a potem zaraz w następny dzień Leszek Guzy z grupą, a potem - 8 maja, „Jerzy” z grupą „Watry” i „Na Ucho”.
- J. Cz.: I kiedy pan otrzymuje pierwszy sygnał dotyczący zadania, które ma pan wykonać?
- Z. P.: A to mam kalendarzyk z tego okresu 1944, który się zachował, jest tu dokładnie zapisane. Wiele z tego nie mogę odczytać, kodowane, szyfrowane... Wiadomość o tym, że wpadł „Jerzy” dostałem na drugi dzień zaraz.
- J. Cz.: Czyli 9 maja?
- Z. P.: Tak. I dlatego mam w moich notatkach zapisane. Poniedziałek – Staszek, a 9 mam napisane „Jerzy”, dlatego że 9 dostałem wiadomość… 22 maja Gestapo poszło do mnie do „Cechu”, tam, gdzie pracowałem. I nie było mnie po raz pierwszy w pracy, bo tak zagęściła się atmosfera… Odbiegając od tematu, miałem kontakty inne, prywatne, koleżeńskie. Kolega nasz, Edek Gacek, który jest zresztą na tej liście rozstrzelanych, w tym samym okresie. Kolega szkolny. I on w pewnym momencie, Gdy chciałem go skaperować do naszej grupy, powiedział, że jest już „zajęty”. Czym innym, gdzie indziej. Potem dowiedziałem się, że był w wywiadzie, znał świetnie niemiecki. Ja miałem do niego dojście, i w momencie, kiedy nastąpiły te „wsypy” (m.in. „Jerzy”), i był taki niepokój, nie wiadomo było, co robić. Dowódca kompanii też był zagrożony, dowódca plutonu „Osa” nie wiedział co robić, nie miał kontaktów. I ja zwróciłem się (za wiedzą „Osy”) do tego kolegi Edka Gacka, którego nazywaliśmy „Leszkiem Białym” (blondyn), w odróżnieniu od Leszka Guzego, który był „Leszkiem Czarnym” (brunet) – dodatkowe pseudonimy – prywatne.
I Edek próbował rozeznać sytuację, pewne wiadomości zdobył, m.in. jak to tam było u Wilkoszów, ale on był poszukiwany przez Gestapo, działał jeszcze na Śląsku, wyznaczono nagrodę za jego schwytanie. Wpadł na Floriańskiej w sobotę, w „Tureckiej”. Tam nie zdążył połknąć cyjanku, dwóch chwyciło go pod ręce. I tak skończyła się ta historia.
Niemcy szukali mnie, ale z opisu, nazwiska nie znali. Gdyby wsypał któryś z aresztowanych kolegów, padłoby nazwisko. 22 maja nie poszedłem do pracy. Przyjechały dwie „budy”, obstawili „Cech”.
I tu było to podejrzenie, że był tam ktoś... Wtedy nazywaliśmy go „Karolem” – Chodził w mundurze kolejowym „Ostbahn”. Pracował w zakładach samochodowych „Ostbahn” – był używany przez Leszka do przewożenia przeróżnych materiałów. To był konfident – zniknął później. Był u Wilkosza, itd.
- J.Cz.: A z czyjego rozkazu zajął się Pan w ogóle sprawą odbicia „Jerzego”?
- Z.P.: Z polecenia „Osy”. To była sprawa z dowództwa z Warszawy, z Komendy Głównej. Było jeszcze spotkanie z wysłannikiem stamtąd z Warszawy z Komendy Głównej – nie pamiętam pseudonimu „Krzysiek” czy coś takiego. Ja się z nim później, po wypadkach krakowskich spotkałem. Pojechałem do Warszawy i spotkałem się z nim. Byłem kaperowany, abym przeszedł do Warszawy, do Szarych Szeregów z moimi ludźmi, bo „Kraków się spalił i nie mamy tu czego szukać...”
Wracając do rozkazu „Osy”. We wtorek (23 maja 1944r.) rano miałem spotkanie z „Osą” (12.45) i na 14 byłem umówiony na Plantach ze „Świdą”. Miał się spotkać „Osa”, on miał być tym na kontakt, na odbicie „Jerzego”, bo on go znał. I on zaproponował, czy ja bym się na ochotnika nie zgodził na tę akcję. Zgodziłem się bez zastanowienia… I trzeba się było spotkać z dowódcą grupy, która miała tę sprawę przeprowadzić. („Świda” – przyp. moje J.Cz.)
- R.H.: Ale czy jasno wyjaśnił panu cel tej imprezy?
- J.Cz.: Czy mówił, że to chodzi o „Jerzego”?
- Z.P.: Oczywiście – o odbicie „Jerzego”. Cała sprawa była już wielokrotnie dyskutowana z „Dąbrową” (St. Kostka) i ja to już uzasadniałem, że nie mógłbym być na żadnego wabika wystawionym, ponieważ „Lutego” nie znałem. Natomiast „Jerzego” znałem, mogłem podejść do niego, on mógł do mnie podejść. I to tłumaczenie jest rozsądne... Jeżeli ta sprawa była umówiona, to musiał się spotykać z kimś kogo znał, lub byłyby jakieś cechy rozpoznawcze, a ja miałem tylko stać. Mogłem się spotkać tylko z ”Jerzym”. Tylko. Nie ma innych możliwości.
Wtedy do tej akcji dodatkowo wciągnąłem część mojej drużyny, tych ze Swoszowic tych, na których mogłem polegać – 5 ludzi uzbrojonych – granaty, 1 peem, 2 pistolety (parabellum). To był jednak tylko dodatek, uzgodniony ze „Świdą”, moja grupa miała bowiem ubezpieczać całość z drugiego planu, jak gdyby poza terenem akcji. Wtedy ten teren od Ogrodu Botanicznego, aż po te sądy, prokuratury, budynki to były pola, łąki, wysypiska, a to na wprost ul. Kopernika, Lubicz był ogromny fort, zabudowania proaustriackie – główny fort wylotowy na Wschód, kluczowy, przed bramami Krakowa.
Całością akcji dowodził „Świda”. On sporządził plan akcji, miał swoich ludzi, swoją grupę uderzeniową. Ja miałem być tylko tym „wabikiem” (jak to nazywa „Dąbrowa”), tym człowiekiem Komendy Głównej, który miał się spotkać z „Jerzym” (por. umowa z „Jerzym” dotycząca załamania, spotkania z wysłannikiem, itd. – przyp. J.Cz.) miałem przekazać jakieś dokumenty itd. – tak miał to „Jerzy” przedstawić Niemcom, aby zgodzili się go wyprowadzić. Ponoć były przesłanki, że Niemcy na to „idą”…
- J.Cz.: Dlaczego jednak nie doszło do tego?
- Z.P.: Prawdopodobnie dlatego, że teren był bardzo obstawiony, dlatego zresztą doszło do tej strzelaniny w ogóle. Teren był bowiem dosłownie „naszpikowany” kapusiami. A poza tym była to jakaś niezgrana akcja. Oni – Niemcy – chcieli tam tylko wyłapać tych ludzi, którzy tam czekali na „Jerzego”, nie przywożąc „Jerzego”... A do strzelaniny doszło dlatego, że ktoś nadgorliwy zwrócił uwagę na kręcących się podejrzanych cywili – ciepło jest, a on w kurtce, a pod nią ściska stena.
Bieg wydarzeń najlepiej pokazać na rysunku. Stałem na rogu, przy szafie stalowej łączy telefonicznych. „Jerzy” miał tam przyjść od strony Lubicz. Stałem naprzeciw żołnierza w budce wartowniczej (tak na skos, jakieś 20 metrów).
- J.Cz.: I jakie Pan otrzymał dyspozycje?
- Z.P.: Przed rozpoczęciem akcji wiedziałem, że rozmieszczone są w tym terenie grupy bojowe i po moim spotkaniu się z „Jerzym” ma nastąpić atak na osłonę. Byłem też uzbrojony. Miałem parabelkę i dwa granaty...
- J.Cz.: „Jerzy” miał dojść do Pana?
- Z.P.: Mieliśmy się spotkać, rozpocząć rozmowę. I wtedy Niemcy mieli podejść do nas, próbować aresztować, a wtedy atak na osłonę. Dlatego to była bardzo niebezpieczna ta cała sprawa i „Świda”, przed akcją pytał czy jestem gotów do tego zadania, czy się zgadzam… Może dlatego „Osa” nie chciał się tego podejmować, tym bardziej, że razem z rodziną mieszkał niedaleko i na tym terenie byłby znany.
„Jerzy” miał się tam stawić w godzinach wczesnopopołudniowych, to była chyba 14 – 15. Wracając do przygotowań. 23 maja (wtorek) miałem spotkanie ze „Świdą” na plantach, o 14-tej miało tam miejsce omówienie, pierwsze uzgodnienia. Był przy tym „Dąbrowa” jako adiutant – ale nie słuchał, krążył. Następnego dnia było spotkanie z wysłannikiem z Warszawy, o 12-tej. O 15-tej z „Ziemią” (ale to była inna sprawa) i o 17-tej (środa) raz jeszcze ze „Świdą”. A potem we czwartek gdzie ustaliliśmy cały plan gry na dzień następny, wtedy się dowiedziałem, że to jest w piątek, nazajutrz. M.in. dlatego, żebym przyszedł bez dokumentów, już uzbrojony, a wcześniej uzgodniliśmy, że ja mam dysponować grupą, która mogłaby dać dodatkową osłonę – 5-ciu ludzi w tych chaszczach – koniec miasta, ugór niezagospodarowany.
Godzina samej akcji? Był chyba ustalony jakiś przedział czasowy od-do. Nie pamiętam tak dokładnie (może 14-15?).
Natomiast przed ta akcją, poprzedniego dnia obstawiliśmy cały teren ze „Świdą” i jego podwładnym, dowódcą tej grupy, który się nazywał, pseudonim „Żaba”, „Skoczek” (coś takiego, nie pamiętam). I on był w rudej kurtce. I ta ruda kurtka, w moim pojęciu spowodowała zwrócenie uwagi – jeżeli ktoś w maju, w ciepły dzień chodzi w kurtce uszytej z koca, to zwraca uwagę. „Świda” chodził w mundurze kolejowym – płaszcz, czapkę, cały mundur. „Dąbrowa” chodził w oficerkach, w jasnym płaszczu prochowcu (3/4) – typowy wygląd konspiratora warszawskiego. W dniu akcji był bez kurtki, w marynarce, w butach z cholewami, bryczesach.

Dzień akcji.
Ktoś zwrócił uwagę Niemcom, że za dużo cywili kręci się w tym rejonie. Szedł patrol 2 osobowy (3-osobowy?), jeden z nich w mundurze. Na rogu stał kiosk z gazetami i papierosami, tzw. „okrąglak” (betonowany). Podbiegli do tego kiosku i był ktoś trzeci, kto pokazywał im kogoś, ja stojąc za winklem nie widziałem kogo. Widziałem jak zdejmują karabiny i zniknęli mi, bo róg mi ich zasłonił. A ja nie mogłem się stamtąd ruszyć, nie miałem rozkazu… A w ogóle to była już kompromitacja, bo tkwiłem tam już przeszło godzinę, ten żołnierz, tu naprzeciwko mnie, znaliśmy się już bardzo dokładnie… w momencie, kiedy tam za rogiem usłyszałem strzały - serie z peemów, - jedna, potem były jakieś strzały pojedyncze, chyba peem, a potem ruch jakiś, bieganinę. A najlepszy był ten żołnierz naprzeciw, w budce, bo stał jak zamurowany, nic, nie ruszył się. Nie, to nie jego sprawa... Nawet w momencie kiedy wyjąłem parabellum. Wartownik ani drgnął, jego sprawa to pilnować fortu, a co się dzieje oprócz tego, to ma w nosie. Nie reagował. Po strzelaninie część ludzi zaczęła się wycofywać, nie znałem wszystkich. I był moment krytyczny, kiedy byłbym od swoich „oberwał”. Dobrze, że biegł następny patrol, który mnie znał, widzieli mnie ze „Świdą”... Stoję na tym rogu z parabellum w dłoni, a część przebiegających obok mnie żołnierzy chwyta dorożkę, przejeżdżającą przypadkiem – we czwórkę wsiedli i pojechali. A ja wycofałem się wg planu. Drogę wycofania miałem tędy – przejście do moich ludzi czekających (w chaszczach? J.Cz.) przejście też koło Szatkowskiego nad Wisłę, tam był taki przewoźnik, łódką przewoził, taka była droga wycofania – z tym, że potem przez most Dębnicki trzeba było przejść i spotkać się z ”Dąbrową” na Retoryka, przy „kółku” (koliste rozszerzenie, gdzie dzieci się bawiły) na ławce o godz. 17-tej.
Miałem pietra, bo obok w stajni, żandarmi barykadowali się gwałtownie, a ja bałem się tego żołnierza – wartownika, który miał karabin, ja tylko pistolet, ale on się nie ruszył, nic go to na szczęście nie interesowało. Zresztą ten drugi, który stał przy bramie głównej też nie reagował. Mógł spoza zasłony – budki – razić tych wycofujących się, strzelających z peemów AK-owców... Wehrmacht w tym okresie był zupełnie ospały. To były jeszcze takie jednostki, ja wiem, niedoszkolone… zresztą mające chyba dosyć wojny – poszczególni ludzie...
Przeszedłem do moich ludzi, po przejściu rozdzieliliśmy się, rozbroiłem się, oddałem broń Staszkowi. Staszek „Przemytnik”. Kazik i ten Staszek przepłynęli Wisłę i pojechali do Swoszowic, a ja z Felkiem zmieniliśmy tylko płaszcze, bo w akcji stałem w takim czarnym, foliowym płaszczu przeciwdeszczowym (pożyczonym zresztą), który świetnie maskował zatkniętą za pas parabelkę i granaty, ale gorąc był w tym przepotworny… Po wycofaniu udałem się na spotkanie z „Dąbrową”. Potem z Felkiem i z taką łączniczką pojechaliśmy do Warszawy. O 19.30 był pociąg. Była straszna obstawa...
W Warszawie miałem mieć spotkanie z tymże łącznikiem, który był w Krakowie wcześniej, z Komendy Głównej, z którym umówiłem się na dzień 30 maja. Był on przeznaczony specjalnie do nawiązania kontaktu z rozbitą grupą krakowskich Szarych Szeregów, bo „Jerzego” brakło, chcieliśmy nawiązać jakiś kontakt. Natomiast raport o akcji miał być w tym spotkaniu sprawą uboczną... Ale ów łącznik i tak nic nie wiedział o akcji, która była montowana przez kogoś innego. Kiedy był w Krakowie, dowiedział się o sprawie...
W Warszawie spotkałem się z nim na Alei Wojska Polskiego. Chodziło o nawiązanie zerwanych kontaktów z Komendą Główną, które dotychczas utrzymywane były przez „Brońca” i „Jerzego”.
- J.Cz.: Nie zna Pan terminu „Odbitka Propagandowa”? [1]
- Z.P.: Nie. Nie znałem tego kryptonimu.
To była akcja odbicia „Jerzego” i tym hasłem operowaliśmy.
Z tym łącznikiem spotkałem się w Warszawie. Po wymianie poglądów na ten temat co się stało w Krakowie, mówiliśmy o przeniesieniu części moich ludzi do Warszawy. Dawali punkt oparcia, wyżywienie, broń i zajęcie.
A wracając do samej akcji, która rozegrała się błyskawicznie, bo to były wszystko sekundy – te strzały, bieg później, tutaj tej pierwszej grupy – dwóch uzbrojonych (ze stenem jeden, a drugi z pistoletem w ręce) i zaraz drugiej grupy. Ja też byłem z pistoletem i patrzyłem to w tamtą stronę, to w tę, nie wiedziałem skąd może to nadejść – byłem na bardzo głupiej pozycji, bo tu miałem Niemca i tam miałem Niemców, tam były strzały… Nie bardzo wiedziałem co mam dalej robić i jak się wydostać z tego całego ambarasu. Czy to już jest akcja, czy już przywieźli i tam się rozpoczęła cała sprawa? Takie rozwiązanie w ogóle nie było przewidziane w planach akcji. Takiego momentu nie zaplanowałem. Zakończenie.
Kiedy przebiegali moi chłopcy obok mnie, był moment rozmowy z tą I-szą grupą, a zaraz jeden z II-giej też krzyknął do mnie: „Koniec akcji!”, a do tych swoich, którzy mnie chcieli sprzątnąć: „Nie wygłupiaj się, to jest swój” i „Koniec akcji! Nieudana! Likwidujemy się! Wycofujemy się!”
[...]
- J.Cz.: Po wojnie rozmawiał pan z „Dąbrową” na temat akcji... Dlaczego nie doszło do odbicia?
- Z.P.: Najbardziej interesowaliśmy się nie tym, dlaczego nie doszło do odbicia, tylko co się stało, że nastąpiła strzelanina, że nastąpiła w naszym mniemaniu jakaś „wsypa”, dekonspiracja tej całej grupy.
- J.Cz.: Czy można dopuścić taką ewentualność, że strzelanina uprzedziła dowiezienie „Jerzego” na miejsce i tym samym uniemożliwiła dalszą akcję, a Niemcy, widząc co się dzieje, zabrali go z powrotem?
- Z.P.: Tak, i taką ewentualność dyskutowaliśmy, mogło tak być. Nie było ścisłej godziny akcji, był przedział czasowy. Pamiętam, że my czekaliśmy na posterunku przeszło godzinę. Nie wiem, albo czekaliśmy na końcową godzinę, albo na tzw. „drugi termin”, który często ustalało się dla bezpieczeństwa. Tak, że być może strzelanina pokrzyżowała trochę sprawę już przez Niemców rozpoczętą...
[Roman Heil]: Z tym, że ewentualne wywiezienie ojca w tamtą stronę raczej było wykluczone, bo taki dowóz mógłby nastąpić z więzienia przy ul. Poznańskiej [Pomorskiej ?], natomiast wątpliwe jest, żeby nastąpił z Montelupich, gdzie była szansa dawania cynków na zewnątrz przez siedzących razem, kontakty z łaźnią itp. Gdyby ojciec coś takiego w śledztwie sugerował, a Niemcy w to uwierzyli, to raczej przytrzymaliby go w Gestapo, a nie w więzieniu, tym na Montelupich.
- Z.P.: Od początku była taka sprawa, i wszyscy moi ludzie szli, bo wszyscy chcieli pomóc w odbiciu komendanta naszego. Trzeba do tego podejść także psychologicznie. To nie była akcja łatwa, ani taka ot sobie „spacerkiem”. Dlatego przecież i chętnych nie było wielu. Przecież „Jerzego” znało kilku ludzi, a nikt nie chciał się zgłosić, była akcja kto na ochotnika, gdyby nie było, to miał być wyznaczony, nie całkiem wiem przez kogo.
[Roman Heil]: Panie inżynierze, czyli można powiedzieć, że dla majora „Świdy” i dla jego adiutanta „Dąbrowy” ta sprawa była jedną z rutynowych akcji, do których spełnienia byli powołani jako grupa Kedywu. Natomiast dla was była to sprawa z pewnym sentymentem.
-Z.P.: Oczywiście, to była sprawa pełna ścisłej motywacji – odbijemy swego Komendanta. I cały czas dyskutowaliśmy nad tym, czy Niemcy pójdą na to, czy nie. Nikt nie myślał o żadnej strzelaninie...
[Roman Heil]: Z kolei wiemy, że ojciec wysłał 3 grypsy, prawdopodobnie w jednym z nich musiałby dać znać o tym, że będzie się starał skorzystać z tego przywileju. A to z kolei wymagałoby zdekonspirowania się, „odkrycia” swojej funkcji, a przez to narażenie rodziny.
[...]


[1] Dygresja – meldunek majora „Świdy” do dowódcy okręgu AK – Kraków o akcji na Botanicznej.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]


4.2.1. Informacje w katalogach miejsc pamięci
- Lubicz 27, róg Botanicznej - Symboliczny nagrobek pamięci czterdziestu rozstrzelanych 27 maja 1944 [2014 Sowiniec, Tablice i pomniki, Miejsca straceń, poz.26]
- Lubicz 29, ściana w podcieniu biurowca - Tablica upamiętniająca ofiary egzekucji [2014 Sowiniec, Tablice i pomniki, Miejsca straceń, poz.41]

***

4.2.2. [Rozynek, s. 30]

[...]
„Na ucho” powielano w nakładzie 150-200 egz. u St. Szczerby przy ul. Mikołajskiej 5, potem w mieszkaniu J. Wirtha, a także u J. Szewczyka przy ul. Staromostowej 2/4. W tym mniej więcej okresie obok „Na ucho” rozpoczęto powielać dwutygodnik przeznaczony dla młodzieży z Szarych Szeregów - „Czuwaj”, założony przez J. Szewczyka i redagowany przez grupę „Na ucho”. Pismo w myśl założeń programowych miało stanowić skuteczną konkurencję „Watry” w procesie oddziaływania na młodzież. Koniec działalności tej grupy nadszedł dość szybko. Aresztowany w łapance ulicznej E. Kolanko, czy to wskazał miejsce zebrania całej grupy, czy tez nieopatrznie miał przy sobie kartkę (sic!) z datą i miejscem spotkania, faktem jest, że gestapo w jakiś sposób poinformowane o ich zebraniu zjawiło się podczas jego trwania i z domu przy ulicy Grzegórzeckiej i Łazarza zabrało aresztowanych w dniu 8.V.1944 r.: J. Szewczyka, J. Wirtha, A. Kanię oraz komendanta Sz.Sz. E. Heila, rozstrzeliwując trzech pierwszych prawdopodobnie w dniu 27.V.1944 r. przy ul. Botanicznej.

***

4.2.3. Wroński Tadeusz, Kronika okupowanego Krakowa, Kraków 1974.

- 26.V.1944 - Żołnierze AK przebywając na ul. Botanicznej w związku z planowaną akcją odbicia płka J. Spychalskiego, którego - jak się spodziewano - miało tam przywieźć Gestapo na rzekome spotkanie z łącznikiem Komendy Głównej AK, natknęli się na patrol policji. Na wezwanie do zatrzymania się odpowiedzieli serią ze stenów, kładąc trupem przodownika policji ochronnej Schönwalda i członka policji pomocniczej - kierownika sekcji historycznej Ostinstitutu dr. Hoffa.[2258]
- 27.V.1944 - Przy ul. Botanicznej rozstrzelano 40 więźniów z więzienia Montelupich. Był to rzekomy odwet za zabicie przez patrol AK w dniu poprzednim 2 policjantów niemieckich.[2261]

***

4.2.4. Kurowska, Wiosenno-letnie aresztowania i ostatni okres działalności krakowskich Szarych Szeregów, w: Kurowska, Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5. [fragment]

Seria aresztowań, które doprowadziły do częściowego sparaliżowania działalności krakowskich Sz. Sz.. a które objęły K. Ch., grupę redaktorów, kompanię „Bartek” i Zawiszę rozpoczęła się w maju 1944 r.
[...]
W godzinach południowych tego samego dnia, w którym aresztowano Guzego policja niemiecka podjęła także próbę aresztowania Zbigniewa Pogana ps. Zbroja w miejscu jego pracy w biurach przy ul. Sławkowskiej („BC” przyprowadził tam kiedyś „Karola”). Na szczęście „Zbroja” akurat w tym dniu do pracy nie przyszedł. Zawiadomiony o wizycie gestapo zdecydował się opuścić Kraków i przejść do partyzantki. Funkcję dowódcy drużyny w I plutonie kompanii „Bartek” przekazał swemu dotychczasowemu zastępcy Tadeuszowi Ziemichódowi ps. Mazur.
Również z początkiem maja w nieznanych bliżej okolicznościach aresztowano Eugeniusza Kolankę, jednego z redaktorów prasy harcerskiej, po kilku dniach został on jednak wypuszczony na wolność.
8 maja 1944 r. dokonano aresztowania grupy redaktorów Szaro Szeregowej prasy i komendanta Chorągwi, Edwarda Heila w mieszkaniu Adama Kani ps. Akant przy ul. Grzegórzeckiej 14. Nie wiadomo do dziś jakie były przyczyny zebrania przy Grzegórzeckiej, można jedynie przypuszczać, że „Jerzy” któremu sprawy prasy bardzo leżały na sercu chciał przed opuszczeniem miasta ostatecznie uregulować stosunki między Szarymi Szeregami, a grupą redaktorów „Watry”, „Na ucho” i „Czuwaj”. Fakt, że „Jerzy”, któremu już w owym czasie ziemia dosłownie paliła się pod stopami, (tak, że zdecydował się po przekazaniu agend Komendy Chorągwi swemu najbliższemu współpracownikowi Adamowi Łukaszewskiemu, wyjechać z Krakowa i przejść do oddziałów partyzanckich), w owym zebraniu wziął udział świadczy o dużej randze mających tam zapaść decyzji.
Równocześnie zupełnie niezrozumiałym wydaje się fakt, że zebranie nie zostało odwołane lub przeniesione w inne miejsce po wiadomości o aresztowaniu Eugeniusza Kolanki, który był poinformowany o czasie i miejscu spotkania. Może wypuszczenie „Barda” wzbudziło przekonanie, że jego aresztowanie było kwestią przypadku i nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji, nie wiadomo.
Okoliczności aresztowania wyglądały następująco: o godz. 8.30 krytycznego dnia do lokalu Adama Kani przybyli Stanisław Szczerba „Linus”, J. Wirth „Mox” i J. Szewczyk „Szarzyński”. W parę minut po ich przyjściu lokal opuściła córka właścicielki mieszkania Lucyna L., która dowiedziawszy się, że Stanisław Szczerba obchodzi w tym dniu imieniny postanowiła przynieść mu kwiaty. Około pół godziny potem na zebranie przyszedł Eugeniusz Kolanko „Bard”, jakiś czas po nim do mieszkania wtargnęło gestapo. Kilkanaście minut później do drzwi lokalu zapukał „Jerzy”, mimo tłumaczeń, że jest tylko handlarzem i przyszedł sprzedać słoninę został wciągnięty do środka i ustawiony pod ścianą obok aresztowanych.
Niemcy spieszyli się, nie przeprowadziwszy nawet rewizji już po pół godzinie wyprowadzili wszystkich zatrzymanych i przewieźli ich na Pomorską. Stamtąd po zaledwie kilkugodzinnym przesłuchaniu, podczas którego podobno przedstawiono aresztowanym bezsporne dowody ich działalności antyhitlerowskiej m.in. komplet gazetki „Na ucho”, zostali przewiezieni do więzienia na Montelupich, gdzie w tym samym dniu widziała ich w łaźni więziennej, aresztowana jeszcze jesienią 1943 r., a pracująca w pralni więzienia, harcerka Anna Marszałek.
Niezwykłe szczęście dopisało dwóm niedoszłym uczestnikom zebrania na Grzegórzeckiej Stefanowi Jasińskiemu i Wincentemu Musze z Mościc, którzy na spotkanie spóźnili się i ostrzeżeni przez ludzi z ulicy o kotle urządzonym w domu, gdzie znajdował się lokal Adama Kani opuścili zagrożone miejsce.
Przyczyny aresztowania „Jerzego”, „Akanta”, „Barda”, „Linusa”, „Moxa” i „Szarzyńskiego” do dziś budzą wiele kontrowersji. Jedni są zdania, że „Bard” po wypuszczeniu na wolność 4.V. był inwigilowany i za nim właśnie gestapo trafiło do mieszkania Kani, inni posądzają o zdradę córkę właścicielki mieszkania Lucynę L., która wyszła w trakcie zebrania po kwiaty dla „Linusa”. Zagadka ta nie zostanie już przypuszczalnie nigdy wyjaśniona.
Faktem natomiast pozostaje, że krakowskie Szare Szeregi w wyniku aresztowania przy ul. Grzegórzeckiej poniosły niepowetowaną stratę, która zaważyła na dalszych losach organizacji. Aresztowanie głównych redaktorów „Watry”, „Na ucho” i „Czuwaj” uniemożliwiało wydawanie tych czasopism i było prawie jednoznaczne z końcem działalności wydawniczej Szarych Szeregów. Prawdziwą klęską i to nie tylko dla Szarych Szeregów, ale i AK było aresztowanie Edwarda Heila, który z racji pełnionych funkcji komendanta Ch. i zastępcy szefa BIP, a także posiadanych kontaktów i doświadczenia konspiracyjnego był osobą w wielu sprawach niezastąpioną. KO AK w Krakowie podjęła usilne starania w celu uwolnienia „Jerzego” z rąk gestapo. Próba odbicia Heila miała miejsce 26.V.1944 r. i była przeprowadzona przez oddziały Kedywu podokręgu rzeszowskiego pod dowództwem „Świdy”, oddziały Kedywu krakowskiego i grupę dywersyjną zgrupowania „Żelbet”. Cała ta grupa brała wcześniej udział w nieudanej próbie odbicia Komendanta Okręgu AK płk. Józefa Spychalskiego ps. Luty (być może dlatego Stanisław Dąbrowa-Kostka „W okupowanym Krakowie” utrzymuje, że akcja z 26.V.1944 była kolejną próbą uwolnienia „Lutego”). „Jerzy”, zgodnie z planem ułożonym przez niego, szefa BIP „Olgierda” i oficerów KO AK, na kilka miesięcy przed aresztowaniem („Jerzy” już wtedy czuł się bardzo niepewnie i liczył się z możliwością wpadki) miał po około 2 tygodniach przesłuchiwań zdradzić gestapo czas i miejsce swego spotkania z ważnymi osobistościami ruchu oporu. Jeśli Niemcy nabraliby się na to i przywieźli go na wskazane miejsce miał zostać odbity przez uprzedzonych wcześniej grypsem żołnierzy AK. Nie wiadomo dokładnie czy właśnie tak wyglądał w rzeczywistości realizowany plan akcji, w każdym razie przygotowana grupa dywersyjna oczekiwała „Jerzego” w rejonie ulic Mogilskiej, Lubicz i Botanicznej. Rozpoznać i wskazać Heila uczestnikom akcji miał specjalnie w tym celu zwerbowany Zbigniew Pogan, dowódca drużyny I plutonu kompanii „Bartek”, znający doskonale „Jerzego”.
Niestety, Niemcy Heila nie przywieźli, doszło natomiast do starcia patrolu Kedywu z dwoma hitlerowcami, w wyniku którego obaj Niemcy zostali zabici. Zmusiło to dowódcę grupy do odwołania akcji i natychmiastowego opuszczenia zagrożonych okolic.
W rezultacie nie tylko nie uwolniono Komendanta Krakowskiej Chorągwi, ale spowodowano krwawy odwet hitlerowców za zabicie dwóch Niemców. Dnia następnego tj. 27.V. przy ul. Botanicznej rozstrzela¬no 40 więźniów z więzienia Montelupich, wśród nich znalazł się także E. Kolanko „Bard”, „Jerzy”, „Mox”, „Linus”, „Akant” i „Szarzyński” zostali rozstrzelani 27 lub 28.V. na terenie obozu koncentracyjnego w Płaszowie, a ich nazwiska znalazły się na liście skazanych na śmierć z dn. 15.V.1944 r.
[...]

***

4.2.5. Andrzej Chwalba, Podziemie wojskowe: ZWZ-AK, w: Andrzej Chwalba, Dzieje Krakowa. Kraków w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 2002 [fragment]

[...]
W latach 1942-1943, aż do wiosny 1944, wsypy dotykały pojedyncze osoby oraz mniejsze środowiska, natomiast trzon krakowskiej konspiracji pozostawał w należytym stanie, tak jeśli idzie o komendę okręgu, jak i miasta. 24 III1944 w kocioł przy ul. Dietla 32 wpadli m.in. płk Józef Spychalski oraz mjr Stefan Sikorski, szef Oddziału I Sztabu Okręgu. Początkowo Niemcy nie zdawali sobie sprawy, że w ich rękach znalazł się komendant okręgu, bowiem kocioł był zastawiony na kogoś innego. Spychalski został osadzony na Monte, skąd przekazał gryps: Niemcy „mają wtyczki i podsłuch tel. Zwiększyć czujność wszędzie, gdyż za dużo wiedzą. Jeżeli chcecie mnie odbić, to b. łatwo, gdyż wiozą z Monte na Pomorską. Zwykle dwóch ludzi. Wystarczy Świda plus 3-4 ludzi, plus samochód”. Jak się okazało, odbicie nie należało do zadań wykonalnych. Policja już bowiem wiedziała, kto dostał się w jej ręce, zatem dobrze go pilnowała. Aresztowany Józef Spychalski miał być pomocny w pertraktacjach z KG AK na temat ewentualnego jej współdziałania w walce Niemców z Armią Czerwoną i zawieszenia broni. Z ramienia Gestapo rozmowy ze Spychalskim podczas śledztwa prowadził jeden z najbardziej bezwzględnych oficerów hitlerowskich Heinrich Hamann, który już od późnej jesieni 1943 r. próbował znaleźć drogę do akowskich sztabowców. Stale bez powodzenia.
Zgodnie z sugestiami Spychalskiego, AK przygotowywała projekt jego od¬bicia. Pojawił się nawet pomysł, by tę akcję skoordynować z atakiem bombowców RAF-u na dzielnicę niemiecką Krakowa, lecz KG AK go odrzuciła. Atak grupy szturmowej AK z formacji „Żelbetu” I, z udziałem por. kpt. Zenona Swobody („Świdy”), na Monte w celu uwolnienia Spychalskiego planowano początkowo na 8 maja. Planowano też akcję poza więzieniem z udziałem najlepszych łudzi dywersji podokręgu rzeszowskiego. Ostatecznie jedna z prób została podjęta 26 V 1944; zginęli Niemcy, lecz komendanta nie odbito. W grypsie Spychalski pisał: „Wiesław niech pamięta o wysyłaniu co miesiąc zapomogi dla rodziny. Żonę z dziećmi oddaję Panu Wiesławowi i Tarczy pod opiekę. Żona musi zmienić mieszkanie i nazwisko, i to szybko... W teczce u p. S są dwa mydełka z moim testamentem - wręczyć, nie rozcinając żonie.”
Po 24 marca Gestapo udało się wymusić zeznania na niektórych aresztowanych, co doprowadziło do dalszych wsyp. Aresztowania ułatwiło też przechwycenie archiwum okręgu z zaszyfrowanymi wnioskami awansowymi, z wnioskami o przyznanie „kawu” (czyli Krzyży Walecznych), które po rozszyfrowaniu posłużyły jako materiał dowodowy.

***

4.2.6. Uwagi [wg zestawienia Sowińca 2014]:
W dniu 27 maja 1944 pod murem, na zabudowanej obecnie parceli Niemcy dokonali publicznej egzekucji przez rozstrzelanie czterdziestu Polaków, więźniów przywiezionych z ul. Montelupich, w odwecie za zastrzelenie na ul. Lubicz dwóch niemieckich policjantów (Schönwalda i Hoffa), którzy w dniu 26 maja usiłowali zatrzymać żołnierzy krakowskiego Kedywu AK działających w akcji mającej na celu odbicie płk. Józefa Spychalskiego „Lutego”. Więźniowie mieli związane drutem ręce i zagipsowane usta. Ciała ofiar wywieziono w nieznane miejsce. Nazwiska ofiar figurują na „afiszu śmierci” z dn. 28 maja 1944. Wstrząsającą pisemną relację z miejsca kaźni bezpośrednio po egzekucji sporządziła Zofia Brunarska „Safonka”.
Ciesielski Michał z Krakowa; Gawęda Wincenty z Sułkowic; Gillert Jan z Krakowa; Gradziński Adam z Krakowa; Grzyb Stanisław z Krakowa; Grzybek Stanisław z Zawady; Heil Edward; Hołuj Jan z Myślenic; Hołuj Zbigniew; Hörner-Roithberg Eugeniusz z Koźmic Wielkich; Horniew Gregory; Jamrosz Bolesław ze Skawiny; Jarząbek Wojciech z Zawady; Jerzykiewicz Alfred z Myślenic; Jura Dominik z Krakowa; Kolanko Eugeniusz z Krakowa; Kozłowski Jan z Luborzycy; Książek Zygfryd z Krakowa; Lepoj Władysław ze Staniątek; Leśniak Jan z Krakowa; Makowski Bronisław; Marzec Piotr z Luborzycy; Michalski Stefan z Krakowa; Mucha Jan z Myślenic; Piotrowski Władysław z Krakowa; Połeć Zbigniew z Krakowa; Rembowski Zygmunt z Proszowic; Sala Stanisław z Sułkowic; Sala Władysław z Sułkowic (informacja niepewna) ; Słowik Kazimierz z Krakowa; Starczewski Augustyn z Krakowa; Stefański Kasper z Luborzycy; Straszewski Henryk z Krakowa; Sułek Władysław z Krakowa; Szczygieł Jan z Krakowa; Szewczyk Leopold z Krakowa; Szywała Zygfryd z Krakowa; Tochowicz Ryszard ze Słomnik; Trawiński Józef z Krakowa; Wójcikiewicz Karol z Krakowa; Wygona Czesław z Myślenic; Wygona Julian z Myślenic (?)



4.4. Bibliografia:

- Brunarska Zofia „Safonka”, Egzekucja przy Botanicznej, „Informator” Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej nr 55;
- Dąbrowa-Kostka Stanisław, Hitlerowskie afisze śmierci;
- Dąbrowa-Kostka Stanisław, W okupowanym Krakowie. Akcja Luty, Wydawnictwo MON 1972;
- Dąbrowa-Kostka Stanisław, Kombatancka karta porucznika „Gila”, „Zeszyty Historyczne” nr 8/2006, s. 58 i n.;
- Gąsiorowski, Kuler, s. 61-63.
- Tadeusz Grzesło „Okrza”, Egzekucja przy ul. Botanicznej w Krakowie. Relacja naocznego świadka, w: Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, nr 14/II.1995, s. 56
- Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5.
- Sowiniec, Tablice i pomniki. Miejsca straceń, poz.26 i 41
- Wroński Tadeusz, Kronika okupowanego Krakowa, Kraków 1974.


Bibliografia tablicy 1 [wg zestawienia Sowińca]:
- Z. Brunarska „Safonka”, Egzekucja przy Botanicznej, „Informator” Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej nr 55;
- S. Dąbrowa-Kostka, Hitlerowskie afisze śmierci;
- Idem, W okupowanym Krakowie; I
- Idem, Kombatancka karta porucznika „Gila”, „Zeszyty Historyczne” nr 8/2006, s. 58 i n.;
- Encyklopedia Krakowa, s. 976;
- Gąsiorowski, Kuler, s. 61-63.


 DO GÓRY   ID: 51913   A: pl         

11.
Dietla 32 - kwatera płk. Józefa Spychalskiego ps. „Luty”, komendanta krakowskiego okręgu AK, miejsce jego aresztowania 24.03.1944, które zapoczątkowało ciąg dalszych, prowadząc do rozbicia komendy okręgu. Tablica upamiętniająca płk. Józefa Spychalskiego.



3. Inskrypcja i metryczka tablicy

3.1. Tablica upamiętniająca płk. Józefa Spychalskiego
ul. Dietla 32, fasada kamienicy
Autor:
Inicjator: Stanisław Dąbrowa Kostka
Fundator:
Wymiary: 40 cm x 55 cm
Materiał: marmur
Data odsłonięcia: 20 listopada 1982

Inskrypcja:
[znak Polski Walczącej]
PŁK JÓZEF SPYCHALSKI / „LUTY” / KOMENDANT KRAKOWSKIEGO OKRĘGU / ARMII KRAJOWEJ / ZOSTAŁ W TYM DOMU 24 MARCA 1944 R. / ARESZTOWANY WRAZ Z OFICERAMI SZTABU / ZGINĄŁ ZAMORDOWANY PRZEZ NIEMCÓW // KRAKÓW DNIA 20.XI.1982.



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

Stanisław Dąbrowa-Kostka, Pomnik czynu zbrojnego żołnierzy Polski Walczącej, folder 1994.
Wmurowywanie tablic pamiątkowych w miejscach szczególnych
W Krakowie i okolicach, wbrew wylansowanej po wojnie i zakorzenionej niestety opinii, jest wiele miejsc godnych upamiętnienia. Problem ten długo nurtował środowiska kombatanckie, lecz realizacja - prócz fachowej i żmudnej działalności merytorycznej - wymagała ogromnego wysiłku w celu zdobycia środków finansowych oraz przezwyciężenia nieustających oporów ze strony czerwonej władzy i innych jeszcze czynników, niechętnie a nawet wrogo nastawionych do eksponowania patriotycznych pojęć i symboli. W takim klimacie, z pełną świadomością przeszkód, które przyjdzie pokonywać, podjął pracę zespół kombatantów z Oddziału Związku Inwalidów Wojennych Kraków-Śródmieście.
W ciągu jedenastu lat - od 1980 do 1990 - udało się nam samodzielnie, bądź wspólnie z innymi organizacjami kombatanckimi, wmurować na terenie Krakowa 11 tablic upamiętniających ważne, od zakończenia wojny z powodów politycznych spychane w zapomnienie, wydarzenia historyczne. Przygotowanie każdej takiej akcji polegało przede wszystkim na znalezieniu sponsorów chętnych do finansowania sprawy i na żmudnym kompletowaniu długiej serii zezwoleń, pozyskiwanych różnymi sposobami od wielu, nie zawsze dobrze usposobionych czynników władzy. Równocześnie zorganizowaliśmy 6 popularno-naukowych sesji historycznych. Ponadto przedstawiliśmy Radzie Miasta ponad 40 propozycji zmian nazw ulic w Krakowie, z których część - niestety zupełnie niezgodnie z naszymi koncepcjami - została uwzględniona.
19 maja 1984, w auli Polskiej Akademii Nauk zorganizowaliśmy sesję popularnonaukową poświęconą 65-leciu Związku Inwalidów Wojennych RP oraz 10-leciu Oddziału ZIW Kraków-Śródmieście. Przewodniczył prof. dr hab. Marian Zgórniak. Dorobek sesji, przede wszystkim zaś referaty studentów Wydziału Filozoficzno-Historycznego UJ - Waldemara Grabowskiego. Pawła Gugi i Andrzeja Przewoźnika - obejmujące problematykę od XVI wieku po czasy najnowsze, wraz z referatem dra Eugeniusza Halperna traktującym o 10-letniej działalności śródmiejskiego Oddziału ZIW i ciekawszymi głosami w dyskusji, ogłosiliśmy drukiem.


Tablica przy ulicy Dietla 36 w Krakowie
20 listopada 1982, przy ulicy Dietla 36 odsłoniliśmy tablicę pamiątkową o treści:
PŁK JÓZEF SPYCHALSKI
„LUTY”
KOMENDANT KRAKOWSKIEGO OKRĘGU
ARMII KRAJOWEJ
ZOSTAŁ W TYM DOMU 24 MARCA 1944 ARESZTOWANY WRAZ Z OFICERAMI SZTABU
+
ZGINĄŁ ZAMORDOWANY PRZEZ NIEMCÓW


W uroczystości uczestniczyła najbliższa rodzina płka „Lutego” - wdowa Eleonora Spychalska, siostra Aurelia Meinhardt i synowa Teresa Spychalska. Sesję naukową otworzył przewodniczący Oddziału Polskiej Akademii Nauk w Krakowie prof. dr hab. Jerzy Litwiniszyn. W podstawowym referacie zatytułowanym „Struktura organizacyjna i formy działania Krakowskiego Okręgu SZP-ZWZ-AK”, dobitnie podkreśliliśmy różnicę między obchodzoną właśnie 40-tą rocznicą przemianowania Związku Walki Zbrojnej na Armię Krajową a obchodami „rocznicy AK”, prostując tę fałszywą tezę, powszechnie lansowaną wtedy przez środki masowego przekazu i niestety grzecznie powtarzaną przez ośrodki naukowe.



4.1. Opracowania i relacje


4.1.1. Józef Bratko, Wielka wsypa dowódców, [w:] Józef Bratko, Gestapowcy. Kontrwywiad–konfidenci-konspiratorzy, KAW, Kraków 1990 (2 wyd.) [Rozdział VII, fragment]

Aresztowanie „Lutego” wstrząsnęło podziemiem. Zanim podjęto szczegółowe śledztwo, zlikwidowano najbliższe źródło zdrady, sądząc, że aresztowanie spowodował znany podziemiu konfident.
Rzeczywistych przyczyn klęski nie poznano. Gubiono się w domysłach. "Po aresztowaniu całego sztabu AK nastąpiła konsternacja, zamarcie, bezkrólewie - mówił Tadeusz Seweryn - wówczas to otrzymałem polecenie, aby dojść do tego, co to była za wsypa. Po przeprowadzeniu dochodzenia ustaliliśmy, że przyczyną aresztowania »Lutego« i innych była nieostrożność łączniczki, którą Niemcy śledzili, gdy szła do lokalu, w którym odbywało się zebranie sztabu. Było to moje niedopatrzenie, żeby wysyłać łączniczkę z meldunkiem w tym czasie".
Nieżyjący już dziś Tadeusz Seweryn nie podał bliższych szczegółów. W złożonej powojennej sytuacji w kraju, wobec nagonki na kadrę oficerską AK, aresztowań i tortur w celu wydobycia fałszywych zeznań, Seweryn zapewne świadomie wziął na siebie odpowiedzialność za wsypę. Być może w AK domyślano się powodów wpadki, ale mówienie o tym w czasie kiedy odbywał się proces Franciszka P., mogło rzucić cień na organizację, mającą przecież ogromne zasługi w walce z okupantem. Tego zaś nikt z nich nie chciał.
Ponieważ celem tej książki jest wyjaśnienie gier policyjnych, rozważyć należy i inną relację dotyczącą aresztowania „Lutego”, przekazaną już w latach siedemdziesiątych przez wyższego oficera sztabu głównego AK, płka Ludwika Muzyczkę. Według niego aresztowanie nastąpiło w domu pod numerem 32 przy ulicy Dietla w Krakowie, w mieszkaniu na pierwszym piętrze, należącym do Władysława Müllera. Otóż część tego mieszkania wynajmował szef I Oddziału Organizacyjnego Komendy Okręgu, przewodniczący Chłopskiej Organizacji Wolnościowej „Racławice”, mjr Stefan Sikorski. Lokal ten poleciła Sikorskiemu jego siostra stryjeczna Pelagia Lewińska, żona Mieczysława, założyciela PPR w Krakowie. Ale wtedy, kiedy nastąpiło aresztowanie, Lewińska już była wdową i od dwóch lat przebywała w obozie koncentracyjnym.
Stefan Sikorski posiadał fałszywe dokumenty na nazwisko Stefana Michalskiego, w organizacji zaś występował pod pseudonimem „Okoń”. Tym, co miało doprowadzić do aresztowania, było właśnie to nieprawdziwe nazwisko. Jak wykazały ustalenia kontrwywiadu, dozorca w tym domu trudnił się handlem obcą walutą. Jego wspólnikiem w tym procederze był bliżej nie znany mężczyzna, noszący również nazwisko Michalski. Zbieżność nazwisk dała początek nieszczęściu. Oto ów fragment relacji płka Ludwika Muzyczki:
„W dniu aresztowania do domu przy ulicy Dietla weszło trzech osobników w ubraniach cywilnych, którzy w szczegółowych badaniach wywiadu AK okazali się kripowcami. Przyczyną ich najścia na dom przy ulicy Dietla było przypuszczalnie doniesienie konfidenckie, z którego wynikało, że w domu tym waluciarz Michalski uprawia handel walutą. Przypadkowo w dozorcówce bawił poszukiwany Michalski, ale dozorca na zapytanie o Michalskiego, ratując swoją i jego skórę, wska¬zał na mieszkanie Stefana Michalskiego (Sikorskiego), o którego funkcji i powiązaniach konspiracyjnych zupełnie nie wiedział (...) Kripowcy polecili dozorcy, żeby ich tam bezzwłocznie zaprowadził, co poszukiwany waluciarz wykorzystał i opuścił zagrożony dom”.
W mieszkaniu Sikorskiego trwała właśnie narada z udziałem płka Józefa Spychalskiego, gospodarza i Tadeusza Łuczyńskiego „Boryny”. „W czasie, gdy w dozorcówce znajdowali się funkcjonariusze kripo - opowiadał płk Ludwik Muzyczka - »Okoń« poprosił »Lutego« o zwolnienie na przeciąg jednej godziny z narady w celu załatwienia prywatnej sprawy w mieście. W trakcie schodzenia w dół natknął się na idących do góry kripowców z dozorcą, który wskazując na niego powiedział: - To właśnie jest pan Michalski! Kripowcy rozkazali Michalskiemu (Sikorskiemu) zawrócić i zaprowadzić się do mieszkania (...) Drzwi otworzyła żona Michalskiego, którą jednak kripowcy odsunęli na bok i wpadli do środka. W mniejszym pokoju nad mapami i oleatami siedzieli »Luty« i »Boryna«. Tu też znajdowały się inne dokumenty sztabowe. Kripowcy po stwierdzeniu, że mają do czynienia ze sztabowcami, natychmiast rozkazali pod groźbą broni położyć się wszystkim oficerom na podłodze. Jeden z nich udał się do telefonu w celu zawiadomienia gestapo, drugi zajął stanowisko przy drzwiach wejściowych, trzeci z pistoletem gotowym do strzału pilnował leżących”.
Sytuacja była dramatyczna. Aresztowanie stało się faktem. Ale czy rzeczywiście spowodował je tylko przypadek, owa zbieżność nazwisk? Płk Muzyczka wyraźnie stwierdził, że „otworzyła żona Michalskiego, którą jednak kripowcy odsunęli na bok i wpadli do środka”. Czego się spodziewali, mając w swych rękach człowieka, którego poszukiwali; przecież Michalski szedł z nimi? Dlaczego dzwonili bezpośrednio do gestapo, pomijając własnych przełożonych w Kriminalpolizei przy ulicy Szlak 40? Co stało się z dozorcą? Pytań można po¬stawić więcej. Obraz sytuacji komplikuje dodatkowo relacja Janiny Sikorskiej, żony mjra „Okonia”, osoby bezpośrednio uczestniczącej w tym, co się stało tego dnia przy ulicy Dietla 32. „22 czy 23 marca Stefan miał spotkać się z »Lutym« i Jasiem Paneckim (konspiracyjne nazwisko Stefana Łuczyńskiego „Boryny” - przyp. J. B.) - pisze Sikorska - ale przedtem miał jakąś konferencję z Ludwikiem Wilczyńskim. »Luty« i Jaś przyszli i zaczęli pracę, ja zmywałam w kuchni naczynia. Nagle dzwonek. Otwieram, dwóch cywilnych Niem¬ców idzie wprost do naszego pokoju. Rozkazali »Lutemu« i Jasiowi położyć się, obszukali czy nie mają broni. Nie mieli. Ja przez cały czas myślałam o tym, co robić, żeby uratować Stefana. Różne pomysły przychodziły mi do głowy, czułam że niewykonalne. Drugi dzwonek. Otwieram. Stefan ze skutymi rękami i za nim dwóch gestapowców.
Wraz z „Lutym” aresztowano „Okonia” i „Borynę” oraz żonę Sikorskiego. Równocześnie zastosowano niezawodny manewr, urządzając w mieszkaniu kocioł, który trwał do 28 mar¬ca. Znowu zemścił się na konspiratorach brak elementarnego wręcz zabezpieczenia. Błędów było zresztą więcej. Dlaczego, na przykład, zebranie oficerów tak wysokiego szczebla dowodzenia, mających przecież niemałe doświadczenie konspiracyjne, odbywało się bez ubezpieczenia na zewnątrz, w mieszkaniu zajmowanym przez jednego z nich, na domiar złego rok wcześniej aresztowanego w Kielcach przez gestapo?
Sikorski pojechał do Kielc w połowie stycznia 1943 roku, w sprawach organizacyjnych. Był już wówczas jednym z dowódców „Racławic”. Aresztowano go w hotelu, skąd zabrano równocześnie wiele innych osób. Jego żona rozpoczęła zaraz starania o zwolnienie go. „W Kielcach poszłam do gestapo, udając kurę domową tłumaczyłam, że mąż przyjechał w celach zarobkowych, żeby zebrać zamówienie na namiastki her¬baty i inne przyprawy (pracował w hurtowni). Kazali mi na¬pisać podanie ze wszystkimi danymi. Napisałam”.
Na początku lutego Sikorski wyszedł na wolność. Wypada więc postawić następne pytanie: czy owe „dane” wypisane przez Janinę Sikorska, były jednoznaczne z informacjami składanymi przez jej męża? Nie wiadomo. Ale najpewniej w aktach policji pozostało sporo informacji, które później mogły posłużyć do zidentyfikowania „Okonia”.
W urządzony przez gestapowców kocioł przy ulicy Dietla wpadli kolejno: kpt. Wiesław Dawid „Tomasz” - szef kancelarii okręgu, Barbara Sadlik „Jola” i dr Irena Ciosińska „Stacha” - pracownice kancelarii okręgu, por. Bronisław Budykiewicz „Trzaska” - szef komórki przemysłu wojennego Komendy Głównej AK, Józef Siemek „Baca” - szef organizacyjny „Racławic”, dr Adam Gradziński „Adam”, por. Władysław Zakrzewski „Brzoza” - oficer Wydziału Przerzutów Komendy Głównej AK, mjr Alojzy Karczmarczyk „Wacław” - szef Wydziału Wojskowego, i jego córka. Aresztowano również Władysława Müllera, właściciela mieszkania.
Po tych aresztowaniach, które w rzeczywistości okazały się o wiele rozleglejsze, rozpracowanie dowództwa akowskiego okręgu znalazło się w punkcie nader interesującym; doszło mianowicie do bezpośredniej konfrontacji Hamanna i jego współpracowników z „Lutym” i jego otoczeniem. Hamann miał nieograniczone możliwości działania wobec aresztowanych, nie wyłączając drastycznych środków, bez względu na stopnie wojskowe i wysokie pozycje w hierarchii dowódczej.
Majora Karczmarczyka zamknięto najpierw na dwadzieścia cztery godziny w ubikacji, po czym dopiero zaciągnięto go do pokoju urzędnika na przesłuchanie. Gdy zaprzeczył przynależności do organizacji podziemnej, w pokoju zgasło nagle światło i po chwili zapalił się silny reflektor. Na kracie przedzielającej pokój Karczmarczyk zobaczył „rozpięty łachman »Okonia«„. Takie sformułowanie zapisał później pułkownik Muzyczka. „Okoń”, u kresu wytrzymałości fizycznej i psychicznej, potwierdził ich związki organizacyjne, wymieniał nazwiska, funkcje... Wtedy Kaczmarczyk zorientował się, że rozpracowanie znajduje się w stadium, kiedy wszelkie zaprzeczenia tracą sens.
Sytuacja „Lutego” po uwięzieniu była beznadziejna. Pomorska dysponowała wręcz nieprzebraną ilością dokumentów organizacyjnych AK, zagarniętych w lokalach konspiracyjnych, zeznaniami aresztowanych, a także materiałami ze źródeł pozaagenturalnych. Jak bardzo cenne byłyby dziś protokoły z tam¬tych przesłuchań, notatki o postępowaniu wobec aresztowanych, raporty od obserwujących pozostawionych jeszcze na wolności łudzi i nie zlikwidowane obiekty podziemia, protokoły konfrontacji, plany operacji śledczych... Ale akta te zaginęły wraz z całym archiwum krakowskiego gestapo.
O bogactwie zdobytych wówczas przez Sipo u. SD materia¬łów wiadomo z wielu źródeł. Jednym z nich jest powojenne zeznanie zakopiańskiego tłumacza gestapo, Bronisława Mazurkiewicza, o którym będzie jeszcze mowa dalej. Otóż w sporządzonym z tego przesłuchania protokole jest zdanie o tym, że na wiosnę 1944 roku wysłano Mazurkiewicza do Krakowa, gdzie przez trzy tygodnie, wraz z drugim urzędnikiem, porządkowali materiały znalezione „u jednego komendanta AK”. Wielka szkoda, że przesłuchujący go funkcjonariusz UB w Zakopanem nie wykorzystał okazji do pogłębienia tej informacji; zapewne nie zrozumiał, nie zdawał sobie sprawy z jej wagi. Mazurkiewicza powieszono, zaprzepaściwszy szansę na odtworzenie okoliczności aresztowania „Lutego”. Szczegółów zatem brak, zwłaszcza dotyczących okresu tuż po aresztowaniu, kie¬dy rozpracowanie nabrało nowego rytmu. Ogólne prawidła postępowania w takich wypadkach są jednak podobne, można więc przyjąć, że metoda pracy sipo raczej nie była zbyt skomplikowana. Wśród dokumentów, które zagarnięto, znajdowały się wnioski odznaczeniowe z komendy okręgu, pseudonimy czterystu siedemdziesięciu oficerów i pięciuset trzydziestu podoficerów Armii Krajowej. Te właśnie dokumenty rozszyfrowywał i opracowywał Mazurkiewicz. Niebawem aresztowania przekroczyły pół tysiąca ludzi. I trwały długo potem...



4.1.2. Stanisław Piwowarski, Okręg Krakowski Służby Zwycięstwu Polski – Związku Walki Zbrojnej – Armii Krajowej. Wybrane zagadnienia organizacyjne, personalne i bojowe [fragment]

Płk J. Spychalski miał w Krakowie kilka stałych i zastępczych kwater, m.in. przy ul, A. Madalińskiego 7 (u F. Ponickiego ps. „Szymon”), przy ul. Karmelickiej 45 (u Maryli Starowieyskiej ps. „Prawdzic”), przy ul. Sławkowskiej (u inż. Kazimierza Rozwadowskiego), przy ul. A. Potockiego (u dr Franciszka Marcyanika) i na Widoku (u Marii Juliuszowej Tarnowskiej).
Niezbędne potrzebne pozory zatrudnienia dawała mu fikcyjna posada buchaltera w Hurtowni Farb i Chemikalii „Farbola” przy ul. Długiej 22 prowadzonej przez F. Ponickiego. Nosił wówczas nazwisko „Józef Szymborski”.
Właściciel „Farboli” na polecenie Komendanta Okręgu w końcu 1943 r. zorganizował przedsiębiorstwo przewozowe, posiadające początkowo jeden, a w końcu trzy samochody ciężarowe. Samochody te byty używane przede wszystkim do celów konspiracyjnych Okręgu.
Do zaufanych współpracowników płk. J. Spychalskiego należeli: szef „Uprawy”- „Tarczy” L. Krzeczunowicz ps. „Express”-”Roland”, płatnik Komendy Okręgu rtm: rez. Zygmunt Wielopolski ps. „Wiesław” (ordynat dóbr Chroberz) i adiutant ppor. Wacław Bniński ps. „Wioślarz”-”Roman” (który na bieżąco opiekował się rodziną komendanta).
24 III 1944 r. płk J. Spychalski został aresztowany w kamienicy przy ul. J. Dietla 32, w mieszkaniu nr 9 wynajmowanym przez mjr. S. Sikorskiego (noszącego fałszywe nazwisko „Stefan Michalski”) od nauczycielki Heleny Müllerowej wdowy, zamieszkałej wraz z synem, instruktorem instytucji gospodarczych mgr. Władysławem Müllerem).
Aresztowanie to, mimo istnienia kilku wersji przyczyn ujęcia przez Gestapo Komendanta Okręgu, było najzupełniej przypadkowe, jak to wynika z ustaleń kontrwywiadu AK i ze zweryfikowanych współcześnie, przez autora nin. tekstu, faktów i ich powiązań. Autor odrzucił w sposób jednoznaczny wszystkie wersje aresztowania upowszechniane przez Józefa Bratkę w jego książce pt. „Gestapowcy” i dał temu wyraz w pracy pt. „Aresztowanie płk. „Lutego”. [1]
W kocioł zorganizowany 24 i 25 III przez policję w mieszkaniu H. Müllerowej oprócz płk. „Lutego” „wpadli”: mjr S. Sikorski, jego żona, kierowniczka organizacji kobiecej ChOW „Racławice” w Okręgu Janina Sikorska ps. „Mirska”, szef Wydziału Zrzutów Lotniczych Okręgu mjr Stefan Łuczyński ps. „Sawa”-”Karp”-”Boryna”, szef Wydziału Wojskowego ppłk A. Karczmarczyk ps. „Wacław”-”Zośka”, jego kilkunastoletnia córka Zofia, szef sanitarny Okręgu kpt. cz. w. dr A. Gradziński ps. „Adam”, zastępca szefa Pionu Przemysłu Wojennego Delegatury Rządu i Komendy Głównej AK por. Bronisław Budkiewicz (Kennkarta na Andrzej Koperowski) ps. „Bronisław”, członek Centralnego Komitetu ChOW „Racławice”, jednocześnie członek referatu zrzutów lotniczych Obszaru Warszawskiego AK ppor. Władysław Zakrzewski (j.w. na Henryk Wiśniewski) ps. „Brzoza”, szef Wydziału Organizacyjnego ChOW „Racławice” Okręgu i przewodniczący tej grupy w Myślenicach Józef Siemek ps. „Baca” i łączniczka Anna Gawłowska ps. „Basia”. W mieszkaniu nr 9 zostali jeszcze aresztowani bez związku z wyżej wymienionymi, znajomi W. Müllera, sprzątaczka (zamieszkała w sąsiedniej kamienicy), mleczarka i listonosz.
25 III w mieszkaniu przy ul. Starowiślnej 36 Gestapo aresztowało szefa kancelarii sztabu Komendy Okręgu plut. pchor. Wiesława Dawida ps. „Tomasz”, a w kilka godzin później przy ul. W. Stwosza 22/5 dwie jego współpracownice dr Irenę Ciosińską ps. „Stacha” i przy ul. Chocimskiej 9/4 Barbarę Sadlik ps. „Jola”.
W świetle obecnych ustaleń wiadomo, że plut. pchor. „Tomasz” oddał w ręce Gestapo zaszyfrowane listy odznaczeniowe, zawierające 470 nazwisk oficerów i 530 nazwisk podoficerów, stające się po złamaniu szyfru podstawa do szerokich aresztowań, dokonanych w Okręgu z początkiem lipca. Z odkrytej podczas rewizji skrytki w mieszkaniu „Stachy” zabrano również listę odznaczeniową żołnierzy Obwodu Myślenickiego AK. Stała się ona przyczyną aresztowań członków AK na Zarabiu w Myślenicach, podczas których „wpadł” szef Szefostwa Produkcji Konspiracyjnej mjr inż. Leon Daroszewski ps. „Andrzej”, a w ręce Gestapo dostały się inne kompromitujące materiały, dekonspirujące niektóre wytwórnie i montownie „Ubezpieczalni”.

Ujętych w kotle i w innych lokalach żołnierzy AK przewieziono do siedziby komendanta Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa Dystryktu Krakowskiego przy ul. Pomorskiej 2 i do Więzienia Montelupich. Gestapo stosunkowo szybko ustaliło, że posiada w swoich rękach samego Komendanta Okręgu, którego cały czas w trakcie więzienia tytułowano „generałem”.

Bezpośrednio po aresztowaniu Komendanta Okręgu Reichssicherheitshauptamt (Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy) w Berlinie skierował do Krakowa specjalnego wysłannika wydziału IV-D-2, być może Harro Thomsena kierownika Referatu RSHA. Przesłuchania, właściwie rozmowy z płk. J. Spychalskim, a od pewnego momentu także z ppłk. A. Karczmarczykiem, odbywały się przy aktywnym udziale Wyższego Dowódcy Policji i SS gen. W. Koppego. Zadaniem Niemców było przekonać Komendanta Okręgu, że sytuacja 1944 r. stała się diametralnie odmienna od okresu 1939 r. i wojska niemieckie powstrzymując Armię Czerwoną działają teraz w interesie Polaków.

Podstawowym celem, który stal przed emisariuszem z Berlina było zneutralizowanie AK, uzyskanie zawieszenia broni, na wspólnej platformie negatywnego stosunku wobec komunizmu i państwa sowieckiego. Ze strony przedstawiciela centrali w Berlinie naciskano, aby płk „Luty” utworzył spośród żołnierzy AK Legion Antybolszewicki i stanął na jego czele. Komendant Okręgu sugestię tę zdecydowanie odrzucił. Jednak na żądanie wyższych oficerów policji niemieckiej i za zezwoleniem płk. J. Spychalskiego dwukrotnie wyszedł z więzienia i wyjechał na kontakt w tej sprawie do Komendy Głównej AK w Warszawie ppłk A. Karczmarczyk. Wyprawy te zakończyły się dla Niemców negatywnie. Komenda Główna propozycji i rozmów nie podjęła. Ppłk A. Kaczmarczyk pozostał w Warszawie.
Bliscy współpracownicy Komendanta Okręgu: mjr S. Sikorski i kpt. cz.w. A. Gradziński zostali rozstrzelani dnia 27 V w zbiorowej egzekucji - przy zbiegu ulic Lubicz i Botanicznej. W sierpniu do obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen zostali skierowani: por. B. Budkiewicz (Gestapo nie udało się ustalić jego tożsamości), ppor. W. Zakrzewski, mjr. S. Łuczyński i W. Müller. Obóz przeżył i powrócił do Krakowa tylko ostatni. W lipcu do Ravensbrück wywieziono „Stachę” i „Jolę”; obydwie przeżyły. J. Sikorską gestapo wypuściło z więzienia „na wabia”. Wykorzystując nieuwagę swego „anioła stróża” zbiegła ona z Krakowa do Warszawy; wojnę przeżyła. Za poręczeniem Kreislandwirta, uproszonego o taką interwencje przez kierownictwo Stacji Oceny Nasion Izby Rolniczej w Krakowie, została zwolniona A. Gawłowska (asystentka tej instytucji). Dobrze tłumaczyła się w śledztwie i nie miała przy sobie nic kompromitującego. J. Siemek zwolnienie swoje zawdzięczał „łapówce” pieniężnej. Z końcem lipca zwolniono z Montelupich także „Tomasza”. Zamieszkał w swoim dawnym mieszkaniu i przystąpił do pracy w Zarządzie Miasta. Przeżył wojnę i przeniósł się na Śląsk. Inne osoby zatrzymane, bez związku z aresztowanymi, odzyskały wolność po kilku dniach lub tygodniach.


[1] Krytyczne omówienie wersji aresztowania przedstawionych zwłaszcza przez J. Bratkę w książce pt. Gestapowcy, zostało przedstawione w opracowaniu pt. Aresztowanie” płk. „Lutego”, masz, s. 60 (w druku).



4.1.3. Stanisław Piwowarski, Spychalski Józef (biografia), [w:] "Informator Miechowski", www.miechow.info (31 X 2009)

[...]
24 III 1944, około godz. 17.00 Spychalski został aresztowany w kamienicy przy ul. J. Dietla 32, w mieszkaniu nr 9, wynajmowanym przez mjr S. Sikorskiego (noszącego fałszywe nazwisko Stefan Michalski) od nauczycielki Heleny Müllerowej, wdowy, zamieszkałej wraz z synem Władysławem.
Aresztowanie to, mimo istnienia kilku wersji przyczyn ujęcia komendanta Okręgu, było najzupełniej przypadkowe, jak to wynika z dawnych ustaleń kontrwywiadu AK i współcześnie zweryfikowanych faktów i ich powiązań. W sposób jednoznaczny należy odrzucić wersje aresztowania, upowszechniane przez Józefa Bratkę w książce „Gestapowcy”. Policja niemiecka, poszukując osób związanych z „czarnym rynkiem” w Krakowie, o których donosił meldunek anonimowego informatora, nie przypuszczała, że w jej ręce dostanie się komendant Okręgu. Po latach zeznał to zastępca szefa krakowskiego Gestapo, Heinrich Hamann.
W kocioł, zorganizowany przez policję w mieszkaniu Müllerów 24 III oprócz S. dostali się: mjr S. Sikorski, jego żona Janina, pseud. Mirska, kierowniczka organizacji kobiecej Okręgu ChOW „Racławice”, inspektor Inspektoratu Rejonowego Mielec mjr Stefan Łuczyński, pseud. Sowa, Karp, zaś następnego dnia dalsze osoby: szef Wydziału Wojskowego Okręgu ppłk A. Kaczmarczyk, pseud. „Wacław”, jego kilkunastoletnia córka Zofia, szef sanitarny Okręgu dr A. Gradziński, pseud. Adam, zastępca szefa Pionu Przemysłu Wojennego Delegatury Rządu i Komendy Głównej AK por. Bronisław Budkiewicz (kenkarta na nazwisko Andrzej Koperowski), pseud. Bronisław, członek Centralnego Komitetu ChOW „Racławice” a jednocześnie pracownik referatu zrzutów lotniczych Obszaru Warszawskiego AK ppor. Władysław Zakrzewski (używane nazwisko Henryk Wiśniewski), pseud. Brzoza, kierownik Wydziału Organizacyjnego Okręgu ChOW „Racławice” i przewodniczący grupy tej organizacji w Myślenicach Józef Siemek, pseud. Baca oraz łączniczka Oddziału I sztabu Komendy Okręgu i ścisłego kierownictwa Okręgu ChOW „Racławice”, Anna Gawłowska, pseud. Basia. W mieszkaniu tym, bez związku z wyżej wymienionymi zostali jeszcze aresztowani Hieronim i Maria Noworytowie z Tarnowa (znajomi Müllerów), zamieszkała w sąsiedniej kamienicy sprzątaczka, mleczarka i listonosz.
25 III w mieszkaniu przy ul. Starowiślnej 36/2 Gestapo aresztowało szefa kancelarii Oddziału I sztabu Komendy Okręgu plut. pchor. Wiesława Dawida, pseud. Tomasz, a w kilka godzin później dwie jego współpracownice – przy ul. Wita Stwosza 22/5 szyfrantkę i archiwistkę dr Irenę Ciosińską, pseud. Stacha i przy ul. Chocimskiej 9/5 łączniczkę i archiwistkę Barbarę Sadlik, pseud. Jola. W świetle dokonanych ustaleń wiadomo, że plut. pchor. „Tomasz” oddał w ręce Gestapo zaszyfrowane listy odznaczeniowe, zawierające nazwiska 470 oficerów i 530 podoficerów, które dopiero po złamaniu szyfrów stały się podstawą do szerokich aresztowań, dokonanych w Okręgu z początkiem lipca. Z odkrytej podczas rewizji skrytki w mieszkaniu dr I. Ciosińskiej zabrano również listę odznaczeniową Obwodu Myślenickiego AK. Stała się ona przyczyną aresztowań członków AK na Zarabiu w Myślenicach, podczas których ujęto również kierownika Szefostwa Produkcji Konspiracyjnej Okręgu krypt. „Ubezpieczalnia”, mjr inż. Leona Daroszewskiego, pseud. Andrzej. W posiadanie Gestapo weszły inne kompromitujące materiały, dekonspirujące niektóre wytwórnie i montownie „Ubezpieczalni”.
Od 21 III Spychalski nocował w mieszkaniu Marii Starowieyskiej, pseud. Prawdzic. 23 III wieczorem spotkał się ze swym adiutantem, plut. pchor. W. Bnińskim, ustalając program swych zajęć na dzień następny. 24 III przed południem spotkał się też z kierownikiem Oporu Społecznego, dr Tadeuszem Sewerynem, pseud. Białowąs, następnie zaś, niedługo po godz. 13.00 przybył na ul. Starowiślną 19, gdzie przejrzał pocztę, biuletyny prasowe i nieco odpoczął. O godz. 16.00 wyszedł do mieszkania mjr S. Sikorskiego, noszącego nazwisko S. Michalski. Odchodząc stwierdził, że po odprawie ewentualnie zajdzie do F. Ponickiego na ul. Długą 22, skąd przed 21.00 powróci na ul. Karmelicką 45. Wobec faktu, iż nie pojawił się na kwaterze wieczorem i rano dnia następnego, adiutant zawiadomił o tym o godz. 945 szefa Sztabu Komendy Okręgu i podjął próbę wyjaśnienia okoliczności zaginięcia komendanta Okręgu. W południe w sztabie wiadomo już było o aresztowaniach i przedsięwzięto działania dla zabezpieczenia biura szyfrów, biura płatnika, kwater i lokali odpraw. Na kontakt alarmowy do Komendy Głównej AK w Warszawie nocą z 25 na 26 III 1944 wysłano pociągiem Zofię Michałowską, pseud. Krystyna, łączniczkę Oddziału V(k) sztabu Komendy Okręgu, która przekazała meldunek o aresztowaniach i przerwanej łączności sztabu z Oddziałem I, a równocześnie zawiadomiła o aresztowaniu komendanta Podokręgu Rzeszowskiego, któremu podlegał inspektor Inspektoratu Rejonowego Mielec. Ujętych w kotle i w innych lokalach przewieziono do siedziby komendanta Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa Dystryktu Krakowskiego przy ul. Pomorskiej 2 i do więzienia przy ul. Montelupich. Stosunkowo szybko Gestapo ustaliło, że ma w swoich rękach samego komendanta Okręgu, którego cały czas w trakcie przesłuchań tytułowano „generałem”. Bezpośrednio po aresztowaniu S. Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy (Reichssicherheitshauptamt, RSHA) w Berlinie skierował do Krakowa specjalnego wysłannika swego Wydziału IV-D-2. Był to być może Harro Thomsen, kierownik Referatu IV DZ RSHA. Przesłuchanie, a właściwie rozmowy z S., a od pewnego momentu także z ppłk. A. Kaczmarczykiem, odbywały się przy aktywnym udziale Wyższego Dowódcy Policji i SS, gen. Wilhelma Koppego. Zadaniem Niemców było przekonać komendanta Okręgu Krakowskiego, że sytuacja w 1944 stała się całkowicie odmienna niż w 1939 i wojska niemieckie, powstrzymując Armię Czerwoną działają w interesie Polaków. Przez osobę S. pragnęli oni dotrzeć za wszelką cenę do Komendy Głównej AK z propozycją skierowania wszystkich wysiłków polskiego podziemia przeciwko Armii Czerwonej i polskim siłom lewicowym, lub przynajmniej zajęcia przez AK choćby częściowo neutralnego stanowiska. Naciskano także, by S. zgodził się utworzyć spośród żołnierzy AK Legion Antybolszewicki i stanął na jego czele. Komendant Okręgu sugestię tę zdecydowanie odrzucił. Jednak na żądanie wyższych oficerów policji niemieckiej i za jego zezwoleniem wyszedł z więzienia i wyjechał do Warszawy ppłk A. Kaczmarczyk, by nawiązać kontakt w tej sprawie. Ceną jego wyjazdu było uwolnienie córki. Wyprawy te skończyły się dla Niemców negatywnie. Komenda Główna AK propozycji i rozmów nie podjęła. Ppłk A. Kaczmarczyk pozostał w Warszawie. Kontakt z szefem Biur Wojskowych uzyskał około 10 IV 1944. S. chciał wykorzystać tę inicjatywę do ostrzeżenia swego sztabu, Komendy Głównej AK i dla zyskania na czasie w celu przygotowania odbicia go oraz innych aresztowanych. Jego upozorowane spotkanie z wysłannikiem Komendy Głównej AK stwarzało szansę przeprowadzenia takiej akcji, co było jednak aktualne tylko do 15 IV. Do Warszawy dostarczono gryps, napisany przez niego w więzieniu (cela 151, piętro II) i wysłany 29 III 1944, zawierający następujące stwierdzenia: w ręce nieprzyjaciela dostały się archiwa Oddziału I sztabu Komendy Okręgu; zagrożone zostały „Ubezpieczalnia” i ChOW „Racławice”; należy ostrzegać awansowanych i odznaczonych. S. sugeruje w nim, aby akcję jego odbicia przeprowadzić w trakcie przewożenia go z więzienia do gmachu Gestapo przy ul. Pomorskiej 2, gdy po powrocie z Warszawy będzie się tam udawał ppłk A. Kaczmarczyk. Była w nim również wzmianka, że S. opiekunami rodziny mianował „Romana”, „Wiesława” i „Expressa”. Wielką troskę o los S. wykazywali związani z nim oficerowie Komendy Głównej AK, m.in. płk Antoni Sanojca, pseud. Kortum, mjr Janina Karaś, pseud. Bera, mjr Ludwik Muzyczka, pseud. Benedykt. Inicjując akcję odbicia zwracano jednak uwagę na podjęcie w Krakowie maksymalnych środków ostrożności.
Podczas gdy hitlerowcy oczekiwali na reakcję Komendy Głównej AK na propozycje, zawiezione do Warszawy przez ppłk A. Kaczmarczyka, w Krakowie podejmowano przygotowania do uwolnienia z rąk niemieckich komendanta Okręgu i jego towarzyszy.
[...]



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]


4.2.1. Stanisław Dąbrowa-Kostka, Akcja „Luty”, [w:] Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, 1972 [fragment]

[...]
Rezultaty tego najefektywniejszego okresu walki z okupantem hitlerowskim na ziemi krakowskiej i rzeszowskiej były w znacznym stopniu zasługą płka „Lutego”, który ogromnym nakładem wysiłku przygotował teren, ludzi i środki. Niestety, sam tego okresu nie doczekał: 24 marca 1944 r. został aresztowany przez Gestapo. Równocześnie hitlerowcy ujęli kilkunastu innych oficerów pełniących ważne funkcje w konspiracji.
Decyzja odbicia płka „Lutego” podjęta została niezwłocznie. Na dowodzącego akcją wyznaczono szefa Kedywu Podokręgu Rzeszów por. „Świdę”, który natychmiast wraz z grupą swych ludzi przybył do Krakowa. Na miejscu podporządkowano mu wszystkie zdolne do akcji oddziały własne. Były to dyspozycyjne oddziały Kedywu pozostające pod bezpośrednimi rozkazami ppłka dra „Jaremy” oraz patrole dywersyjne i zespoły noszącego kryptonim „Żelbet” Odcinka II Obwodu AK Kraków-Miasto. W miarę rozwoju przygotowań, które trwały aż do pierwszych dni czerwca 1944 roku, ściągane były z terenu Podokręgu Rzeszów doskonałe zespoły bojowe dywersji inspektoratu rzeszowskiego.
[...]

***

4.2.2. Chwalba Andrzej, Kraków w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002, Dzieje Krakowa, t. 6 [fragment]

W latach 1942-1943, aż do wiosny 1944, wsypy dotykały pojedyncze osoby oraz mniejsze środowiska, natomiast trzon krakowskiej konspiracji pozostawał w należytym stanie, tak jeśli idzie o komendę okręgu, jak i miasta. 24 III 1944 w kocioł przy ul. Dietla 32 wpadli m.in. płk Józef Spychalski oraz mjr Stefan Sikorski, szef Oddziału I Sztabu Okręgu. Początkowo Niemcy nie zdawali sobie sprawy, że w ich rękach znalazł się komendant okręgu, bowiem kocioł był zastawiony na kogoś innego. Spychalski został osadzony na Monte, skąd przekazał gryps: Niemcy „mają wtyczki i podsłuch tel. Zwiększyć czujność wszędzie, gdyż za dużo wiedzą. Jeżeli chcecie mnie odbić, to b. łatwo, gdyż wiozą z Monte na Pomorską. Zwykle dwóch ludzi. Wystarczy Świda plus 3-4 ludzi, plus samochód”[1]. Jak się okazało, odbicie nie należało do zadań wykonalnych. Policja już bowiem wiedziała, kto dostał się w jej ręce, zatem dobrze go pilnowała. Aresztowany Józef Spychalski miał być pomocny w pertraktacjach z KG AK na temat ewentualnego jej współdziałania w walce Niemców z Armią Czerwoną i zawieszenia broni. Z ramienia Gestapo rozmowy ze Spychalskim podczas śledztwa prowadził jeden z najbardziej bezwzględnych oficerów hitlerowskich Heinrich Hamann, który już od późnej jesieni 1943 r. próbował znaleźć drogę do akowskich sztabowców. Stale bez powodzenia.


[1] Tamże, s. 31-32. Zob. bliżej Józef Spychalski (biogram). Dziękuję panu S. Piwowarskiemu za umożliwienie mi zapoznania się z wydrukiem komputerowym tekstu jego autorstwa.



4.4. Bibliografia

Bibliografia [wg katalogu Sowińca]:
- Adamczewski, Kraków, s. 273;
- Czapczyńska, Inwentaryzacja, t. II;
- Gąsiorowski, Kuler, s. 16;
- S. Piwowarski, Płk. Józef Spychalski „Luty”, „Krzysztofory. Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego Miasta Krakowa” 2003, nr 21;
- Pomnik Czynu Zbrojnego Polski Walczącej, s. 12-13;
- Przewodnik, s. 356;
- Tucholski, Cichociemni.


 DO GÓRY   ID: 51754   A: pl         

12.
Długa 12 – miejsce zamachu na Ukraińca Michała Pankowa, współpracownika gestapo, dokonanego 12.10.1943 przez cichociemnych Ryszarda Nuszkiewicza ps. Powolny i Henryka Januszkiewicza ps. Spokojny, żołnierzy krakowskiego Kedywu AK;



2.2. Opis sytuacyjny miejsca

Brama przechodnia
W używanym przez konspiratorów spisie przejść z ulicy na ulicę przez sienie, podwórza i parcele (tzw. sklepy rejonowe) jest zapisane przejście Długa 12 - Krowoderska 9.




4.2. Wzmianki w opracowaniach [chronologicznie]


4.2.1. Polakożercy i szpicle w: Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, 1972

Nacjonalista ukraiński Michał Pańkow od wielu lat pozostawał na usługach hitlerowskiej służby bezpieczeństwa. Używany do brudnej roboty miał na swoim koncie nie byle jakie zasługi. Stary agent V kolumny uczestniczył w składzie 89 pułku Standarte-SS dnia 25 lipca 1934 r. w nieudanym puczu hitlerowskim w Austrii biorąc udział w zamachu na pałac Metternicha w Wiedniu i morderstwie kanclerza dra Engelberta Dolfussa. Michał Pańkow nie wzdragał się przed wykonaniem żadnego rozkazu. Był postrachem nie tylko dla Polaków. Bali się go także i Niemcy.
W wyniku zbrodniczych poczynań na okupowanych terenach polskich Pańkow zarobił sobie na wyrok śmierci wydany przez podziemny Sąd Specjalny. Nie ulegało wątpliwości, że wykonanie tego wyroku będzie sprawą bardzo trudną. Zadanie powierzono więc cichociemnym: por. „Powolnemu” i por. „Spokojnemu”.
Z końcem września 1943 r. poddano hitlerowca ścisłej obserwacji. W rozpoznaniu uczestniczyli harcerze kierowanego przez „Jacka” podgórskiego Roju Szarych Szeregów, który wkrótce potem zlikwidowany został przez Gestapo. Młodziutkie dziewczęta i chłopcy z entuzjazmem wykonywali powierzone im zadania i wywiązywali się z nich znakomicie.
W krótkim czasie zebrano potrzebne informacje. Pańkow mieszkał w Krakowie przy ulicy Długiej 23. Oficjalnie pracował w Arbeitsamcie. Niemal codziennie wychodził z domu około godziny 8.00 zmierzając w kierunku Rynku, odwiedzał znajdującą się wówczas przy ulicy Długiej kawiarnię Noworolskiego, od czasu do czasu wstępował przy Sławkowskiej do sklepu Hamerlaka. Był podejrzliwy i ostrożny.
Obaj cichociemni znali jego twarz z fotografii dostarczonej przez kontrwywiad. Od harcerzy uzyskali dokładny opis jego sylwetki.
Analiza zebranego materiału pozwoliła na dokonanie wyboru odpowiedniego miejsca akcji. „Powolny” uznał, że najłatwiej będzie można wykonać zadanie w klatce schodowej domu, w którym mieszkał Pańkow. Zamierzał, ubezpieczony przez „Spokojnego”, zaatakować rankiem, gdy hitlerowiec będzie szedł do pracy.
Z początkiem października spadochroniarze czekali ponad godzinę zaczajeni, na schodach, powyżej mieszkania esesmana. Przechodzący lokatorzy domu obrzucali ich podejrzliwymi spojrzeniami. Spoza jakichś drzwi dochodziły dźwięki fortepianu. Ktoś grał marsza żałobnego Chopina. Niestety, mimo tak stosownej muzyki tego dnia wyrok nie został wykonany; Pańkow nie wyszedł, a dłuższe oczekiwanie groziło dekonspiracją.
Na wszelki wypadek przez kilka dni cichociemni nie pokazywali się na Długiej. Ponownie udali się tam dopiero 12 października. Nie wchodzili już do domu. „Powolny” spacerował na trasie, którą Pańkow zwykł iść do Rynku. Z przeciwległego chodnika „Spokojny” sygnalizować miał mu błyskiem kieszonkowego lusterka, iż esesman nadchodzi.
Tym razem nie czekali długo. Pańkow wyszedł z bramy w towarzystwie młodej i ładnej kobiety. Na smyczy prowadził ogromnego wilczura...
„Spokojny” mignął w umówiony sposób lusterkiem, lecz akurat odwrócony plecami „Powolny” nie przejął sygnału, a gdy się odwrócił, esesman był już bardzo blisko. Cichociemny zorientował się błyskawicznie. Twarz Pańkowa znał dobrze z fotografii i nie miał żadnych wątpliwości. Raz jeszcze rzucił okiem na kolegę. „Spokojny” sygnalizował dalej. „Powolny” przepuścił hitlerowca obok siebie, a po paru krokach zawrócił...
Kilkakrotnie strzelił z bliska. Pańkow runął. Kobieta podniosła histeryczny krzyk. Pies przywarował, a w moment potem jak strzała prysnął do ucieczki. Uciekali również we wszystkich kierunkach przerażeni strzałami przechodnie.
Spadochroniarze z pistoletami w rękach wpadli w przechodnią bramę kamienicy nr 12. Ktoś napotkany skamieniał, wezwany do ucieczki nie pisnął słowa i nie ruszył się z miejsca. Tuż po wyjściu na Krowoderską natrafili na niemieckiego oficera, który na widok wymierzonych pistoletów pomknął co sił w kierunku Plant nie oglądając się do tyłu.
Ukryli broń i podeszli do ulicy Karmelickiej. Stamtąd dalszą drogę odbyli tramwajem. Wkrótce otrzymali wiadomość, że Pańkow padł na miejscu. Znakomite wyszkolenie cichociemnych zdało praktyczny egzamin.
[...]

***

4.2.2. Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, WL 1972

12.X.1943 - Na ulicy Długiej zlikwidowany został groźny agent Gestapo Anton Pankow. Akcji dokonali oficerowie „Kedywu” por. Ryszard Nuszkiewicz „Powolny” i por. Henryk Januszkiewicz „Spokojny”.[1916]

***

4.2.3. Magdalena Kurowska, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, Krzysztofory. Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, 1978, nr 5

Pluton podgórski został utworzony na bazie tamtejszego Roju Szarych Szeregów powstałego na przestrzeni lat 1941-1942. Na przełomie 1942 i 1943 r. komendant Chorągwi mianował hufcowym tego Roju Mieczysława Barycza. Starsi chłopcy już wówczas przejawiali inicjatywy typu dywersyjnego, zwłaszcza w dywersji kolejowej i rozbrajaniu żołnierzy niemieckich.
Wiosną 1943 r. grupa starszych harcerzy została zorganizowana przez Franciszka Baraniuka w pluton GS-ów o kryptonimie „Alicja”, dowodził nim wspomniany Mieczysław Barycz.
Chłopcy w tym okresie nasilili jeszcze akcje dywersyjne, prowadzone zresztą żywiołowo, bez odpowiedniego planu i ubezpieczenia, a ich dowódca „Lis” nie potrafił utrzymać wśród nich koniecznej w tych warunkach dyscypliny.
Meldunki „Lisa” składane na ten temat Franciszkowi Baraniukowi i „Jerzemu” napełniały ich zrozumiałym niepokojem. Najmniejsze aresztowania w Podgórzu mogły spowodować nieobliczalną „wsypę”, gdyż wszyscy członkowie plutonu znali się doskonale, a ponadto utrzymywali stały kontakt z młodszymi harcerzami z podgórskiego Roju
W tej sytuacji po rozmowach przeprowadzonych z „Lisem”, w kwietniu i maju 1943 r. „Jerzy” postanowił przedsięwziąć stanowcze kroki dla zlikwidowa¬nia istniejącego stanu.
Wyznaczył nowym dowódcą plutonu Franciszka Baraniuka, któremu polecił odcięcie plutonu od kontaktów z młodszymi chłopcami, ograniczenie akcji dywersyjnych do czasu przeszkolenia dywersyjnego i wojskowego całej grupy, wprowadzenie i przestrzeganie systemu piątkowego, zlikwidowania niebezpiecznego gadulstwa chłopców, zaangażowania ich w akcjach małego sabotażu i akcjach propagandowych, wreszcie przeprowadzenie szkolenia wojskowego i dywersyjnego.
Równocześnie korzystając ze swych kontaktów z Warszawa, gdzie GS-y współpracowały już z „Osą-Kosą”, później Kedywem postanowił skierować kilku chłopców z plutonu na przeszkolenie dywersyjne do Warszawy. Doszło do tego w czerwcu 1943 r., a wybrańcami zostali Arkadiusz Jaguś ps. Żelazny i NN ps. Szatan.
W lipcu w drodze powrotnej ze stolicy obaj zostali z nieznanych przyczyn aresztowani na dworcu krakowskim i osadzeni na Pomorskiej, potem na Montelupich. Próby wykupienia ich z rąk gestapo czynione przez Heila i Baraniuka zawiodły. Nikogo nie zdradziwszy zostali rozstrzelani w egzekucji publicznej przy ul. Szerokiej 28.10.1943 r. (obaj usiłowali zbiec z miejsca egzekucji, ale ucieczka zakończyła się ich zastrzeleniem w głębi ulicy).
Słuszne skądinąd zarządzenia „Jerzego” w sprawie plutonu podgórskiego „Alicja” nie mogły być w pełni wprowadzane. Zastępcą „Franka” na stanowisku d-cy plutonu pozostał Mieczysław Barycz (Lis, Jacek) będący równocześnie hufcowym Roju podgórskiego, a więc mający kontakt z młodszymi chłopcami. Co więcej ten kontakt mieli także prawie wszyscy chłopcy z plutonu, niektórzy poprzez młodszych braci tam należących, inni pełnili w Roju funkcje drużynowych i zastępowych. Tak więc nie można było urzeczywistnić postulatu „Jerzego” o odcięciu plutonu od młodszych harcerzy. Równocześnie chybionym był plan wprowadzenia systemu piątkowego do grupy, która znała się doskonale od wielu lat. Nie udało się również we właściwej mierze ograniczyć samowolnych działań dywersyjnych, zapalczywych chłopców.
W tej sytuacji w lipcu 1943 r. po wcześniejszych rozmowach z władzami Kedywu „Jerzy” przekazał cały pluton do jego dyspozycji. Heil miał nadzieję, że opiekun z ramienia Kedywu da sobie radę z niezdyscyplinowaną grupą, przeszkoli ją dywersyjnie i wojskowo, po czym pluton (nie tracący zresztą na czas podlegania Kedywowi kontaktu z K. Ch. i Sz. Sz.) na wypadek powstania zostanie z Kedywu wycofany i przekazany kompanii „Maciek”, przy czym zapewni jej kadrę młodszych dowódców.
Opiekunem szkoleniowym i dywersyjnym plutonu został z ramienia Kedywu kpt. Ryszard Nuszkiewicz ps. Powolny. Pod jego kierunkiem chłopcy wykonywali mniejsze akcje, równocześnie przechodząc szkolenie wojskowe i dywersyjne. Kursy wojskowe tej grupy odbywały się w lokalu przy ul. Pięknej, w Rynku Podgórskim u pp. Jagusiów, a także w pontonie „Krysia” na Wiśle. W skład bardzo rozbudowanego liczebnie plutonu liczącego ok. 80 chłopców wchodziło także dwanaście dziewcząt o pseudonimach: Żywia, Telimena, Alina, Lotos, Liszka, Iwona, Grażyna, Ina, Jaguś, Promyczek, Olga, Marzena i Irka.
Były one używane w wywiadzie i prowadziły rozpoznanie przed poszczególnymi akcjami. One wraz z kolegami z plutonu przeprowadzały rozpoznanie przed likwidacją konfidenta Antona Pańkowa, skazanego na śmierć przez podziemny Sąd Specjalny i zastrzelonego przez „Powolnego” i „Spokojnego” (por. Henryk Januszkiewicz). Dziewczęta brały także udział w rozpoznaniu przed likwidacją szajki konfidentów Diamanda, a dwie z nich także w przygotowaniach zamachu na Koppego.

***

4.2.4. Czesław Skrobecki, Podgórski pluton dywersyjny „Alicja” Szarych Szeregów w Krakowie, ZBoWiD Kraków-Podgórze 1983

Likwidowanie konfidentów
Następnym ważnym zadaniem było likwidowanie konfidentów. We wrześniu 1943 r. patrol „Pioruna” (Tadeusz Barycz), brata „Lisa”, wykonał z rozkazu szefa Kedywu wyrok na konfidentce mieszkającej przy ul. Dietla. Bliższe rozpoznanie konfidentki, niezbędne do wykonania akcji przeprowadziła „Telimena” (Janina Potoczek) z drużyny dziewcząt wchodzącej w skład plutonu „Alicja”.
W innym wypadku, po przeprowadzeniu przygotowań i wejścia patrolu „Lubego” (Antoni Gaweł) do akcji, konfidentka mieszkająca przy ul. Sebastiana nie otworzyła drzwi i akcja nie powiodła się. Przy końcu października 1943 r. patrol „Bunkra” wykonał wyrok na konfidentce E. W. zamieszkałej przy ul. Radziwiłłowskiej 23 (obecnie ul. Mikołaja Reja).
Michał Pańkow mieszkający w Krakowie przy ul. Długiej 28, nacjonalista ukraiński, międzynarodowy agent hitlerowski uczestniczący w zamordowaniu kanclerza Austrii Dollfussa w 1934 r. był w czasie okupacji niebezpiecznym pomocnikiem Gestapo w Krakowie. Pracował w Arbeitsamcie przy ul. Lubelskiej. W 1940 r. wsypał 40 oficerów polskich pod pretekstem przeprowadzenia ich na Węgry, aby stamtąd mogli się udać na Zachód do armii polskiej. Sąd Polski Podziemnej skazał go na karę śmierci. „Powolny” otrzymał rozkaz zlikwidowania go. Dokładne rozpoznanie Pańkowa przeprowadziły dziewczęta z drużyny wywiadu plutonu „Alicja”: „Żywia” (Anna Surowiec), „Olga” (Barbara Zawisza), „Grażyna” (Barbara Uhma) i „Alina” (Halina Dziedzic). Wyrok wykonał „Powolny” w październiku 1943 r. przez zastrzelenie Pańkowa na ul. Długiej po wyjściu agenta z domu. Ubezpieczał go „Spokojny” (Henryk Januszkiewicz), kolega „Powolnego”, również cichociemny.
Drużyna dziewcząt plutonu „Alicja” pod dowództwem „Żywii” (Anna Surowiec) miała głównie zadania wywiadowcze, ubezpieczające różne akcje i łącznościowe. Najpierw rozpoznawały bramy przejściowe. Następnie rozpoznawały grupę Żydów rumuńskich mieszkających w Bieńczycach i przyjeżdżających codziennie do Krakowa pociągiem na stację Grzegórzki. Każdy z nich otrzymał swoją „opiekunkę”, która cały czas pobytu w Krakowie pilnie go obserwowała. Ustalono, że niektórzy z nich chodzą do kwatery głównej najgroźniejszego konfidenta żydowskiego Krakowa, Józefa Diamanda przy ul. Sławkowskiej 6. „Powolny” złożył o tym meldunek szefowi Kedywu, który ostrzegł grupę PPR przez lokal kontaktowy u szewca Maciejki przy Starym Kleparzu.

***

4.2.5. Andrzej Chwalba, Okupacyjny Kraków, WL 2002

[...] W 1943 r. zlikwidowany został ukraiński agent Michał Pańkow, jeden z zabójców kanclerza Austrii Engelberta Dolfussa, [...] (s. 288)



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach.


4.3.1. Zamach na Pankowa w: Ryszard Nuszkiewicz, Uparci, Pax 1983

Następnym ważkim zadaniem, do którego zacząłem wciągać swych podkomendnych, była likwidacja agentów i konfidentów gestapo. Problem ten był szczególny jeżeli zważy się, że sami Niemcy uważali ich za perły swego wywiadu. W Krakowie - jak wspomniałem - stanowiło to istną plagę.
[...]
W końcu września 1943 r. uznałem, że już czas dobrać się do asów tej zdradzieckiej bandy. Nakazałem „Lisowi” przeprowadzić rozpoznanie mieszkającego przy ulicy Długiej nr 28 Michała Pankowa.
- My go będziemy „robić”? - dociekał podniecony.
- Na takich jesteście jeszcze za mało doświadczeni. To niebezpieczna sztuka.
- Może pan? - indagował przenikliwie.
- Nie powiedziałem tego.
Michał Pankow, nacjonalista ukraiński, międzynarodowy agent hitlerowskiego wywiadu, uczestniczył , w dniu 25 lipca 1934 r. w zamordowaniu drą Engelberta Dollfussa, ówczesnego kanclerza Austrii. Po tragicznym wrześniu 1939 r. znalazł się w Krakowie i zaczął działać jako zdecydowany wróg narodu polskiego. Już w 1940 r., pod pretekstem przerzutu na Węgry, doprowadził do wsypy około 30 oficerów polskich z terenu powiatu myślenickiego i limanowskiego. Nie gardził także żadną okazją aby podejrzanych o antyniemiecką działalność przekazywać w ręce oprawców z ulicy Pomorskiej. Później pilnował interesów gestapo w Arbeitsamcie przy ulicy Lubelskiej.
Za te zasługi Pankow dorobił się w Krakowie jako jeden z pierwszych wyroku śmierci wydanego przez sąd Polski Podziemnej. Do rozpoznania Pankowa „Lis” wyznaczył „Żywię”, „Olgę”, „Grażynę” i „Alinę”. „Żywia” była szczególnie ofiarna w pracy konspiracyjnej. Pokazałem jej dość niewyraźne zdjęcie Pankowa, adres zamieszkania i dałem odpowiednie instrukcje. [...]
Dnia 12 października 1943 r. poszliśmy znów na Długą, by wykonać zadanie. Tym razem likwidacji Pankowa mieliśmy dokonać na ulicy. Dość duży poranny ruch i zaaferowanie przechodniów gonitwą do pracy winny być naszym sprzymierzeńcem. Ubrani odmiennie zajęliśmy planowane stanowiska. „Spokojny” stanął na trotuarze naprzeciw domu Pankowa, ja zaś po stronie ulicy z parzystymi numerami domów, gdyż tędy chodził on zwykle. Moment wyjścia agenta z kamienicy miał zaawizować „Spokojny” błyskiem lusterka, przejść na drugą stronę ulicy i ubezpieczać kolegę w akcji. Zakładaliśmy, że wyrok zostanie wykonany koło domu nr 12, po czym wycofamy się przez bramę przechodnią na ulicę Krowoderską, przejdziemy placem Biskupim i wsiądziemy następnie do tramwaju na ulicy Karmelickiej.
Przechadzałem się tam i z powrotem, zerkając czujnie na umówiony znak. Na rogu Długiej i Basztowej spostrzegłem stojącego kolegę, Wacka Wdzięcznego, i szybko zawróciłem. Oby mnie nie zauważył - pomyślałem, chociaż byłem go pewien w każdej sytuacji.
Twarze przechodniów zmęczone, ponure, bez uśmiechu migały przed moimi oczyma, ustępując miejsca nowym. Chłód stali na brzuchu przypominał o zadaniu. W mózgu, jak zwykle w takich wypadkach bywa, kłębiły się nieprawowierne myśli. Zabić człowieka? Czy masz prawo odbierać komuś życie tak podstępnie, nie w walce? Przecież nie będzie miał napisane na czole, że jest łotrem spod ciemnej gwiazdy. Zajęty takimi demobilizującymi rozważaniami zaniedbałem na moment obserwacji „Spokojnego”. Ocknąłem się, gdy zobaczyłem, jak przechodzi on jezdnię i błyska nerwowo lusterkiem.
Nadchodził decydujący moment akcji. Wzmogło, się coś we mnie i zagrało wręcz odmienną niż przed chwila nutą. Działasz w imię prawa i z woli narodu. Masz sukinsynowi wymierzyć sprawiedliwość i zapłacić za męki i śmierć tych, którzy z jego poręki i wskutek jego działania byli torturowani w więzieniach, ginęli w obozach i od kul takich jak on zbirów.
W tej chwili zauważyłem zbliżającego się Pankowa. Zbrodniarz szedł w towarzystwie kobiety i z dużym wilczurem na smyczy. Pod brązowym, naciśniętym na oczy kapeluszem widniała pociągła, ordynarna w wyrazie twarz. Obecność kobiety i psa były dla mnie zaskoczeniem. Ona zacznie krzyczeć, a wilczur może stanąć w ich obronie.
Idąc za zbrodniarzem, na wysokości kamienicy nr 12 wyciągnąłem błyskawicznie pistolet i podwójnym strzałem, wypaliłem w głowę zbira. Pankow zwinął się niczym szmata i upadł na trotuar. Teraz stałem przez chwilę w pogotowiu czekając na reakcję kobiety i ewentualny atak psa. Zachowanie kobiety było dziwne. Odskoczyła nieco w bok i bez słowa ruszyła dalej. Wilczur zaś, jakby wstydząc się swego pana, zaskowyczał i umknął w rozpraszający się tłum przechodniów.
- Dość! - usłyszałem, głos „Spokojnego” przypominający o odwrocie.
Ruszyłem w kierunku bramy przechodniej, a za mną „Spokojny”. Właśnie na ulicę Długą wychodził stamtąd raźnym krokiem jakiś mężczyzna. Pistolety w rękach wycofujących się zaskoczyły go i przeraziły. Zbladł jak ściana wtulił się w mur kamienicy i mimo woli podniósł ręce w górę.
- Uciekaj pan stąd! - krzyknął „Spokojny”.
Oniemiały nie mógł ruszyć z miejsca, aż „Spokojny” szarpnął go i wypchnął na trotuar.
W wyjściu na ulicę Krowoderską natknęliśmy się niespodzianie na niemieckiego oficera. Przystanęliśmy. Elegancki przedstawiciel herrenvolku zdębiał na chwile widząc w moim ręku broń. Gdy jednak minął bramę, poderwał się i ostrym szpurtem pobiegł w kierunku Plant.
Dalszy odskok przez Biskupią do Karmelickiej odbył się już bez przeszkód. Nogi tylko pchały nas dziwnie do przodu, choć wydawało się, że idziemy spokojnie i powoli.
Następnego dnia odwiedziłem Wacka Wdzięcznego, którego widziałem na Długiej, by usłyszeć autorytatywną relację o wydarzeniu. On, jak i inni rzekomi świadkowie, opisywali wykonawców wyroku jako postawnych mężczyzn, niemal wielkoludów. W istocie obaj byliśmy niskiego wzrostu. „Spokojny” mierzył 160 cm w kapeluszu, ja zaś - w takim wyposażeniu - nieco więcej.
Komendant Kedywu przyjął meldunek o likwidacji Pankowa i o dziwo nie udzielił mi nagany za bezpośredni w niej udział. Przeciwnie, zarządził zaraz okolicznościowy raport i udzielił pochwały przed frontem obecnych na „trójce” konspiratorów. Lubił, jak się zdaje, tego rodzaju kameralne parady, bo urządzał je dość często i przy lada okazji.

***

4.3.2. Janina Potoczek-Pałasińska „Telimena”, Pluton Dywersyjny „Alicja”, datowany: Kraków, 9 maja 1993 r.; w: Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, nr 4/8 (1993), Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej Oddział Kraków-Wschód. Do druku przygotował Krzysztof Wędrychowski.

[...]
Jest lipiec 1943 r., na odprawie „Lis-Jacek” informuje: Jesteście harcerkami i w dalszym ciągu pracujecie dla harcerstwa i teraz Komenda Hufca przekazuje was do Komendy Dywersji Armii Krajowej „Kedywu”. Będziecie pracowały z porucznikiem o pseudonimie „Powolny”[1] i wykonywały jego rozkazy. Są wakacje, mamy dużo czasu, a więc do dzieła. Po spotkaniu z „Powolnym” powiedziałam do „Lisa-Jacka”: „Powolny” chce mieć od razu wszystko: broń, informacje i dużo akcji - oczywiście udanych”. A więc, zbieranie informacji o Pankowie[2], o działalności Diamanda i jego konfidentów, obserwacja Montelupich, Gestapo na Pomorskiej, spisy wszystkich urzędów niemieckich przy jakich ulicach się znajdują. Informacje o wszystkich jednostkach wojska niemieckiego, liczenie pociągów pancernych i wojskowych jadących na wschód, spisywanie tablic rejestracyjnych samochodów wojskowych. Uszy i oczy otwarte na wszystko co się rusza, podglądanie, podsłuchiwanie, robienie notatek, przekazywanie ich przez łączników - wszystko to ma być zorganizowane punktualnie i solidnie. Kiedy jednak powiedział mi, że niewykonanie rozkazu grozi śmiercią, to zamiast się załamać, zaczęłam się śmiać jak szalona. Zripostowałam „wystarczy, że Niemcy grożą nam śmiercią” - nie odpowiedział nic. Długo dyskutowałam z „Lisem-Jackiem” i moimi harcerkami, nie mogąc pojąć jak dowódca cichociemny, działający w terenie, wiedząc na jakie niebezpieczeństwo jesteśmy narażeni - mógł powiedzieć łącznikowi, że niewykonanie rozkazu grozi śmiercią. Każdy z nas, wracając na przykład do domu, nie wiedział czy dojdzie i to z różnych przyczyn. „Lis-Jacek” przywołał mnie do porządku: „Telimena”, to wojsko! nie zabawa w podchody! Ale i tak byłam zła na „Powolnego”. Na odprawie „Lis-Jacek” powiadomił mnie o nadaniu brązowego Krzyża Zasługi z mieczami. Nie znałam się na odznaczeniach - więc przyjęłam tę wiadomość zupełnie obojętnie. Uzyskany po kilkumiesięcznym szkoleniu stopień plutonowy-podchorąży coś mi już więcej mówił; a głównie to, że to jest wojsko i obowiązek żołnierski i po uświadomieniu sobie tego, zmienił się mój stosunek do „Powolnego”.
[...]


[1] Ryszard Nuszkiewicz „Powolny”. Brał udział w stopniu podporucznika w kampanii wrześniowej 1939 r. Po jej zakończeniu prze¬szedł wraz z oddziałem na Węgry, gdzie został internowany. W początkach 1940 r. przedostaje się do Francji i wstępuje do tworzącej się tam armii polskiej. Jako oficer 1 dywizji piechoty bierze udział w wojnie francusko-niemieckiej w 1940 r. Po klęsce Francji przedostaje się do jej części nieokupowanej, skąd usiłuje przedostać się do Wielkiej Brytanii. Po wielu perypetiach (wiezienie, ucieczka, przej¬ście przez Pireneje, Hiszpanię, Portugalię, Gibraltar) przedostaje się do W. Brytanii gdzie w 1942 r. wstępuje do polskiej armii służąc w Brygadzie Strzelców Pieszych a następnie po przeszkoleniu na kursach tzw. cichociemnych ląduje na spadochronie w Polsce w lutym 1943 r. Tu otrzymuje przydział do służby jako oficer operacyjny sztabu „Kedywu” Okręgu Krakowskiego AK i kieruje działalnością grup dywersyjnych, podejmujących akcje zmierzające do likwidacji konfidentów niemieckich na terenie Krakowa. W połowie 1944 r. obejmuje dowództwo kompanii oddziału partyzanckiego „Kedywu” p.n. „Błyskawica” i wraz z nim uczestniczy w akcjach partyzanckich na terenie Okręgu Krakowskiego, aż do czasu wyzwolenia tych terenów w 1945 r. (Z notki biograficznej zamieszczonej w książce Ryszarda Nuszkiewicza pt. „Uparci” Instytut Wydawniczy PAX 1983). [wg Krzysztof Wędrychowski]
[2] Michał Pankow, nacjonalista ukraiński, międzynarodowy agent hitlerowskiego wywiadu, uczestniczył w dniu 25 lipca 1934 r. w zamordowaniu dra Engelberta Dollfusa, ówczesnego kancle¬rza Austrii. Po tragicznym wrześniu 1939, znalazł się w Krakowie i zaczął działać jako zdecydo¬wany wróg narodu polskiego. Już w 1940 r., pod pretekstem przerzutu na Węgry, doprowadził do wsypy około 30 oficerów polskich, z terenu powiatu myślenickiego i limanowskiego. Nie gardził także żadną okazją aby podejrzanych o antyniemiecką działalność przekazywać w ręce oprawców z ulicy Pomorskiej. Później pilnował interesów gestapo w Arbeitsamcie przy ulicy Lubelskiej. (R Nuszkiewicz „Uparci” str. 171). [wg Krzysztof Wędrychowski]



4.4. Bibliografia

- Magdalena Kurowska, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, Krzysztofory. Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, 1978, nr 5
- Ryszard Nuszkiewicz, Uparci, Pax 1983
- Czesław Skrobecki, Pluton Alicja, 1985
- Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, WL 1972



5.1. Istotne osoby

Ryszard Nuszkiewicz
Ryszard Nuszkiewicz „Powolny”. Brał udział w stopniu podporucznika w kampanii wrześniowej 1939 r. Po jej zakończeniu przeszedł wraz z oddziałem na Węgry, gdzie został internowany. W początkach 1940 r. przedostaje się do Francji i wstępuje do tworzącej się tam armii polskiej. Jako oficer 1 dywizji piechoty bierze udział w wojnie francusko-niemieckiej w 1940 r. Po klęsce Francji przedostaje się do jej części nieokupowanej, skąd usiłuje przedostać się do Wielkiej Brytanii. Po wielu perypetiach (wiezienie, ucieczka, przejście przez Pireneje, Hiszpanię, Portugalię, Gibraltar) przedostaje się do W. Brytanii gdzie w 1942 r. wstępuje do polskiej armii służąc w Brygadzie Strzelców Pieszych a następnie po przeszkoleniu na kursach tzw. cichociemnych ląduje na spadochronie w Polsce w lutym 1943 r. Tu otrzymuje przydział do służby jako oficer operacyjny sztabu „Kedywu” Okręgu Krakowskiego AK i kieruje działalnością grup dywersyjnych, podejmujących akcje zmierzające do likwidacji konfidentów niemieckich na terenie Krakowa. W połowie 1944 r. obejmuje dowództwo kompanii oddziału partyzanckiego „Kedywu” p.n. „Błyskawica” i wraz z nim uczestniczy w akcjach partyzanckich na terenie Okręgu Krakowskiego, aż do czasu wyzwolenia tych terenów w 1945 r. (Z notki biograficznej zamieszczonej w książce Ryszarda Nuszkiewicza pt. „Uparci” Instytut Wydawniczy PAX 1983). [wg Krzysztof Wędrychowski w: Janina Potoczek-Pałasińska „Telimena”, Pluton Dywersyjny „Alicja”, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, nr 4/8 (1993).]

Michał Pankow
Michał Pankow, nacjonalista ukraiński, międzynarodowy agent hitlerowskiego wywiadu, uczestniczył w dniu 25 lipca 1934 r. w zamordowaniu dra Engelberta Dollfusa, ówczesnego kanclerza Austrii. Po tragicznym wrześniu 1939, znalazł się w Krakowie i zaczął działać jako zdecydowany wróg narodu polskiego. Już w 1940 r., pod pretekstem przerzutu na Węgry, doprowadził do wsypy około 30 oficerów polskich, z terenu powiatu myślenickiego i limanowskiego. Nie gardził także żadną okazją aby podejrzanych o antyniemiecką działalność przekazywać w ręce oprawców z ulicy Pomorskiej. Później pilnował interesów gestapo w Arbeitsamcie przy ulicy Lubelskiej. (R Nuszkiewicz „Uparci” str. 171). [wg Krzysztof Wędrychowski w: Janina Potoczek-Pałasińska „Telimena”, Pluton Dywersyjny „Alicja”, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, nr 4/8 (1993).]


 DO GÓRY   ID: 51992   A: pl         

13.
Długa 22 - Hurtownia Farb i Artykułów Chemicznych „Farbola”, należąca do Franciszka Ponickiego, będąca miejscem fikcyjnej pracy kolejnych komendantów ZWZ-AK Okręgu Krakowskiego, a zarazem lokalem sztabowym i mocno obciążoną skrzynką kontaktową



4.1. Józef Bratko, Wielka wsypa dowódców, w: Józef Bratko, Gestapowcy. Kontrwywiad - konfidenci – konspiratorzy, KAW Kraków 1990 (II wyd.) [fragment]

[Proces Franciszka P.]

„Wszystkie większe wsypy miały charakter przypadkowy” - powiedział wyższy oficer krakowskiego okręgu AK, płk dypl. dr Kazimierz Putek, stając po wojnie za pulpitem dla świadków w arcyciekawym procesie sądowym przeciwko Franciszkowi P., uwikłanemu kiedyś w agenturalne macki gestapo.
Wykorzystując owe uwikłania, procesowi dość łatwo nadano charakter przeciwakowski. Franciszek P. podczas wojny należał do najbliższych współpracowników dowódcy okręgu krakowskiego Armii Krajowej, płka Józefa Spychalskiego „Lutego”. Oskarżony teraz o współpracę z hitlerowskim aparatem bezpieczeństwa, został publicznie potępiony i skazany na więzienie. Lecz byli ludzie, którzy uważali go za człowieka prawego - na jego piersi zawieszono najwyższe odznaczenia bojowe, będące wyrazem jego zasług dla konspiracji i walki o wolność: krzyż Virtuti Militari i czterokrotnie Krzyż Walecznych. Po wojnie awansowano go do stopnia majora. W jego sprawie zabierali głos prokuratorzy i sędziowie, wysocy oficerowie AK. Zabrał głos także były urzędnik gestapo, SS-Obersturmführer Kurt Heinemeyer, przebywający wówczas w areszcie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Ten głos gestapowca zapoczątkował lawinę oskarżeń wymierzonych we Franciszka P.
Wiosną 1948 roku Franciszek P. był już w więzieniu. Śledztwo toczyło się najpierw w Krakowie. Jeden z pierwszych protokołów przesłuchania Franciszka P. nosi datę 28 lutego. Wówczas oficer śledczy WUBP ppor. Jan Zborowski przesłuchał go "w charakterze podejrzanego”. Równocześnie zapoczątkowano rozpracowanie agenturalne Franciszka P. Oto fragment doniesienia agenta o pseudonimie „Stefan”, działającego w celi więzienia: ,,W zeszłym tygodniu P(...) powiedział, że mjr Światło pokazał mu zdjęcie, lecz on, mimo że rozpoznał je, odrzekł, że nie wie kto to jest. Podawał osoby, które są za granicą lub zmarły. Z wielką nienawiścią odnosił się do mjra Światło i K(...) Do dnia dzisiejszego nie podał nikomu na celi za co siedzi”.
Przeciwko Franciszkowi P. zgromadzono sfabrykowane dowody zdrady i spowodowania jednej z największych wsyp, jaka dotknęła krakowską organizację AK. Śledztwo wraz z trzema procesami przed Okręgowym Sądem w Krakowie i Sądem Wojewódzkim dla m, st. Warszawy trwało do roku 1953. Trzy różne zespoły sądzące nie dopatrzyły się winy Franciszka P. Zarzutu o zdradę nie potwierdzono nigdy. Wymowny jest fakt, że za plecami organów śledczych od początku stał Józef Światło. Zarówno wtedy, gdy sprawował funkcję zastępcy szefa WUBP w Krakowie, jak i później, kiedy wyjechał do Warszawy, żeby objąć stanowisko w MBP. Wówczas jego śladem przewieziono z Krakowa do Warszawy Franciszka P. i osadzono w więzieniu mokotowskim. Odtąd pozostawał w dyspozycji oficerów śledczych Ministerstwa. Jednak tematem tej książki nie są metody i taktyka działania UB, lecz obraz Sipo u. SD. Sprawa Franciszka P. jest tylko szczegółem tego obrazu.
[…]

[Spotkanie Olgi Bryłowej i Franciszka P.]
W czasie gdy konfidentka Olga Bryłowa umacniała swą pozycję wśród współpracowników Pomorskiej, Franciszek P. mieszkał jeszcze we Lwowie. Urodzony w 1901 roku pod Krakowem, po ukończeniu szkoły średniej w roku 1918 poszedł jako ochotnik na wojnę. Ranny w walkach, po czterotygodniowym leczeniu wrócił do wojska, walczył w obronie Lwowa. Kiedy skończyła się wojna, studiował przez rok w Akademii Handlowej. Potem dziesięć lat przepracował w Ubezpieczalni Społecznej w Tarnowie. W 1937 roku wyjechał do Dubna. Tam zaprzyjaźnił się z człowiekiem, który miał odegrać w jego życiu rolę szczególną. Wojnę 1939 roku przeżył we Lwowie. W protokole przesłuchania Franciszka P. z 28 marca 1948 roku ta część jego życiorysu zajęła sporo miejsca: „W roku 1939 - major WP i dyrektor Ubezpieczalni Społecznej w Równem, Józef Mazur i Ludwik Skibiński, wciągnęli mnie we Lwowie do ZWZ. Złożyłem przysięgę i obrałem pseudonim „Szymon” (...) Mazur oświadczył mi, że jedziemy na teren okupacji niemieckiej (...) On pojechał do Warszawy, Skibiński miał jechać do Lublina, ja pojechałem do Rabki”.
Franciszek P. nie jechał do Rabki sam. Towarzyszyła mu Bogumiła S., żona oficera WP, przebywającego w niemieckiej niewoli, matka pięcioletniej dziewczynki. Franciszek P. zdecydował się na krok bardzo ryzykowny. Ulegając prośbie Bogumiły S., wystąpił do władz z oświadczeniem, iż są małżeństwem. Po uzyskaniu dokumentów, w maju 1940 roku przybyli całą trójką do Rabki. Zamieszkali u rodziny Franciszka P. Odtąd wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. W lipcu tegoż roku Franciszek P. przyjechał do Krakowa w poszukiwaniu kontaktów, które pozwoliłyby mu zorientować się w możliwościach zwolnienia z oflagu Jana S., męża Bogumiły. Szukał również pracy i mieszkania dla siebie. Przypadek zetknął go z ludźmi, na których - jak sądził - mógł liczyć: z mecenasami Józefem A. i dr. praw Janem B. oraz z Olgą. Mecenasów znał sprzed wojny. Olgę uważał za żonę Józefa A. Trójka krakowskich przyjaciół postanowiła mu pomóc. Mecenas B. uchodził za znakomitość prawniczą. Znał niemiecki. On pierwszy wskazał Olgę:
- Ma stosunki tam, gdzie trzeba je dziś mieć.
Śledztwo, a później proces sądowy wydarzenie to potraktowały niezbyt wnikliwie. W protokole przesłuchania Franciszka P. zapisano: „W toku rozmowy spytała mnie się, w jakiej sprawie przyjechałem do Krakowa. Przy pożegnaniu powiedziała, że jeżeli będę w Krakowie, to żebym do niej wstąpił. Podałem jej swój adres”.
Franciszek P. wrócił tego dnia do Rabki w dobry nastroju. Dodatkową informację na ten temat znaleźć łatwo w zeznaniu Bogumiły S.: „Powiedział po powrocie, że spotkał znajomą, żonę adwokata, która ma stosunki wśród gestapowców i obiecała wyciągnąć mego męża”.
Plan Olgi był perfidny i bardzo prosty: pierwsze, co uczyniła, to szczegółowo poinformowała gestapo o Franciszku P. Potwierdzają to późniejsze wydarzenia. Dwa miesiące później Olga jedzie do Rabki. Wyprawa jest huczna, mówią o niej wszyscy zainteresowani. Najefektowniej wyprawę te przedstawia mecenas Józef A.: „Do Rabki wyjechaliśmy na zaproszenie Franciszka P(…) Zapraszał nas na zabawę. Mówił to do mnie i do Olgi, bo był bardzo towarzyski. Miał takie wesołe powiedzenie: rąbać, siekać i uciekać. Choć mnie ta Rabka razem z Olgą i Niemcami nie uśmiechała się, jednak pojechałem z nimi, ale byłem już przy wyjeździe pijany. Jechała Olga, Czesia i jej amant, Meyer, Neumann, Becker i jeszcze jakiś. Ci Niemcy - to byli gestapowcy w cywilu. Olga ich sobie zwerbowała i ciągnęła do Rabki (...) Do Rabki przyjechaliśmy pod wieczór (...) Poznałem tam jakąś panią i jej córkę, a Franciszek P(...) mówił mi, że się ożenił”.
Franciszek P. był w ocenach chłodniejszy. Zeznał: „Ponieważ Olga przyjechała z Niemcami, nie podobało mi się to, ale ze względu na osobę adwokata Józefa A(...), którego znałem, nie powziąłem żadnych podejrzeń. Towarzystwo urządziło sobie libację i przez cały czas najwięcej częstowali Józefa A(...) Widać było, że chcieli go upić. Następnie przespali się i nazajutrz wyjechali”. Trzecim świadkiem była Bogumiła S.: „Owa kobieta (Olga) - zeznała - była wraz z mężem i jeszcze kimś w Rabce, ale ich nie widziałam, gdyż P(...) powiedział, że uwłacza honorowi kobiety rozmowa z gestapowcami”.
Każde z trojga inaczej oceniło spotkanie w Rabce. Nie podważano jedynie faktu, iż latem 1940 roku gestapowcy krakowscy przebywali z dwudniową gościną w domu Franciszka P. Olga miała tę satysfakcję, że mogła wykazać się talentem konfidenckim. Wprowadzenie, z taką łatwością, gestapowców do środowiska polskiego w pierwszym roku okupacji miało dla Pomorskiej duże znaczenie. Ale nie tylko o to chodziło Oldze: równocześnie dowiodła Franciszkowi P., iż jej wpływy w gestapo są realne. Neumann pobyt w Rabce także wykorzystał na swój sposób. Przekonał się, że Olga jest właściwym partnerem, że można jej ufać, powierzać jej bardziej odpowiedzialne zadania, Bogumile S. wizyta ta przyniosła nadzieję na zwolnienie męża z oflagu, natomiast Franciszkowi P. dała sposobność załatwienia kilku spraw osobistych, o co zabiegał od przyjazdu do Krakowa.
W październiku 1940 roku Franciszek P. zjawił się znowu w Krakowie. Towarzyszyła mu Bogumiła S. Wręczyli Oldze 300 złotych i paczkę żywnościową. Kilka tygodni później mąż Bogumiły S. wrócił z niewoli. Olga dotrzymała słowa. Niebawem jednak miały nastąpić o wiele ważniejsze wydarzenia. Nie sposób ustalić dokładnej daty każdego z nich. Oto co zeznał do protokołu Franciszek P. Mówił o Oldze: „Namawiała mnie, bym współpracował z nią, na co ja nie zgodziłem się, tłumacząc się tym, że nie mam możliwości”. W innym miejscu: „Pierwszą propozycję współpracy przedstawiła mi Olga”. Sytuacja była więc nader przejrzysta. Olga wykonywała zadania konfidentki i rezydentki bez najmniejszych uprzedzeń.
Nie wiemy, jakie wnioski wyciągnął Franciszek P. ze spotkania z Olgą. Jedynym rozsądnym krokiem mogło być tylko zerwanie łączących ich więzi. Tymczasem Olga pisze do niego kartkę, prosząc o natychmiastowy przyjazd do Krakowa, gdzie dochodzi znowu do ich spotkania. ,,Oświadczyła mi - zeznał Franciszek P. - że otrzymam w Krakowie mieszkanie, które będzie kosztować tysiąc złotych”. I dalej: „Mieszkanie to otrzymałem przy ulicy Madalińskiego”.
Miedzy tymi dwoma wydarzeniami upłynęło oczywiście trochę czasu, znaczonego wzajemnymi kontaktami Olgi i Franciszka P. Mieszkanie zaś należało do aresztowanej przez gestapo rodziny Ogłódków, pracowników Wawelu. Następne zdanie z protokołu przesłuchania Franciszka P. brzmi wręcz szokująco: „Olga skontaktowała mnie w jej mieszkaniu z gestapowcem Heinemeyerem”.
Taką wersję przyjął prokurator podczas pierwszej rozprawy głównej w Sądzie Okręgowym w Krakowie, odbytej 29 października 1948 roku. „Oskarżam Franciszka P(...) o to - mówił - że w roku 1940 w Krakowie, przyjąwszy dobrowolnie służbę w gestapo w charakterze konfidenta, brał udział w organizacji przestępczej powołanej przez narodowosocjalistyczną władze państwa niemieckiego, która miała na celu zbrodnię przeciwko ludzkości”. Padły słowa najcięższe: zdrada narodu polskiego. Ale kiedy oskarżonemu udzielono głosu, zaprzeczył: „Do zarzucanych mi czynów nie przyznaję się”.
Wówczas sad wezwał na świadka byłego SS-Obersturmführera Kurta Heinemeyera. Jego zeznanie cechowała duża precyzja. W każdym zdaniu czuło się zawodowca: ,.Franciszka P(...) poznałem następująco: agentka o imieniu Olga doniosła jednemu z urzędników kryminalnych, Neumanowi, że ma znajomego pracującego w organizacji podziemnej, który przy odpowiednim podejściu do niego będzie pracował na naszą stronę. Na moją propozycję Olga zgodziła się na spotkanie moje z P(...). Odbyło się ono w jej prywatnym mieszkaniu (...) Przed południem około godziny 9, P(...) przyjechał do Krakowa z Rabki o czym zostałem powiadomiony przez agentkę. Spotkałem się z nim przed drzwiami mieszkania agentki, przy czym na razie nic o sobie nie wiedzieliśmy. Mnie towarzyszył mój tłumacz Bellog. Z P(...) weszliśmy do mieszkania prawie równocześnie. Agentka, wprowadziwszy nas do pokoju, przedstawiła nas sobie i zostawiła samych. Powiedziałem P(...). że jestem oficerem SS i wiem, że on również jest oficerem, będziemy zatem ze sobą rozmawiać jak wojskowi (...) P(...) mówił po polsku, tłumacz mi tłumaczył. Rozmowa trwała około trzech godzin. P(...) mówił o ZWZ (...) Po przyjściu do urzędu podyktowałem z tego sprawozdanie na ośmiu kartkach maszynowego pisma (...) Twierdzę, że dane przekazane przez P(...) były prawdziwe (...) Z P(...) rozmawiałem szereg razy od jesieni 1940 do lutego 1941”.
Heinemeyer ustala czas pierwszego spotkania na jesień 1940 roku. Franciszek P. twierdzi, że rozmowa miała miejsce wiosną 1941 roku. Ta właśnie okoliczność, jak się okaże ma znaczenie niebagatelne. Jednak wcześniej warto przytoczyć, co na temat spotkania z Heinemeyerem miał do powiedzenia oskarżony. ,,W tym momencie - zeznał - do pokoju weszło dwóch Niemców po cywilnemu. Jeden z nich był w długich spodniach, drugi w bryczesach i wysokich butach. Olga przedstawiła ich: panowie są z gestapo (...) Heinemeyer zaczął mnie przekonywać, abym współpracował z gestapo, że trzeba zniszczyć dywersję i akcje sabotażowe. Powiedziałem, że jako zamiejscowy nie mam znajomości i nie jestem w stanie dostarczać informacji”.
Franciszek P. nie przeczył więc kontaktowi z gestapo, ale też nie utożsamiał go z werbunkiem, choć Heinemeyer zdecydowanie obstawał przy swych twierdzeniach. Co więcej, szedł dalej: „Uzgodniliśmy wówczas z oskarżonym, że spotkamy się za dwa lub trzy tygodnie, gdy oskarżony zbierze już jakieś wiadomości oraz że dla bezpieczeństwa nie będziemy się spotykać w mieszkaniu Olgi”. Replika Franciszka P. była zdecydowana: „Ja z gestapo nie pracowałem. Miałem tylko kontakt z gestapowcem Heinemeyrem, imienia nie znam, oraz jeszcze dwoma gestapowcami”.
4 sierpnia 1948 roku w więzieniu Montelupich postanowiono wrócić do tamtego wydarzenia. Po blisko siedmiu latach Franciszek P. i Kurt Heinemeyer mieli ponownie się zobaczyć. W aktach sprawy odnajdujemy protokół konfrontacji, spisany przez wiceprokuratora Sadu Okręgowego Władysława Wyrobka, mieszkającego nadal w Krakowie. Dokument, pisany ręcznie, liczy kilka stronic. Objętość cytowanych tu jego fragmentów podyktowana jest troską o oddanie dramatyzmu sytuacji. Szło przecież o głowę Franciszka P. W najlepszym razie czekał go wieloletni pobyt w więziennej celi. Oto ów interesujący tekst:
„Doprowadzonych do przesłuchania osk. P(...) oraz świadka Heinemeyera stawiono sobie do oczu, po czym na odnośne pytania świadek Heinemeyer podaje, że w przedstawionym mu osobniku rozpoznaje P(...) to jest tego osobnika, z którym przeprowadził rozmowę w mieszkaniu Olgi, o czym zeznał w protokole. Podejrzany P(...) przyznaje, że zna świadka Heinemeyera i że z nim w powyższym czasie i miejscu rozmawiał. Następnie przedstawiono P(...) treść zeznań Heinemeyera odnośnie do pierwszej rozmowy z P(...), a podejrzany P(...) podaje: Zaprzeczam by rozmowa ta miała trwać trzy godziny, a trwała najwięcej dziesięć minut. Olga była cały czas przy tym obecna. Wykluczam, żeby Heinemeyer robił z rozmowy notatki. Nieprawdą jest by w rozmowie była konkretnie mowa o organizacji ZWZ, natomiast zgadza się, że tłumacz przedstawił mi sprawę mojej ewentualnej współpracy na płaszczyźnie ideowej, tak, jak to świadek Heinemeyer przedstawia w swych zeznaniach. Nieprawdą jest, bym udzielił mu jakichkolwiek informacji lub dał jakieś przyrzeczenie współpracy (...)
Podejrzany P(...) podaje, że dziś nie pamięta dokładnie, czy rozmowa z Heinemeyerem miała miejsce w czasie gdy mieszkał w Rabce, czy już w Krakowie, o ile pamięta mieszkał w Krakowie stale z początkiem roku 1941. Podejrzany P(...) zaprzecza, aby przez cały czas okupacji miał mieć kontakt z Heinemeyerem lub jego następcą. Dopiero po przedstawieniu mu treści wyjaśnień przyznaje, że widział się z Heinemeyerem jeszcze raz lub dwa razy, a z jego następcą może wszystkiego trzy razy (...)”.
Pozostałą część dokumentu poświęcono sprawom, co do których właściwie należało się spodziewać, że zostaną poruszone. P. podejrzewał, że zeznanie Heinemeyera podyktowane było jego niezrozumiałą złośliwością lub przez kogoś inspirowane. Druga strona: ,,Po przedstawieniu tych wyjaśnień P(...) świadkowi Heinemeyerowi, ten podtrzymuje w całości swe zeznania i wyjaśnia, że złożył zeznanie nie pod wpływem złośliwości lub namowy, lecz gdy był przesłuchiwany w Urzędzie Bezpieczeństwa powiedziano mu, że będzie tak długo uważany za faszystę, jak długo będzie zaprzeczał całej swej działalności w czasie okupacji. Zostały mu przedłożone materiały i wskutek tego doszedł do przekonania, że byłoby nonsensem, by się dalej wszystkiego wypierać. Gdy mu okazano spis agentów gestapo, w którym było także nazwisko P(...), wówczas złożył zeznanie odnoszące się do niego”.
Nie sposób nie zastanowić się nad ostatnim zdaniem protokołu konfrontacji. Jaką listę konfidentów okazano Heinemeyerowi w Urzędzie Bezpieczeństwa? Kartoteka i trzy oryginalne listy sporządzone w różnych okresach przez kontrwywiad AK, a także meldunki komórek kontrwywiadu nie zawierają danych Franciszka P. Dopiero kiedy na jego temat zeznał Heinemeyer, potwierdził kontakt z gestapo. Ale wyjaśnienie charakteru tego kontaktu w tak ważnym dokumencie, jakim był protokół konfrontacji, okazało się nie wystarczające.
Franciszek P. na pewno zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co się stało w mieszkaniu Olgi. Przy najbliższej okazji zaczepił mecenasa dra B. pytaniem:
- Kto to jest ta Olga? Przecież przez ciebie ją poznałem.
Doktor B. odparł:
- A to szelma! Tego się jednak po niej nie spodziewałem! To jest wredna baba, przedwojenna tancerka, kurwa mściwa i niebezpieczna, która za wszelką cenę chce dojść do majątku. Józef (mecenas A.) jest biedny i sam się jej boi.
Obfitość informacji, jakie udało się zebrać we wciąż kontrowersyjnej sprawie Franciszka P., nie przybliżyła jednak wyświetlenia zagadki jego kontaktów z Pomorską. Kontaktował się naprzód z Heinemeyerem i Bellogiem, podobno z Kör-nerem, którego znał pod imieniem Heinz. Nie mogąc podczas procesu zaprzeczyć owym kontaktom, usiłował znaleźć ich wytłumaczenie: „W drugiej połowie 1941 roku dostarczyłem kilku fikcyjnych pseudonimów z konspiracji AK”. Natychmiast rodzi się pytanie, czy tak wytrawni funkcjonariusze, jakimi byli przecież Heinemeyer i Körner, dawaliby się wodzić za nos? Wiedzieli, czego chcą i jakimi metodami należy to osiągnąć. Heinemeyer, Korner czy Hamann rozstrzeliwali swych agentów lub wysyłali do obozów koncentracyjnych, kiedy zauważyli, że ich okłamują. Wobec Franciszka P. niczego takiego nie zastosowano. Następne pytanie dotyczy więc prawdziwości tej relacji: czyżby została wymuszona przez oficerów śledczych? W jednym z protokołów z sierpnia 1953 roku zanotowano takie oto słowa Franciszka P.: „Gdy próbowałem się nie przyznawać do winy, to powiedziano mi, że nawet za trzy lata nie doczekam się rozprawy. Prócz tego byłem bity”.

[Utworzenie punktu kontaktowego w „Farboli”]
W lutym 1941 roku Heinemeyer opuścił Kraków. Wkrótce potem przyjechał z Warszawy Józef Mazur, z którym Franciszek P. rozstał się po opuszczeniu Lwowa. Pierwsze ich spotkanie konspiracyjne odbyło się na Plantach. Z tą chwilą przed Franciszkiem P. odsłoniły się tajniki organizacji. Niebawem mieszkanie przy ulicy Madalińskiego i sklep „Farbola” przy ulicy Długiej, który Franciszek P. otworzył wspólnie z Janem S., mężem Bogumiły, stały się punktami kontaktowymi i miejscami tajnych konferencji oficerów ZWZ z najwyższego szczebla dowodzenia okręgu.
Wytłumaczenie tego zaskakującego może faktu nie nastręcza trudności. Z dokumentów wynika, że Franciszek P. doskonale znał się z niektórymi oficerami jeszcze w latach międzywojennych, a major Mieczysław Rakoczy „Miecz”, „Soplica” - adiutant komendanta okręgu ZWZ-AK płka dypl. Zygmunta Miłkowskiego „Wrzosa”, miał o nim jak najlepsze zdanie: „Byłem z nim (Franciszkiem P(...)) w stałym kontakcie (...) Pełniąc funkcję na szczeblu okręgu krakowskiego ZWZ, korzystałem z mieszkania P(...) (...) U P(...) przechowywałem dupalikat aktualnych kontaktów okręgu z inspektorami oraz KG w Warszawie (...) W roku 1942, po mojej ucieczce z rąk gestapowców, przechowywałem się przez cztery tygodnie w mieszkaniu P(...)”.
Powstaje sytuacja zupełnie nieprawdopodobna. Oto relacja pułkownika dyplomowanego WP, absolwenta Wyższej Szkoły Wojennej, inspektora Inspektoratu Rejonowego AK Kraków, przejściowo p.o. komendanta okręgu i dowódcy 6 DP AK, Wojciecha Waydy: „O późnej jesieni 1941 roku mjr Rakoczy ps. »Miecz« wprowadził mnie na odprawę okręgu z »Wrzosem« do kantoru przy sklepie P(...) Odpraw z komendantem okręgu »Wrzosem« miałem 3-4 w różnych odstępach czasu. Uczestniczyli w tych odprawach komendant okręgu »Wrzos«, szef sztabu płk Putek »Zworny«, mjr Rakoczy i ja. P. nigdy nie widziałem. Poznałem go przez ppłk. Szydka ps. »Zygmunt«, który był oficerem operacyjnym okręgu. Szydek powiedział mi, że jest to nasz człowiek”.
Przytoczona relacja jest bez wątpienia prawdziwa. W innym miejscu Wayda stwierdził: „Wywiad AK co miesiąc dostarczał nam wykazy konfidentów z okręgu, ale nazwiska P(...) nie było”. W 1942 roku w mieszkaniu Franciszka P(...) zbierali się ludzie, którzy dla Körnera powinni stanowić zdobycz najcenniejszą. Obecni byli najwyżsi dowódcy okręgu. Odbywało się tam spotkanie pożegnalne „Wrzosa” i wprowadzenie w sprawy krakowskie płka Józefa Spychalskiego „Lutego”. Spotkanie to w relacji płka dypl. Kazimierza Putka miało następu-jący przebieg: „Konferencja między »Wrzosem« a »Lutym« odbywa się w mieszkaniu P(...). P(...) nie brał udziału w rozmowach, później dopiero zasiadł przy wspólnym stole, kiedy rozmowa zeszła na tory ogólne”.
Zygmunt Miłkowski „Wrzos” odjeżdżał do pracy w Komendzie Głównej. „Luty” obejmował stanowisko komendanta okręgu. Należał on do ludzi w najwyższym stopniu wtajemniczonych w sprawy konspiracji. We wrześniu 1939 roku był dowódcą batalionu stołecznego i brał udział w obronie Warszawy. Wkrótce został jednym z pierwszych żołnierzy Służby Zwycięstwu Polski. Organizował i dowodził okręgiem SZP i ZWZ w Lublinie. Następnie pełnił obowiązki inspektora Komendy Głównej ZWZ. W jesieni 1940 pracował na Białostocczyźnie jako p.o. komendanta II Obszaru ZWZ obejmującego okręgi: poleski, białostocki i nowogrodzki. Rozpoznany przez radzieckie organa bezpieczeństwa, zostaje aresztowany. Rozpoczyna wędrówkę po łagrach. Dopiero podpisany układ polsko-radziecki przynosi nowe rozwiązania. Józef Spychalski wychodzi na wolność, znajduje się w kadrze tworzącej się armii polskiej w ZSRR. W styczniu 1942 roku generał Władysław Sikorski zabrał go ze sobą do Londynu. Ale już 30 marca wrócił „Luty” do kraju jako cichociemny. Kiedy skakał z samolotu na pędzący pociąg (pilot omyłkowo wziął światła ko¬lejowe za światła sygnalizacyjne oznaczające miejsce zrzutu), nosił nazwisko Ścibor i był już w stopniu pułkownika. Wracał z nominacją na zastępcę komendanta głównego AK, z prawem bezpośredniego kontaktowania się z Naczelnym Wodzem. Od 11 maja do 30 października 1942 roku był inspektorem KG. 1 grudnia tegoż roku został komendantem okręgu w Krakowie. I oto ten wysoki oficer siedział przy wspólnym stole z kimś, kogo starało się zwerbować gestapo, w mieszkaniu po aresztowanych, którego adres był świetnie znany agentce Oldze Bryłowej.
7 stycznia 1952 roku, podczas drugiego procesu Franciszka P., za pulpitem dla świadków stanął Tadeusz Seweryn „Socha”, „Białowąs”. Ten człowiek wyjaśnił rzecz bardzo istotną. Powiedział mianowicie, iż „gdyby »Luty« wiedział, że P(...) nagabuje gestapo, to wydaje się wprost nieprawdopodobne, żeby był aż tak nieostrożny”. Miał na myśli ich wzajemny kontakt. Tymczasem zażyłość Franciszka P. z dowódcą okręgu trwała nieprzerwanie przez dwa lata. „Luty” obdarzał zaufaniem P. do tego stopnia, że zrezygnował z mieszkania przy ulicy Brodzińskiego, które zajmował wcześniej Miłkowski, i zamieszkał u P. Co więcej, Franciszek P. zatrudnił fikcyjnie „Lutego” w swym sklepie, pod fałszywym nazwiskiem Józefa Szymborskiego, dając mu 25-procentowy udział w zyskach. Liczne są dowody zaufania dowódcy do Franciszka P. Wkrótce po osiedleniu się w Krakowie mianował go swym oficerem do specjalnych poruczeń. W 1943 roku zlecił mu uruchomienie przed-siębiorstwa przewozowego. W tym celu Franciszek P., dzięki znajomości z ppłk. Himlichem Metznerem z Luftwaffe, sprawującym nadzór nad zaopatrzeniem niemieckiego lotnictwa, zakupił trzy samochody, którymi następnie przewożono materiał potrzebny do produkcji uzbrojenia. „Luty” wydawał niekiedy rozkazy organizacyjne w obecności Franciszka P. Przez ponad dwa lata nie wydarzyło się nic, co mogłoby wskazywać na jakiekolwiek „przecieki” na Pomorską. „Wrzos” spokojnie odjechał do Warszawy. „Luty” dowodził okręgiem.
Współpraca Franciszka P. z „Lutym” trwała do czasu aresztowania dowódcy 24 marca 1944 roku. Oto co powiedział o tym sam Franciszek P.: „Przypominam sobie, że było to w piątek, daty nie pamiętam. Na ten dzień miał mi »Luty« dostarczyć pieniądze w celu zakupu pistoletów w Czechosłowacji. Jednak na spotkanie, na które czekałem, nie przyszedł, ani też nikogo nie przysłał”. Był to okres przygotowań do akcji scaleniowej, wywołującej kontrowersje i napięcia, komendant zaś miał zwyczaj decydować sam we wszystkich istotnych kwestiach. Tego dnia o godzinie 11 „Luty” odbył spotkanie z „Kwadratem”[1], o 12 następne, a na godzinę 16 był umówiony z „Boryną”. Było to ostatnie spotkanie organizacyjne dowódcy okręgu.

[Aresztowanie „Lutego”]
Aresztowanie „Lutego” wstrząsnęło podziemiem. Zanim podjęto szczegółowe śledztwo, zlikwidowano najbliższe źródło zdrady, sądząc, że aresztowanie spowodował znany podziemiu konfident.
Rzeczywistych przyczyn klęski nie poznano. Gubiono się w domysłach. ,,Po aresztowaniu całego sztabu AK nastąpiła konsternacja, zamarcie, bezkrólewie - mówił Tadeusz Seweryn - wówczas to otrzymałem polecenie, aby dojść do tego, co to była za wsypa. Po przeprowadzeniu dochodzenia ustaliliśmy, że przyczyną aresztowania »Lutego« i innych była nieostrożność łączniczki, którą Niemcy śledzili, gdy szła do lokalu, w którym odbywało się zebranie sztabu. Było to moje niedopatrzenie, żeby wysyłać łączniczkę z meldunkiem w tym czasie”.
Nieżyjący już dziś Tadeusz Seweryn nie podał bliższych szczegółów. W złożonej powojennej sytuacji w kraju, wobec nagonki na kadrę oficerską AK, aresztowań i tortur w celu wydobycia fałszywych zeznań, Seweryn zapewne świadomie wziął na siebie odpowiedzialność za wsypę. Być może w AK domyślano się powodów wpadki, ale mówienie o tym w czasie kiedy odbywał się proces Franciszka P., mogło rzucić cień na organizację, mającą przecież ogromne zasługi w walce z okupantem. Tego zaś nikt z nich nie chciał.
[…]

W każdym środowisku, które stawało się obiektem rozpracowania przez Sipo u. SD, zawsze kiedy zbliżał się finał i dokonywano już aresztowań, osiągała szczytowe nasilenie praca urzędu z właściwą agenturą. Była to żelazna reguła, i powinna być zastosowana także w tym przypadku. Jaką zatem rolę odegrali agenci w rozpracowaniu „Lutego”? Wpierw jednak zastrzeżenie natury ogólniejszej. Otóż utarte opinie, jakoby w sztabie Komendy Krakowskiego Inspektoratu AK działał agent „W”, mający bezpośredni dostęp do „Lutego”, którymi to opiniami niekiedy szafuje się nie dociekając ani ich słuszności, ani podstaw, nawet w publikacjach o ambicjach naukowych[2] - należy opatrzyć znakiem zapytania. Oczywiście nie oznacza to, że w tym środowisku agentury nie było. Szkopuł w tym, że wciąż nie wiadomo o niej niczego pewnego. Oprócz Franciszka P., w sprawie „Lutego” wymieniane są jeszcze dwa nazwiska: Józefa W., z dawnej Izby Przemysłowo-Handlowej przy ulicy Długiej, i Stanisława W.
[…]
Następną, bardzo niejasną sprawą, była likwidacja przez Pomorską tajnych warsztatów, w których produkowano granaty dla AK. Franciszek P. uczestniczył w tej produkcji. Płk Kazimierz Putek, zatrudniony w jego sklepie „Farbola” podał, iż „miał on (Franciszek P...) dostarczyć pewnej ilości chloranu potasu, który był niezbędnym składnikiem do produkcji”. I właśnie ta fabryczka wpadła. Jak zwykle, tak i w tej sprawie prezentowane były dwie wersje wydarzeń.
Pierwszą przekazał Kurt Heinemeyer. „W latach 1942-1943 spotykaliśmy się coraz częściej z granatami ręcznymi fabrykacji AK, prymitywnymi, ale zawierającymi duże ilości środków wybuchowych. Granaty te składały się z dwu półkul ołowianych, które podczas eksplozji dawały dużą siłę przebicia. Dlatego (...) szukaliśmy tej fabryki, ale bezskutecznie. Hamann, który był kierownikiem Referatu IV A, powiedział mi, że fabryka taka znajduje się gdzieś w Krakowie i że w najbliższym czasie będzie ona zlikwidowana”. I dalej: „Będąc u Hamanna w biurze słyszałem, jak otrzymał on zlecenie udania się na Podgórze celem sprawdzenia pewnego lokalu, przy czym ostrzegano, że lokal ten jest strzeżony, ponadto (...) zabezpieczony przez eksplozję. Ja, jako specjalista, otrzymałem polecenie otwarcia tego lokalu. Znaleźliśmy tam całe urządzenie do odlewów, formy części do granatów oraz 40-50 sztuk gotowych lub półgotowych pistoletów maszynowych typu sten. Do tego momentu myśleliśmy, że broń ta pochodzi ze zrzutów. Przekonaliśmy się, że jest ona produkowana na miejscu. Lokal ten nie był strzeżony. Wtargnęliśmy tam bez walki (...) Na konferencji dwa dni potem Körner i Hamann mówili, że meldunek wyjściowy do akcji zlikwidowania fabryczki gra¬natów wyszedł od »Anni«. Miało to wyglądać w ten sposób, że »Anni« dostarczył informacji o osobach związanych z fabrykacją granatów. Od jednej z tych osób dowiedzieliśmy się, gdzie mieści się fabryczka”.
Wersję drugą przekazał płk dypl. Wojciech Wayda w roku 1948. „Sprawę likwidacji fabryki granatów na Podgórzu wywiad AK dokładnie zbadał. Inżynier kierujący całą tajemną produkcją wspomnianej fabryki pracował jeszcze nad swoimi planami w nocy, zimą 1944 roku, i w tym celu świecił światło. Było to w mieszkaniu przy ulicy Starowiślnej na III piętrze. Na nieszczęście w tym czasie uciekł z robót w Niemczech syn dozorcy wymienionej kamienicy. W związku z tą ucieczką tej właśnie nocy przyszła do dozorcy policja na rewizję w poszukiwaniu jego syna. Przypadkowo policjanci, którzy zresztą nie znaleźli zbiegłego, zauważyli od podwórka światło. Zaciekawieni, kto tak późno świeci, poszli na trzecie piętro i tam wszedłszy do mieszkania wspomnianego inżyniera, zauważyli na biurku porozkładane wszystko: plany oraz miejsce położenia fabryki w Podgórzu. Na skutek tego wypadku nastąpiła likwidacja fabryki (...) oraz aresztowanie robotników i majstrów. Tego rodzaju wypadki zdarzały się często, skutkiem nieostrożności naszych ludzi”.

[Los Franciszka P.]
Procesy Franciszka P. kończyły się wyrokami skazującymi. Orzekając o winie oskarżonego, sędziowie jednak sankcjonowali więzienie tylko w wymiarze czasu, który Franciszek P. już odsiedział w śledztwie. Zawsze podważano wiarygodność świadka oskarżenia. W sentencji wyroku drugiego procesu znajdują się takie stwierdzenia: „Jedynym bezpośrednim świadkiem oskarżenia jest Heinemeyer”. To znowu: „Gestapowiec oczekuje na rozprawę”. W innym miejscu: „Rozprawa będzie miała charakter gardłowy”. Jakby dla odwrócenia uwagi, że oskarżenie Franciszka P. jest ceną ratowania przez gestapowca własnego gardła, choć rozprawa nie wyklucza kontaktów Franciszka P. z gestapo. Różnice dotyczyły treści spotkań z gestapo.
Ostatni wyrok wydał Sąd Wojewódzki dla m. st. Warszawy, 28 sierpnia 1953 roku. „Orzekł uznać Franciszka P(...) za winnego popełnienia przestępstwa (...) i skazać go poszczególnie i łącznie na pięć lat więzienia oraz pozbawienie praw publicznych i obywatelskich praw honorowych przez okres dwu lat”. Sąd na poczet kary zaliczył mu areszt tymczasowy od 5 marca 1948 roku i uznał w ten sposób karę więzienia za odbytą. Równocześnie, w tym samym dokumencie uzasadniającym wyrok, odnotowano stwierdzenie oskarżonego, że zeznania zostały na nim wymuszone w śledztwie.
Franciszek P. opuścił więzienie. Kiedyś, po pierwszym wyroku, załamał się i usiłował popełnić samobójstwo. Zmarł niedługo po wyjściu na wolność.
Olga nie żyła już wtedy od blisko dziesięciu lat. Kontrwywiad AK potwierdził jej współpracę z Pomorską. Zastrzelono ją, wraz z jej drugim mężem, jesienią 1944 roku na jednej z krakowskich ulic.
Procesy Franciszka P. wywołały sporo emocji. Ludziom znającym go i działającym z nim podczas okupacji, jego kontakty z Pomorską nie wydawały się prawdopodobne. Ale też nikt z nich nie był zawodowym oficerem kontrwywiadu, czy wywiadu. Na dziejące się wokół nich wydarzenia spoglądali oczyma laików. Świadczy o tym wypowiedź wysokiego oficera płka Kazimierza Putka: „... wszystkie większe tzw. wsypy (...) miały charakter raczej przypadkowy lub pochodziły z nieostrożności, i jako szef sztabu nie miałem podstawy do przypuszczeń, że w łonie organizacji działa konfident”. Tymczasem jego obowiązkiem było zawsze liczyć się z taką ewentualnością. Chyba, że postępował podobnie, jak wcześniej Tadeusz Seweryn, biorąc na siebie odpowiedzialność za wsypy, w bardzo nieprzyjaznym dla Armii Krajowej okresie. Tenże sam wysoki oficer WP i doktor prawa mówił o krakowskich wsypach okupacyjnych już wcześniej, niezależnie od procesu Franciszka P. 3 kwietnia 1947 roku skierował do WUBP w Krakowie pismo, uzupełniając swoje poprzednie zeznania. Pisał: „Podaję dodatkowo następujące szczegóły odnośnie wsypy »Lutego«, b. komendanta AK na okręg krakowski, w marcu 1944. »Luty« po swym zaaresztowaniu przez gestapo, przysłał z Montelupich kilkakrotnie grypsy. Nigdy jednakowoż nie wskazał w nich sprawcy (wiadomość tę uzyskałem w Krakowie do czerwca 1944 od »Przyzby« i in. oficerów sztabu). Karczmarczyk opowiadając mi o tym wypadku w 1946 w maju, nie wymienił również sprawcy owej wsypy, uważając, że wynikła ona z zagrożenia »Okonia«, szefa I Oddziału Sztabu Komendy Okręgu AK Kraków. Według Karczmarczyka »Okoń« na skutek bicia miał ujawnić kim był »Luty«”.
Następnym świadkiem w procesie był mjr Mieczysław Rakoczy. On także zaprzeczył wszelkim podejrzeniom. Powiedział: „Postawiony P(…) zarzut współpracy z Niemcami uważam za absurdalny”. Szczegół ten wart jest uzupełnienia. Otóż zanim mjr Mieczysław Rakoczy sam wpadł w ręce sipo (kiedy na spotkanie zamiast łącznika z Podhala zjawili się urzędnicy gestapo), a potem zbiegł, Rudolf Körner aresztował jego siostrę Stanisławę Rakoczy, sekretarkę kancelarii ogólnej Kriminaldirektion. Aresztowanie urzędniczki policji miało wielorakie skutki: będzie o tym mowa w jednym z następnych rozdziałów. W pewnym szczególe wiązało się ono także z losami Franciszka P.
Parę lat temu, po cyklu artykułów prasowych opisujących okupacyjne przejścia Franciszka P., do redakcji nadszedł list napisany przez emerytowaną nauczycielkę Elżbietę Rakoczy, żonę mjra Mieczysława Rakoczego, mieszkającą w Spytkowicach. Pisała między innymi: „Zastanawiam się, czy nie wziął pan na swoje ramiona zbyt dużego ciężaru (...) Ja, choć znałam p. Franciszka P(...) aż nazbyt dobrze w czasie okupacji, zadawałam sobie to samo pytanie, mając już pewne dowody jego współpracy z gestapo (...) Jeśli będzie pan miał jakieś wątpliwości, to chętnie tym, co jeszcze pamiętam, i co dotknęło osobiście mego męża i jego rodzinę, podzielę się z panem”.
Nie sposób było nie skorzystać z propozycji rozmowy z autorką listu. Synteza wypowiedzi sędziwej nauczycielki sprowadzała się do przeświadczenia, że aresztowanie Stanisławy Rakoczy wyniknęło właśnie ze zdrady Franciszka P. Ale o tym szczególe nie wspomniano przed sądem. Świadkowie byli więc zgodni. Tadeusz Seweryn: „Jeżeli P(...) był agentem, to czuję się za skompromitowanego, że takiego agenta nie złapałem (...) Uważam, że wywiad AK powinien był złapać P(...), gdyby ten był agentem”. Eleonora Spychalska, żona dowódcy okręgu płka Józefa Spychalskiego: „Oświadczam, że znam obywatela P(...) Franciszka z czasów okupacji z opowiadania mego męża. P(...) zawsze znałam jako dobrego Polaka, wspierającego osobiście i materialnie oddziały AK”.

[1] „Kwadrat” - kryptonim Stronnictwa Narodowego.
[2] Stanisław Zając, W pobliżu siedziby Hansa Franka, Warszawa 1986, s. 155.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. Dorota Franaszkowa, Nitzschke Konrad ps. „Konar”, w: Sylwetki żołnierzy SBP „Skała”, Kraków 1996

Ur. 22.1.1924 r. w Opocznie. Wykształcenie wyższe, ekonomiczne.
W marcu 1942 r. poprzez kontakt „Lacha” - Klaja Leon, wstąpił do ZWZ-AK Kedyw. Ukończył podchorążówkę w Krakowie przy ul. Paulińskiej 2 w mieszkaniu Jerzego Idzika ps. „Jeż”. Korzystał też z punktu przy ul. Zielnej 20, z mieszkania brata Klemensa oraz z dobrze zakonspirowanego lokalu służby męskiej, w klasztorze PP. Wizytek przy ul. Krowoderskiej 22. Obsługiwał skrzynkę kontaktową w sklepie „Farbola” przy ul. Długiej 22, należącym do pana Franciszka Ponickiego. Grupa „Konara” odbywała topograficzne ćwiczenia terenowe w okolicy Skałek Twardowskiego na Zakrzówku w Krakowie, wzgórz koło Pychowic, Bodzowa, Tyńca i Sikornika.
Od lipca 1944 r. w SBP „Skała” brał udział w walkach pod Zaryszynem, Moczydłem, Krzeszówką, Sadkami i Złotym Potokiem. Osobiście holował rannego Kazimierza Zapióra ps. „Żaba” z pod Złotego Potoku.
We wrześniu 1944 r. przeszedł do oddziału „Malinowskiego”, 74 pp AK.
Od 1945 r. pracował w Okręgowej Dyrekcji Dróg Wodnych. Zdał maturę. Od 1948 r. pracował w uspołecznionym handlu na sta¬nowisku głównego księgowego. Studiował zaocznie.
Stopień wojskowy: sierżant podchorąży.
Odznaczenia: Krzyż Kawalerski OOP, Krzyż AK, Krzyż Partyzancki, Brązowy Krzyż Zasługi z Mieczami, Medal Wojska, Medal Zwycięstwa i Wolności. Wpisany do księgi Ludzi Zasłużonych dla Miasta Bytomia

***

4.2.2. Stanisław Piwowarski, Okręg Krakowski Służby Zwycięstwu Polski – Związku Walki Zbrojnej – Armii Krajowej, Kraków 1994

W Krakowie płk dypl. Z. Miłkowski bezpiecznie kwaterował w Podgórzu przy ul. K. Brodzińskiego w mieszkaniu (b.i.) Franckowskiej. Odprawy sztabowe i spotkania organizacyjne odbywał w różnych punktach Krakowa, stosunkowo rzadko w terenie. Dotychczas udało się ustalić zaledwie kilka lokali konspiracyjnych, wykorzystywanych przez Komendanta Okręgu: m. in. przy ul. Długiej 22 (Hurtownia Farb i Artykułów Chemicznych „Farbola”), przy ul. A. Madalińskiego 7 (mieszkanie Franciszka Ponickiego ps. „Szymon”) i przy ul. Krowoderskiej 22 (mieszkanie Walerii Mazankowej).

***

4.2.3. Stanisław M. Jankowski: Józef Herzog 1901-1983, [w:] 11 dzielnych ludzi: W 90. rocznicę Odzyskania przez Polskę Niepodległości, Warszawa: 2008 [Józef Herzog (16.03.1901-21.01.1983)]

W czasie kampanii wrześniowej był, w stopniu majora, oficerem sztabowym Grupy Operacyjnej Piotrków, w składzie Armii Łódź. Uczestniczył w obronie Modlina. Został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari. Po kapitulacji trafił do niewoli niemieckiej, został osadzony w oflagu II C Woldenberg, gdzie działał w konspiracji obozowej i zaangażował się w pomoc jeńcom radzieckim. Uwolniony w styczniu 1945 roku, powrócił do Krakowa. W marcu 1945 roku zgłosił się do Wojska Polskiego, ale nie został przyjęty ze względu na sanacyjną przeszłość. Podjął pracę w sklepie chemiczno-farbiarskim przytulicy Długiej, będącym własnością byłego oficera Armii Krajowej, Franciszka Ponickiego. Jednocześnie zaangażował się w działalność w organizacji Wolność i Niezawisłość. 20 października 1946 roku został aresztowany i poddany brutalnemu śledztwu. Skazany na 10 lat pozbawienia wolności, przebywał w więzieniu we Wronkach. Został zwolniony w 1951 roku, na mocy amnestii. Odtąd był stale inwigilowany przez organy bezpieczeństwa.

***

4.2.4. Stanisław Piwowarski, Spychalski Józef, w: Informator miechowski, www.miechow.info

Płk J. Spychalski miał w Krakowie kilka stałych i zastępczych kwater, m.in. przy ul, A. Madalińskiego 7 (u F. Ponickiego ps. „Szymon”), przy ul. Karmelickiej 45 (u Maryli Starowieyskiej ps. „Prawdzic”), przy ul. Sławkowskiej (u inż. Kazimierza Rozwadowskiego), przy ul. A. Potockiego (u dr Franciszka Marcyanika) i na Widoku (u Marii Juliuszowej Tarnowskiej). Niezbędne potrzebne pozory zatrudnienia dawała mu fikcyjna posada buchaltera w Hurtowni Farb i Chemikalii „Farbola” przy ul. Długiej 22 prowadzonej przez F. Ponickiego. Nosił wówczas nazwisko „Józef Szymborski”.



4.2. Bibliografia

- Konrad Nitzschke „Konar”, Znałem księdza dziekana Krakowskiego Okręgu Armii Krajowej, Okruchy wspomnień…, nr 26/II/1998
- Konrad Nitzschke „Konar”, Wspomnienia z AK, Okruchy wspomnień…, nr 29/II/1999
- Wspomnienie o Konradzie Nitzschke ps. „Konar”, Okruchy wspomnień…, nr 29/II/1999
 DO GÓRY   ID: 52125   A: dw         

14.
Długa 37 - mieszkanie rodziny Tabeau, w którym odbywały się zajęcia prof. Zenona Klemensiewicza oraz prof. Kazimierza Nitscha na tajnej polonistyce



4.1. Zenon Klemensiewicz, Tajne komplety uniwersyteckie języka polskiego, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Moje uczestnictwo w tajnym nauczaniu uniwersyteckim dotyczyło zespołów, które studiowały język polski. Mnie przypadały wykłady i ćwiczenia z gramatyki opisowej i historycznej języka polskiego; w niektórych grupach ćwiczenia z fonetyki opisowej i wykłady gramatyki współczesnej polszczyzny prowadził prof. S. Urbańczyk, naówczas starszy asystent. Działem dialektologii opiekował się prof. K. Nitsch; językiem starocerkiewno-słowiańskim prof. M. Małecki przy pomocy F. Sławskiego, dzisiejszego profesora. Gramatykę grecką wykładał prof. J. Safarewicz.
Pierwszy zespół, dla którego zacząłem wykładać fonetykę opisową polską i gramatykę starocerkiewno-słowiańską, powstał z inicjatywy prof. S. Pigonia z początkiem roku 1942. Należeli do niego: Myczkowski, Nizińska, Anna Szaferówna i jeszcze trzy nie znane mi z nazwiska studentki. Spotykaliśmy się w mieszkaniu prof. Pigonia przy ul. Garbarskiej 7; kiedy zagrożony gospodarz musiał w marcu tego roku wyjechać z Krakowa, praca w tym zespole ustala.
Szereg późniejszych zespołów powstawał z inicjatywy prof. M. Małeckiego, który roztaczał opiekę nad ich organizacja, tokiem pracy, egzaminami itp.
W marcu 1942 r. zorganizował się tzw. „komplet Oborskiej” w składzie: Janina Chmielewska, ks. Jan Drozd, Akwilina Gawlikówna, Czesława Głogowska, Izabela Kupcówna, Janina Oborska, Janina Paszkowska, Ludwika Tabeau, Anna Szaferówna; przez krótki czas uczestniczyła w nim także Jolanta Wurfel. Kurs gramatyki opisowej prowadziłem tam od sierpnia 1942 r. do października 1943, kiedy zacząłem wykłady gramatyki historycznej. W tym czasie opuściły komplet Gawlikówna i Paszkowska, natomiast przybyli: Irena Klemensiewiczówna, Maria Bobrownicka i Alfred Zaręba, a w styczniu 1943 przystąpiła Maria Ziembianka.
Równolegle z tym kompletem pracowało się na drugim, z końcem września 1942 r. zorganizowanym „komplecie Stankiewicza”. Należeli do niego: Zbigniew Gołąb, Magdalena Grodyńska, Ewa Heise, Barbara Krzemińska, Janina Krzyworzeka, Mieczysław Łagan, Kazimierz Maślan, Danuta Michałowska, Małgorzata Stanisławska, Roman Stankiewicz, Anna Szaferówna, Jadwiga Szafranówna, Barbara Szczurowska, Zofia Zagórska, Alfred Zaręba. Ten komplet był podzielony na dwie grupy: dla jednej wykładałem fonetykę i gramatykę opisową, dla obu gramatykę historyczną aż do kwietnia 1945 r. Niektórzy uczestnicy odpadli, niektórzy przeszli do kompletu Oborskiej.
W sierpniu 1943 organizuje się trzeci - „komplet Kamykowskiego”; z przerwami trwały zajęcia do stycznia 1945, a wyczerpano materiał już na normalnych wykładach uniwersyteckich roku akademickiego 1945. Do kompletu należeli: Krystyna Brodówna, Janina Garycka, Zbigniew Kamykowski, Halina Królikiewiczówna, Emilia Medyńska, Klemens Myczkowski, Anna Nawrocka, Janina Nizińska, Jadwiga Nowak-Przygodzka, Janina Paszkowska, Jadwiga Piekarzówna, Krystyna Zbijewska, Barbara Zglińska.
Od lutego do grudnia 1944 r. pracował komplet słuchaczek przedwojennych: Maria Guzińska, Maria Osiecka, Zofia Siudutówna, Zyta Truszkiewiczówna.
Z wiosną 1944 r. zorganizował się „komplet Kota” w składzie: Maria Bednarkówna, Włodzimierz Kot, Janina Kuśnierzówna, Emilia Medyńska, Anna Poradziszówna. Wykłady moje zaczęły się w maju 1944, w lecie uległy przerwie, po czym komplet się rozprzęgł, a jego uczestnicy znaleźli się na normalnych wykładach od kwietnia 1945 r.
Podobny był los zorganizowanego w lipcu 1944 r. „kompletu Topolskiej”, do którego należeli: Józef Buzała, Jadwiga Mazurska, Jadwiga Topolska, Krystyna Zawistowska.
Przez językowe studium przeszły ogółem 52 osoby. Jak widać ze szczegółowych zestawień, niektórzy uczestnicy przechodzili z różnych przyczyn z jednego kompletu do innego; niektórzy studiowali na dwu kompletach, opracowując równocześnie dwa poziomy gramatyczne: opisowy i historyczny oraz dialektologiczny. 8 osób zaczęło pracę dopiero w drugiej połowie 1944 r. w nieprzychylnych warunkach. 11 osób odpadło, przeważnie w samych początkach nauki, a zatem nie z powodu niepowodzeń egzaminacyjnych, 23 osoby zdały egzamin z „Podstawowych wiadomości z gramatyki historycznej i dialektologii języka polskiego”, który zamykał studia językoznawcze studentów wybierających się na kierunek historycznoliteracki, a takich było 20. 15 osób z późniejszych kompletów złożyło egzamin z gramatyki opisowej współczesnej polszczyzny.
Podaję te dane, ponieważ one dowodzą wartości i skuteczności kursów tajnego nauczania Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie do mnie należy ocena postawy i wysiłku ich nauczycieli. Natomiast z wielkim wzruszeniem i serdecznym uznaniem wspominam wzorową postawę uczennic i uczniów. Ich rzetelny udział w pracy podczas spotkań, sumienne przygotowywanie się z wykładu na wykład, z ćwiczeń na ćwiczenia przy ogromnym braku podręczników i pomocy naukowych sprawiały, że proces dydaktyczny rozwijał się łatwo, w dobrym tempie, bez upomnień i nagan, bez pretensyj i zadrażnień. To była także wychowawcza zdobycz tajnego nauczania: wszyscy w komplecie stanowiliśmy solidarny, zwarty, podobnie myślący i czujący, na bezwzględnym zaufaniu oparty kolektyw, spojony z jednej strony świadomością wspólnego niebezpieczeństwa i gotowością ofiary, z drugiej przekonaniem, że przygotowując zastęp wysoko wykształconych polonistów spełniamy naszą obywatelską i patriotyczną służbę dla marzonej i wyczekiwanej, a tak okrutnie udręczonej Ojczyzny i dla sponiewieranego Narodu.


4.3. Wzmianki we wspomnieniach

4.3.1. Maria Bobrownicka, Nasza okupacyjna młodość, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

W nowej grupie, do której skierował mnie prof. Małecki, spotkałam koleżankę z mojego rocznika, Irenę Klemensiewicz. Reszta zaczynała studia już podczas wojny. Była to grupa liczna i z wielką przewagą dziewcząt. Najbardziej zżyłam się wtedy z Hanką Szaferówną. Do zespołu należały jeszcze: Iza Kupcówna, Ludka Tabeau, Janka Oborska i Akwilina Gawlik, która później przeniosła się na Wydział Prawa. Panów było tylko dwóch - dla ozdoby „babskiego kompletu”: ks. Jan Drozd i Alfred Zaręba, co do którego nietrudno się było zorientować, że „chodzi na lewych papierach”. Z tą grupą chodziłam na gramatyką historyczną języka polskiego do prof. Zenona Klemensiewicza i na dialektologią do prof. Kazimierza Nitscha.
Jak często odbywały się zajęcia językoznawcze, nie pamiętam. Chyba raz w tygodniu dialektologia i raz lub dwa gramatyka historyczna. Wiem tylko, że nie mieliśmy stałego miejsca spotkań, gdyż prof. Klemensiewicz z kolei wyznawał zasadę, że zbyt częste schodzenie się tych samych ludzi w te same miejsca może zwrócić uwagę niepowołanych. Ciągle zmienialiśmy lokale. Przypominam sobie jedne zajęcia w mieszkaniu profesora przy ul. Koletek, inne u Hanki na Botanicznej, u Ludki na Długiej, czasem u mnie, poza tym w jakimś gabinecie dentystycznym na Floriańskiej, to znów gdzieś na Krakowskiej, na Komorowskiego i licho wie, gdzie jeszcze. O ile dobrze pamiętam, w podobny sposób tułaliśmy się z prof. Nitschem.

***

4.3.2.Ewa Heise, Ocalmy od zapomnienia, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

W roku 1942 wojenne losy rzuciły moich rodziców do Krakowa. Pożegnałam bliskie sercu ulice i ludzi, z którymi złączyły mnie pierwsze przyjaźnie. Osamotniona w obcym mieście, płakałam z tęsknoty za Warszawą. Nie przeczuwałam wówczas, że Kraków stanie się moim miastem rodzinnym „z wyboru”, że najtrwalsze przyjaźnie, najpoważniejsze decyzje i najmocniejsze młodzieńcze przeżycia zwiążą mnie z podwawelskim grodem na zawsze.
[…]
Była jesień 1942 r., gdy podjęłam pierwszą wielką decyzją: postanowiłam zapisać się na tajne studia polonistyczne, wierna zamiłowaniom całego mojego szkolnego życia.
Pierwsze informacje o kompletach uniwersyteckich otrzymałam od mojej nauczycielki-polonistki z Warszawy, p. Anny Kopczewskiej. Pod adresem danym mi przez nią wskazano mi dalszą drogę. Nie pamiętam (choć to wstyd!) jej poszczególnych etapów; wiem tylko, że musiałam - podając odpowiednie hasło - dzwonić do wielu drzwi, zanim się otworzyły te właściwe, ostatnie, za którymi przywitał mnie wysoki, poważny, choć młody jeszcze pan. Zażenowana oblałam się pąsem pod jego uważnym spojrzeniem. Miał już o mnie jakieś informacje, bo zapytał: „No i cóż, koniecznie chce pani studiować polonistykę? przemyślana decyzja?” Zatarły się już w niewiernej pamięci różne szczegóły, ale - gdy wspominam ten czas - ogarnia mnie dziś to samo wzruszenie, które wtedy ścisnęło mi gardło. W małym, bardzo skromnym pokoiku, gdzie mieściła się „Centrala Spółdzielni”, tj. naszych kompletów, prof. Mieczysław Małecki dokonał mojej immatrykulacji jako studentki Uniwersytetu Jagiellońskiego, a właściwie tajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
[…]
Pierwszy rok studiów uniwersyteckich! Nie mieliśmy indeksów ani legitymacji studenckich; z daleka tylko spoglądaliśmy na gmach Collegium Novum, gdzie mieścił się niemiecki Statistisches Amt strzeżony przez żandarmów. Nasze sale wykładowe - to były pokoje prywatnych mieszkań (ich właściciele zostali już wy-mienieni przez autorów innych wspomnień), odgrodzone od nieludzkiego świata wojny czarnym papierem okiennych zasłon (w Krakowie obowiązywało przecież zaciemnienie). Kontakt z Biblioteką Jagiellońską, niedostępną w zasadzie dla Polaków, był - jak wszystko, dobre, w owym czasie - nielegalny; umożliwiała go w minimalnym zresztą zakresie, jedynie ofiarność i odwaga dra Władysława Pociechy. „Estreichera” i „Korbuta” wzięłam pierwszy raz do ręki nie w czytelni Jagiellonki, lecz w mieszkaniu prof. Stanisława Pigonia, korzystając z jego prywatnych zbiorów. Obie te bibliografie - dzieła najmniej mogące liczyć na emocję czytelnika - do dziś wywołują we mnie wzruszenie, kojarzące się ze wspomnieniem zimowego wieczoru, gdy z rąk profesora otrzymaliśmy do obejrzenia owe tomy.
[…]
Największym przeżyciem pierwszych uniwersyteckich miesięcy było dla niedawnej maturzystki poznanie prof. Zenona Klemensiewicza. Nazwisko to, widniejące na wszystkich niemal podręcznikach gramatyki, stano-wiło dla uczniów symbol językoznawczej wszechwiedzy. Teraz symbol miał się przeistoczyć w żywego człowieka, którego - o Boże! -miałam przyjąć we własnym mieszkaniu. Trema ogromna, i nie tylko moja. Cała trzynastka podekscytowana oczekuje na dzwonek. Jego dźwięk rozlega się z idealną punktualnością. Najgorsze - pierwsza chwila powitania - już poza mną. Wchodzi do pokoju (do naszego stołowego pokoju!), przejęta gromadka wstaje z uszanowaniem, uścisk ręki wymieniony z każdym; tak, teraz już wiemy, jaki jest. Jesteśmy oczarowani jego piękną polszczyzną, porywającym wykładem i - najzupełniej nieokupacyjną wytwornością stroju. Wnosił z sobą - wraz z ledwie zauważalnym zapachem wody kolońskiej - wzgardę dla okupacyjnych konieczności, dla brutalności owych lat. Wkrótce - jeśli mi tak wolno powiedzieć - zadzierzgnęły się między profesorem a studentami więzi przyjaźni. Rozmawialiśmy o codziennych kłopotach i o „wielkiej polityce”, rozstrzygał nasze spory dotyczące poprawności językowej i dyskutował o postawach życiowych. „Trzeba tylko ustalić hierarchię spraw, potem wszystko już jest proste” – powiedział kiedyś. Nie wiedział zapewne wówczas profesor o wadze tych słów dla jednej z zasłuchanych studentek, nie wiedział, że wielokrotnie okażą się jej pomocne w życiu...
Drugim - chronologicznie - „wielkim spotkaniem” było nasze zetknięcie się z profesorem Stanisławem Pigoniem.
[…]

***

4.3.3. Izabela Kupiec-Kleszczowa, Moje wspomnienia z tajnych kompletów UJ, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Gdy w pierwszej połowie września 1939 roku po zajęciu Krakowa przez Niemców otworzono szkoły, zaczęłam uczęszczać do II klasy liceum humanistycznego ss. prezentek. Nauka nie trwała długo: już 20 listopada zamknięto wszystkie szkoły średnie. Przez jakiś czas łudziłam się, podobnie jak moje koleżanki i koledzy, że zarządzenie zostanie cofnięte i będziemy mogli składać maturę, od której dzieliło nas tylko kilka miesięcy pracy. Smutna rzeczywistość rychło jednak rozwiała nasze nadzieje. Aby nie tracić czasu, postanowiłam się uczyć prywatnie. Początkowo cały wysiłek skierowałam na opanowanie dwóch języków: francuskiego i niemieckiego. Poza tym lekcje muzyki i maszynopisma wypełniały mi czas wolny od zajęć szkolnych. W r. 1940/41 uczęszczałam na prywatne, oficjalnie zatwierdzone kursy handlowe prof. Nycza. Jednocześnie rozpoczęłam systematyczne przygotowanie do złożenia egzaminu dojrzałości pod kierunkiem mojej wychowawczyni i nauczycielki z liceum, mgr Janiny Kostyi. W małym, czteroosobowym zespole zbiegłyśmy się kilka razy w tygodniu w naszych mieszkaniach. Egzamin dojrzałości złożyłyśmy jako eksternistki na wiosnę r. 1941.
W kilka tygodni po złożeniu matury wezwała mię do siebie p. Kostya. W rozmowie zapytała mię, czy miałabym ochotę studiować filologię polską na tajnych kompletach uniwersyteckich. Byłam zaskoczona i wzruszona jednocześnie. Studia uniwersyteckie były zawsze moim gorącym pragnieniem, choć myślałam raczej o filologii romańskiej lub klasycznej. Ponieważ jednak nie było możności wyboru, gdyż na razie organizowano komplet polonistyczny, zdecydowałam się na polonistykę z wdzięcznością i bez wahania.
Nie bez emocji przekroczyłam któregoś wieczoru próg nader skromnego „biura” prof. Małeckiego. W dwóch maleńkich pokoikach pełnych książek i papierów, oprócz gospodarza, spotkałam sześć osób - pierwszych studentów tajnych kompletów. Byli to: Janina Chmielewska, Akwilina Gawlik, Janina Oborska, Janina Paszkowska, Ludwika Tabeau i ks. Jan Drozd. Prof. Małecki, po krótkich informacjach wstępnych, umówił się z nami, iż w razie nieproszonej „wizyty” będziemy pozorowali lekcję języka niemieckiego, po czym wygłosił swój pierwszy wykład. Tak więc rozpoczęliśmy regularne studia polonistyczne.
Duszą i organizatorem tajnych kompletów był prof. Mieczysław Małecki. Zawsze pełen spokoju, pogody, równowagi ducha, okazywał nam, studentom, bardzo wiele szczerej życzliwości. To on właśnie organizował coraz to nowe zespoły, on pozostawał w kontakcie z wykładowcami, on starał się, by nam nie brakło żadnych potrzebnych podręczników. Prowadził z nami ćwiczenia i wykładał nam język starocerkiewno-słowiański. Nieco później ćwiczenia z nami w tym zakresie prowadził także prof. Sławski. Egzaminy z tego przedmiotu składaliśmy u prof. Lehra-Spławińskiego w jego okupacyjnym mieszkaniu przy ul. Czystej. W ciągu dwóch lat wykłady i ćwiczenia z fonetyki, gramatyki opisowej i historycznej prowadzili z nami profesorowie: Urbańczyk, Klemensiewicz i Nitsch. Do obowiązkowego kolokwium z języka greckiego przygotował nas prof. Safarewicz.
Nie mniej solidne wiadomości jak z zakresu języka otrzymywaliśmy także z zakresu teorii i historii literatury. Zasady bibliografii i poetyki wykładał nam prof. Stanisław Pigoń. On także wykładał nam później historię dramatu i literaturę okresu romantyzmu. Niezapomniane są dla nas także wykłady i ćwiczenia z prof. Kazimierzem Wyką, dojeżdżającym do Krakowa z Krzeszowic, zwykle z walizką wypełnioną książkami. Przez kilka miesięcy słuchaliśmy wykładów prof. Ludwika Kamykowskiego, podówczas już ciężko chorego po obozowych przeżyciach. Bolało nas jego cierpienie - ostre ataki kaszlu raz po raz przerywały mu mowę. W r. 1944, po upadku powstania warszawskiego, przybył do Krakowa prof. Julian Krzyżanowski i niemal od razu rozpoczął wykłady w naszym tajnym uniwersytecie.
Wnet po uruchomieniu kompletu polonistycznego zaczęto organizować komplet romanistyczny. Nie była to sprawa łatwa, głównie z powodu braku wykładowców. Proseminaria i seminaria literackie z zakresu literatury francuskiej prowadziła prof. Maria Malkiewicz-Strzałkowa. Część polonistów brała w nich także udział. Dopiero w r. 1944, po powstaniu warszawskim, literaturę francuską zaczął wykładać prof. Mieczysław Brahmer.
W naszej pracy nie było na ogół żadnych przerw. Wykłady odbywały się systematycznie. Ze względów bezpieczeństwa zmienialiśmy często miejsca naszych zebrań. Biegaliśmy nieomal po całym Krakowie, nie-jednokrotnie po bardzo odległych peryferiach. Gościny udzielali nam u siebie częstokroć sami profesorowie. Tak więc gromadziliśmy się nie tylko w „biurze” prof. Małeckiego, ale i w jego prywatnym mieszkaniu (ul. Spadzista pod kopcem Kościuszki), w maleńkim mieszkanku prof. Safarewicza (ul. Królowej Jadwigi), w ciasnych i do ostatnich granic zagęszczonych dwu pokoikach prof. Klemensiewicza (ul. Koletek) i u prof. Szafera (Botaniczna). Gościną służyli nam też nasi znajomi i znajomi naszych znajomych.
[…]
Pracowałam tam w charakterze maszynistki. Pracy było dość dużo, nieznośne zwłaszcza były nieprzewidziane, a dość częste (szczególnie w okresie zimowym) nadgodziny. Praktycznie cały dzień był zajęty. W godzinnej, a okresami półtoragodzinnej przerwie obiadowej niewiele dało się zrobić, a konieczność pozostawania w biurze do godz. 18 lub 19 zmuszała mię do opuszczania wykładów i ćwiczeń. Ta niezawiniona absencja była dla mnie szczególnie przykra. Z nieoczekiwaną i niezwykle życzliwą pomocą przyszedł mi wówczas prof. Klemensiewicz. Po prostu zaproponował mi pewnego dnia, by raz w tygodniu po pracy przychodzić do niego (mieszkałam w pobliżu, w tej samej dzielnicy), by pod jego kierunkiem uzupełniać materiał, który koleżanki i koledzy przerabiają na popołudniowych ćwiczeniach. Drugi raz w tygodniu uzupełniała moje braki jego córka Irena. Równie życzliwy okazał się i prof. Sławski, chętnie i samorzutnie ofiarujący swą pomoc w przygotowaniu do egzaminu z języka starocerkiewno-słowiańskiego.
[…]
A profesorowie nie obniżali ani o włos swoich wymagań. Pamiętam dokładnie, jak kiedyś na ćwiczeniach, odbywających się podówczas w pracowni witraży Żeleńskiego przy al. Krasińskiego, prof. Pigoń omawiał i surowo oceniał nasze pierwsze prace seminaryjne. Egzamin z literatury rozłożono nam na kolokwia z po-szczególnych epok, co wymagało staranniejszego i bardziej gruntownego przygotowania. Trzy kolokwia składałam indywidualnie u prof. Pigonia w jego mieszkaniu przy ul. Zyblikiewicza i każda taka „rozmowa” trwała przeszło godzinę. Nie „folgował” nam także prof. Klemensiewicz. Egzamin z gramatyki opisowej zdawałam w jego mieszkaniu na Koletek. Profesor wręczył mi temat pracy, zostawił samą w pokoju, wyszedł na godzinną przechadzkę, po czym wrócił, przejrzał wypracowanie i przez trzy kwadranse sprawdzał moje wiadomości. A ileż pracy wymagał od nas prof. Nitsch! Mimo to znaczna większość studentów składała kolokwia i egzaminy z wynikiem dobrym i bardzo dobrym.

***

4.3.4. Danuta Michałowska, Uniwersytet Jagielloński, w: Danuta Michałowska, Pamięć nie zawsze święta. Wspomnienia, Wydawnictwo Literackie 2004

Wracam do roku 1941.
Jak już pisałam, egzaminy maturalne zdawałyśmy ze wszystkich przedmiotów. Tajne kierownictwo naszej szkoły przewidująco dbało o przyszłą prawomocność naszych świadectw dojrzałości - po wojnie oczywiście weryfikowała je specjalnie powołana komisja.
Wkrótce dowiedziałam się od Małgosi Stanisławskiej o możliwości kontynuowania nauki na szczeblu wyższym (jej ojciec, lektor języka angielskiego, był zaangażowany w tajne studia uniwersyteckie). Po długich naradach i wahaniach postanowiłam zapisać się na pedagogikę. Chciałam przecież zostać aktorką, gdyby nie wojna, uczyłabym się w Instytucie Reduty - teraz uznałam, że studia uwzględniające w szerokim zakresie psychologię najbardziej przydadzą mi się w przyszłym zawodzie.
Zgłosiłam się zatem do wskazanego mieszkania przy ul. Podwale 2. W nędznie umeblowanym pokoiku, za biurkiem, na którym leżały jakieś proszki do prania i mydła (kamuflażem była spółdzielnia produkująca środki czystości), siedział mężczyzna w średnim wieku, w okularach. Były jakieś „hasło” i „odzew”, wszystko poszło gładko. Osobą za biurkiem okazał się profesor Mieczysław Małecki, kierownik Tajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego, działający w imieniu rektora. Bardzo życzliwie wypytywał mnie, co chciałabym studiować. „Pedagogikę” - odpowiedziałam. Odrzekł, że z tym na razie będą pewne trudności, i zaczął roztaczać przede mną wspaniałe perspektywy slawistyki. Mówił o tym tak porywająco i z tak wielkim przekonaniem, że opuściłam „biuro” profesora jako zadeklarowana studentka tej właśnie specjalności. Nawet opanowanie bodaj jednego języka słowiańskiego (naturalnie poza polskim), co było warunkiem studiów, nie wydało mi się trudne, ponieważ mój szef w centrali „Społem” - pan Gustaw Taraba - pochodził z Zaolzia i kończył studia prawnicze na uniwersytecie w Pradze; uznałam za rzecz oczywistą, iż w ramach pracy biurowej, oprócz dystrybucji sacharyny, chętnie zajmie się nauczaniem mnie języka czeskiego.
[…]
W czasie okupacji umiałam pogodzić naukę z dziesięciogodzinną pracą biurową, z tajnym teatrem, nawet z tzw. życiem osobistym. Teraz teatr wymagał pełnej dyspozycyjności: codzienne próby albo spektakle, przepisywanie scenariuszy; zajmowałam się sekretariatem i zaopatrzeniem, wyszukiwałam materiały na kostiumy, uczestniczyłam w wielogodzinnych dyskusjach nad formułowaniem szczegółowych zasad funkcjonowania, etyki i estetyki Teatru Rapsodycznego. Równocześnie znormalizowało się życie uniwersyteckie: wykłady i obowiązkowe seminaria odbywały się w różnych porach, trzeba było przeczytać niezliczoną ilość lektur, na uczelni wciąż się coś działo. Właściwie straciłam kontakt z kolegami ze studiów, którzy zdawali końcowe egzaminy, pisali prace dyplomowe. Ja też miałam już temat, nawet wskazówki bibliograficzne - pod tym względem profesor Pigoń był chodzącą encyklopedią, i to on właśnie zaproponował mi opracowanie „polskiej teorii dramatu”. Równocześnie waliło mi się życie rodzinne, a katastrofa w sferze moich związków uczuciowych umęczyła mnie do ostatecznych granic i sprawiła, że zobojętniałam na wszystko. W takim stanie zdawałam gramatykę historyczną. Profesor Klemensiewicz był zaskoczony i jakby zawiedziony, w końcu powiedział: „Pani będzie aktorką, nie będę pani obciążał poprawką”, i postawił mi ocenę „dostateczną”. To był gest nienależnej mi łaski z jego strony.
W późniejszych latach właśnie historia gramatyki języka polskiego - „fonologia historyczna” - stała się moim hobby... Pewna rozmowa z profesorem Klemensiewiczem, zupełnie prywatna, nawiązywała do owych zainteresowań; byłam wtedy prorektorem PWST i właśnie szliśmy z profesorem obok siebie w kondukcie pogrzebowym rektora Politechniki Krakowskiej, profesora Sokalskiego. Nie udało się dokończyć tej rozmowy, a do jej kontynuacji nie doszło: wkrótce potem profesor Klemensiewicz zginął w katastrofie lotniczej pod Zawoją, w roku 1967. Tak się to splata.

***

4.3.5. Janina Oborska-Lovell, Pierwszy tajny komplet UJ, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Czas, który minął, zatarł w pamięci wiele faktów i zdarzeń, trudno więc już będzie teraz bezbłędnie od-tworzyć historię naszego tajnego uniwersyteckiego kompletu. A był to przecież pierwszy tajny komplet UJ w Krakowie...
W letnie popołudnie 1942 roku do mieszkania profesora UJ, Mieczysława Małeckiego przyszedł Rafał Woźniakowski, profesor gimnazjalny, który w tym czasie uczył krakowską młodzież na tajnych kompletach licealnych. Nie byłam naocznym świadkiem rozmowy, która toczyła się między gospodarzem a jego gościem, wiem jednakże, jaka była jej zasadnicza treść. Rafał Woźniakowski, występując w imieniu przedwojennych i „wojennych” maturzystów, zwrócił się do prof. Małeckiego z prośbą o zorganizowanie dla nich konspiracyjnego kompletu uniwersyteckiego z zakresu historii literatury polskiej.
Propozycja została przyjęta. Niedługo potem w oficynie domu ul. Podwale 2 odbyło się organizacyjne spotkanie pierwszych uczestników pierwszego w Krakowie tajnego uniwersyteckiego kompletu. Na zebraniu tym było nas siedem osób: prof. Małecki, pięć koleżanek i... ksiądz. W takim skromnym zespole rozpoczęliśmy naukę, ograniczającą się w pierwszym okresie do wykładów prof. Małeckiego z zakresu języka starocerkiewno-słowiańskiego oraz ćwiczeń prowadzonych przez prof. Sławskiego.
Po egzaminie - następny etap: kolokwium z greki. Ciasne, biurowe pomieszczenie w oficynie przy ul. Podwale zamieniliśmy na nieduży domek przy ul. Królowej Jadwigi. Tutaj właśnie, pod kierunkiem prof. Safarewicza, poznawaliśmy ten, nie znany nam dotychczas, język.
Koło, raz puszczone w ruch, potoczyło się teraz szybko, pewnie i rytmicznie. Co tydzień, zawsze o tej samej popołudniowej godzinie, każdy z nas wędrował w stroną domu przy ul. Koletek, pilnie bacząc (chodziło przecież o bezpieczeństwo), by nie spotkać w bramie któregoś z kolegów. Wchodziliśmy więc solo do mieszkania prof. Zenona Klemensiewicza, który, powiększywszy grono naszych profesorów, rozpoczął z nami wykłady z gramatyki opisowej. Pamięć utrwaliła następujący obraz: duży, ale pełen mebli pokój, pośrodku okrągły stół, przy którym siedzi cała nasza konspiracyjna grupa. Wśród nas - profesor, świetny pedagog, wykładający jasno i logicznie. Gramatyki uczyliśmy się bardzo pilnie, polubiliśmy ją, a gdy nadszedł czas egzaminów, materiał mieliśmy wszyscy dobrze opanowany. Można więc było rozpocząć wyższy „etap wtajemniczenia”: gramatykę historyczną, nadal pod kierunkiem prof. Klemensiewicza, z którym w dalszym ciągu, stale i systematycznie, spotykaliśmy się co tydzień aż do zimy 1944 roku, kiedy to wysłuchaliśmy jego ostatniego wykładu, po czym zaczęliśmy się indywidualnie przygotowywać do egzaminu.
[…]
Pewnego dnia 1943 roku otrzymałam polecenie: należy udać się na ulicę Gontyna do profesora Nitscha, by w imieniu uczestników kompletu poprosić uczonego o wykłady z dialektologii. Profesor bez chwili namysłu prośbę przyjął i odtąd przez szereg tygodni był cotygodniowym gościem w prywatnym mieszkaniu przy ul. Długiej 37. Ponieważ dotarły już do nas legendy na temat srogości profesora Nitscha, przeto z poważną tremą udaliśmy się na jego pierwszy wykład. Profesor był rzeczywiście bardzo wymagający, ale jednocześnie życzliwy i serdeczny. Co tu jednak dużo mówić - podziwialiśmy go, byliśmy mu niezmiernie wdzięczni, ale i baliśmy się go troszeczkę. Toteż, by sprostać jego wymaganiom, wykuwaliśmy dialektologię na potęgę i żadne chyba pokolenie wychowanków profesora Nitscha nie skorzystało tyle z jego wiedzy, ile nasza, okupacyjna generacja. Trzeba bowiem wziąć pod uwagą fakt, że profesor miał do czynienia nie z liczną grupą studentów, ale z małą, kilkuosobową garstką uczniów, z których każdy musiał po kilkakroć w ciągu jednego wykładu odpowiadać na stawiane mu pytania.

***

4.3.6. Zofia Siudut, Nasze Uniwersytety, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Szkic ten powstał w pewien wieczór lutego 1963 roku, W czwórkę, to znaczy: Maria Guzińska, Maria Przetacznikowa, Zyta Truszkiewicz-Kmietkowa i pisząca te wspomnienia, odświeżyłyśmy i uporządkowały fakty, dotyczące naszych studiów na tajnych kompletach UJ. Było nam zebrać się najłatwiej, bo dotąd wiąże nas przyjaźń i utrzymujemy bliski kontakt. Jest to więc nasza wspólna praca, której nadałam tylko kształt słowa.
Na tajne komplety UJ zaczęłyśmy chodzić w jesieni 1942 roku. Dowiedziałyśmy się o nich chyba od Krystyny Podrazówny, zresztą prawniczki. Natychmiast dałyśmy znać najbliższym kolegom - przedwrześniowym studentom I roku polonistyki.
Nasz komplet w pierwszej fazie liczył 6 osób. Oprócz Marii Guzińskiej, Marii Osieckiej (obecnie Przetacznikowej), Zyty Truszkiewicz (obecnie Kmietkowej) i mnie - było jeszcze z nami 2 kolegów: Tadeusz Kwiatkowski i Wojciech Żukrowski. Zostaliśmy przydzieleni na komplety literackie do profesora Uniwersytetu Poznańskiego Tadeusza Grabowskiego.
[…]
Starocerkiewszczyzny uczyłyśmy się u Zyty Truszkiewicz. Miała stosunkowo duże mieszkanie w Podgórzu przy ul. Zamojskiego. Zbierałyśmy się przeważnie wieczorami, po pracy, i „kuły” pilnie do godziny policyjnej, która zmuszała nas do rozejścia się.
Nasza czwórka zdała szczęśliwie potrzebne egzaminy u profesora Klemensiewicza i stworzyłyśmy komplet gramatyki historycznej, również u profesora Klemensiewicza.
Egzaminy w tajnym UJ stanowią niewątpliwie szczególny rozdział naszych okupacyjnych studiów. Egzaminy te odbywały się w prywatnych mieszkaniach profesorów. Profesor Klemensiewicz, wyrzucony przez Niemców z mieszkania przy ul. Szopena, zajmował wraz z rodziną dwa olbrzymie pokoje w starej kamienicy przy ul. Św. Agnieszki. Prowizoryczność tego mieszkania, w którym meble, książki i obrazy z trudem znajdowały swe tymczasowe miejsce, rzucała się w oczy. W przemyślny sposób wydzielony gabinet profesora stanowił jakby osobną oazę. Na kilka dni przed egzaminem przychodziło się tu, by umówić się o termin zdawania. Wtedy profesor, zupełnie niegroźny, niejako rozbrojony, rozmawiał z nami serdecznie, dodawał nam otuchy, żartował.
Przy egzaminie wszystko przybierało inne wymiary. Pozostawiona sam na sam z tekstem starocerkiewnym delikwentka pociła się i emocjonowała, odgrzebując w pamięci potrzebne wiadomości. Jedyną osłodą był wtedy (przynajmniej dla naszej czwórki) pies, prześliczny rudy seter, Rolf. Nie zdając sobie sprawy z ważności chwili, wpychał swój miękki łeb pod ramię zdającej. Do dziś zgodnie stwierdzamy, że zawsze pomagało nam to w myśleniu. Temu chyba najbardziej „wtajemniczonemu językowo” psu w Polsce przypada więc też pewna cząstka zasługi w naszych pozytywnie zdanych egzaminach okresu okupacji.
W roku 1943/4 studiowałyśmy „pełną parą” literaturę i język. Jak znajdowałyśmy na to czas? Każda z nas pracowała zawodowo i utrzymywała względnie pomagała utrzymywać rodzinę. Ale wykłady i seminaria to była nasza najmilsza rozrywka, duma i radość. W tych czasach trudnych, czasach pogardy, gdy życie ludzkie zdewaluowało się do jakiejś znikomej wartości, gdy nasza młodość była już surowa i niepewna jutra..., gdy wciąż ginął ktoś bliski, młody, komu tak samo jak nam należało się życie, nauka dawała nam to głębokie przeświadczenie, że lata nie mijają tylko na czekaniu, ale że przybliżamy sobie i innym przyszłość, o jakiej ledwie śmieliśmy wtedy myśleć, ale w którą nie wątpiliśmy ani na chwilę.
Komplety z gramatyki historycznej zaczęłyśmy w czwórkę (Przetacznikowa, Truszkiewicz-Kmietkowa, Guzińska i ja) w jesieni roku 1943.
Profesor Klemensiewicz był surowym i wymagającym profesorem. Seminaria odbywały się co tydzień - kolejno w naszych prywatnych mieszkaniach, dokąd profesor z całym poświęceniem chodził. Ponieważ było nas tylko cztery, nie należało nigdy liczyć, że się nie będzie pytanym, że uda się jakoś schować za głowę kolegi; trzeba więc było mieć napiętą uwagę, myśleć i oczywiście uczyć się.
Nie wiem, czy sprawiła to wyjątkowa powaga profesora Klemensiewicza, czy najeżony trudnościami materiał gramatyki historycznej, ale szczególnie na tych bardzo kameralnych kompletach czułyśmy najbardziej oczywiście powagę i wagę naszych studiów.
Opuszczanie zajęć uchodziło za niedopuszczalne. Pamiętam, że kiedyś niemal przemocą wyrwałam się z jakiejś biurowej „biby” z okazji czyichś imienin. Za nic nie chciano mnie puścić - ja za nic nie chciałam zostać. W ostatniej chwili wpadłam do Rysi (Przetacznikowej) zziajana i zmartwiona, czy aby nie widać po mnie 2 kieliszków alkoholu, które musiałam „spełnić”. Oczywiście wolałabym zapaść się w ziemię, niżby profesor miał coś zauważyć.
Nie zauważył. Może tylko zdziwił się nieco, że jak nigdy pewnie odpowiadałam na pytania, objaśniając wokalizację jerów i stare formy deklinacyjne.
Profesor Klemensiewicz nie spaźniał się nigdy ani o minutę, nie tracił ani chwili czasu na sprawy nie związane bezpośrednio z interesującym nas kursem. Jego wykłady były zawsze znakomicie przygotowane, świetnie przeprowadzone dydaktycznie. Z niewyczerpaną cierpliwością naprowadzał nas na właściwy tok myślenia, zmuszał, by dawać z siebie maksimum. A miał z nami dość kłopotu, bo zacięcie lingwistyczne posiadała tylko Rysia, pozostała trójka wykazywała w tej dziedzinie raczej przeciętne zdolności.
Seminarium z dialektologii prowadził prof. Mieczysław Małecki. Chodziło się na nie do jego willi przy ul. Spadzistej, niemal tuż u stóp Kopca Kościuszki. Stąd dowcipna Mima Guzińska mawiała, że teren naszego uniwersytetu rozciąga się na nie byle jakiej przestrzeni, bo od podgórskich Krzemionek aż po Kopiec Kościuszki.

***

4.3.7. Ludwika Tabeau, Wojenne studia przedwojennej maturzystki, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Początkowo zespół przedstawiał się następująco: Janina Chmielewska, Iza Kupcówna, Janina Oborska, Janina Paszkowska, Ludwika Tabeau, Jan Drozd. W następnych latach przybyli: Akwilina Gawlik, Jolanta Würfel, a na niektóre tylko przedmioty w naszym zespole; Maria Bobrownicka, Irena Klemensiewicz, Anna Szaferówna, Maria Ziembianka, Alfred Zaręba.
Po wykładach z prof. Małeckim i ćwiczeniach z prof. Sławskim nastąpiły inne przedmioty: seminarium języka greckiego z prof. Safarewiczem, gramatyka opisowa i historyczna języka polskiego z prof. Klemensiewiczem, fonetyka z prof. Urbańczykiem, dialektologia z prof. Nitschem, z prof. Kamykowskim literatura średniowieczna i wreszcie oczekiwane przez wszystkich porywające wykłady z literatury polskiej z prof. Pigoniem oraz filozoficzne wykłady prof. Wyki na temat zagadnień z teorii literatury.
Prawie wszyscy uczestnicy mojego kompletu uczęszczali nadto na wykłady i ćwiczenia z romanistyki, pro-wadzone przez prof. Małkiewicz-Strzałkową.
Zajęcia odbywały się w godzinach popołudniowych w ciągu tygodnia oraz w niedzielne przedpołudnia w najprzeróżniejszych dzielnicach miasta Krakowa, przeważnie w prywatnych mieszkaniach, a także klasz-torach.
Ciężkie to były studia, tym bardziej że wszyscy pracowaliśmy zarobkowo, a godzina policyjna nie po-zwalała na późne odbywanie wykładów. Jeden podręcznik z trudem zdobyty musiał służyć dla całej grupy. Wszyscy podporządkowani byli narzuconej przez nas samych dyscyplinie i punktualności.
[…]

***

4.3.8. Alfred Zaręba, Konspiracyjne studia filologiczne, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

O ile na studiach z gramatyki porównawczej języków indoeuropejskich jedynym naszym profesorem był Jan Safarewicz, to na filologii polskiej mieliśmy cały zastęp wykładowców. Gramatykę opisową i historyczną języka polskiego wraz z historią języka wykładał prof. Zenon Klemensiewicz, on też prowadził ćwiczenia i seminarium językowe. Odbywały się one najczęściej w wojennym mieszkaniu profesora przy ul. Koletek 4, wielekroć użyczała nam gościny mgr Kazimiera Tatarowiczówna (pracująca w Bibliotece Jagiellońskiej) przy ul. Dietla 4. Za zgodą dziekana M. Małeckiego dołączyłem się - jeszcze przed zakończeniem wykładu z „opisówki” - na rozpoczynające się dla starszego kompletu wykłady z gramatyki historycznej. Poznałem wtedy nowych kolegów: Marię Bobrownicką (obecnie docenta literatur słowiańskich UJ), Irenę Klemensiewiczównę, córkę naszego wykładowcy, Janinę Oborską (obecnie dziennikarkę), ks. Jana Drozda, salwatorianina, który równocześnie studiował romanistykę (obecnie doktora filozofii, poważnie zaangażowanego w studia biblistyczne), Izabellę Kupcównę (również studentkę romanistyki), Ludwikę Tabeau (obecnie pracownika naukowego Biblioteki Jagiellońskiej). Poszerzył się też wtedy krąg naszych punktów zebrań, spotykaliśmy się bowiem na wykładach również w mieszkaniu rodziców Janki Oborskiej w Podgórzu, Marii Bobrownickiej przy ul. Długiej 59 i Ludki Tabeau, również przy ul. Długiej.

***

4.3.9. Maria Ziembianka-Zarębina, Codzienne życie okupacyjnego studenta, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Z czasem wszystkie karty pracy „wzięły w łeb”, moja również; wobec nasilenia łapanek musiałam opuścić Kraków. Wróciłam do Niepołomic, gdzie mieszkali moi rodzice. Tam szybko wciągnięto mnie w tajne nauczanie w zakresie szkoły średniej. Oczywiście nie rzuciłam studiów. Przygotowywałam się wtedy do egzaminu z filozofii i logiki u prof. Zawirskiego. Koledzy skontaktowali mnie z nim i uzgodnili termin. Cała trudność polegała na dostaniu się bez dokumentów do Krakowa, do mieszkania profesora przy ul. Dietlowskiej. Ale na to znaleźli moi koledzy sposób. Wyszukali mi pewnego „podwójnego” policjanta; oficjalnie zatrudniony w granatowej policji, brał równocześnie udział w konspiracyjnej robocie. Zgłosiłam się u niego w mieszkaniu, w Prokocimiu. Tu mnie „aresztował”, odebrał mi dokumenty i pod eskortą wsadził do przedziału Nur für Deutsche i tramwajem odwiózł gdzie trzeba. Potem zostawił mnie pod bramą prof. Zawir-skiego i umówił się na określoną godzinę, o której mnie odebrał i konwojując odstawił do Prokocimia.
Raz jeszcze w ten sam sposób wędrowałam na egzamin zimą r. 1944. Zdawałam wtedy historyczną gramatykę polską u profesora Klemensiewicza. Zależało mi na przyspieszeniu egzaminu, którego moi koledzy jeszcze wtedy nie zdawali, ponieważ po Niepołomicach krążyły uporczywie pogłoski o mającym nastąpić wy-siedleniu ludności w związku ze zbliżającym się frontem wschodnim. Raz jeszcze granatowy policjant odstawił mnie i odebrał przewożąc w przedziale dla Niemców, podczas gdy Polacy po drugiej stronie sznura przyglądali mi się ze współczuciem.


5.1. Lista uczestników zajęć prof. Zenona Klemensiewicza (wg jego notatek)

I.
Od początki 1942 spotykał się pierwszy zespół (wykłady fonetyki opisowej polskiej i gramatyki starocerkiewno-słowiańskiej) w składzie:
Klemens Myczkowski,
Janina Nizińska,
Anna Szaferówna
trzy nie znane prof. Klemensiewiczowi z nazwiska studentki.

II.
W marcu 1942 r. zorganizował się tzw. „komplet Oborskiej” (kurs gramatyki opisowej od sierpnia 1942 r. do października 1943, potem zacząłem wykłady gramatyki historycznej) w składzie:
Maria Bobrownicka (tylko gramatyka historyczna),
Janina Chmielewska,
ks. Jan Drozd,
Akwilina Gawlikówna (tylko gramatyka opisowa),
Czesława Głogowska,
Irena Klemensiewiczówna (tylko gramatyka historyczna),
Izabela Kupcówna,
Janina Oborska,
Janina Paszkowska (tylko gramatyka opisowa),
Ludwika Tabeau,
Anna Szaferówna,
Jolanta Wurfel (przez krótki czas),
Alfred Zaręba (tylko gramatyka historyczna),
Maria Ziembianka (od stycznia 1943),

III.
Z końcem września 1942 r. powstał „komplet Stankiewicza”. Był podzielony na dwie grupy: jedna fonetyka i gramatyka opisowa, obie gramatyka historyczna do kwietnia 1945 r. Niektórzy uczestnicy odpadli, niektórzy przeszli do kompletu Oborskiej. Należeli do niego:
Zbigniew Gołąb,
Magdalena Grodyńska,
Ewa Heise,
Barbara Krzemińska,
Janina Krzyworzeka,
Mieczysław Łagan,
Kazimierz Maślan,
Danuta Michałowska,
Małgorzata Stanisławska,
Roman Stankiewicz,
Anna Szaferówna,
Jadwiga Szafranówna,
Barbara Szczurowska,
Zofia Zagórska,
Alfred Zaręba.

IV.
W sierpniu 1943 organizuje się - „komplet Kamykowskiego”; z przerwami trwały zajęcia do stycznia 1945, a wyczerpano materiał już na normalnych wykładach uniwersyteckich roku akademickiego 1945. Do kompletu należeli:
Krystyna Brodówna,
Janina Garycka,
Zbigniew Kamykowski,
Halina Królikiewiczówna,
Emilia Medyńska,
Klemens Myczkowski,
Anna Nawrocka,
Janina Nizińska,
Jadwiga Nowak-Przygodzka,
Janina Paszkowska,
Jadwiga Piekarzówna,
Krystyna Zbijewska,
Barbara Zglińska.

V.
Od lutego do grudnia 1944 r. pracował komplet słuchaczek przedwojennych:
Maria Guzińska,
Maria Osiecka,
Zofia Siudutówna,
Zyta Truszkiewiczówna.

VI.
Z wiosną 1944 r. zorganizował się „komplet Kota” (wykłady zaczęły się w maju 1944, w lecie uległy przerwie, po czym komplet się rozprzęgł, a jego uczestnicy znaleźli się na normalnych wykładach od kwietnia 1945 r.) w składzie:
Maria Bednarkówna,
Włodzimierz Kot,
Janina Kuśnierzówna,
Emilia Medyńska,
Anna Poradziszówna.

VII
W lipcu 1944 r. powstał „komplet Topolskiej”, którego uczestnicy znaleźli się na normalnych wykładach od kwietnia 1945 r.), do którego należeli:
Józef Buzała,
Jadwiga Mazurska,
Jadwiga Topolska,
Krystyna Zawistowska.


5.2. Miejsca zajęć na tajnej polonistyce prowadzonych przez prof. Zygmunta Klemensiewicza
Botaniczna, mieszkanie rodziny Szaferów
Długa 37, mieszkanie rodziny Tabeau
Garbarska 7 – mieszkanie prof. Pigonia
Koletek 4, mieszkanie prof. Zenona Klemensiewicza
Komorowskiego
Krakowska, mieszkanie adw. Kosmana(?)
 DO GÓRY   ID: 54214   A: dw         

15.
Długa 6 – kwatera Leszka Guzego, od jesieni 1943 roku powielarnia „Przeglądu Polskiego” wydawanego przez prawie całą okupację w środowisku Szarych Szeregów, miejsce aresztowania Leszka Guzego i jego współpracowników



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. Magdalena Kurowska, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, Krzysztofory. Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, 1978, nr 5

Chłopcy z tej drużyny Lachowicz, Wusatowski i kilku innych pod kierownictwem Leszka Guzego utworzyli patrol dywersji kolejowej zajmujący się rzucaniem broni z jadących pociągów. Broń tę magazynowano m.in. w Swoszowicach, u pp. Wilkoszów przy ul. Karmelickiej, w magazynie przy ul. Wielopole, w lokalu „Brońca” przy ul. Długiej [6] i u poszczególnych harcerzy. Na szczeblu batalionu tego rodzaju patrol zrzutowy utworzył Franciszek Lang ps. Lampart (d-ca batalionu po K. Piskorze) w jego skład również weszli harcerze z „Bartka”.
[…]
Seria aresztowań, które doprowadziły do częściowego sparaliżowania działalności krakowskich Szarych Szeregów, a które objęły Komendę Chorągwi, grupę redaktorów, kompanię „Bartek” i Zawiszę rozpoczęła się w maju 1944 r.
Pierwszymi ofiarami aresztowań byli bracia Wilkoszowie, zatrzymani przez gestapo z początkiem maja. W piwnicy zamieszkiwanego przez nich domu przy ul. Karmelickiej znajdował się magazyn broni kompanii „Bartek”. Na kilka dni przed ich aresztowaniem Leszek Guzy ps. „BC” przywiózł do magazynu pewną ilość broni zdobytej w zrzutach kolejowych. Broń tą przytransportował samochodem ciężarowym należącym do kolumny transportowej rządu GG. Auto prowadził i pomagał Guzemu przy przenoszeniu broni (znany tylko temu ostatniemu) mężczyzna w mundurze pracownika tej kolumny noszący pseudonim „Karol”. Wiadomo było, że ów „Karol” pomagał BC-emu od pewnego czasu w podobnych akcjach i tym samym znał niektóre kontakty Leszka, a także co gorsze lokal Guzego przy ul. Długiej 6. Dowódca kompanii A. Łaskawski, któremu „BC” zameldował o przeprowadzonej akcji bardzo zaniepokoił się użyciem w niej nienależącego do organizacji, w gruncie rzeczy obcego człowieka i polecił przeniesienie całego magazynu w inne nie znane „Karolowi” miejsce.
Niestety polecenia tego nie zdołano już zrealizować, z początkiem maja Wilkoszowie zostali aresztowani, a magazyn dostał się w całości w ręce gestapo. Chodziły pogłoski, że przy aresztowaniu obu braci asystował gestapowcom „Karol”.
Nie wiadomo czy informacja ta dotarła do Guzego, czy nie, a jeśli dotarła to czy w nią uwierzył. Faktem jest, że „Broniec” nie przedsięwziął żadnych środków ostrożności i nie zlikwidował swego lokalu przy Długiej 6, gdzie powielano „PP” i trzymano rozmaite materiały konspiracyjne oraz broń. Gdy w godzinach rannych 4 maja 1944 r. „BC” i jego dwaj młodsi koledzy Edward Kozdraś i Tadeusz Lasik powielali ostatni numer „Przeglądu Polskiego” do lokalu wkroczyło gestapo; Niemcom towarzyszył „Karol”. Mieszkanie zostało dokładnie opróżnione, a trzej chłopcy aresztowani i przewiezieni na Pomorską.
Leszek Guzy, jeden z najczynniejszych i najbardziej oddanych walce o wolność harcerzy, uczestniczący w tej walce od pierwszych dni okupacji i działający z niezwykłym poświęceniem na wszystkich jej odcinkach (był redaktorem „PP”, współpracował z BIP-em, organizował akcje propagandowo-dywersyjne, brał udział w organizacji GS-ów i uczestniczył w akcji N, organizował zrzuty kolejowe itd. itd.) został w czasie okrutnego śledztwa, podczas którego nie wydał nikogo, zamordowany. Jego nazwisko znalazło się pod numerem 4 na liście skazanych na śmierć z dn. 28.V.1944 r.
Dwaj jego młodsi koledzy Edward Kozdraś i Tadeusz Lasik po krótkim pobycie w więzieniu Montelupich zostali rozstrzelani.

***

4.2.2. Stanisław Porębski, Krakowskie Szare Szeregi, Kraków 1985
Przegląd Polski
Od grudnia 1939 r. wydawany był początkowo jako „Informacje Radiowe”, a od 17.1940 r., do V.1944 r. jako „Przegląd Polski”. Tygodnik o ciągłej numeracji i stałym nagłówku, wychodził w trzech mutacjach: A-Kraków, B-Myślenice, C-Mościce, początkowo na powielaczu własnej roboty, później na bębnowym powielaczu (zdobycznym). Techniką drukarską ukazało się 12 numerów (1942 r.) Nakład 200 - 300 egzemplarzy, dochodził do 500 egzemplarzy. Redagowali: Wacław Borelowski (+1941), Stanisław Kunze „Bóbr” (+1941), Kazimierz Wajdziński „Słowianin” (+1941), Stanisław Szczerba „Linus” (+1944) i najofiarniej Leszek Guzy „Broniec” (+1944).
W skład zespołu współredagujących, łączników, zaopatrujących w papier, farbę, matryce, powielających, składających i pakujących, wreszcie kolporterów - z których każdy jednakowo ryzykował cierpieniem i życiem - zmieniając się, wchodzili: Tadeusz Górczyński „Ewa” (+1941), Tadeusz Żak „Wilk” (+Oświęcim), Józef Szczerba „Żbik”, Feliks Florek „Zbójnik”, Leon Piórecki „Lopek”, Aleksander Świątek „Boruta” (więziony później w Niemczech, przeżył), Władysław Świątek „Boryna” (więziony później w Niemczech – przeżył), Bohdan Kasiarski „Kresowiak” aresztowany w 1944 r. przeżył obóz w Gross-Rosen), Eugeniusz Kasiarski „Hetmański” (aresztowany 1944 r. przeżył obóz w Gross-Rosen), Zygmunt Pogan „Zbroja”, Roman Wusatowski „Feluś” Tadeusz Cieplik, Jerzy Kupiec, Witold Kupiec, Anna Marszałkówna (aresztowana 1943 r. przeżyła obóz w Ravensbruck), Mieczysław Pucek „Marian”, Edward Kozdraś „Kociołek” (+1944), Tadeusz Lasik „Kotek” (+1944).
Nasłuch radiowy główny prowadził w Myślenicach hm Kazimierz Cyrus Sobolewski „Słoneczny” i do niego jeździli łącznicy po matryce, a w Krakowie nasłuch i redagowanie „Wiadomości z ostatniej chwili” prowadził Igor Pankow „Turek”.
Jak dalece ryzykowna to była działalność, niech świadczy zestawienie, że na 25 podanych nazwisk 9 osób zginęło, a 5 osób przeżyło aresztowania, więzienia, obozy koncentracyjne.
„Przegląd Polski” był powielany w mieszkaniach:
- ul. Czysta 11 (Krauze) do V.1941 r.
- ul. Długa 61 (Wajdziński) do V.1941 r.
- ul. Mikołajska 5 (Szczerba) do IX.1941 r.
- pl. Szczepański 2 (Florek - w biurze Landwirtschafliche Zentralstelle w godz. od 23 do 5 rano) do V.1943 r.
- Borek Fałęcki (Marszałkówna) do XI.1943 r.
- ul. Chłopickiego 3 (Pogan) do IV.1944 r.
- ul. Długa 6 (Guzy) do 4.V.1944 r.
„Przegląd Polski” w treści zawierał: wiadomości agencyjne, wiadomości z ostatniej chwili, aktualną publicystykę, „Nakazy dnia” stała rubryka, „Na ziemi polskiej” - stała rubryka, wiersze, przedruki np. z Biuletynu Informacyjnego, fragmenty „Kamieni na szaniec”, czasami wklejane fotografie.
Aresztowanie 4.V.1944 r. Leszka Guzego, Edwarda Kozdrasia i Tadeusza Łasika w lokalu przy ul. Długiej 6 zakończyło pięcioletnią akcję wydawniczą „Przeglądu Polskiego”, który był najdłużej wychodzącym periodykiem w okupowanym Krakowie.
Nie ulega wątpliwości, że istniało współdziałanie redakcji „Przeglądu” z BiP Krakowskim.

***

4.2.3. Paweł Miłobędzki, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005

W 1943 r. zwiększył się zarówno nakład „Przeglądu Polskiego”, jak również liczba współpracowników. Pojawiły się w tygodniku wiersze Eugeniusza Kolanki ps. „Bard”, karykatury polityczne Jerzego Wirtha ps. „Moxa” i artykuły publicystyczne Adama Kani ps. „Akant”. W drugiej połowie roku opisano m.in. akcję pod Arsenałem w Warszawie, a na święta Bożego Narodzenia przedstawiono fragmenty „Kamieni na Szaniec” Aleksandra Kamińskiego. W listopadzie 1943 r. została aresztowana Anna Marszałek ps. „Szarotka”, w której domu powielano pismo. Gestapo zaskoczyło ją w trakcie pracy przy powielaniu. W mieszkaniu była broń. Jednak Niemcy nie rewidowali całego domu. Dzięki temu uniknęli wpadki redaktorzy i drukarze. Musiano jednak przenieść powielarnię do mieszkania Leszka Guzego przy ul. Długiej 6. W maju 1944 r. Leszek Guzy, Edward Kozdraś i Tadeusz Łasik zostali w tym lokalu ujęci przez gestapo.

***

4.2.4. J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014, str. 115-116

4 maja gestapo wkracza do lokalu [ul. Długa 6] jednego z najbliższych współpracowników Heila, Leszka Guzego „BC”, redaktora „Przeglądu Polskiego” i zarazem zastępcy dowódcy I plutonu „Bartka”. W chwili gdy Niemcy wpadają do mieszkania, „BC” wraz z dwoma młodszymi kolegami kończy powielanie ostatniego numeru gazety, ma też u siebie duży skład broni zdobytej w ostatnich zrzutach kolejowych.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. Zbigniew Pogan ps. Zbroja, relacja z 29.06.1968

Od jesieni 1943 r. do wiosny 1944 r., w moim mieszkaniu mieszkał L. Guzy i tam na Chłopickiego 4 była powielarnia „Przeglądu Polskiego” i „Wiadomości”. Od wiosny 1943 r. dom ten był także miejscem mego zamieszkania, dokąd przeniosłem się z ul. Wielopole 10, a gdzie przedtem prowadzony był nasłuch radiowy, mieściła się skrzynka kontaktowa i magazyn przejściowy. Inna skrzynka kontaktowa znajdowała się przy ul. Sławkowskiej 15, w Powiatowym Związku Cechów Rzemieślniczych, miejscu mojej pracy.
W 1942 r. dostarczyłem przez L. Guzego do drukarni KWZW petit czcionki, uzyskane u odlewnika przy ul. Smoleńsk, który miał je przetopić na złom. […]
Największe nasilenie naszej działalności było w drugiej połowie 43 r. i 1944 r. do maja tj. do momentu masowych aresztowań członków Szarych Szeregów W dniu 3 V 44 aresztowany został Stanisław Wilkosz razem z rodziną w drogerii przy ul. Karmelickiej. W ręce gestapo dostała się część broni i inne materiały będące u St. Wilkosza.
4 V zostają aresztowani w lokalu zajmowanym na drukarnię „PP” i „Wiadomości” L. Guzy, „Edek”, „Kot” (względnie „Kotek”) – prawdopodobnie przy ul. Krowoderskiej.
W dniu 8 V zostają aresztowani „Akant” i „Jerzy” d-ca chorągwi i inni. W tym czasie staramy się zabezpieczyć to, co ocalało z pogromu.
[…]

***

4.3.2. Feliks Florek ps. Zbójnik, relacja z 10.03.1981

My z paczkami poszliśmy do p. Szczerbów ul. Mikołajska 5. Na szczęście u mnie, L. Guzego czy u J. St. Szczerbów gestapo nie było poinformowane i nie szukało nas. Ja ukrywałem się w kamienicy gdzie mieszkałem. L. Guzy spał na mieście u mnie czasem też, a J. St. Szczerbowie co pamiętam w kamienicy gdzie mieszkali. Mimo, że nas aresztowani znali, nikt nie wydał. W czerwcu L. Guzy pojechał do Myślenic, gdzie wznowiono powielanie (jego zasługa) „Przeglądu Polskiego” u K. Sobolewskiego. Powielali St. Szczerba, L. Guzy, Marian Pucek, który tam się ukrywał. Jednak przewożenie większej ilości „P.P.” było niebezpieczne, tak że chyba po trzech tygodniach powielanie przeniesiono Kraków ul. Mikołajska 5 w komórce u p. Szczerbów. Tu powielał „Przegląd Polski” Guzy i St. Szczerba a składać im pomagano, ja też.
Nasłuch dalej robił i przenosił na matryce redaktor K. Sobolewski w Myślenicach a łącznicy dalej przywozili matryce, gotowe radia i pocztę.
W komórce obok mieszkania p. Szczerbów ul. Mikołajska 5 powielano do września 1941 r.
Ponieważ w cukierni Głogowska były łapanki i według obserwacji podejrzane typy (konfidenci). Tylne wyjście z cukierni było w bramie, naprzeciw komórki, co stwarzało duże zagrożenie zdecydowali przenieść do mnie F. Florka powielanie pl. Szczepański 2. Od 1941 r. pracuję jako woźny, zaopatrzeniowiec kuchni oraz biur w materiały w oddziale Izby Rolniczej z pl. Szczepańskiego 2 pod nr 8 dyrekcja (landwirtschaftehe-Zentralstelle) III piętro lewe front. Cyklostyl płaski przenieśliśmy z L. Guzy do mnie z ul. Mikołajskiej 5 na pl. Szczepański 2. Od września 1941 r. tu powielaliśmy pod koniec kwietnia 1942 r. Powielaliśmy z L. Guzym dwóch nocą od 23.00-5.00 rano, tak że o godz. 6-tej przychodzili woźni i musiało być czysto. Powielaliśmy też ulotki, a z 1941 r. na 1942 r. też „Przegląd Polski Młodych”. Z początku 1942 r. L. Guzy robił próby druku na Woli Justowskiej, lecz to mu nie wychodziło, brak zecera, w tym okresie powielaliśmy 1-2 kartki „Przeglądu Polskiego”. We wrześniu 1939 r. Guzy przyniósł aparat do łapania ostatniej chwili o godz. 23.00 przez 1-1,5 miesiąca, lecz mało czasu zostawało na powielanie. Tak, że według pamięci L. Guzy ostatnią chwilę odbierał wcześniej u Zygmunta Pogana ps. „Zbroja” przenosił na matrycę i przychodził do mnie powielać „Przegląd Polski”. Po aresztowaniu St. Okonia ps. „Sumak” nie było dalszych aresztowań. Powielanie „P.P.” prowadziliśmy dalej u mnie pod koniec kwietnia, gdyż na 4 maja 1942 r. dostałem wezwanie do baudienstu.
[…]
Ostatnie miejsce powielania zatarło mi się w pamięci. Podają ul. Długa 6, gdzie L. Guzego, T. Łasika oraz Kazka Kozdrasia w maju 1944 r. aresztowało gestapo.
Pamiętam, że wychodziłem raz na tydzień pod niego plantami od ul. Reformackiej skosem do ulicy Basztowej i brałem część Przeglądów do kolportażu. A zdrajcę kolejarza Karola widziałem z L. Guzym - szczupły, wysoki, pociągły na twarzy, energiczny, jesienią 1943 r. w płaszczu kolejowym - kilka razy. L. Guzy mówił, że to współpracownik.
[…]
Ostatnie miejsce powielania zatarło mi się w pamięci, podają ul. Długa 6 gdzie L. Guzy, T. Łasik oraz Kaz. Kozdraś maj 1944 r. aresztowało gestapo.

***

4.3.3. Kazimierz Sobolewski, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2010

W niezrozumiałych dotąd okolicznościach zawsze ostrożny Leszek zawarł pod koniec owego roku przyjaźń z niejakim „Karolem”. Co więcej, ujawnił mu miejsce zmagazynowania broni plutonu „Danuta” przy ul. Karmelickiej. „Karol” poznał również lokal na ul. Długiej 6, w którym „Broniec”, prócz paru pistoletów i granatów, przechowywał aparat radiowy i powielacz, korzystając z owego pomieszczenia przy pracy. „Przyjaciel” okazał się konfidentem. 4 maja 1944 r. pojawił się wraz z gestapowcami na Długiej, a znając umowny sposób pukania, ułatwił zbirom niespodziewane wtargnięcie do meliny. Zaskoczeni: Guzy i jego dwaj harcerscy współpracownicy, Edward Kozdraś „Edek” i Tadeusz Lasik „Kociołek”, nie zdążyli nawet sięgnąć po broń.
Leszek zginął jeszcze tego samego dnia, zakatowany w gestapo podczas bestialskiego śledztwa. Kozdraś z Łasikiem znaleźli się 15 maja na liście rozstrzelanych. Cała trójka nie wydała nikogo. Z momentem zaaresztowania „Brońca”, krakowskie wydanie „Przeglądu Polskiego” przestało istnieć.” (str. 137)


***

4.3.4. Zbigniew Śniegowski ps. „Jemioła” w: J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014

Ale gdy Wilkoszów aresztowano w godzinach popołudniowych jednego dnia, to następnego rano wpadł Leszek Guzy, przy czym miał moją melinę przy ul. Długiej (chyba pod nr 6), był to osobny pokój z wejściem prosto z klatki schodowej. W momencie aresztowania znajdował się w tym pomieszczeniu on, wraz ze swoimi pomocnikami – Edwardem Kozdrasiem, ps. „Edek” i Tadeuszem Lasikiem ps. „Kociołek”. Wewnątrz mieli dwa pistolety maszynowe oraz broń krótką. Znajdował się tam powielacz, maszyna do pisania oraz stosy papieru. Akurat zajęci byli powielaniem kolejnego numeru „Przeglądu Polskiego”, wydania „A” (krakowskiego). Gestapo wdarło się do tego budynku tylko dlatego, że wewnątrz usłyszano znajome pukanie. Jak się okazało, wśród policjantów, którzy ich aresztowali był „Karol”. I tak doszło da aresztowania Leszka Guzego – „Brońca”. (str. 155-156)
Tak więc wyglądało samo aresztowanie. Potem, poprzez wtyczkę AK, otrzymaliśmy informacje, że ludzie ci nie byli katowani na Pomorskiej, po prostu okazano im komplet „Na Ucho”. I tu jest nowy problem podejrzenia. Wprawdzie Chodakówna w swoich listach podaje, że została nakryta melina przy Nadwiślańskiej ulicy. Powstaje pytanie, czy akurat tam mógł być komplet „Na Ucho”, czy też nie. Ale jest też i drugie podejrzenie. Otóż w bardzo bliskim kontakcie z tą grupą całą pozostawał Leszek Guzy, który otrzymywał „Na Ucho” i to chyba nie w jednym egzemplarzu. Dlatego, że on m.in. rozprowadzał „Na Ucho” w I Plutonie Kompanii „Bartek”. Mogło to być w ten sposób, że na melinie przy ul. Długiej, tam gdzie Leszek Guzy został aresztowany, mógł taki komplet „Na Ucho” pozostawać, względnie też mógł Leszek Guzy dostarczać „Karolowi”, który jak wiemy okazał się konfidentem policji. Możliwa byłaby wtedy ewentualność, że melinę mógł wskazać i „Karol”. Tylko, że znowu powstają tutaj pytania, czy mógł wiedzieć o zebraniu, o terminie, itd. (str. 161-162)



4.4. Bibliografia

- Jerzy Jarowiecki, Konspiracyjna prasa w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej 1939-1945, WL 1980
- Magdalena Kurowska, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, Krzysztofory. Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, 1978, nr 5
- Paweł Miłobędzki, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005
- Stanisław Porębski, Krakowskie Szare Szeregi, Kraków 1985



5.1. Magdalena Kurowska, phm. Leszek Guzy ps. Broniec - harcerz krakowskich Szarych Szeregów

W chwili wybuchu wojny miał 16 lat i był uczniem Gimnazjum im. Hoene-Wrońskiego w Krakowie. W 10 drużynie harcerskiej działającej przy tym gimnazjum pełnił funkcję zastępowego. Ukończył szkołę mierniczą w 1942 r. i pracował jako mierniczy w Zarządzie Miejskim.
Działalność konspiracyjną rozpoczął już w październiku 1939 r. pod kierownictwem swego 19-letniego drużynowego Kazimierza Wajdzińskiego wraz z grupą harcerzy z 10 KDH przystąpił do powielania pisemka pt. „Informacje radiowe”, równocześnie na polecenie drużynowego wykonywał pierwsze prace wywiadowcze. Po nawiązaniu przez Wajdzińskiego kontaktu z krakowską konspiracyjną Komendą Chorągwi ZHP (październik-listopad 1939) Leszek Guzy złożył przysięgę i został żołnierzem podziemnej organizacji harcerskiej, noszącej od stycznia 1940 r. kryptonim Szare Szeregi.
W pierwszym roku wojny obok prac związanych z wydawaniem pisma (które zmieniło wiosną 1940 r. tytuł z „Informacji radiowych” na „Przegląd Polski” i zostało uznane za centralny organ prasowy krakowskiej Komendy Chorągwi), „Broniec” brał udział w tworzeniu poszczególnych ogniw organizacyjnych krakowskich Szarych Szeregów. Werbował harcerzy, organizował konspiracyjne trójki i piątki, opiekował się młodszymi chłopcami.
W lecie 1941 r. po aresztowaniu Kazimierza Wajdzińskiego i częściowym rozbiciu przez Niemców zespołu prasowego „Przegląda Polskiego” „Broniec” został praktycznie kierownikiem krakowskiej grupy wydawniczej Sz.Sz. Na niego spadł obowiązek wznowienia wydawania gazetki w Krakowie (pierwszy wznowił wydawanie „PP” Kazimierz Sobolewski w Myślenicach), a co za tym idzie, skompletowanie mocno przerzedzonego zespołu prasowego, wynalezienie odpowiedniego lokalu, zorganizowanie powielacza i innych potrzebnych materiałów. Początkowo (latem 1941 r.). umieścił powielarnię w komórce przylegającej do mieszkania harcerza S. Szczerby przy ul. Mikołajskiej 5. Po ok. 2 miesiącach przeniósł ją do niemieckich biur Landwirtschaftliche Zentralstelle przy pl. Szczepańskim (jeden z harcerzy F. Florek „Zbójnik” pracował w tej instytucji jako woźny, w nocy umożliwiał wykorzystywanie pomieszczeń biurowych do wydawania gazety), jesienią 1942 r. umieścił redakcję i powielarnię „PP” w mieszkaniu harcerki Anny Marszałek w Borku Fałęckim.
Ambicją „Brońca” było postawienie „Przeglądu Polskiego” na jak najwyższym poziomie, tak pod względem treści jak i formy zewnętrznej.
Starał się skupić wokół gazety najlepsze konspiracyjne „pióra” (pisali do „Przeglądu” m.in. E. Kolanko, J. Szewczyk, S. Szczerba, K. Sobolewski) i czynił wysiłki dla udoskonalenia jakości druku i szaty graficznej pisma.
Pracowitość i energia Leszka sprawiły, że „Przegląd Polski” stał się jedną z bardziej znanych gazet konspiracyjnych Krakowa, był też najdłużej, bo od października 1939 do kwietnia 1944 r. wydawanym konspiracyjnym pismem krakowskim.
Widoczne osiągnięcia Leszka przy wydawaniu i redagowaniu „PP” skłoniły wiosną 1943 r., szefa BIP przy KO AK do powierzenia „Brońcowi” i jego grupie drukowania centralnego organu prasowego AK okręgu krakowskiego „Małopolskiego Biuletynu Informacyjnego”. Pracę tę wykonywał Leszek przez kilka miesięcy, tj. do czasu utworzenia tajnej drukarni AK w Kosocicach. W późniejszym czasie nadal wykonywał szereg prac na rzecz krakowskiego BIP-u, m.in. brał wraz ze swoimi chłopcami udział w zaopatrywaniu drukarni w potrzebne materiały, organizował kolportaż prasy BIP-owskiej, pomagał w przygotowaniu i przeprowadzaniu dużych akcji propagandowych (m.in. rozkolportowanie tkz. Lewych „Gońców”). Produkował także dla BIP-u odbiorniki radiowe i brał udział w akcji N.
W miarę rozwoju organizacyjnego krakowskich Szarych Szeregów, a zwłaszcza po ich reorganizacji z początkiem 1943 r., „Broniec” systematycznie zwiększał zakres swej działalności konspiracyjnej. W 1943 r. ukończył AK-owską podchorążówkę i jako kapral podchorąży objął funkcję zastępcy d-cy pierwszego plutonu kompanii „Bartek”, jednostki krakowskich Grup Szturmowych. Jako z-ca dowódcy prowadził szkolenie wojskowe żołnierzy kompanii, kierował ćwiczeniami swego plutonu, przeprowadzał z dowódcą kompanii lustracje w poszczególnych drużynach i plutonach. Brał udział w bezpośredniej walce z wrogiem, uczestnicząc w obstawach przy wykonywaniu wyroków na konfidentach niemieckich, w rozbrajaniu pojedynczych żołnierzy niemieckich, w ochronie zebrań konspiracyjnych. Z jego inicjatywy zorganizowano również harcerski patrol zrzutowy, zajmujący się systematycznym wykradaniem broni i amunicji z jadących pociągów niemieckich. „Broniec” zajmował się także zorganizowaniem transportu broni i urządzaniem magazynów broni dla kompanii „Bartek”. Prowadząc działalność ściśle wojskową nie zapominał nigdy, że jest przede wszystkim harcerzem. W 1943 r. ukończył konspiracyjny kurs podharcmistrzowski, zwany „Szkołą za lasem” i otrzymał upragniony stopień podharcmistrza. Mimo nawału zajęć konspiracyjnych związanych z wydawaniem „PP” (po aresztowaniu harcerki Anny Marszałek w listopadzie 1943 r. przeniósł powielarnię do Z. Pogana na ul. Chłopickiego, a potem do swego lokalu konspiracyjnego na ul. Długą 6), pracy dla BIP i działalności wojskowej, znajdował czas na prowadzenie działalności wychowawczej wśród najmłodszych członków Szarych Szeregów skupionych w organizacji zawiszackiej.
Trudno było uwierzyć, że ten mizerny szczupły chłopiec, w silnych okularach krótkowidza, trzyma w swym ręku tyle konspiracyjnych nici. Jego zdumiewająca pracowitość, poświęcenie, odwaga i zaciętość w walce ze znienawidzonym okupantem, a także umiejętność zjednywania sobie ludzi swą skromnością i uczynnością, sprawiły, że stał się w krakowskich Szarych Szeregów osobą w wielu rzeczach niezastąpioną. Jego tragiczna śmierć była ogromnym wstrząsem dla najbliższych i bolesnym ciosem dla całej organizacji. Aresztowany 4 maja 1944 r. przy powielaniu ostatniego numeru „PP”, podczas okrutnego śledztwa, w którym nie wydał nikogo, został zamordowany przez gestapowskich oprawców.
W pamięci jego bliskich została na zawsze skupiona, poważna twarz Leszka i często powtarzane przez niego słowa pieśni „kto przeżyje wolnym będzie, kto umiera wolnym już”.
 DO GÓRY   ID: 52126   A: dw         

16.
Dunin-Wąsowicza Zbigniewa 20 - tablica upamiętniająca rozstrzelanych Polaków



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy (pomnika)

Tablica upamiętniająca rozstrzelanych Polaków
ul. Dunin-Wąsowicza 20 (d. Smoleńsk 44/46), fasada kamienicy przy bramie
Autor:
Inicjator:
Fundator:
Wymiary: 100 cm x 100 cm
Materiał: kamień sztuczny
Data odsłonięcia:

Inskrypcja:
Chwała pamięci ofiar / barbarzyńców hitlerowskich / Miejsce pamięci / męczeństwa Polaków / w latach 1939-1945 // Tu w dniu 21.X.1943 hitlerowcy / rozstrzelali 12 Polaków / więźniów Montelupich = = ZBoWiD


4.1.Opracowania i relacje

Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. I, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, 43/2002

Jak zginął zdrajca narodu, b. płk Władysław Gostyński
Wyrok śmierci wydany przez Cywilny Sąd Specjalny przy Okręgowym Kierownictwie Walki Podziemnej brzmiał mniej więcej tak: „Skazuje się byłego pułkownika Wojsk Polskich Władysława Gostyńskiego, zamieszkałego w Krakowie przy ulicy Wąsowicza, na karę śmierci za to, że podpisawszy listę volksdeutscha w roku 1940, przeszedł na współpracę z gestapo, skutkiem czego zostało aresztowanych kilkunastu ukrywających się byłych oficerów Wojsk Polskich. Gostyński[1], pracując na rzecz okupanta, sporządzał listy patriotów polskich, którzy na skutek jego doniesień zostali aresztowani i rozstrzelani lub wysłani do obozów koncentracyjnych. Dopuścił się tym zdrady narodu polskiego, pracując na rzecz okupanta”. Gostyński został skazany, lecz wykonać ten wyrok nie było łatwo - przecież pułkownik to nie naiwniak. Zdawał sobie przecież sprawę z tego, że choć Polska nie istnieje na współczesnych niemieckich mapach i jest okupowana, a naród gnębiony, ale jednak żyje w podziemiu. Nie wierzył w zwycięstwo narodu, lecz musiał wiedzieć, że naród walczy.
Dlatego też pan pułkownik był bardzo ostrożny. Nie otwierał nikomu drzwi swego mieszkania, a osobiście nie był nam znany. Jego ostrożność, tchórzliwość i czujność wzmogła się po otrzymaniu pisemnego wyroku śmierci. Daremnie wyczekiwałem parę razy we wnęce jego bramy, bez rezultatu też czailiśmy się na klatce schodowej pod strychem. Był dla nas nieuchwytny. Zaskoczyła mnie przeto wiadomość, którą otrzymałem 21 października 1943 roku[2], że Niemcy w odwet za uziemienie Gostyńskiego przeprowadzili publiczną egzekucję, rozstrzeliwując dziesięciu Polaków vis a vis boiska „Cracovii”, przy ulicy Wąsowicza. Okazało się, że jeden z patroli dywersyjnych dobrnął do osoby pana pułkownika, używając podstępu. Bojowcy, wykorzystując znajomość z dzielnicowym policjantem granatowym, którego Gostyński znał osobiście, podstawili go pod drzwi zdrajcy. Ten, widząc, że dzwoni znany mu osobiście policjant, otworzył drzwi. W tym momencie chłopcy odsunęli granatowego i wdarli się do mieszkania. Dwie kule patriotów polskich przerwały podły żywot pułkownika, zdrajcy i donosiciela. Strzały padły w przedpokoju i zaalarmowały całą kamienicę zamieszkałą przeważnie przez Niemców. Wykonawcy wyroku daremnie usiłowali wyjść z mieszkania. Zatrzaśnięty zamek był skomplikowany i im nie znany. W żaden sposób nie mogli go otworzyć. Mijały sekundy, które w tej tragicznej sytuacji wydawały się wiekiem. Pomimo czynionych wysiłków drzwi nie ustępowały. Byli w potrzasku. Gospodyni zlikwidowanego pułkownika przerażona weszła pod łóżko i żadne słowa ni groźby nie pomagały, by ją stamtąd wyciągnąć, a tylko ona mogła otworzyć zatrzaśnięty zamek. Chłopcy musieli uciec się do ostatecznego środka: wyrąbać zamek, ale siekiery w domu nie było. Do otwarcia tej drogi odwrotu posłużył tasak. Paręnaście jego uderzeń i zamek ustąpił. Naturalnie narobiło to wiele hałasu.
Pomimo tego, że padły strzały, które było słychać w całej kamienicy, pomimo silnych uderzeń przy wyrąbywaniu zamka w drzwiach, żaden Niemiec nie wychylił głowy z mieszkania. Nie byli odważni, z tego ich znaliśmy. Umieli się znęcać tylko nad bezbronnym człowiekiem i to tylko wtedy, gdy byli w liczebnej przewadze. Dlatego też nasi bojowcy wycofali się bez przeszkód. Niemcy byli bohaterami j świetnie się bawili, gdy mogli do woli i bez ryzyka strzelać do bezbronnych ludzi. Tak postępowali członkowie SS, agenci gestapo, policji, a nawet żołnierze Wehrmachtu spod znaku hitlerowskiej swastyki.
Na drugi dzień Niemcy rozstrzelali dziesięciu Polaków w publicznej egzekucji. Tak, na to i tylko na to było ich stać.


[1] Były profesor Szkoły Przemysłowej. (red.)
[2] Fakt ten potwierdzony jest w Kronice okupowanego Krakowa Tadeusza Wrońskiego. (red.)


4.2.1. Wzmianki w opracowaniach [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:

Smoleńsk 46 – tablica upamiętniająca ofiary masowej egzekucji 21.10.1943. [1972 Czerpak, Wroński];
Dunin-Wąsowicza; 21 X 1943 rozstrzelanie 12 Polaków - więźniów Montelupich. [2013 ks. Jan Kracik]
Dunin-Wąsowicza 20 (d. Smoleńsk 44/46), fasada kamienicy przy bramie - Tablica upamiętniająca rozstrzelanych Polaków [2014 Sowiniec, Tablice i pomniki, Miejsca straceń, poz.58]

***

Tadeusz Seweryn, Okupacji dzień powszedni, Przegląd Lekarski 1/1970

[…]
Sumuję nasze uderzenia i niemieckie odwety w najbliższym zasięgu: wyrokiem Sądu Specjalnego został zastrzelony oficer Władysław Gostyński, który zwątpiwszy o wyzwoleniu Polski od najeźdźców podpisał volkslistę, hitlerowcy zaś w drodze odwetu rozstrzelali na ulicy Wąsowicza (dziś Smoleńsk 46) 12 żołnierzy AK, przywiezionych z więzienia na Montelupich. Za zabicie dwóch funkcjonariuszy niemieckiego urzędu pracy, Gottdaua i Weigla oraz konfidentki Eugenii Walasowej gestapo rozstrzelało 27 października 30 Polaków na Kazimierzu przed synagogą na ulicy Szerokiej 24. Podczas tej egzekucji doszło do rozpaczliwej demonstracji oporu skazańców. Choć mieli race związane drutem, rzucili się na esesmanów, kopiąc ich i gryząc, inni próbowali szukać ratunku w ucieczce. Czy ma sens taka walka?
[…]

***

Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, 1972
Zdrajcy


14 października zastrzelony został esesman o polskim nazwisku, funkcjonariusz Arbeitsamtu, Jakub Wierzchosławski. 20 października, na mocy wyroku Sądu Specjalnego, wykonano wyrok śmierci na mieszkającym przy ulicy Wąsowicza Volksdeutschu Władysławie G. Przyczyną skazania była zdrada. Były pułkownik polski Władysław G. współpracował z okupantem sporządzając listy znanych sobie oficerów WP i działaczy niepodległościowych. Za śmierć Jakuba Wierzchosławskiego i Władysława G. Niemcy zemścili się mordując w publicznych egzekucjach 32 więźniów z Montelupich[1].

[1] Następnego dnia po wykonaniu wyroku śmierci na Władysławie G., tj. 21 października 1943 r., Niemcy zamordowali przy ulicy Wąsowicza (obecnie Smoleńsk) 12 więźniów z Montelupich. 22 października, przy ulicy Mazowieckiej, zamordowali oni dalszych 20 więźniów.

***

Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, WL 1974

20.10.1943 - Przy ul. Wąsowicza 8 (obecnie Smoleńsk) zastrzelony został Reichsdeutsch Władysław Gostyński, były profesor Szkoły Przemysłowej.[1928]
21.10.1943 - Przy ul. Wąsowicza rozstrzelano 12 więźniów z więzienia Montelupich - członków AK. Był to odwet za zabicie Reichsdeutscha Władysława Gostyńskiego.[1931]

***

Tadeusz Wroński, Jacek Albrecht, Ludzie z marmurowej tablicy. Pracownicy zarządu Miejskiego w stołeczno-królewskim mieście Krakowie, którzy polegli lub zginęli z rąk okupanta w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie, 1982

Tokarski Stanisław
Urodzony 22 sierpnia 1897 r. w Krakowie. Dyplom inżyniera specjalisty w zakresie budowy dróg i mostów otrzymał na Politechnice Warszawskiej. Oficer rezerwy. W okresie międzywojennym był długoletnim prezesem Krakowskiego Klubu Krótkofalowców. Pełnił funkcję kierownika działu drogowego w Dyrekcji Kolei Państwowych w Krakowie. W czasie okupacji pracował w Zarządzie Miejskim. Wynalazca. Pracował nad kilkoma wynalazkami o znaczeniu wojskowym, dopuszczając do współpracy późniejszego zdrajcę narodu polskiego Władysława Gostyńskiego, który wydał go w ręce gestapo. Aresztowany 25 sierpnia 1942 r. Więziony był na Montelupich, później wywieziony do obozu zagłady w Oświęcimiu. Tam został przydzielony do pracy w biurze pomiarowym, z którego więźniowie geodeci wychodzili do pracy na zewnątrz obozu. W związku z ucieczką więźniów z tej grupy osadzony został 27 maja 1943 r. w bunkrze i poddany torturom podczas badań na oddziale politycznym. 25 czerwca 1943 r. wraz z 11 więźniami został rozstrzelany na dziedzińcu bloku XI. Numer obozowy 64611.
W odwet za wykonanie wyroku sądu Polski Podziemnej na zdrajcy Władysławie Gostyńskim Niemcy 21 października 1943 r. publicznie rozstrzelali pod jego domem przy ul. Smoleńsk 46 (dawna Wąsowicza) 12 żołnierzy AK.
Na podstawie relacji żony Jadwigi Tokarskiej, zamieszkałej w Krakowie, ul. Szpitalna 34/7, uzupełnionej przez Tadeusza Wrońskiego i Stanisława Dąbrowę-Kostkę. Zob. też B. Olszewicz, Lista strat kultury polskiej, Warszawa 1947, s. 286. O zdrajcy Gostyńskim zob. T. Seweryn, Okupacji dzień powszedni, „Przegląd Lekarski” nr 1, 1970.

***

Ryszard Nuszkiewicz, Uparci, Pax 1983

Odpowiedzialność zbiorową stosowali Niemcy bez umiaru i według swego uznania. W dniu 20 października 1943 r. przy ulicy Mazowieckiej rozstrzelali 20 więźniów z więzienia na Montelupich w odwet za zabicie volksdeutscha Wierzchosławskiego; tego samego dnia rozstrzelali 10 więźniów przy ulicy Prądnickiej za zamach na volksdeutscha Kostkę; 21 października przy ulicy Wąsowicza 44/46 rozstrzelali 12 żołnierzy AK za zlikwidowanie konfidenta gestapo, byłego majora WP, volksdeutscha Władysława Gostyńskiego. Marzeniem Franka wypowiedzianym na zebraniu NSDAP w dniu 15 stycznia 1944 r., było mordowanie 100 Polaków za jednego Niemca. Po dyskusji ustalono normę: tylko 10.
W samej tylko Warszawie do sierpnia 1944 r. dokonano 46 egzekucji publicznych rozstrzeliwując 2705 więźniów. Sprawa „list śmierci” była wówczas i po okupacji tematem dyskusji. Zapytywano czy w warunkach stosowania odpowiedzialności zbiorowej otwarta dywersja jest sensowną formą walki?
Z pewnością rozstrzelanie każdego Polaka było niepowetowaną stratą dla narodu polskiego, straszliwą tragedią osobistą dla rodziny, gorzkim przeżyciem dla kolegów i przyjaciół. Czy jednak ludzie ci mieli szansę uratowania się, przetrwania wojny? Odpowiedź jest jednoznaczna: nie mieli takiej szansy. Byli przecież przeważnie żołnierzami Podziemia z udowodnioną antyhitlerowską „wywrotową” działalnością. Ginęły przecież miliony mniej od nich winnych lub zgoła niewinnych, nie występujących przeciwko władzy niemieckiej ludzi i to tylko w ramach zbrodniczego planu biologicznego wyniszczenia narodu polskiego. A o tym, że zamiar takiego wyniszczenia istniał, świadczy chociażby tragedia Zamojszczyzny i te właśnie nie podawane na afiszach, skrupulatnie zacierane mordy zbiorowe dokonywane od początku do końca okupacji. To zaś, że Polak nie umie ginąć marnie, bez walki, jest wielkim darem natury, źródłem narodowego odradzania się, naszym „być albo nie być”. Dlatego też - mimo ustawy Franka i bolesnych strat - walka trwała nadal. Stawała się coraz bardziej bezpardonowa. Nawet Niemcy przekonali się, że nowe metody terroru nie dają zamierzonych rezultatów i od połowy 1944 r. zaniechali publicznych egzekucji.
Uliczne egzekucje zaszokowały Kraków, a szczególnie boleśnie uderzyły w Szare Szeregi.

***

Uwagi [wg Sowiniec]
21 października 1943 przy ul. Dunin-Wąsowicza hitlerowcy rozstrzelali dwunastu Polaków, więźniów z Montelupich. Egzekucja została wykonana w odwecie za zabicie przez organizację konspiracyjną m.in. inż. Konrada Gostyńskiego, dyrektora Państwowej Szkoły Przemysłowej w Krakowie, gestapowskiego konfidenta. Miejsce pochowania ofiar jest nieznane.


4.2.2. Dekret gubernatora i afisze śmierci, w: Stanisław Dąbrowa-Kostka, Hitlerowskie afisze śmierci, Krajowa Agencja Wydawnicza w Krakowie, 1983

Po czterech latach okupacji stan bezpieczeństwa na obszarze Generalnej Guberni z punktu widzenia hitlerowskich władz przedstawiał się bardzo źle. Poważny stopień zagrożenia ze strony sił coraz sprawniejszego w działaniu polskiego ruchu oporu dyskutowany był - nie po raz pierwszy zresztą - 22 września 1943 roku, na posiedzeniu Sztabu Gospodarki Wojennej i Komisji d/s Obrony GG, podczas którego szef policji i służby bezpieczeństwa na obszar Generalnej Guberni SS-Oberführer Bierkamp, w obecności Hansa Franka z całą elitą okupacyjnych władz i pełnomocnika Rzeszy d/s zwalczania ruchu partyzanckiego SS-Obergruppenführera von dem Bach-Żelewskiego, zapowiedział dalsze zaostrzenie metod postępowania z krnąbrną ludnością polską.
„…ruch oporu w Generalnej Guberni w ciągu ostatnich lat rozwija się nieustannie. Zjawisko to nie wiąże się ze specyfiką tego obszaru, lecz z całokształtem sytuacji wojennej (...). Kiedy wróg sądzi, że jest w stanie zadać Rzeszy niemieckiej jakiś dotkliwszy cios, wówczas próbuje wygrać stojące po jego stronie siły danego kraju przeciwko władzy niemieckiej.
Ruch oporu w Generalnej Guberni stosował dwie metody: demoralizowanie pracującej ludności miejscowej, która cieszyła się, że pod niemieckimi rządami znajdzie znowu chleb i pracę oraz metodę czynnej walki prowadzonej przez bandy. Im bardziej trudna wydawała się sytuacja wojenna Rzeszy Niemieckiej, tym aktywniejsza stawała się działalność skierowana przeciwko niemieckim władzom. Dlatego też chodzi obecnie o to, żeby w ten czy inny sposób usposobić do nich pozytywnie ludność, to znaczy na nowo utwierdzić ją w przekonaniu, że władza niemiecka jest w tym kraju potęgą, z którą zawsze będą musieli się liczyć i która nigdy nie przestanie nad nimi panować. Jeśli bandy wciąż mogą dokonywać napadów, jeżeli udają im się liczne akty sabotażu, jeśli w fabrykach toleruje się negatywny stosunek do pracy, wówczas rosną w siłę nie elementy pozytywne, lecz ruch oporu. Dlatego też Sicherheitspolizei od dawna już stara się w miarę możliwości wyłowić i pociągnąć do odpowiedzialności rzeczywistych przywódców. Dzięki systemowi zastosowanemu przez policję udało się te elementy uwięzić i skazać. Mówca zamierza na przyszłość stosować metodę pokazowych egzekucji ulicznych - wyrok śmierci zostanie wykonany w miejscu napadu...”.

Kilka dni później - 27 września - podczas konferencji policyjnej na Wawelu omówił Bierkamp coraz częstsze wypadki odbijania aresztowanych i trudności z zabezpieczeniem więzień i ochroną transportów więziennych, konkludując:
„…Jedynym wyjściem jest rozstrzeliwanie na miejscu aresztantów, których wina zostanie udowodniona w toku przesłuchania. Tego rodzaju taktykę trzeba podbudować odpowiednią propagandą. Na terenach o dużej częstotliwości napadów bandyckich trzeba podać do publicznej wiadomości, że rozstrzelano tyle, a tyle osób, którym dowiedziono winy…”.

Gubernator Frank wystąpił wówczas „...wprawdzie przeciwko zdarzającym się czasami egzekucjom przypadkowych ludzi...” lecz dobitnie podkreślił „…że wobec wzrastającej bezczelności Polaków trzeba im dać surową nauczkę...”. Niespełna tydzień potem - dnia 2 października 1943 roku - ogłosił Frank uproszczony kodeks karny dla niemieckiej ludności Generalnej Guberni:
§ 1. (1) Osoby nie będące Niemcami, które w zamiarze utrudniania lub przeszkadzania w niemieckim dziele odbudowy w Generalnym Gubernatorstwie uchybiają ustawom, rozporządzeniom tub zarządzeniom i dyspozycjom władz, podlegają karze śmierci.
(2) Ust. 1 nie odnosi się do przynależnych do państw sprzymierzonych z Rzeszą Wielkoniemiecką lub do państw nie będących z nią w wojnie.
§ 2. Podżegacz i pomocnik podlegają karze tak jak sprawca, czyn usiłowany jest karalny tak jak czyn dokonany.
§ 3. (1) Właściwymi do osądzenia są sądy doraźne Policji Bezpieczeństwa.
(2) Sądy Doraźne Policji Bezpieczeństwa mogą z szczególnie ważnych powodów przekazać sprawę prokuraturze niemieckiej.
§ 4. Sądy doraźne Policji Bezpieczeństwa składają się z jednego Dowódcy SS placówki służbowej Komendanta Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa jak również z dwóch członków tej placówki służbowej.§ 5. (1) Na piśmie należy ustalić
1. nazwiska sędziów,
2. nazwiska skazanych,
3. środek dowodowy na którym oparto skazanie,
4. czyn karalny,
5. dzień skazania,
6. dzień wykonania wyroku.
(2) Prócz tego sąd doraźny Policji Bezpieczeństwa określa swoje postępowanie według uznania zgodnego z obowiązkami.
§ 6. Wyroki sądów doraźnych Policji Bezpieczeństwa są natychmiast wykonalne.
§ 7. O ile zbrodnia według §§ 1 i 2 niniejszego rozporządzenia zawiera równocześnie znamiona innej zbrodni podlegającej osądzeniu w postępowaniu doraźnym, należy zastosować tylko przepisy postępowania niniejszego rozporządzenia.
§ 8. Rozporządzenie niniejsze wchodzi w życie z dniem 10 października 1943 r...”.

19 października - podczas kolejnej konferencji w sprawach bezpieczeństwa - Hans Frank oświadczył, że odrzuciwszy „...wszelkie formalne zastrzeżenia jako zbędny balast (...) na mocy zarządzenia, które weszło w życie 10 października, udzielił Sicherheitspolizei nadzwyczajnych pełnomocnictw...”. Wykształcony prawnik najlepiej wiedział i rozumiał do czego prowadzić musi jego nowy dekret, uproszczający w systemie hitlerowskim procedurę sądową do spisania krótkiej notatki.
Tego samego dnia - 19 października - pojawił się w gadzinowym „Gońcu Krakowskim” artykuł z komentarzem do rozporządzenia gubernatora o „zwalczaniu zamachów na dzieło odbudowy w Generalnym Gubernatorstwie”.
„…W ciągu ubiegłych czterech lat władze Generalnego Gubernatorstwa, z dużym nakładem zarówno pracy jak i środków materialnych, dążyły do usunięcia dezorganizacji, wywołanej jesienią 1939 roku przez trwające krótko, lecz nader intensywne działania wojenne. Starania te odnosiły się do wszystkich dziedzin życia. Pomimo zrozumiałych trudności, które wobec dalszego trwania wojny musiały siłą faktów powstać w toku szeroko zakrojonej normalizacji stosunków w kraju, wówczas naprawdę poważnie zdewastowanym, całkoształt związanych z tym problemów rozwiązano tak dalece, jak w ogóle można było o tym myśleć, uwzględniając warunki podyktowane wojną.
Do przeprowadzenia tej normalizacji w wybitnym stopniu przyczynił się fakt, że lwia część ogółu ludności Generalnego Gubernatorstwa współpracowała energicznie i w sposób pod każdym względem pozytywny, w wielkim dziele odbudowy rozciągającym się na wszystkie dziedziny życia praktycznego. Postawa ta wynikła bez wątpienia z rozsądnego wniosku, że tylko pozytywne ustosunkowanie się wobec zasadniczych zagadnień aktualnych pozwoli zagwarantować ogólne dobro wszystkich warstw ludności Generalnego Gubernatorstwa wobec sytuacji, jaka wytworzyła się wskutek wojny. Szerokie rzesze mieszkańców Generalnego Gubernatorstwa były naocznymi świadkami wydarzeń wojennych i po tych osobistych doświadczeniach życzą sobie wszystkiego, byleby tylko przez miasta i wsie znowu nie przewaliła się burza ognia i żelaza, nie mówiąc już o tym, że nikt chyba nie pragnie, ażeby kraj cały i jego mieszkańcy stali się łupem bolszewizmu. Dzięki czynnej współpracy ogółu ludności zdołano zrealizować stosunkowo szybko proces uzdrowienia i to zarówno w przemyśle, jak i w dziedzinie handlu lub też rolnictwa. Uzdrowienie to odbiło się, praktycznie biorąc, w znacznej mierze na życiu codziennym wszystkich obywateli, przyczyniając się do zabezpieczenia ich egzystencji moralnej i gospodarczej. Jeżeli wskazuje się przy tym na takie chociażby fakty, że nie ma w Generalnym Gubernatorstwie bezrobotnych, albo, że mimo trudności związanych z wojną, ludności nie grozi żadna katastrofa głodowa, to tym samym wymienia się dwa z całego szeregu czynników, zasługujących na wzmiankę przy rozpatrywaniu i ocenie wyników intensywnej pracy ostatnich czterech lat.
Jest rzeczą zrozumiałą, że normalizacja życia na terenie Generalnego Gubernatorstwa odgrywa pewną rolę również w ramach stabilizacji ogólnych stosunków europejskich. Jednak ten europejski proces normalizacji, który koniec końcem jest głównym elementem obecnej rozprawy wojennej, stanowi dla przeciwników wojennych Rzeszy obiekt nieprzerwanych starań o charakterze destruktywnym, skierowanych w praktyce w pierwszym rzędzie przeciwko realnym funkcjom sił, zajętych przy tworzeniu nowych podstaw kontynentalnych. W związku z tym, zarówno ze strony anglo-amerykańskiej, jak i ze strony bolszewików, wykorzystuje się bezustannie każdy stojący do dyspozycji środek, aby sparaliżować przebieg tego procesu, który w konsekwencji niesie ład i uzdrowienie stosunków w Europie. Wykorzystując w sposób pozbawiony wszelkich skrupułów pewne elementy destruktywne i niechętne do pracy, zainteresowani w tym przeciwnicy wojenni Rzeszy raz po raz podejmują próby, by zaszkodzić wszystkim tym interesom, o których propaganda aliancka i bolszewika zwykły twierdzić, że są one „interesami niemieckimi”. W rzeczywistości jednak interesy te w jak najszerszym zakresie są zasadniczymi interesami ludności Generalnego Gubernatorstwa. Już niejednokrotnie władze wykorzystały okazję, by udokumentować ten stan rzeczy, przy czym wskazały także na niebezpieczeństwo, wynikające dla całego społeczeństwa z ustosunkowania się wszystkich tych niepoczytalnych elementów, które wolą zastosować odnośnie do swego postępowania raczej zasady przestępcze, aniżeli takie, które byłyby podstawą czystego moralnie życia, poświęconego dobru ogólnemu. Jak jednak wykazały doświadczenia, niestety znajdują się wciąż jeszcze tacy osobnicy, którzy widocznie są przekonani o tym, że warto lekceważyć powtarzane już wielokrotnie, a przy tym nieskomplikowane i jednoznaczne ostrzeżenia władz. Należy podkreślić, że ten właśnie element przestępczy, na podstawie wydanego rozporządzenia musi się liczyć z bezwzględną i szybką likwidacją bezużytecznego i niebezpiecznego swego bytu.
Wymienione rozporządzenie, ogłoszone celem przeprowadzenia walki ze wszelkimi zamachami przeciw twórczej pracy w Generalnym Gubernatorstwie, umożliwia zastosowanie przez władze skutecznych środków, ażeby na czas i gruntownie unieszkodliwić niecną robotę zbrodniarzy, skierowaną w pierwszym rzędzie przeciw zasadniczym wymaganiom życia ogółu ludności. We własnym interesie wszystkich obywateli należałoby pamiętać o tym, że każda osoba przyczyniająca się do zdemaskowania złośliwego zachowania się wobec zarządzeń i dyspozycji władz, dystansując się osobiście wyraźnie od tego rodzaju tendencji, oddaje najlepszą usługę własnemu społeczeństwu.
Każdy obywatel trzeźwo myślący doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że koszta wszelkiego rodzaju prac sabotażowych lub dywersyjnych koniec końcem nigdy nie ponoszą władze, lecz ogół społeczeństwa. Z tego faktu wynikają konsekwencje istotne obecnie bardziej niż kiedykolwiek dla każdego prawego obywatela szanującego siebie i członków swojej rodziny oraz dla tego, który uznaje względy w stosunku do milionowych rzesz ciężko pracujących rodaków.
Nie ma albowiem żadnych powodów do wątpienia, że władze postąpią z całą bezwzględnością wobec specyficznego rodzaju przestępców, przeciw którym kieruje się treść rozporządzenia”.

W istocie rzeczy październikowy dekret Franka nie był wymierzony tylko w owe nie nazwane prawdziwym imieniem „elementy destruktywne i niechętne do pracy”, lecz w całą bez wyjątku ludność polską, postawioną na początku piątego roku niemieckiej okupacji wobec nieuniknionej konieczności „uchybiania ustawom, rozporządzeniom lub zarządzeniom i dyspozycjom władz” hitlerowskich, gdyż bez tego nie miała ona już warunków najnędzniejszej nawet wegetacji. Dekret o „zwalczaniu zamachów na dzieło odbudowy w Generalnym Gubernatorstwie” z dnia 2 października 1943 rozpętał falę najdzikszego terroru, jaki podczas hitlerowskiej okupacji przeżyła polska ludność. Pacyfikacjom wsi i pogromom dokonywanym w terenie przez policyjno-wojskowe Jagdkommanda i załogi Stützpunktów towarzyszyły odtąd pokazowe masowe egzekucje skazańców przywożonych na miejsce stracenia z więzień, zaś efekt osiągany publicznymi masakrami potęgowały plakatowane równocześnie ogromne kolorowe afisze z wykazami nazwisk ludzi skazanych na śmierć, lub ogłaszane przez uliczne megafony komunikaty z nazwiskami mordowanych ofiar.
W godzinach popołudniowych 21 października - w odwet za zastrzelenie w dniu poprzednim współpracującego z hitlerowską policją bezpieczeństwa volksdeutschera dra inż. Konrada Gostyńskiego - rozstrzelano w Krakowie dziesięciu skazańców na ulicy Wąsowicza, zaś następnego dnia - w odwecie za uśmiercenie szczególnie gorliwych funkcjonariuszy krakowskiego Arbeitsamtu reichsdeutschera Jakoba Wierzchosławskiego zastrzelonego 14 października i Michała Pankiwa zastrzelonego 20 października - wymordowano dwudziestu skazańców przy ulicy Mazowieckiej. Przyczyny obu egzekucji represyjnych i nazwiska pomorodwanych zakomunikowały uliczne „szczekaczki”. W obu wypadkach skazańców przywieziono z więzienia przy ulicy Montelupich, zaś ich ciała zabrano w nieznane miejsce.
Październikowy dekret Hansa Franka spotkał się od razu z odpowiednią oceną ze strony polskiego podziemia. Tajny „Małopolski Biuletyn Informacyjny” pisał na ten temat tak:
„...Nad krajem rozszalał się znów szczególnie bestialski terror okupanta, usankcjonowany rozporządzeniem o wprowadzeniu sądów doraźnych. Faktem bez precedensu w dziejach sądownictwa jest brak sprecyzowania, za co podlega się wyrokom sądu doraźnego?... Dowolność interpretacji będzie tutaj świeciła tryumfy. Przypuszczać należy, że zanim ostrze tego rozporządzenia nie stępi się trochę, mogą być liczne ofiary zastrzelone «dla przykładu”. Ostrożność obowiązuje w tej chwili wszystkich. Z drugiej strony wypowiedzi władz niemieckich wobec czynników polskich przy różnych okazjach wskazują na zaostrzenie kursu antypolskiego. Niemcy terrorem chcą utrzymać spokój, tak bardzo im potrzebny w czasie przenoszenia etapów wojsk i magazynów z frontu wschodniego do GG. ...Tak czy inaczej, Naród nasz nie ugnie się przed terrorem...”.
 DO GÓRY   ID: 54215   A: dw         

17.
Floriańska 13 (zakład dentystyczny dr Włodzimierza Lipońskiego) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu



4.2. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”, w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968


4.3.3. Wzmianki we wspomnieniach


5.2.1. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu


zob.
Szlak 21 (II piętro, mieszkanie Danuty Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Kazimierza Nitscha i prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54241   A: dw         

18.
Floriańska 15 - premiera spektaklu Krakowskiego Teatru Podziemnego J. K. Gregorowicz, Werbel domowy 3.10.1943 (grano dwa razy)



4.1.1. Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)


4.2.1. Wzmianki w opracowaniach


4.2.2. Tadeusz Kwiatkowski, Krakowski teatr konspiracyjny, Pamiętnik Teatralny. 1963, z. 1-4 (45-48)


4.3.1. Tadeusz Kudliński, Dawne i nowe przypadki „teatrała”, Wydawnictwo Literackie 1975


4.3.2. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986 (fragmenty)


4.3.3. Juliusz Kydryński, 1939-1945 „Pod ziemią”, w: Juliusz Kydryński, Uwaga, gong!... Opowieść-pamiętnik o teatrach krakowskich 1937-1948, Wydawnictwo Literackie 1962


5.2. Lokale Krakowskiego Teatru Podziemnego
Według Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)




zob.
Lubicz 24 (mieszkanie Pelagii Bednarskiej) - „siedziba” Krakowskiego Teatru Podziemnego i adres, od którego pochodził jego kryptonim – L.24
 DO GÓRY   ID: 54257   A: dw         

19.
Garbarska 6 m. 4 (mieszkanie rodziny Basterów) - lokal konspiracyjny organizacji wojskowych



4.3.1. Zbigniew Baster, Kawałek historii (fragmenty)

[…]
Nasza Rodzina była bardzo liczna – było nas siedmioro rodzeństwa: sześciu braci i siostra. […]Nasz dom był zawsze pełny. Było nas siedmioro i każdy z nas miał w szkole grupę przyjaciół, kolegów, harcerzy. Każdy był otoczony grupą zaprzyjaźnionych młodych ludzi, którzy spotykali się w także naszym domu. Każdy z nas organizował sobie też jakoś czas wakacji. Mieliśmy mnóstwo najrozmaitszych zainteresowań.
[…]
Po wybuchu II wojny światowej w 1939 roku okazało się, że wszystkie te nasze przedwojenne powiązania koleżeńskie miały bardzo duże, daleko idące konsekwencje w czasie okupacji.
[…]
W czerwcu czterdziestego roku (do Krakowa wróciłem już wcześniej) byłem umówiony u dentysty na ulicy Dunajewskiego o ósmej rano. Po powrocie od dentysty, przed schodami na parterze zaczepiła mnie mieszkająca tam pani pułkownikowa – nazywała się Słupecka. Wiadomość którą mi przekazała, spadła na mnie w moim rodzinnym domu jak grom z jasnego nieba. „Po co ty tam idziesz. Tam nikogo nie ma, wszyscy są aresztowani, dom jest zapieczętowany, wszystkich zabrano, aresztowano. Nie ma nikogo w domu”. Byłem zaszokowany tą wiadomością, ale trudno mi było ją przyjąć tak całkiem bezkrytycznie, bez sprawdzenia. Wszedłem więc na górę. Rzeczywiście drzwi były zaplombowane, zamknięte. Niemcy zabrali Matkę i Ojca, zabrali też potem z biura najstarszego Brata – Józka, który był w Krakowie. Z wojska wrócił mój starszy brat – Feliks, do którego mówiliśmy Lusiek. Lusiek pracował w okocimskim browarze przy ulicy świętego Jana. Był też najmłodszy brat – Jurek, który nigdzie nie pracował, bo chodził jeszcze do szkoły. Wszyscy zostali aresztowani. Pani Słupecka opowiadała mi, że jakiś Gestapowiec wynosił maszynę do pisania z mieszkania i puszkę z kawą. Kawa z puszki mu się wysypała i on zmusił ją do pozamiatania.
Porozumiałem się z dalszą rodziną i wszyscy mi doradzali: uciekaj, schowaj się, bo jak wszystkich aresztowali, to na pewno będą chcieli aresztować i ciebie. Doradzono mi, ażebym pojechał do Borku Fałęckiego. Na szczycie góry borkowskiej był majątek, dwór państwa Ziobrowskich. Państwo Ziobrowscy byli dalekimi powinowatymi mojej rodziny i mieli tam gospodarstwo rolne. Tam mógłbym się ukryć jako robotnik. Wsiadłem więc w tramwaj – trójkę i pojechałem. Nie mogłem się jednak pogodzić z tym, że zostawiam całą rodzinę w więzieniu i przez długi czas nie będę w ogóle wiedział, co się z nimi dzieje. Przecież Ojciec, Matka, trzech braci siedzą we więzieniu, a ja będę siedział spokojnie i pomagał przy gospodarstwie. Przejeżdżając tramwajem koło Krakauer Zeitung (w budynku dawnego Kuriera Codziennego miała siedzibę redakcja niemieckiego pisma) przypomniałem sobie, że kącik szachowy w tym Krakauer Zeitung prowadzi mój profesor, zaprzyjaźniony ze mną jeszcze z gimnazjum – doktor Kałużniacki. Postanowiłem iść do niego i doradzić się, opowiedzieć o wszystkim i zapytać go po prostu, co on mi radzi. Poszedłem więc do jego biura i opowiedziałem mu dokładnie całą historię. Bardzo go zmartwiła. Rzeczywiście byliśmy w dużej przyjaźni, on bardzo mnie lubił jako ucznia, ja jego jako profesora. Powiedział: „zaczekaj tu u mnie cierpliwie, a ja pójdę się czegoś dowiedzieć. Naczelnym redaktorem jest graf von Prokopowicz, poczekaj porozmawiam z nim”. Po dłuższej chwili profesor przyszedł i powiedział mi, że von Prokopowicz chce ze mną porozmawiać. Bardzo się bałem. Byłem młodym człowiekiem, okupacja była czymś niesłychanie trudnym, za najmniejszą rzecz groziła kara śmierci, nie wolno było mieć radia, nie wolno było nic, była godzina policyjna. Jakakolwiek działalność, nawet pozory działalności przeciwko Niemcom narażały każdego Polaka na najgroźniejsze konsekwencje, do kary śmierci włącznie. Nie formalnego skazania na karę śmierci, nie potrzeba było do tego wyroku. Po prostu zabijano. No ale skoro już to wszystko rozpocząłem, to nie mogłem się wycofywać, chociaż bałem się bardzo.
Poszedłem więc z doktorem Kałużniackim do grafa Prokopowicza, (pochodził z Berlina). Dosyć dobrze znałem język niemiecki, kontakt był więc ułatwiony. Jeszcze raz opowiedziałem o wszystkim, a on zaproponował, żebym przyszedł następnego dnia do jego mieszkania. Mieszkał przy ulicy Potockiego na pierwszym piętrze. Miałem duże wątpliwości, czy w ogóle kontynuować tą znajomość, bo może przyjdę tam i mnie po prostu zamkną. Ale umówiłem się, więc nie było rady. Poszedłem na Potockiego 12, na pierwsze piętro.
Otworzyła mi młoda Żydóweczka – okazało się że mieszkanie było zajęte przez żydowską rodzinę Richterów, która została wyrzucona z Berlina, a w Krakowie zajmowała duże czteropokojowe mieszkanie. Dwa z czterech pokoi zajmował graf von Prokopowicz, a w trzecim mieszkał człowiek, z którym miałem się spotkać, a na widok którego, przerażenie moje było absolutne. Siedzę w pokoju Prokopowicza, on sam wyszedł i za chwilę wrócił z wysokim, potężnym człowiekiem, ubranym w czarny mundur z trupią czaszką z napisem Hitler Leibstandarte. Znałem niemiecki, zdawałem więc sobie sprawę, co to oznacza. Przedstawiono nas. Mężczyzna nazywał się Hans Fleischer. Zdaniem Prokopowicza, jeżeli on tylko będzie chciał, to będzie mógł mi pomóc. Powtórzyłem całe opowiadanie po raz kolejny. Fleischer zapytał tylko, czy moja rodzina zajmowała się polityką. Oczywiście zaprzeczyłem. Na tym się rozstaliśmy, umawiając się na spotkanie za kilka dni, kiedy Fleischer będzie miał więcej danych na ten temat.
Aresztowanie zaczęło się od młodszego brata Felka. Trzeba powiedzieć, że przez nasz dom przed wojną przewijało się mnóstwo młodzieży. Młodzi ludzie, którzy mieli kontakt do czasu wybuchu wojny, w dalszym ciągu stanowili zgrany zespół. Mieliśmy radio – lampowego Philipsa (radia nie wolno było trzymać – był obowiązek oddania go władzom niemieckim) doszliśmy więc do wniosku, że przecież tego radia nie oddamy, bo żal odcinać się od wiadomości. Wynieśliśmy go na strych i tam urządziliśmy sobie kącik, w którym słuchaliśmy wiadomości z Paryża, Londynu, które już wtedy były nadawane. Wpadliśmy na pomysł, że trzeba by było zapisywać te informacje, które przychodzą z zagranicy. Mieliśmy w domu maszynę do pisania i urządzenie do powielania (skąd się to wzięło w domu, to jest całkiem osobna historia do której też trzeba by wrócić). Przepisywaliśmy te wiadomości na maszynie i powielaliśmy. Robiliśmy z tego małe ulotki, które koledzy rozdawali tam gdzie kto mógł, oczywiście zwracając uwagę na względy bezpieczeństwa. Byliśmy świadomi, że wiąże się to z dużym ryzykiem.
Właśnie z jedną z takich napisanych przez nas ulotek aresztowano mojego brata Feliksa, który pracował w reprezentacji okocimskiej przy ulicy św. Jana. Od tego zaczęły się dalsze aresztowania.
Wracając do Fleishera, powiedział że się zastanowi, żeby zapytać za parę dni, to on się zorientuje jak wygląda sprawa i jakie są możliwości. Trwało to dosyć długo, bo około dwóch tygodni. W międzyczasie zacząłem nawiązywać kontakty przez rozmaitych znajomych. Między innymi poznałem złotnika z Grodzkiej – pana Tadeusza Prochwicza. On mi powiedział, że na rogu Stolarskiej i Małego Rynku jest restauracja, która jest własnością pana Jarosińskiego, a syn państwa Jarosińskich ma rozległe kontakty z różnymi ludźmi, którzy ewentualnie mogliby pomóc.
Poszliśmy razem z Prochwiczem do Jarosińskiego a on z kolei mówi: chodźmy do Rynku, tam jest taka miodosytnia „Pod Krzyżykiem” – właścicielem tej miodosytni jest pan Pukacki. Pójdziemy do niego dowiedzieć się, co on może zrobić. Niemcy, którzy lubią miód, lubią siedzieć tam i popijać. Pukacki zna świetnie język niemiecki, więc oni tam chętnie przychodzą, czują się jak u siebie.
Znaleźliśmy się pewnego popołudnia „Pod Krzyżykiem” w Rynku na AB. Jarosiński przedstawił mnie Pukackiemu, później poznałem też całą jego rodzinę. Niezwykle przyjemni, bardzo porządni ludzie. Pukacki mi powiedział: “przyjdź do mnie tutaj jutro po południu. Przychodzi tu często komendant więzienia na Montelupich, nazywa się Frieze. Lubi miód. Może ci coś pomoże”.
Można sobie wyobrazić z jakim napięciem, z jakim prawie strachem czekałem na to spotkanie. Przecież byłem młodym człowiekiem, zagrożeń było tak wiele (mogłem sobie tylko wyobrazić jakie to niesie ze sobą zagrożenia) a spotkanie z komendantem więzienia, w którym siedzi moja cała rodzina – pięć osób, jakby nie było – urosło w mojej wyobraźni do rozmiarów monstrualnych. Jednak poszedłem.
Naprzeciw wejścia do miodosytni były dwie loże. W jednej z nich siedział właśnie komendant z Montelupich – Frieze. Pukacki mnie wprowadził i przedstawił Friezemu. Stał już przed nim antałek z miodem. Usiedliśmy. Oczywiście na tym jednym antałku się nie skończyło. Ja mu opowiedziałem po raz kolejny całą historię. Popatrzył na mnie i zapytał: „no i co ty chcesz żebym ja ci zrobił?”. Odpowiedziałem, że chciałbym się dowiedzieć co się dzieje z moją rodziną. On już trochę pod wpływem tego miodu, ale jednak z pełną świadomością powiedział mi: „przyjdź jutro na Montelupich pod więzienie, zadzwoń na furtę, powiedz wartownikowi, że jesteś ze mną umówiony, podaj swoje nazwisko”. Obawiałem się że sobie zapomni, ale jak później przekonywał mnie pan Pukacki, miód ma to do siebie że idzie w nogi a nie do głowy. Nie traci się świadomości, więc i Frieze nie powinien zapomnieć swojej obietnicy.
Było już po godzinie policyjnej, więc Pukacki doradził mi, żebym wziął dorożkę i odwiózł Friezego na Montelupich. Jest pijany – trzeba go odwieźć. Nie miałem innego wyjścia, wziąłem dorożkę mimo, że sam byłem zagrożony: była godzina policyjna. Podczas jazdy w tamtą stronę nic mi nie groziło, bo jechałem w towarzystwie umundurowanego Niemca, ale z powrotem... Zawiozłem go tam i wróciłem bez przeszkód. Na drugi dzień koło jedenastej, zgodnie z umową (z duszą na ramieniu!) znalazłem się pod więzieniem na Montelupich. Mnóstwo ludzi. Z płaczem, z paczkami – nikt ich nie chciał wpuścić, nie mogli się dostać. Ja na pewniaka dzwonię do drzwi i melduję po niemiecku, że jestem umówiony z komendantem. Ludzie prosili mnie, żebym wziął trochę paczek. Nabrałem więc tych paczek i zostałem wpuszczony na teren Montelupich.
Na parterze na jednej z cel fryzjer – więzień golił komendanta Friezego. Stanąłem obok drzwi. Paczki położyłem na ziemi i czekałem, aż skończą go golić. Wreszcie Frieze odesłał więźnia który go golił, zobaczył mnie, a ja mu przypomniałem wczorajszy wieczór i naszą rozmowę. On zresztą, jak się okazało, pamiętał o wszystkim. Nagle zapytał (po niemiecku oczywiście): „Czyś ty zwariował, przecież gestapo chce cię aresztować. No ale skoro już tu jesteś...” Wezwał więźnia – kalifaktora i SS–mana w czarnym mundurze – to byli chyba Ukraińcy – i pozwolił mi wejść na celę 77–mą. Tam spotkałem się z moim Ojcem. Przyprowadzili też młodszego brata Luśka, przy którym w czasie aresztowania znaleźli tę ulotkę. Frieze powiedział, że najstarszego brata Józka nie przyprowadzą tutaj. Nie mogę też iść do niego, ponieważ on zwariował. Rozbił umywalkę w celi i nikt nie może sobie dać z nim rady. W końcu przekonałem, ubłagałem Friezego, żeby pozwolił mi zobaczyć się z Józkiem. Zgodził się wreszcie na przyprowadzenie go do celi Ojca. Bardzo chciałem go zobaczyć. Przyprowadzili brata, zamknęli drzwi, żeby broń Boże nie zaczął rozrabiać. Zostawili nas samych. Wtedy brat dał mi do zrozumienia, że on symuluje wariactwo. Był mocno obciążony jeśli chodzi już o początki działalności organizacji ruchu oporu. Zapytał czy byłem w mieszkaniu. W kanapie był cały rulon jeszcze nie rozniesionych ulotek. Jeżeli Niemcy je znaleźli, to sytuacja będzie bardzo trudna, nie wiadomo jak się to skończy. Powiedziałem, że nie byłem w środku, ale postaram się być. Na tym skończyły się nasze rozmowy, weszli Niemcy i kazali kończyć. Tym sposobem nie zobaczyłem się tylko z Matką – kobiecy oddział był w innym budynku. Frieze powiedział, że tam nie może pozwolić mi wejść. Później jeszcze kilka razy spotykałem się z Friezem u pana Pukackiego na miodzie.
Obiady dla więźniów na Montelupich nie były gotowane na miejscu. Były przygotowywane u sióstr na Warszawskiej i przewożone do więzienia. Transportowała je grupa więźniów, która – oczywiście pod strażą SS–mana – przyjeżdżała na Warszawską i przewoziła je na Montelupich. Frieze zgodził się, żeby do grupy został włączony mój brat Lusiek. Ja z kolei nawiązałem kontakt z siostrami i przed przyjściem tego komanda z Montelupich zjawiałem się w kuchni sióstr i tam mogłem porozumieć się z bratem. Stąd wiedziałem, jak wyglądają przesłuchania i życie w więzieniu. Dowiedziałem się oczywiście jak ich tam biją, próbują wymusić na nich przyznanie się do współpracy z ruchem oporu, kto pisał ulotki itd. Dla Luśka te wyjazdy były zbawienne: już nie siedział bez przerwy na celi, miał kontakt ze światem zewnętrznym. Później nasze spotkania u Pukackiego pozwoliły na zacieśnienie naszego kontaktu z Friezem na tyle, że kiedy utworzona została grupa więźniów do pracy na zewnątrz w garażach Gestapo przy ulicy Kościuszki – garaże się nazywały Meta – to do tej grupy włączono mojego brata. Na Montelupich działała już kuchnia, nie było więc możliwości kontaktu z bratem jak dotąd. Na szczęście w ten sposób pojawiła się nowa. Spotykaliśmy się dość często.
Wrócę teraz do spotkania z Fleisherem, z którym skontaktował mnie mój gimnazjalny Profesor – pan Kałużniacki przez redaktora naczelnego Krakauer Zeitung – von Prokopowicza.
Spotkaliśmy się zgodnie z umową. Fleisher powiedział, że jeśli mu wpłacę 70 tysięcy złotych do banku na jego konto w Komerzialbank in Polen, to on mi przyrzeka że zostaną zwolnieni Rodzice i dwóch braci. Nie jest w stanie załatwić jedynie zwolnienia brata, przy którym znaleziono ulotkę. Na marginesie: Komerzialbank znajdował się na pierwszym piętrze w kamienicy w której obecnie mieszkam: w Rynku Głównym pod 44–tym. W ciągu następnego dnia, po porozumieniu się z bliższą i dalszą rodziną, która trochę możliwości finansowych miała (70 tysięcy wtedy było bardzo poważną kwotą), zebrałem pieniądze i wpłaciłem na konto podane przez Fleischera. Po dwóch tygodniach, podczas wizyty na Potockiego u grafa von Prokopowicza, spotkałem się z Fleisherem. Powiedział mi którego dnia i o której godzinie Rodzice i dwóch braci zostaną zwolnieni. Tego dnia pojechałem o jedenastej przed południem dorożką i rzeczywiście dokładnie o umówionej godzinie zostali zwolnieni. Z Fleisherem utrzymywałem kontakt, bo wierzyłem, że mi się uda doprowadzić do zwolnienia brata, który został jeszcze w więzieniu. Niestety po jakimś czasie, pod koniec czterdziestego roku dowiedziałem się, że brat został wywieziony do Oświęcimia. To był dla mnie olbrzymi cios, bo po zwolnieniu części Rodziny ciągle wierzyłem, że uda nam się także uwolnić brata. Myśleliśmy nawet o zorganizowaniu ucieczki brata przy okazji wyjazdów grupy więźniów do pracy w garażach. Jednak było z tym związane zbyt duże ryzyko. Nie z samą ucieczką, ale z jej konsekwencjami dla reszty dopiero zwolnionej Rodziny: co najmniej wszystkich by z powrotem aresztowali.
[…]
Muszę jeszcze powrócić do sprawy związanej z aresztowaniem mojej rodziny, bo z tym się wiązało potem wiele innych wydarzeń. Najstarszy Brat Józef, w czasie naszego spotkania na Montelupich zorganizowanego przez Friesego powiedział mi o ulotkach, które zostały ukryte w kanapie w naszym domu. Powstała więc konieczność dostania się do mieszkania, które było zapieczętowane. W części oficynowej było okienko, które prowadziło do łazienki. Postanowiłem spróbować w nocy wejść przez to okienko i tą drogą dostać się do mieszkania. Wieczorem pani Słupecka na parterze pilnowała, żeby ktoś nie zwrócił na to uwagi, ja natomiast wszedłem na I piętro, na poziom naszego mieszkania. Od strony oficyny wyłamałem okienko i wszedłem do mieszkania. Oczywiście wszystko to było wszystko związane z olbrzymim niepokojem, czy czasem ktoś tego nie zauważy, nie usłyszy, czy kogoś w mieszkaniu nie ma. Zdarzało się bowiem, że Gestapo robiło w mieszkaniu kocioł i czekało na ewentualnych współudziałowców w działalności konspiracyjnej. Mnie udało się szczęśliwie wejść do mieszkania. Stwierdziłem tylko, że rewizja w mieszkaniu spowodowała olbrzymie spustoszenie: poprzecinane fotele, krzesła. Na szczęście jednak, kiedy sięgnąłem pod kanapę między sprężyny, znalazłem plik ulotek. Oczywiście nie mogłem zabrać ich ze sobą, więc w ubikacji wszystkie je podarłem i spuściłem wodę. Popłynęły! W ten sposób przekonałem się, że ulotki nie zostały odnalezione przez Gestapo. Miałem później okazję zawiadomić o tym brata.
W dalszym ciągu był problem zaopatrzenia rodziny na Montelupich w jakąś żywność. Ja nie miałem żadnych kartek, ale znajomy, pan Pukacki z Rynku zapoznał mnie z panem Romanem Wnękiem, który pracował w sklepie nur für Deutsche na Rynku Głównym – obecnie tam się mieszczą Delikatesy. Pan Roman Wnęk, bardzo sympatyczny i przyjemny pan, raz w tygodniu przygotowywał mi pięć niedużych paczuszek z żywnością, które ja dostarczałem rodzinie na Montelupich. To było bardzo ważne, była to bardzo duża pomoc, bo przecież nie było możliwości kupienia czegokolwiek.
[…]
Niezależnie od innych działań, przez nasz lokal konspiracyjny przechodziła działalność wywiadowcza, którą prowadził i organizował mój brat Józek – Rak. Dowiedzieliśmy się, że do gestapo dociera dużo doniesień na współziomków, Polaków. Głównie były to anonimy, zawierające różne, kompromitujące w oczach Niemców informacje.
Brat zorganizował na Poczcie Głównej komórkę konspiracyjną Armii Krajowej. Listy i wszelka korespondencja, kierowana do Gestapo pocztą, była przeglądana przez ludzi z konspiracji. Listy do Gestapo, których nadawcą był Polak nie były doręczane. Były natomiast przynoszone do mojego sklepu, a ja przekazywałem je dalej. Ludzie, na których robiono te donosy, organizacje, czy zespoły ludzi, byli uprzedzani, mieli możliwość zlokalizowania źródeł przecieków. Pamiętam jeden z takich właśnie donosów, po którym ostrzeżenie przeprowadzał mój młodszy brat, także uczestnik konspiracji Jurek – pseudonim Gala. Później Jurek był dowódcą zwiadu konnego w partyzantce w lasach miechowskich. W Kobylanach był majątek dzierżawiony przez państwa Szczeniowskich. Mieszkali tam od lat. Okazało się, że jeden z pracowników tego gospodarstwa donosił. Że Szczeniowscy przechowują na strychu materiały wybuchowe, czy inne niebezpieczne, a w każdym razie niedozwolone przedmioty. Brat wyjechał do Kobylan i poinformował państwa Szczeniowskich o donosach. Później zresztą nawiązały się z nimi bliskie kontakty. Zlikwidowali majątek w Kobylanach, ich córka zamieszkała w Krakowie.
Oczywiście ten mój opis nie oddaje tej całej atmosfery, którą była wtedy obciążona cała działalność, każdy krok. Wtedy najdrobniejsze nieprzemyślane posunięcie łączyło się z olbrzymim ryzykiem, olbrzymim niebezpieczeństwem, zagrożeniem aresztowaniem i zagrożeniem życia. No, ale byliśmy młodzi i niezbyt często zastanawialiśmy się nad niebezpieczeństwem. To nie był wyraz jakiegoś specjalnego bohaterstwa, czy jakiejś nadmiernej, brawurowej odwagi. Było to po prostu jakieś poczucie obowiązku obywatelskiego – byliśmy Polakami – wtargnął do naszego domu wróg i my uważaliśmy za swój obowiązek bronienie się przed tym wrogiem, walki z nim. Poza tym wszystkim była to także ogromna, niebezpieczna ale niezapomniana przygoda.


4.3.2. Oświadczenie J. Bastera
[Kopia maszynopisu w zbiorach BeJot]

Józef Baster ps. „Rak”
31-136 Kraków, Sobieskiego 1 m. 6
Kraków, dn. 20 marca 1982

Związek Bojowników o Wolność i Demokrację Zarząd Wojewódzki 30-047 w Krakowie, ul. Szopena 18
Wojewódzka Komisja Weryfikacyjna – pismo z dn. 10.03.br, 1.186/X/82

Pismo jak wyżej otrzymałem 18 bm. ale z powodu choroby nie mogę zjawić się osobiście. Otrzymałem telefoniczna informację, że chodzi o wyjaśnienia odnośnie wydanego przeze mnie oświadczenia o pracy konspiracyjnej podległej mi w czasie okupacji łączniczce Janiny Stankiewicz ps. „Jasia”.
Stwierdzam i w całej rozciągłości potwierdzam dane zawarte w przedłożonym Zaświadczeniu.
Wymienionej jeszcze w listopadzie i grudniu 1939 dawałem osobiście konspiracyjne zlecenia, jako godnej zaufania, oraz będącej do szybkiej dyspozycji, gdyż mieszkała w domu, w którym i moi rodzice, a gdzie i ja przebywałem bez meldowania.
Mieszkanie moich rodziców służyło również jako sztabowy punkt konspiracyjny – wymagało przez to zabezpieczenia od zewnątrz.
Ponieważ zadanie zewnętrznego zabezpieczenia zleciłem wymienionej, na mój wniosek została zaprzysiężona w styczniu 1940 r. przez b. wówczas oficera sztabowego ZO-ZWZ ps. „Grzegorza” Jana Pańczakiewicza w mojej obecności.
Wymieniona przez cały czas była w dyspozycji konspiracyjnej mojej jako szefa łączności (obok innych pełnionych przeze mnie funkcji) w ZO-ZWZ, oraz w Kedywie Okręgu Krakowskiego AK.
Muszę zaznaczyć, że w czasie mojego aresztowania (wraz z rodzicami i braćmi od. 5.VI.1940 do 15.VII.1940) mieszkanie zostało opieczętowane. Wyjątkowo uniknął aresztowania brat Zbigniew Baster ps. „Wicher”, który wiedząc o kompromitujących materiałach konspiracyjnych znajdujących się w mieszkaniu, zdecydował się na ich usunięcie bez naruszenia pieczęci.
Brat zdecydował dostać się do mieszkania przez wentylację w WC. W/w akcji brała udział Janina Stankiewicz, równocześnie będąc na ubezpieczeniu zewnętrznym. Z braku dowodu winy rodzice, ja i jeden brat zostaliśmy zwolnieni.
Zaznaczam, że jakiekolwiek wątpliwości, co do prawdziwości wydanego przeze mnie zaświadczenia z tego powodu uprawnień b. łączniczki Janiny Stankiewicz są bezzasadne i muszę jeszcze raz z całą odpowiedzialnością stwierdzić zgodność podpisanego przeze mnie zaświadczenia ze stanem faktycznym.


4.3.3. Stankiewicz Janina ps. „Jasia”. Życiorys (oryginał rękopisu w posiadaniu Janusza Bastera)

Urodziłam się w dniu 23 czerwca 1922 r. w Krakowie – c. Stanisława Stankiewicz i Julii z d. Kubala
Po zdaniu małej matury w Gimnazjum Humanistycznym im. Ks. Skorupki w Krakowie przy ul. Św. Jana, ukończyłam 1 klasę Liceum Humanistycznego (nowego typu) i rozpoczęłam 2 klasę Liceum, gdzie uczęszczałam do dnia 20 listopada 1939 r. tj. do chwili zamknięcia wszystkich szkół polskich przez okupanta.
W styczniu 1940 roku nawiązałam kontakt konspiracyjny z Z.W.Z. – później A.K. „Kedyw” i m-cu lutym zostałam zaprzysiężona do Z.W.Z. przez Jana Pańczakiewicza ps. „Grzegorz”, „Skała”, „ Sylwester”, „Zimowit” – wprowadzona przez Józefa Bastera ps. „Rak”, ówczesnego szefa łączności ZWZ-ZO, który znał mnie od dziecka, gdyż mieszkaliśmy w tej samej kamienicy na ul. Garbarskiej 6 w Krakowie – i przyjęłam ps. „Jasia”.
Józef Baster ps. „Rak” był moim bezpośrednim dowódcą, kierując moimi zadaniami konspiracyjnymi. W mieszkaniu moim utrzymywał skrzynkę kontaktową dla zgłaszających się osób z grup konspiracyjnych terenowych, oraz przekazywałam meldunki i prasę konspiracyjną.
Dnia 05. Czerwca 1940 r. aresztowało Gestapo brata mojego d-cy Feliksa, zabierając również z nim rodziców i dwóch braci: Józefa ps. „Rak” i Jerzego ps. „Gala”. Wszyscy zostali uwięzieni na Montelupich, skąd 15.07.1940 r. zwolniono rodziców, Józefa i Jerzego, a Feliksa wywieziono do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, a następnie Neugamme, gdzie w czasie ewakuacji zginął.
Po zwolnieniu mojego d-cy z Montelupich w dalszym ciągu utrzymywałam z nim prace konspiracyjne. Również brat mojego d-cy Zbigniew ps. „Wicher” był ze mną ściśle powiązany w pracach konspiracyjnych Z.W.Z. – A.K. „Kedyw”, jak i przy ochronie wykładów tajnego nauczania UJ, odbywających się w moim mieszkaniu – i trwało do chwili jego aresztowania tj. do 02 lutego 1943 r. i jego ojca.
„Wichra” wywieziono do obozu koncentracyjnego w Mauthausen-Gussen, a jego ojca do Buchenwaldu.
Poza praca konspiracyjną w Z.W.Z.-A.K. „Kedyw”, w związku z rozpoczęciem się wykładów tajnego nauczania UJ w naszym mieszkaniu – od września 1942 roku, aż do wyzwolenia 1945 r. trwających – pełniłam stałe dyżury ochronne na ul. Garbarskiej – w czasie wykładów popołudniowych. Jednym ze studentów tajnego nauczania UJ był Alfred Zaręba – ps. „Fredek” – uczestnik Ruchu Oporu KWC-BCh –A.K. „Żelbet”, który przekazywał mi prasę podziemną i materiały konspiracyjne z KWC, ulotki antyhitlerowskie i część nakładu fałszywego „Gońca Krakowskiego” z lipca 1943 r. (redaktorem ostatniej strony był prof. Tadeusz Seweryn ps. „Socha” znany mi osobiście z zebrań KWC, które odbywały się w naszym mieszkaniu). Również w tym samym czasie tj. od września 1942 roku przejmowałam prasę od konspiracyjna od d-cy patrolu dywersyjnego ZWZ-KWC-AK „Żelbet” Antoniego Paradowskiego ps. „Tom” do listopada 1943 roku. Z „Fredkiem” utrzymywałam kontakt do stycznia 1945 roku.
W związku z pracą moja zawodową w latach 1941-1943 e Księgarni Powszechnej w Krakowie przy ul. Floriańskiej, miałam możliwość zdobycia papieru, kopert, kalek, które to przekzywałam dla potrzeb konspiracyjnych. W tym to okresie przekazałam – znaleziony w podręcznym magazynie sklepowym powielacz i matryce – Adamowi Rysiewiczowi ps. „Teodor” d-cy oddziałów bojowych G.L. PPS, którego znałam z przed okupacji w okresie jego studiów na wydziale Prawa UJ, a który często przychodził do mojego domu w tym czasie.
Dnia 25.08. 1944 – na skutek aresztowań w czasie akcji na konfidenta gestapo w dniu 24 sierpnia i znalezienia notatki o spotkaniu z por. „rakiem” u jednego z aresztowanych – gestapo aresztowało „Raka” i jego Matkę. „Rak” został wywieziony do do obozu koncentracyjnego w Flossenbürg we wrześniu, skąd zbiegł 27 października 1944 i w listopadzie tegoz roku był już w Krakowie, nawiązując ze mną kontakt. Matka „Raka” została wywieziona do Ravensbrück – gdzie zmarła.
Pomimo ciężkich przeżyć mojego d-cy, praca nasza w konspiracji nie ustała Az do wyzwolenia Krakowa.
 DO GÓRY   ID: 54227   A: dw         

20.
Garbarska 6 m. 5 (mieszkanie rodziny Stankiewiczów) - miejsce zajęć na kilku kierunkach tajnego uniwersytetu, lokal konspiracyjny struktur wojskowych i cywilnych państwa podziemnego



4.2.1. Wzmianki w opracowaniach

Jan Zaborowski, Stanisław Poznański, Sonderaktion Krakau. W dwudziestą piątą rocznicę 6 listopada 1939, Związek Bojowników o Wolność i Demokrację, Warszawa 1964. Rozdział IV Uniwersytet w podziemiu


[…]
Wykłady odbywały się z reguły w prywatnych mieszkaniach. Rodzice studentów udostępniali swe mieszkania na wykłady i ćwiczenia. Były takie domy krakowskie, jak np. pp. Stankiewiczów na Garbarskiej, gdzie odbywały się następujące zajęcia uniwersyteckie: ćwiczenia z językiem starocerkiewnym, zajęcia historyczno-literackie prof. S. Pigonia, slawistyczne prof. T. Lehr-Spławińskiego, lektorat serbski dr V. Frančićia, rosyjski F. Sławskiego i wykłady anglistyczne prof. W. Tarnawskiego. Takich rodzin, które narażały swój spokój, wolność, a nawet ryzykowały życiem było dużo; trudno nawet tu podać nazwiska wszystkich, którzy starali się przyjść młodzieży z pomocą. Nie zważając także na niebezpieczeństwo ponownego aresztowania prowadzili wykłady w swoich mieszkaniach liczni profesorowie. Wspominają je np. S. Pigoń, K. Nitsch, T. Lehr-Spławiński, S. Urbańczyk, L. Kamykowski czy Claire Grece-Dąbrowska:
„...spotkaliśmy się na Podgórzu, gdzie wtedy mieszkałam i miałam pewien skromny zapas książek. Było w sam raz tyle dla nas miejsca, żeby się wcisnąć do małego pokoju i obsiąść gromadnie stół (do tego jeszcze często z dwojgiem dzieci bawiących się pod nim), a półki z książkami były tak blisko, że mogliśmy wyciągnąć tom bez wstawania po niego”.

***

Stanisław Gawęda, Uniwersytet Jagielloński w okresie II wojny światowej 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 1986 (wyd.2); Rozdz. Tajny Uniwersytet Jagielloński – jego organizacja, tok nauczania, wyniki. Wydział Filozoficzny (ze Studium Farmaceutycznym)

Wydział Filozoficzny w przedwojennej strukturze Uniwersytetu obejmował tak nauki humanistyczne, jak i matematyczno-przyrodnicze. Chcąc więc przedstawić tajne nauczanie na tym Wydziale, należy to uczynić oddzielnie dla poszczególnych kierunków studiów, ze względu na występujące między nimi specyficzne różnice. Przyniesie nam to pełniejszy i bogatszy obraz studiów w konspiracji.

Polonistyka i filologie obce
Tajne nauczanie na niektórych kierunkach Wydziału Filozoficznego powstało samorzutnie, przed zorganizowaniem studiów w ramach tajnego Uniwersytetu. Próby takie podejmowali prof. S. Pigoń i Z. Klemensiewicz, ale po kilku zebraniach zespoły ich rozpadły się. Z większym powodzeniem podjął tę myśl prof. T. Grabowski, który utworzył dwa zespoły polonistyczne z własnej inicjatywy i dopiero dowiedziawszy się o kursach kierowanych przez M. Małeckiego, włączył się w nurt tajnego Uniwersytetu. Za początek tajnego nauczania już o charakterze ciągłym należy przyjąć miesiąc kwiecień 1942 r. Wtedy to zapisało się 7 pierwszych osób na tajny Uniwersytet. Był to zespół młodzieży polonistyczno-slawistycznej. Wykłady zaczęły się w oficynie budynku przy ul. Podwale 2, w lokalu chronionym od zajęcia przez Urząd Mieszkaniowy, dzięki zaświadczeniu dyrekcji osławionego Ostinstitutu, że tam powstaje Słownik niemieckich zapożyczeń w polszczyźnie. Członkowie zespołu mieli w razie pojawienia się policji niemieckiej udawać pomocników w pracy nad tym słownikiem, nad którym z ramienia wspomnianego Instytutu rzekomo pracował kierownik zespołu. Lokal ten z czasem przekształcił się w biuro uniwersyteckie, w którym nie tylko zbierały się tajne komplety, ale była czynna przez dwie godziny kancelaria Uniwersytetu.
Nauka w pierwszym zespole ograniczała się początkowo do wykładów prof. Małeckiego z zakresu języka staro-cerkiewno-słowiańskiego oraz ćwiczeń prowadzonych przez magistra, dziś profesora UJ F. Sławskiego. Szereg późniejszych zespołów powstało z inicjatywy prof. M. Małeckiego, który roztaczał opiekę nad ich organizacją, tokiem pracy i egzaminami. Obok zorganizowanego pierwszego zespołu, zwanego „kompletem Oborskiej”, powstał z końcem września 1942 r. drugi „komplet Stankiewicza”, podzielony na dwie grupy, z powodu dużej liczby uczestników, przekraczających znacznie liczbę 10 osób. W sierpniu 1943 r. organizuje się trzeci „komplet Kamykowskiego”, w którym pobierało naukę 13 osób. Z wiosną 1944 r. zorganizował się „komplet Kota” w składzie pięcioosobowym, który latem rozpadł się, a jego uczestnicy kontynuowali naukę już na normalnych wykładach od kwietnia 1945 r. Podobny był los zorganizowanego w lipcu 1944 r. „kompletu Topolskiego”, do którego należało 5 osób.
Od 1942 r. pracował też komplet studentek przedwojennych, dość liczny, zorganizowany przez M, Bobrownicką i J. Garycką. W organizowaniu kompletów filologicznych, tak filologii polskiej jak i obcych, dużą rolę odegrał student kompletów, obecnie profesor UJ, A. Zaręba, pozostający w bliskich kontaktach z prof. M. Małeckim i znanym etnografem T. Sewerynem, kierownikiem Okręgowej Delegatury Rządu w Krakowie.
Skład kompletów był dość płynny, niektórzy uczestnicy przechodzili z jednego do drugiego, studiowali na dwu kompletach tego samego kierunku, a czasem zmieniali kierunek studiów, inni wreszcie rezygnowali z podjętych studiów.
[…]

***

Działalność Bratniej Pomocy Studentów UJ, w: Stanisław Gawęda, Uniwersytet Jagielloński w okresie II wojny światowej 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 1986 (wyd.2); Rozdz. Tajny Uniwersytet Jagielloński – jego organizacja, tok nauczania, wyniki

Tajne nauczanie było, jak już uprzednio wspomniano, ściśle powiązane z działalnością konspiracyjnej Bratniej Pomocy, powstałej w grudniu 1942 r. Nie miała ona z przedwojenną Bratnią Pomocą Studentów UJ żadnej łączności ani organizacyjnej, ani gospodarczej, ani personalnej. W zmienionych warunkach pracy przyjęła inną strukturę organizacyjną, inne założenia i cele. Było to zupełnie nowe stowarzyszenie akademickie, mimo że formalnie opierało się na statucie sprzed 1939 r. Teraz działała tylko jedna wspólna Bratnia Pomoc, jako ogólnoakademickie stowarzyszenie samopomocowe młodzieży, przeciwieństwo rozbicia organizacyjnego przed wojną. Była to jedyna koncepcja, umożliwiająca życie i pracę samopomocową młodzieży w trudnych i niebezpiecznych czasach.
Drugą wprowadzoną nowością była powszechność należenia do Bratniej Pomocy, bez względu na wyznanie i narodowość. Hasło: każdy student członkiem Bratniaka, udało się zrealizować przez wprowadzenie przez tajne władze UJ przymusu należenia do tej organizacji. Jest rzeczą znamienną, że z chwilą powołania Bratniej Pomocy tajny Uniwersytet liczył pięćdziesięciu studentów, z których żaden nie studiował przed wojną. Tym większa jest więc zasługa ofiarnych młodych ludzi, którzy bez doświadczenia podjęli trud przekraczający znacznie zakres działania Bratniaka jako organizacji samopomocowej przed wojną.
Obok tych zadań miała Bratnia Pomoc jeszcze jedną ważną funkcję do spełnienia, a mianowicie pomoc w organizowaniu i prowadzeniu tajnych studiów. Funkcję prezesa przez cały okres okupacji pełnił J. Trojanowski. Był on równocześnie głównym kierownikiem kompletów młodzieży studiującej, działał przez podległych mu kierowników poszczególnych wydziałów, którym podlegali z kolei kierownicy grup. Te ostatnie stanowiły najmniejsze komórki organizacyjne Uniwersytetu i Bratniej Pomocy, ich kierownicy zajmowali się ściąganiem składek, rozsyłaniem poleceń i wiadomości członkom swej grupy. Pobieranie składek 20-30 zł miesięcznie uchwalono już na pierwszym zebraniu organizacyjnym, z przeznaczeniem wyłącznym na cele samopomocowe, albowiem od samego początku przyjęto zasadę, że nauka na Uniwersytecie Jagiellońskim będzie bezpłatna.
Pełnemu zapału i energii Trojanowskiemu, który poza tym był kierownikiem kompletów najliczniejszego tajnego Wydziału Prawa, pomagali kierownicy kompletów innych kierunków: medycyny - A. Raczyński, historii - Z. Dydówna, chemii - D. Raszkówna, filozofii - A. Smoleńska, polonistyki - J. Oborska i R. Stankiewicz, pełniący równocześnie funkcję skarbnika Bratniaka. Grupa ta stanowiła radę studencką, której członkowie dostarczali studentom swych kierunków skryptów powielanych we własnym zakresie, książek z Biblioteki Jagiellońskiej oraz wszelkich instrukcji i informacji.
Kompetencje walnego zebrania mieli kierownicy kompletów i zarząd. Przewidziano również, na wypadek niemożności zebrania się zarządu, przejęcie jego kompetencji przez prezesa, który jednak musiał o tym powiadomić kuratora. Kuratorem Bratniej Pomocy do 1943 r. był prof. M. Małecki, a po nim prof. S. Pigoń, aby ze względu na bezpieczeństwo funkcje kierownika tajnego nauczania i kuratora Bratniaka nie były połączone.
Bratnia Pomoc, biorąc na siebie obowiązek zorganizowania życia samopomocowego, musiała zdobyć własne środki finansowe. Prócz wspomnianych składek członkowskich, które w latach 1943-1945 przekroczyły sumę 130000 zł, drugim źródłem dochodów były dotacje otrzymywane za pośrednictwem kuratora od zwierzchnich władz oświatowych. Z tego źródła w tym samym okresie sprawozdawczym uzyskano sumę 68000 zł. Ponieważ w kompletach studiowała młodzież na ogół uboga, uzyskane fundusze szły w przeważnej mierze na stypendia i zapomogi udzielane studentom. Stypendia w 1943 r. wynosiły 250 zł, a w 1944 r. 500 zł miesięcznie. Na ten cel wydano w trzechleciu sprawozdawczym ponad 58000 zł. Dalszą formą pomocy ze strony Bratniaka było finansowanie wydawania skryptów. Tu wypłacono 18000 zł. Zakupywano również książki w antykwarniach, księgarniach i u osób prywatnych, na co wyasygnowano 30000 zł.
Osobno działał też w Krakowie komitet koleżeński na rzecz studentów warszawskich. Z inicjatywy medyków powstała jesienią 1944 r. specjalna Komisja Warszawska przy zarządzie Bratniej Pomocy. Komisja ta zajmowała się opieką nad młodzieżą uniwersytecką, zbiórką odzieży, żywności, dostarczaniem kwater, obiadów, wyszukiwaniem pracy i załatwianiem innych spraw bytowych. Na czele Komitetu stała A. Szafer-Szarska, a w skład Komitetu wchodzili I. Klemensiewiczówna, W. Jurówna i inni.
Celowość wydatków zatwierdzała komisja kontrolująca, której przewodniczącym był A. Lehr-Spławiński, a potem A. Szafer-Szarska. Księgowość Bratniej Pomocy była tak zorganizowana, by w momencie ewentualnego wykrycia okupant myślał, że są to akta legalnej firmy handlowej.
Po oswobodzeniu Krakowa studenci kierowani przez J. Trojanowskiego przejęli od razu domy akademickie, a 13 lutego 1945 r. legalny już Senat zatwierdził jawną Bratnią Pomoc jako powszechną organizację studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego.


4.2.2. Zenon Klemensiewicz, Tajne komplety uniwersyteckie języka polskiego, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Moje uczestnictwo w tajnym nauczaniu uniwersyteckim dotyczyło zespołów, które studiowały język polski. Mnie przypadały wykłady i ćwiczenia z gramatyki opisowej i historycznej języka polskiego; w niektórych grupach ćwiczenia z fonetyki opisowej i wykłady gramatyki współczesnej polszczyzny prowadził prof. S. Urbańczyk, naówczas starszy asystent. Działem dialektologii opiekował się prof. K. Nitsch; językiem starocerkiewno-słowiańskim prof. M. Małecki przy pomocy F. Sławskiego, dzisiejszego profesora. Gramatykę grecką wykładał prof. J. Safarewicz.
Pierwszy zespół, dla którego zacząłem wykładać fonetykę opisową polską i gramatykę starocerkiewno-słowiańską, powstał z inicjatywy prof. S. Pigonia z początkiem roku 1942. Należeli do niego: Myczkowski, Nizińska, Anna Szaferówna i jeszcze trzy nie znane mi z nazwiska studentki. Spotykaliśmy się w mieszkaniu prof. Pigonia przy ul. Garbarskiej 7; kiedy zagrożony gospodarz musiał w marcu tego roku wyjechać z Krakowa, praca w tym zespole ustala.
Szereg późniejszych zespołów powstawał z inicjatywy prof. M. Małeckiego, który roztaczał opiekę nad ich organizacja, tokiem pracy, egzaminami itp.
W marcu 1942 r. zorganizował się tzw. „komplet Oborskiej” w składzie: Janina Chmielewska, ks. Jan Drozd, Akwilina Gawlikówna, Czesława Głogowska, Izabela Kupcówna, Janina Oborska, Janina Paszkowska, Ludwika Tabeau, Anna Szaferówna; przez krótki czas uczestniczyła w nim także Jolanta Wurfel. Kurs gramatyki opisowej prowadziłem tam od sierpnia 1942 r. do października 1943, kiedy zacząłem wykłady gramatyki historycznej. W tym czasie opuściły komplet Gawlikówna i Paszkowska, natomiast przybyli: Irena Klemensiewiczówna, Maria Bobrownicka i Alfred Zaręba, a w styczniu 1943 przystąpiła Maria Ziembianka.
Równolegle z tym kompletem pracowało się na drugim, z końcem września 1942 r. zorganizowanym „komplecie Stankiewicza”. Należeli do niego: Zbigniew Gołąb, Magdalena Grodyńska, Ewa Heise, Barbara Krzemińska, Janina Krzyworzeka, Mieczysław Łagan, Kazimierz Maślan, Danuta Michałowska, Małgorzata Stanisławska, Roman Stankiewicz, Anna Szaferówna, Jadwiga Szafranówna, Barbara Szczurowska, Zofia Zagórska, Alfred Zaręba. Ten komplet był podzielony na dwie grupy: dla jednej wykładałem fonetykę i gramatykę opisową, dla obu gramatykę historyczną aż do kwietnia 1945 r. Niektórzy uczestnicy odpadli, niektórzy przeszli do kompletu Oborskiej.
W sierpniu 1943 organizuje się trzeci - „komplet Kamykowskiego”; z przerwami trwały zajęcia do stycznia 1945, a wyczerpano materiał już na normalnych wykładach uniwersyteckich roku akademickiego 1945. Do kompletu należeli: Krystyna Brodówna, Janina Garycka, Zbigniew Kamykowski, Halina Królikiewiczówna, Emilia Medyńska, Klemens Myczkowski, Anna Nawrocka, Janina Nizińska, Jadwiga Nowak-Przygodzka, Janina Paszkowska, Jadwiga Piekarzówna, Krystyna Zbijewska, Barbara Zglińska.
Od lutego do grudnia 1944 r. pracował komplet słuchaczek przedwojennych: Maria Guzińska, Maria Osiecka, Zofia Siudutówna, Zyta Truszkiewiczówna.
Z wiosną 1944 r. zorganizował się „komplet Kota” w składzie: Maria Bednarkówna, Włodzimierz Kot, Janina Kuśnierzówna, Emilia Medyńska, Anna Poradziszówna. Wykłady moje zaczęły się w maju 1944, w lecie uległy przerwie, po czym komplet się rozprzęgł, a jego uczestnicy znaleźli się na normalnych wykładach od kwietnia 1945 r.
Podobny był los zorganizowanego w lipcu 1944 r. „kompletu Topolskiej”, do którego należeli: Józef Buzała, Jadwiga Mazurska, Jadwiga Topolska, Krystyna Zawistowska.
Przez językowe studium przeszły ogółem 52 osoby. Jak widać ze szczegółowych zestawień, niektórzy uczestnicy przechodzili z różnych przyczyn z jednego kompletu do innego; niektórzy studiowali na dwu kompletach, opracowując równocześnie dwa poziomy gramatyczne: opisowy i historyczny oraz dialektologiczny. 8 osób zaczęło pracę dopiero w drugiej połowie 1944 r. w nieprzychylnych warunkach. 11 osób odpadło, przeważnie w samych początkach nauki, a zatem nie z powodu niepowodzeń egzaminacyjnych, 23 osoby zdały egzamin z „Podstawowych wiadomości z gramatyki historycznej i dialektologii języka polskiego”, który zamykał studia językoznawcze studentów wybierających się na kierunek historycznoliteracki, a takich było 20. 15 osób z późniejszych kompletów złożyło egzamin z gramatyki opisowej współczesnej polszczyzny.
Podaję te dane, ponieważ one dowodzą wartości i skuteczności kursów tajnego nauczania Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie do mnie należy ocena postawy i wysiłku ich nauczycieli. Natomiast z wielkim wzruszeniem i serdecznym uznaniem wspominam wzorową postawę uczennic i uczniów. Ich rzetelny udział w pracy podczas spotkań, sumienne przygotowywanie się z wykładu na wykład, z ćwiczeń na ćwiczenia przy ogromnym braku podręczników i pomocy naukowych sprawiały, że proces dydaktyczny rozwijał się łatwo, w dobrym tempie, bez upomnień i nagan, bez pretensyj i zadrażnień. To była także wychowawcza zdobycz tajnego nauczania: wszyscy w komplecie stanowiliśmy solidarny, zwarty, podobnie myślący i czujący, na bezwzględnym zaufaniu oparty kolektyw, spojony z jednej strony świadomością wspólnego niebezpieczeństwa i gotowością ofiary, z drugiej przekonaniem, że przygotowując zastęp wysoko wykształconych polonistów spełniamy naszą obywatelską i patriotyczną służbę dla marzonej i wyczekiwanej, a tak okrutnie udręczonej Ojczyzny i dla sponiewieranego Narodu.


4.2.3. Academia non cedit. Dzieje tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim (1942-1945), Wystawa w Bibliotece Jagiellońskiej 8-28.06.2002 zorganizowana przez Uniwersytet Jagielloński, Bibliotekę Jagiellońską, Stowarzyszenie Ne cedat Academia, Bratnia Pomoc Akademicka im. św. Jana z Kęt

Andrzej Małecki, Academia non cedit
[…]
W maju 1942 r. rozpoczęło pracę proseminarium z literatury francuskiej, które prowadziła dr Maria Malkiewicz-Strzałkowa. Było ono pomyślane głównie jako uzupełniające studium romanistyczne dla polonistów i objęło 10 osób. Prof. Zenon Klemensiewicz pierwszy tajny komplet UJ nazywa „kompletem Oborskiej”. We wrześniu 1942 r. powstał drugi komplet polonistyczny zwany „kompletem Stankiewicza”, który z powodu dużej liczby uczestników (15 osób) podzielił się na dwie grupy, nazywane przez prof. Stanisława Pigonia „grupą pani Ewy” i „grupą pana Romana” czyli Ewy Heise i Romana Stankiewicza. Stan kompletów z czasem się zmieniał, przechodzono z jednego do drugiego lub studiowano na obu kompletach różne przedmioty. Od jesieni 1942 r. pracował też „komplet Garyckiej” skupiający sześciu absolwentów pierwszego roku polonistyki 1938/39, zorganizowany przez Janinę Garycką i Marię Bobrownicką.
[…]
W grudniu 1942 r. na prośbę głównego komendanta młodzieży, Rektor Władysław Szafer wyraził zgodę na wskrzeszenie Bratniej Pomocy Studentów UJ. Tajny Bratniak działał jako stowarzyszenie ogólnoakademickie, w przeciwieństwie do rozdrobnienia organizacyjnego przed wojną. Na początku, jego głównym zadaniem była pomoc w prowadzeniu studiów. Faktycznie, system organizacyjny Bratniej Pomocy i struktura tajnego uniwersytetu stanowiły jedność. Prof. Małecki, który był także kuratorem Bratniej Pomocy, oparł bowiem organizację tajnego nauczania nie na wykładowcach, lecz na studentach. Jego kontakty z wykładowcami mogły być więc rzadkie, co dla zakonspirowania studiów było ważne, bo właśnie oni mogli być pod obserwacją okupanta. Pracę organizacyjną załatwiały osoby całkiem młode, nie rzucające się w oczy szpiclów. Było to odwróceniem zwykłego porządku rzeczy, ale uczynienie młodzieży głównym filarem tajnych studiów bardzo zdezorientowało Niemców.
Zajęcia odbywały się w godzinach popołudniowych i wieczornych, jedynie możliwych dla wykładowców i studentów, którzy w ciągu dnia pracowali, zarówno ze względów zarobkowych, jak i dla zapewnienia sobie zaświadczenia pracy, które w czasie okupacji było bezwzględnie konieczne. Zajęcia należało zakończyć przed godziną policyjną, która latem była o godz. 21, zimą o godz. 20, a niekiedy przesuwano ją nawet na godz. 18. Miejscami wykładów były najczęściej prywatne mieszkania profesorów lub rodziców studentów, a także inne lokale jak poczekalnie lekarskie czy sale klasztorne. Na komplety uczęszczała młodzież wyborowa, która w całej pełni rozumiała potrzebę nauki, osiągając niejednokrotnie pierwszorzędne wyniki. Frekwencja była niemal stuprocentowa. Nikomu z nas nie przychodziło nawet na myśl, by bez powodu opuszczać wykłady lub seminaria. Nie pamiętam też ani jednego wypadku nie stawienia się w oznaczonym miejscu i o oznaczonej godzinie któregokolwiek z wykładowców. Nikogo nie zrażała podówczas ani pora, ani odległość, ani pogoda. Możność uczenia się była warta każdej ceny - wspomina Izabela Kupcówna - Kleszczowa. Bliski kontakt z profesorami i asystentami, prowadzącymi zajęcia w małych grupach, był znakomitą rekompensatą braku bibliotek, laboratoriów i innych pomocy naukowych. To właśnie zespoleniu bezpośredniego oddziaływania wykładowców oraz żarliwości młodzieży, tajne nauczanie zawdzięcza swoje osiągnięcia.
Wobec ciągłego rozrastania się podziemnego uniwersytetu, w kwietniu 1943 r. dokonano reorganizacji władz Bratniej Pomocy, aby oprócz prowadzenia studiów, mogły się one zająć sprawami ściśle samopomocowymi. Do zarządu zaproszono działacza przedwojennej Bratniej Pomocy - Lecha Haydukiewicza, który cieszył się zaufaniem profesorów, gdyż przeszedł wraz z nimi gehennę Sachsenhausen i Dachau. Obowiązki prezesa zarządu pełnił nadal Józef Trojanowski, wiceprezesem został Adam Raczyński, sekretarzem - Janina Oborska, zaś skarbnikiem - Roman Stankiewicz. Obowiązki kuratora z rąk prof. Małeckiego przejął prof. Stanisław Pigoń.
Ważną cechą tajnej Bratniej Pomocy była powszechność należenia w myśl hasła: Każdy akademik członkiem Bratniaka. Umożliwiło to zespolenie całej młodzieży studiującej i jej środków celem niesienia sobie wzajemnej pomocy. Kurator Stanisław Pigoń tak opisywał sytuację materialną tajnych studentów: Od samego początku postawiono sprawę jak najwyraźniej, że nauka w tym Uniwersytecie będzie bezpłatna, że studenci nie mogą być pociągani do obowiązku zbierania środków ha opłatę profesorów czy pomocniczych sił naukowych. Jedyna opłata poniekąd obowiązkowa dla każdego kompletowca szła na Bratnią Pomoc Studencką. Składka wynosiła 20-30 zł od osoby; w wypadkach zasługujących na uwzględnienie zarząd od niej uwalniał. Kiedy ilość kompletowców przekroczyła 800, fundusz uzyskany 2 wkładek miesięcznych był wcale znaczny. Drugim źródłem dochodów były dotacje otrzymane za pośrednictwem kuratora od zwierzchnich władz oświatowych. Fundusze szły głównie na stypendia i zapomogi udzielane kolegom. Stypendia były miesięczne i obracały się w r. 1943 koło kwoty 250 zł, a w r. 1944 około kwoty 500 zł. Warto zaznaczyć, że wykładowcy uczyli w zasadzie bezinteresownie, otrzymując od kierownika tajnego nauczania tytułem miesięcznej zapomogi drobne kwoty 200-500 zł. Pochodziły one z funduszy departamentu oświaty i kultury Delegatury Rządu RP i z darów społeczeństwa. Sytuacja ta wyglądała zupełnie inaczej w Warszawie, gdzie studia były płatne, a honoraria wykładowców wysokie.
Skarbnik Bratniej Pomocy - Roman Stankiewicz prowadził zapisy w księgowości tak, aby w razie wykrycia ich Niemcy byli przekonani, że księgowość ta jest własnością firmy handlowej, zatem legalna. Dlatego oznaczył poszczególne komplety nazwami firm handlowych polskich i niemieckich, znajdujących się w tym czasie w Krakowie: anglistyka - firma Underwood, filozofia ścisła - Symfonia, filozofia - Aladin, historia – Foto Hecker, Olimpia, Światowid, historia sztuki - Kobierzec, matematyka - Bujwid, polonistyka - Motoservice, Toledo, romanistyka - Śmiechowski, farmacja - Bujwid B, medycyna - Chemiotechnika, Pharma, przyroda - Freege, Siew, prawo - Feniks, rolnictwo - Jedność. Ten rodzaj szyfru stosował też prof. Małecki, w sporządzonym pod koniec 1944 r. sprawozdaniu z tajnego nauczania, które nazywał Spółdzielnią, a profesorów i asystentów - majstrami i podmajstrami.
[…]
Wydział Filozoficzny był kierowany przez głównego organizatora tajnego nauczania UJ - prof. Mieczysława Małeckiego. Funkcję wojennego dziekana przejął on od Dziekana Zygmunta Zawirskiego, który z entuzjazmem powitał jego inicjatywę utworzenia pierwszych tajnych kompletów, popartą później także przez Rektorów Władysława Szafera i Tadeusza Lehr-Spławińskiego. Wydział rozpoczął pracę od kompletów polonistyczno-slawistycznych wspomaganych seminarium romanistycznym. Były to pierwsze komplety całego Tajnego Uniwersytetu, powstałe na przełomie kwietnia i maja 1942 roku. Pod koniec 1944 r. było 8 kompletów polonistycznych z 46 osobami (35 kobiet i 11 mężczyzn), wliczając kilku studentów warszawskich przybyłych do Krakowa po upadku Powstania. W trakcie studiów odpadło około 15 osób. Przez studia romanistyczne przewinęło się 10 osób, w tym kilka studiujących także polonistykę. Podobna liczba studiowała, począwszy od listopada 1942 r. filologię klasyczną. Jesienią 1943 r. rozpoczęto studia anglistyczne, które objęły także 10 osób, z których połowa studiowała polonistykę, a druga połowa - historię.
Na wszystkich filologiach zajęcia prowadzili pracownicy Wydziału Filozoficznego: Mieczysław Brożek, Vilim Frančić, Seweryn Hammer, Ludwik Kamykowski, Zenon Klemensiewicz, Maria Laskowska-Michalska, Tadeusz Lehr-Spławiński, Maria Malkiewicz-Strzałkowa, Mieczysław Małecki, Kazimierz Nitsch, Stanisław Pigoń, Jan Safarewicz, Jerzy Schnayder, Franciszek Sławski, Józef Spytkowski, Jan Stanisławski, Stanisław Urbańczyk, Kazimierz Wyka, Zygmunt Zawirski oraz naukowcy spoza Uczelni: Mieczysław Brahmer, Claire Grece-Dąbrowska, Tadeusz Grabowski, Julian Krzyżanowski, Kazimierz Kumaniecki, Władysław Tarnawski i Stefan Vrtel-Wierczyński.


4.2.4. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Najczcigodniejszy i Kochany Panie Profesorze!
Powierzono mi tę bardzo zaszczytną i prawdziwie radosną misję złożenia życzeń Panu Profesorowi w dniu dzisiejszego Jubileuszu imieniem grupy studentów tajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Było nas niewielu, niespełna czterdzieści osób, wliczając również kolegów z Warszawy, którzy znaleźli się tu po powstaniu i dołączyli do nas. Czymże to jest wobec wielotysięcznej rzeszy Twoich uczniów, Drogi Panie Profesorze. A jednak uzyskaliśmy przywilej powiedzenia tu dziś oddzielnie paru zdań od siebie. Dlaczego?
Chyba dlatego, że ta nieliczna grupa ludzi, którą mam zaszczyt tu reprezentować, i te kilka lat naszej wspólnej pracy stanowią wyjątkowy i niepowtarzalny rozdział w historii Twego 50-lecia; stanowią one również fragment niepowtarzalnego rozdziału w historii wszystkich uczelni cywilizowanego świata.
Zabieramy tu dzisiaj głos nie z powodu wyjątkowych osiągnięć naukowych, takich czy innych prądów, teorii, kierunków, dzieł - nasza wspólna praca była sprawą najgłębszego ludzkiego zaufania, sprawą najwyższych wartości moralnych, sprawą posterunku, który należało utrzymać nawet za cenę wolności osobistej i życia.
Profesor Pigoń wrócił w 1940 roku z obozu koncentracyjnego, gdzie zginęło wielu jego znakomitych kolegów. Wiedział dobrze z najbardziej własnego doświadczenia, co to znaczy w tym czasie nieludzkim być polskim uczonym.
Jestem najzupełniej pewna, że nikt z nas, Jego uczniów z okresu okupacji, nigdy nie zapomni tych godzin, tygodni i miesięcy, które poświęcał nam w sposób prosty i naturalny, ucząc nas i kształcąc, a zarażeń traktując nas jak równych sobie wspólników pracy dla zachowania ciągłości polskiej kultury.
Był kierownikiem i opiekunem sekcji polonistycznej. Wędrował wraz z nami po różnych mieszkaniach w najodleglejszych dzielnicach Krakowa: Botaniczna, Mostowa, Garbarska, Sebastiana, Szlak, Filipa, Straszewskiego... Gdzieśmy się to nie spotykali! – nawet u zakonnic przy ul. Św. Jana. I zawsze w atmosfera najserdeczniejszego zrozumienia i jakby przyjacielskiej troski z Jego strony o nasz rozwój, nasze plan; naszą przyszłość... A równocześnie, trzeba to dobitnie podkreślić, bez taryfy ulgowej. Stawiano nam najwyższe wymagania i ambicją naszą było sprostać tym wymaganiom. To była przecież nasza forma walki z okupantem i nikt z nas - ani Profesor, ani my, uczniowie - nie ośmieliłby się osłabić jej skuteczności przez obniżenie poziomu czy rozluźnienie dyscypliny.
Jestem szczęśliwa, że mogę dziś publicznie przy tak licznym i znakomitym audytorium wyrazić naszą najgłębszą wdzięczność oraz przekonanie, że wkład twórczy profesora Pigonia w urabianie tej żywej gliny ludzkiej, jaką byliśmy my w tamtych latach, jest nieprzemijający, gdyż wywołał na pewno w każdym z nas trwały prąd miłości, a więc wartości najwyższego rzędu, i położył się jasnym pasmem na chmurnych i nad śmiercionośnymi przepaściami wiodących, ścieżkach naszej młodości.


4.2.5. Roman Stankiewicz, Sprawozdanie skarbnika Bratniej Pomocy Studentów UJ, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1994

1. Organizacja księgowości

Gdy na wiosnę 1943 roku zarząd polecił zorganizowanie księgowości BP Studentów UJ, liczyć się musiał skarbnik ze specjalnymi warunkami, jakie narzucała praca konspiracyjna. Wyłoniło się wtedy poważne zagadnienie, w jaki sposób uchwycić, ustalić i prowadzić zapisy w księgowości, aby w razie wykrycia ich okupant niemiecki był przekonany, że księgowość ta jest własnością firmy handlowej, zatem legalna, przez co nie może być przyczyną śledztwa i w konsekwencji podstawą do aresztowań.
Przy zachowaniu tajności księgowość musiała być jednak tak ujęta, aby w każdej chwili wykazywała zaległości poszczególnych kompletów oraz stan posiadanej gotówki w kasie i banku. Skarbnik, pracując w tym czasie w biurze buchalteryjnym i poradni handlowej E. Pompy, pooznaczał poszczególne komplety celowo nazwami firm handlowych nie tylko polskich, lecz również niemieckich, znajdujących w tym czasie na terenie Krakowa.
Poniżej podany jest spis wszystkich kompletów z uwzględnieniem ustalonych nazw firm, pod którymi były zakonspirowane:

Anglistyka - firma Underwood
Filozofia ścisła - firma Symfonia
Filozofia - firma Aladin
Historia - firma Foto Hecker, Olimpia, Światowid
Historia sztuki - firma Kobierzec
Matematyka - firma Bujwid
Polonistyka - firma Motoservice, Toledo
Romanistyka - firma Śmiechowski
Farmacja - firma Bujwid B
Medycyna - firma Chemiotechnika, Pharma
Przyroda - firma Freege, Siew
Prawo - firma Feniks
Rolnictwo - firma Jedność

W okresie od 1943 do 1945 roku wszystkie sprawozdania kasowe wykazywały obroty tylko według firm polskich i niemieckich. Sprawozdanie kasowe, opracowane za ten sam okres po uwolnieniu kraju od okupacji niemieckiej, ujawnia już rzeczywiste nazwy rachunków głównych i grup, przy równoczesnym zachowaniu (ujęte w klamry) nazwy firm handlowych. Sprawozdanie, tak ujęte przez skarbnika BP, ułatwia sprawdzenie i kontrolę zapisów w księgowości. W pierwszych miesiącach prowadzenia zapisów każdy nowy komplet otrzymywał nową nazwę jakiejś firmy handlowej, potem jednak, gdy uczniów przybywało coraz więcej i mnożyła się liczba zespołów, skarbnik był zmuszony przeprowadzić centralizację tych zespołów według wydziałów. Odtąd porozumiewał się i utrzymywał kontakt już nie z poszczególnymi komendantami kompletów, lecz z przedstawicielami wydziałów, do których należało utrzymanie łączności z poszczególnymi kompletami. Od zasady centralizacji wyłączona została tylko Filozofia, obejmująca szereg przedmiotów. Księgowość prowadzona była na luźnych kartonach według wzorów księgowości kartotekowej, systematycznie ułożonych w grupy i ponumerowanych. Luźne karty ułatwiały skarbnikowi w razie ewentualnej konieczności ukrycie całej księgowości.

2. Sprawozdanie ogólne

Sprawozdania z obrotów gotówki przedkładał skarbnik na każde żądanie komisji rewizyjnej BP lub zarządu kilka razy do roku, uzyskując komisyjne potwierdzenie zgodności zapisów i pozostałości gotówki w kasie i banku. Prawie cały obrót gotówkowy odbywał się przez rachunek czekowy zakonspirowany w Banku „Społem” Oddział w Krakowie. Dysponentami i upoważnionymi do podejmowania pieniędzy z banku był skarbnik oraz jego ojciec, zaś o tym, że właścicielem rachunku czekowego jest Bratnia Pomoc Studentów UJ wiedział dyrektor Banku „Społem” p. Julian Łazarczyk, który miał, w razie wykrycia lub śledztwa, rachunek ten wycofać z obiegu bankowego. Załączone szczegółowe sprawozdanie kasowe za lata 1943, 1944 i 1945 wykazuje wpływy gotówkowe uzyskane z następujących źródeł:
1. Z dotacji kuratora 68 572,- zł
2. Ze składek kompletów i wydziałów 11 396,50 zł
3. Ze sprzedaży towarów pozostałych w sklepiku akademickim 16 870,- zł
4. Z różnych zwrotów 2 885,- zł
w łącznej sumie 199 723,50 zł

Wydatki Bratniej Pomocy w tym okresie wynosiły na:
1. Książki 30 101,-
2. Skrypty 18 437,-
3. Stypendia 58 050,-
4. Zapomogi dla krakowskich kompletów gimnazjalnych i kolegów warszawskich 5 100,-
5. Datki, gwiazdki i świąteczne 23 620,-
6. Wydatki dla profesorów 16 758,-
7. Koszty bankowe 6,-
w łącznej sumie 152 072,- zł

Ponieważ wpływy w okresie od 16. IV. 1943 do 12. III. 1945 wynosiły 199 723,50
wydatki natomiast w tym okresie tylko 152 072,-
stąd pozostała jeszcze gotówka w dniu 12 marca 1945 r. w kasie i w banku 47 651,50 zł

3. Sprawozdanie kasowe szczegółowe

Załączone sprawozdanie skarbnika daje obraz obrotów gotówkowych we wszystkich rachunkach w trzech okresach rocznych.
Wszystkie zapisy w tajnej księgowości BP studentów UJ wraz ze sprawozdaniami kasowymi zostały oprawione i przekazane następnie do archiwum tajnego nauczania.



4.3.1. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

Maria Bobrownicka, Nasza okupacyjna młodość, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Nie pamiętam już, kto mnie powiadomił, że organizuje się w Krakowie tajne grupy studenckie, wiem tylko, że był to ktoś z romanistyki i że fakt ten miał miejsce w upalny dzień wiosenny niedaleko Sukiennic, tuż przy straganie z kwiatami. Dziwne, że można tak dokładnie pamiętać sytuacje, a zapomnieć człowieka, z którym się rozmawiało. Było to w r. 1942. Dowiedziałam się wtedy, że wysiedlony z Poznania prof. Tadeusz Grabowski gotów jest prowadzić wykłady z historii literatury polskiej i z teorii literatury dla jednej lub dwóch grup liczących po kilka osób. Polecono mi rozejrzeć się wśród moich dawnych kolegów i komplet, oczywiście samych „pewnia-ków”, żeby nie było „wsypy”, po czym zgłosić się do mieszkania profesora, aby uzgodnić z nim terminy i miejsca spotkań. Jakżeż się wówczas spieszyłam w obawie, aby profesor się nie zniecierpliwił i nie rozmyślił!
W chwili wybuchu wojny miałam skończony pierwszy rok polonistyki, zaczęłam więc od ludzi z mojego rocznika, o których wiedziałam, że są w Krakowie i że można im zawierzyć. Wspólnie z Janka Garycką zorganizowałyśmy pierwszy 6-osobowy zespół. Poza Janka i mną należeli do niego: Halina Królikiewicz, Tadek Kwiatkowski, Wojtek Żukrowski i Jurek Bober. W tym składzie przetrwaliśmy do końca, mimo iż w styczniu 1944 r. Tadek został przez gestapo aresztowany i siedział w więzieniu na Montelupich około pół roku. Z czasem grupa zaczęła się rozrastać; przez pewien czas chodziła z nami Rysia Osiecka, Maria Myrek-Kwiatkowska, Zosia Siudut i inni. Ze względu na bezpieczeństwo zbytnie powiększanie zespołu było nie-wskazane, wymienione osoby stworzyły więc osobny komplet, który miewał już zajęcia oddzielnie.
Nie było żadnego ceremoniału przyjęcia, żadnej rejestracji, żadnej przysięgi, o czym wspominają np. studenci tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich i Uniwersytetu Warszawskiego.
[…]
Kiedy po powstaniu warszawskim, jesienią 1944 r., przybyli do Krakowa profesorowie Uniwersytetu Warszawskiego, wielu z nich natychmiast podjęło wykłady na nowym terenie. W ten sposób przez jakieś dwa lub trzy ostatnie miesiące wojny słuchałam wykładów prof. Juliana Krzyżanowskiego o pozytywizmie i prof. Mieczysława Brahmera z literatury porównawczej. Obaj wymienieni profesorowie kontynuowali potem zaczęte wówczas wykłady już w wolnym Krakowie w budynkach uniwersyteckich przy ul. Gołębiej i Manifestu Lipcowego. Wtedy jednak, w czasie ostatniej wojennej jesieni i zimy, spotykaliśmy się z prof. Krzyżanowskim w rozmównicy sióstr prezentek przy ul. Jana, a z prof. Brahmerem u mnie w domu.
[…]
Na zajęciach z prof. Krzyżanowskim i Brahmerem skład grup był zdaje się trochę inny, ale nie mogę już sobie dziś przypomnieć, kto wtedy chodził. W każdym razie oprócz wymienionych poprzednio poznałam jeszcze przy jakichś okazjach (może właśnie na tych wykładach, choć wydaje mi się, że musiało to być znacznie wcześniej) Marysię Ziembiankę, Basię Szczurowską, Ewą Heise, Zbyszka Gołąba, Romka Stankiewicza, Dankę Michałowską, a może i innych. Gdy dziś usiłują odtworzyć w pamięci okoliczności, w jakich sią z nimi stykałam, widzą ich w mieszkaniu pp. Szarskich na II piętrze Szarej Kamienicy w Rynku, gdzie pod koniec wojny zbieraliśmy się często w związku z organizowaniem pomocy dla kolegów z Warszawy. Przychodzili tam wtedy także koledzy z innych wydziałów naszej uczelni, ówcześni aktywiści Bratniaka: Stanisław Synowiec, Andrzej Lehr-Spławiński i, zmarły tragicznie po wojnie, Józef Trojanowski.
Wiedzieliśmy o istnieniu innych grup polonistycznych; czasem trzeba było z ich przedstawicielami uzgodnić „harmonogram”. Nie zawsze znało się ich z nazwiska, określano ich więc według charakterystycznych cech. „Pacholęciem” np., który przychodził na Groble komunikować się z naszą grupą, był Włodzio Kot, który nam dziś chyba wybaczy tę niepoważną nazwą. Wiedzieliśmy, że wykładają na kompletach profesorowie: Stanisław Pigoń, Tadeusz Lehr-Spławiński, dr Wyka (jeszcze wtedy starszy asystent czy też adiunkt), dr Spytkowski (uczył też na tajnych kompletach szkoły średniej), dr Sławski, dr Urbańczyk i inni. Słyszałam też wiele o zajęciach romanistycznych z p. dr Marią Malkiewicz-Strzałkową.

***

Ewa Heise, Ocalmy od zapomnienia; w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Pierwsze informacje o kompletach uniwersyteckich otrzymałam od mojej nauczycielki-polonistki z Warszawy, p. Anny Kopczewskiej. Pod adresem danym mi przez nią wskazano mi dalszą drogę. Nie pamiętam (choć to wstyd!) jej poszczególnych etapów; wiem tylko, że musiałam - podając odpowiednie hasło - dzwonić do wielu drzwi, zanim się otworzyły te właściwe, ostatnie, za którymi przywitał mnie wysoki, poważny, choć młody jeszcze pan. Zażenowana oblałam się pąsem pod jego uważnym spojrzeniem. Miał już o mnie jakieś informacje, bo zapytał: „No i cóż, koniecznie chce pani studiować polonistykę? przemyślana decyzja?” Zatarły się już w niewiernej pamięci różne szczegóły, ale - gdy wspominam ten czas - ogarnia mnie dziś to samo wzruszenie, które wtedy ścisnęło mi gardło. W małym, bardzo skromnym pokoiku, gdzie mieściła się „Centrala Spółdzielni”, tj. naszych kompletów, prof. Mieczysław Małecki dokonał mojej immatrykulacji jako studentki Uniwersytetu Jagiellońskiego, a właściwie tajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Pierwszy rok studiów uniwersyteckich! Nie mieliśmy indeksów ani legitymacji studenckich; z daleka tylko spoglądaliśmy na gmach Collegium Novum, gdzie mieścił się niemiecki Statistisches Amt strzeżony przez żandarmów. Nasze sale wykładowe - to były pokoje prywatnych mieszkań (ich właściciele zostali już wymienieni przez autorów innych wspomnień), odgrodzone od nieludzkiego świata wojny czarnym papierem okiennych zasłon (w Krakowie obowiązywało przecież zaciemnienie). Kontakt z Biblioteką Jagiellońską, niedostępną w zasadzie dla Polaków, był - jak wszystko, dobre, w owym czasie - nielegalny; umożliwiała go w minimalnym zresztą zakresie, jedynie ofiarność i odwaga dra Władysława Pociechy. „Estreichera” i „Korbuta” wzięłam pierwszy raz do ręki nie w czytelni Jagiellonki, lecz w mieszkaniu prof. Stanisława Pigonia, korzystając z jego prywatnych zbiorów. Obie te bibliografie - dzieła najmniej mogące liczyć na emocję czytelnika - do dziś wywołują we mnie wzruszenie, kojarzące się ze wspomnieniem zimowego wieczoru, gdy z rąk profesora otrzymaliśmy do obejrzenia owe tomy.
[…]
Może nigdy termin universitas nie był tak wymowny jak w owych wojennych czasach. Profesorów i studentów łączyła wspólnota losu, niebezpieczeństwa, konspiracji. Nasza mała „powszechność” była wtopiona w wielką, ogólnopolską, ale jednocześnie wyodrębniona z niej dzięki szczególnym metodom przeciwstawiania się niemieckiemu złu. Profesorowie i studenci - staliśmy w tym samym szeregu w obliczu spraw ostatecznych: śmierci, bohaterstwa, podłości, wierząc w sens humanistyki, gdy było o to najtrudniej.
Pamiętam dzień, gdy spóźniłam się na nasze zebranie z prof. Kazimierzem Wyką. Szłam na ul. Botaniczną do Hanki Szaferówny, rozżalona, że zatrzymano mnie w mojej „Zorii”, rozżalona, gdyż wykłady przedstawiające historię krytyki literackiej niezwykle mnie interesowały. Spóźnienie to uchroniło mnie jednak przed wstrząsem: tylko dzięki niemu nie byłam – jak moi koledzy - świadkiem egzekucji dokonanej przez Niemców niemal pod domem, gdzie zebrał się nasz komplet. Gdy weszłam do mieszkania Hanki, wszyscy byli już zupełnie opanowani. Profesor mówił tego dnia o rozprawie Kazimierza Brodzińskiego pt. „O klasyczności i romantyczności, czyli o duchu poezji polskiej”.
Pamiętam dzień, gdy wpadła do mnie do pracy siostra Romana Stankiewicza drżąc ze zdenerwowania. Przybiegła z wiadomością, że bratu jej grozi lada chwila aresztowanie i że ona również nie może wrócić do domu, by go ostrzec. Wyrwałam się z „Zorii” (błyskawicznie przychodziły wówczas do głowy wiarygodne preteksty) i popędziłam na ul. Garbarską. W ostatniej chwili wybiegliśmy z Romkiem, zapakowawszy do teczki niezbędne drobiazgi. W naszym mieszkaniu na Sebastiana, „nafaszerowanym” nielegalną prasą, czekała go „bezpieczna przystań”. Przechowywał się u nas, szczęśliwie nie wytropiony, nie pokazując się przez długie dni na ulicy.
Pamiętam dzień, gdy Basia Zglińska, jak zawsze uśmiechnięta i dzielna, oświadczyła mi - w swojej delikatności pełna zażenowania - że wszystkie jej „meliny” są „spalone” i że nie ma gdzie nocować. Kochana Basia - uosobienie radości życia, bezpośredniości, serdeczności - nie będzie już wspominać z nami tych lat. Nie żyje - jakże trudno napisać te słowa. Ale gdy myślimy o tamtym dawnym, wspólnym czasie, słyszymy jej śmiech. Towarzyszy także naszym wspomnieniom drogi obraz Zosi Zagórskiej, poważnej i skupionej, borykającej się z wyjątkowymi przeciwnościami losu. I ona nie żyje; nie było jej dane dojść do końca drogi zaczętej na kompletach w takim trudzie.
Pamiętam dni, gdy rozchodziliśmy się dyskretnie - profesor i studenci - rezygnując z wykładu, bo w pobliżu odbywała się rewizja, albo przez okno dostrzeżono „typa”, stojącego już zbyt długo przed domem.
Pamiętam i to, że nasza - jakże szczupła wówczas! - universitas zawdzięcza wiele społeczeństwu Krakowa, Stolica Franka, siedziba większości „państwowych” urzędów, centrum niemczyzny w Generalnej Guberni - był to teren szczególnie nie sprzyjający konspiracji. Mimo to, w cieniu swastyki powiewającej na „Burgu”, zachowali krakowianie braterską solidarność, odwagę, ofiarność i godność. Niech będzie wolno to powiedzieć właśnie mnie, warszawiance, przygarniętej tak serdecznie przez Kraków.
[…]
Znajdowaliśmy, oczywiście, sposoby stwarzania sobie rozrywek. Dziś wydadzą się one żałośnie skromne, ale wtedy...
Nasz studencki „teatr” nie miał dekoracji, kostiumów ani rekwizytów. Był teatrem wyobraźni, w którym wzruszeni i przejęci graliśmy sami dla siebie Wesele Wyspiańskiego. W niedzielne popołudnia zbieraliśmy się, by słuchać recytacji (nasze „gwiazdy” - to Danusia Michałowska, Magda Grodyńska i Roman Stankiewicz), śpiewu (Ata Stanisławska!) i muzyki (Zbyszek Kamykowski z „sąsiedniego” kompletu i p. Maria Wilżanka).
Rocznicę Konstytucji 3 Maja czciliśmy Białym Orłem na ścianie, cichym Jeszcze Polska i okolicznościową „częścią literacką”. Zapraszaliśmy też na swoje zebrania zawodowych aktorów. Pamiętam szczególnie dobrze wieczór w mieszkaniu pp. Stankiewiczów, gdy Tadeusz Białkowski pięknie czytał nam wojenne poezje powstałe w kraju i poza jego granicami. U Basi Szczurowskiej przy ul. Filipa spotkaliśmy się z Władysławem Woźnikiem i usłyszeli w jego znakomitej recytacji utwory Norwida, przede wszystkim Promethidiona.
Były i inne nasze zebrania o charakterze czysto towarzyskim. Te już, oczywiście, najmniej interesują czytelników. Mnie wydają się one najmilsze w świecie i chyba-nie tylko dlatego, że miałam wtedy naście lat.
Były też wycieczki. Nie częste i oczywiście nie „całą paką”. Nawet mimo zachowywania ostrożności zdarzały się wypadki takie, jak ten, który przypomnę.
Wybraliśmy się w pięcioro na Kopiec Kościuszki. Było ciepło i ładnie, była wiosenna niedziela i zdawało się, że ten spacer zostanie nam darowany. Trójka kolegów - Hanka Szaferówna, student historii Zdzisław Krzystek i Zbyszek Gołąb szli przodem, Roman Stankiewicz i ja w odległości kilkudziesięciu metrów za nimi. W jakimś momencie dostrzegliśmy z daleka zamieszanie wśród spacerujących ludzi. Z przerażeniem stwierdziliśmy, że do trojga „naszych” podeszli już żandarmi. O pomożeniu im nie mogło być mowy, chcieliśmy więc ostrożnym wycofaniem się ratować własną skórę. Nim zdążyliśmy zrobić krok i do nas przyskoczyli z wrzaskiem Niemcy. Chlebak z podwieczorkiem wyszarpnięty Romkowi i odrzucony z wściekłością wpadł do rowu. Hände hoch.! - i już drab w znienawidzonym zielonym mundurze rewidował Romana. Ausweis! - pokazałam swoją legitymację z „Zorii” i dali mi spokój. Gorzej było z Romanem. Podał swoją kennkartę i... zbladł, gdy Niemiec zapytał go o adres. Kennkarta była podrabiana, zawierała fałszywe dane i Romek... zapomniał tego „lipnego” adresu. Niemiec wrzasnął drugi raz, sytuacja stała się bardzo groźna. W ostatniej chwili zdradliwa pamięć jednak dopisała. Byliśmy uratowani. Dla tamtej trójki los okazał się tym razem także łaskawy. Spotkaliśmy się wszyscy nad Wisłą i po chwili już śmialiśmy się. Bo przecież śmiać się kiedyś było trzeba, a „łapanki” urządzali Niemcy ciągle...
Roman Stankiewicz miał kennkartę z fałszywym adresem, ale nazwisko własne. Znajdowali się jednak wśród nas i tacy, którzy od początku do końca byli „podrabiani”. Pamiętam moje fatalne faux-pas, gdy oświadczyłam - na początku znajomości - jednemu z kolegów: „Jak ty się ładnie nazywasz! nazwisko i imię dobrane zupełnie jak w powieści!” Młodzieniec, nie skłonny do zmieszania, spłonął rumieńcem, dziwnie chrząknął i rzucił na mnie podejrzliwe spojrzenie. Zobaczył naiwne cielątko, mocno nagle speszone, ale nie wyglądające na prowokatorkę. Mam nadzieję, że, dokonawszy tego spostrzeżenia, uspokoił się.
Skala i jakość naszych rozrywek i radości była tak uboga w porównaniu z tym, co przynosi dzień dzisiejszy obecnym studentom, że można by mówić o smutnej naszej młodości. Nie była taka - wierzcie, młodsi koledzy. Wspominam „kompletowe” czasy jako okres życia bardzo intensywnego i dalekiego od szarzyzny.
Wśród naszych wspólnie podejmowanych akcji „pozanaukowych” kilka miało charakter społeczny.
Pomysł pierwszej narodził się wczesną wiosną r. 1944. Postanowiliśmy wówczas zorganizować komplet dla młodzieży gimnazjalnej, nie mogącej z różnych powodów korzystać z tajnego nauczania prowadzonego przez szkoły. Do sprawy podeszliśmy serio, zacząwszy od siebie, tj. od przygotowania się „fachowego” do pracy pedagogicznej. Dostaliśmy się w najlepsze ręce: prof. Z. Klemensiewicz odniósł się do naszych projektów bardzo przychylnie i ofiarował nam cykl wykładów (kapitalnych!) z zakresu dydaktyki. Tak uzbrojeni, pełni ambitnych planów, rozpoczęliśmy zajęcia (było nas, o ile pamiętam, pięcioro: Irka Klemensiewiczówna, Basia Zglińska, Roman Stankiewicz, Zbyszek Kamykowski i ja). Nie zdziałaliśmy wiele, bo cała impreza trwała krótko. Sierpień 1944 r. przyniósł nasilenie represji: nową falę „łapanek” i aresztowań, a także nakaz codziennych wyjazdów wszystkich młodych do robót ziemnych przy okopach pod Krakowem. Jedni z nas zaczęli się ukrywać, inni jeździli „na okopy” i tak upadły plany, które zaczęliśmy realizować wcale dobrze.
Drugą wspólną akcją społeczną było niesienie pomocy warszawiakom, którzy po powstaniu znaleźli się na Krakowskim bruku. Zostały zorganizowane dyżury w tzw. schronisku dla warszawiaków, dostarczano odzież i jedzenie, ci spośród nas, którzy mogli, służyli również własnymi mieszkaniami.
[…]

***

Izabela Kupiec-Kleszczowa, Moje wspomnienia z tajnych kompletów UJ, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Nie mniej solidne wiadomości jak z zakresu języka otrzymywaliśmy także z zakresu teorii i historii literatury. Zasady bibliografii i poetyki wykładał nam prof. Stanisław Pigoń. On także wykładał nam później historię dramatu i literaturę okresu romantyzmu. Niezapomniane są dla nas także wykłady i ćwiczenia z prof. Kazimierzem Wyką, dojeżdżającym do Krakowa z Krzeszowic, zwykle z walizką wypełnioną książkami. Przez kilka miesięcy słuchaliśmy wykładów prof. Ludwika Kamykowskiego, podówczas już ciężko chorego po obozowych przeżyciach. Bolało nas jego cierpienie - ostre ataki kaszlu raz po raz przerywały mu mowę. W r. 1944, po upadku powstania warszawskiego, przybył do Krakowa prof. Julian Krzyżanowski i niemal od razu rozpoczął wykłady w naszym tajnym uniwersytecie.
[…]
W naszej pracy nie było na ogół żadnych przerw. Wykłady odbywały się systematycznie. Ze względów bezpieczeństwa zmienialiśmy często miejsca naszych zebrań. Biegaliśmy nieomal po całym Krakowie, niejednokrotnie po bardzo odległych peryferiach. Gościny udzielali nam u siebie częstokroć sami profesorowie. Tak więc gromadziliśmy się nie tylko w „biurze” prof. Małeckiego, ale i w jego prywatnym mieszkaniu (ul. Spadzista pod kopcem Kościuszki), w maleńkim mieszkanku prof. Safarewicza (ul. Królowej Jadwigi), w ciasnych i do ostatnich granic zagęszczonych dwu pokoikach prof. Klemensiewicza (ul. Koletek) i u prof. Szafera (Botaniczna). Gościną służyli nam też nasi znajomi i znajomi naszych znajomych.
Z biegiem czasu zespoły nasze powiększały się. Organizowano nowe komplety początkujących lub dołączano tych, którzy przed wojną rozpoczęli studia polonistyczne. W zespole, który powstał wnet po skompletowaniu pierwszej grupy, znaleźli się: Barbara Krzemińska, Ewa Heise, Danuta Michałowska, Małgorzata Stanisławska, Magdalena Grodyńska, Barbara Szczurowska i Roman Stankiewicz. Nieco później grono nasze powiększyli: Irena Klemensiewicz, Zbigniew Kamykowski, Zbigniew Gołąb, Alfred Zaręba, Maria Zarembianka, Anna Szaferówna, Anna Nawrocka, Maria Bobrownicka, Włodzimierz Kot, Barbara Zglińska, Aleksandra Cichorzewska, Jadwiga Nowak-Przygodzka i Halina Nowakówna. Po upadku powstania warszaw-skiego dołączyła się do nas spora grupa koleżanek i kolegów ze stolicy.
Wszystkich studiujących łączyła serdeczna życzliwość i przyjaźń.
[…]

***

Stanisław Urbańczyk, Nam uczyć zakazano…, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Moja współpraca zaczęła się bardzo zwyczajnie. Któregoś dnia Mieczysław Małecki, z którym w obozie bardzo się zaprzyjaźniłem i po powrocie stykałem dosyć często, powiedział mi, że się przystępuje do tajnego nauczania i zapytał, czy chcę w nim wziąć udział. Zgodziłem się bez namysłu. Zaproponował mi więc objęcie na początek ćwiczeń z gramatyki opisowej języka polskiego, a więc to, czym się zajmowałem jako asystent do wybuchu wojny. Małecki powiedział wyraźnie, że chciałby, aby każdy prowadził to samo, co w czasie pokoju. O szczegółach organizacyjnych mówiliśmy mało, bo w owych czasach lepiej było wiedzieć mniej niż więcej. Wiedziałem oczywiście, że on jest głównym organizatorem i że wszyscy poloniści przystępują do pracy, w tym prof. Nitsch, któremu ani nadchodząca siedemdziesiątka (w 1944 r.), ani przejścia obozowe nie odebrały energii.
Prawdę mówiąc, mało pamiętam z tego, co było potem. Tajne nauczanie było przecież tylko cząstką konspiracyjnego życia, i to tą mniej niebezpieczną. Zresztą zajęcia nauczycielskie, tak te uniwersyteckie, jak licealne, uważałem za coś tak oczywistego, że nie było o czym myśleć i czego zapamiętywać, a w dodatku tyle nieoczekiwanych przeżyć spadło na głowę w latach powojennych! Zebrania ze studentami odbywały się dość często u mnie w domu. Mieszkałem wtedy na ul. Zielonej (Sarego) 19, wyrzucony przez Niemców z domu Nitscha na Gontynie. Samemu Nitschowi pozwolono zająć w swoim domu ciasną facjatkę, skutkiem czego książki musiał zdeponować w Bibliotece Jagiellońskiej. Mieszkanie, które zajmowałem wraz z najbliższymi krewnymi, było obszerne i w godzinach pracy puste. Inni mieszkańcy domu byli ludźmi pewnymi, podobnie jak dozorczyni, p. Skrabska. Ulica była spokojna a równocześnie o krok tylko oddalona od przystanku tramwajowego na rogu ul. Starowiślnej i Dietlowskiej. Wprawdzie w kamienicy naprzeciwko mieścił się hotel etapowy dla żołnierzy niemieckich, ale skoro jego mieszkańcy stale się zmieniali, nie mogli tego podpatrzyć, że jacyś młodzi ludzie raz na tydzień czy rzadziej wchodzili do naszego domu. Niewielka gromadka uczniów miewała zajęcia w moim pokoju, obserwując czasem kątem oka, jak moja żona kładła dziecko do łóżeczka z siatką. Spotykaliśmy się też w innych mieszkaniach, głównie u krewnych naszych studentów. Blado sobie przypominam, że bywałem w jakimś domu na ul. Długiej, na ul. Dietlowskiej blisko Wisły w mieszkaniu mgr Tatarowiczówny, bibliotekarki w Bibliotece Jagiellońskiej, wówczas zresztą mojej koleżanki, ponieważ wróciwszy z obozu w Dachau byłem od lutego 1941 r. zatrudniony w tejże bibliotece. Byłem też raz czy więcej w mieszkaniu studentki Ewy Heise na ul. Sebastiana, bodaj też u kogoś na ul. Retoryka. Przez moje ręce od maja 1942 r. do jesieni 1944 r. przeszły chyba trzy kolejne roczniki, ale nie mogę tego powiedzieć na pewno.
Z uczniów zapamiętałem tylko niektórych, na ogół tych, z którymi później trwał kontakt. Był wśród nich obecny doc. Alfred Zaręba, dr Zbigniew Gołąb (adiunkt PAN), dr Włodzimierz Kot (adiunkt UJ), Ewa Heise, Danuta Michałowska, dziś artystka dramatyczna, Szaferówna, Magdalena Grodyńska, Roman Stankiewicz, starosta grupy, może też Kamykowski, syn docenta UJ, mojego kolegi obozowego, zmarłego wskutek odnowienia się gruźlicy pod wpływem przejść obozowych. Zapał do pracy był niezwykły. Dorównała mu potem tylko gorliwość młodzieży, która się w lutym 1945 r. zapisała na pierwszy powojenny i mocno skrócony rok akademicki. Atmosfera zebrań, wolna od „poganiania” opieszałych, była w rezultacie bardzo przyjemna, a wyniki kolokwiów i egzaminów doskonałe (choć nie byłem wtedy łatwym egzaminatorem).
[…]

***

Alfred Zaręba, Konspiracyjne studia filologiczne, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
M. Małecki skontaktował mnie z mgr Laskowską, ta znów z p. Dąbrowską i w małej grupce zaczęliśmy studia. Anglistykę studiowali w tej grupie (podaję nazwiska, które zapamiętałem) Anna Kozubkowa, Maria Dabińska, J. Lutosławska, Stanisław Ptaszek i mój kolega gimnazjalny Zygmunt Marciński (obaj uczęszczali oprócz tego na historię), wreszcie Małgorzata Stanisławska (córka lektora UJ) oraz Magdalena Grodyńska, obie, jak się za niedługo okazało, również studentki filologii polskiej. Później dołączył się jeszcze Alfred Reszkiewicz (obecnie docent filologii angielskiej w Uniwersytecie Warszawskim). Zajęcia nasze odbywały się częścią w mieszkaniu p. Dąbrowskiej w Podgórzu przy ul. Rękawka 4, częścią u p. Kozubkowej przy ul, Siemiradzkiego 19, u lektora J. Stanisławskiego przy ul. Straszewskiego 10, u rodziców Romka Stankiewicza na Garbarskiej 6.
Prof. M. Małecki skierował mnie do profesora Jana Safarewicza, który w czasie wojny mieszkał w skromnym mieszkaniu przy ul. Królowej Jadwigi, wysiedlony przez Niemców z domu uniwersyteckiego przy ul. Łokietka. W mieszkaniu państwa Safarewiczów odbywała się większość zajęć z zakresu gramatyki porównawczej języków indoeuropejskich. Profesor wypytał mnie dokładnie, czego się uczyłem i zaczął (byłem wtedy jedynym słuchaczem) systematyczne wykłady i ćwiczenia. Pouczył mnie rzeczowo, że dla studiów gramatyki porównawczej muszę jeszcze poznać język gocki i staro-cerkiewno-słowiański oraz zasady fonetyki ogólnej, które, zdaniem profesora, najlepiej zrozumieć na fonetyce języka ojczystego. Poradził mi też wtedy, żeby skorzystać ze sposobności i uczęszczać na wykłady i ćwiczenia z fonetyki polskiej i gramatyki cerkiewnej, prowadzone dla studentów polonistów. Zastosowałem się do życzliwych wskazówek profesora i w ten sposób trafiłem do aktywnej grupy polonistycznej. Włączyłem się do niej jako ostatni, grupa zaczęła już swoje normalne zajęcia chyba kilka tygodni wcześniej. Ominęło mnie uroczyste wprowadzenie, rodzaj tajnej immatrykulacji, dokonane przez prof. Małeckiego (wiem o tym z opowiadań kolegów), ominęły wstępne wykłady tegoż o historii i znaczeniu cerkiewszczyzny. Wpadłem in medias res. Któregoś październikowego, a może listopadowego popołudnia 1942 r. przyszedłem na pierwsze ćwiczenia cerkiewne. Odbywały się one w mieszkaniu państwa Stankiewiczów przy ul. Garbarskiej 6. Przyjął mnie Roman Stankiewicz (nb. znowu mój kolega z Nowodworskiego, dziś znany aktor, obecnie Teatru Słowackiego) i wprowadził do pokoju. Przy stole siedział już cały komplet: zawsze pogodna i dzielna Barbara Szczurowska, druga Barbara, mianowicie Krzemińska, pięknie się nosząca Anna Szaferówna (córka rektora Szafera), Małgorzata Stanisławska, zwana Atą (ta sama, co na anglistyce), nieśmiała i ujmująca, o tycjanowskich włosach Magdalena Grodyńska, drobna, o wiele od nas młodsza (czym jej zawsze dokuczaliśmy w żartach) Ewa Heise, stateczna Jadwiga Szafranówna, dalej Danuta Michałowska (znakomita recytatorka), Maria Ziembianka, Janina Krzyworzeka, Zofia Zagórska, Mieczysław Łagan, Józef Buzała, Kazimierz Maślan i chyba jeszcze kilka osób, których nazwisk nie pamiętam. Komplet więc duży, liczący kilkanaście osób.
Ćwiczenia cerkiewne prowadził Franciszek Sławski (wtedy asystent, mgr filologii słowiańskiej, doktoryzowany później w czasie wojny, obecnie profesor UJ). Włączywszy się z opóźnieniem do grupy polonistycznej, musiałem sam nadrobić braki z cerkiewnego, z czym miałem duże trudności. Pomógł mi w tym, zawsze uczynny i koleżeński, ogólnie przez wszystkich lubiany Romek Stankiewicz, przechodząc ze mną cały dotychczasowy materiał wykładowy z gramatyki cerkiewnej na podstawie swych skrzętnie prowadzonych notatek. Wątpliwości i niejasności tłumaczył cierpliwie F. Sławski nie tylko w czasie zbiorowych ćwiczeń, ale też poza nimi. Pamiętam, jak przed egzaminem z cerkiewnego zamęczałem Sławskiego swoimi pytaniami, czy to po ćwiczeniach w domu państwa Stankiewiczów, czy też na ulicy, odprowadzając naszego asystenta.
Równocześnie ze studium cerkiewnego zacząłem uczęszczać na ćwiczenia z fonetyki opisowej języka polskiego, które dla jednej z grup prowadził w swoim mieszkaniu przy ul. Sarego dr Stanisław Urbańczyk (obecnie profesor UJ), podczas gdy inna grupa (tego samego kompletu, podzielonego ze względów dydaktycznych i bezpieczeństwa) miała ćwiczenia z prof. Z. Klemensiewiczem.
Po kilku miesiącach pracy (chyba po dwóch trymestrach), gdzieś w kwietniu 1943 r., zdawaliśmy pierwsze obowiązujące kolokwia z gramatyki opisowej języka greckiego oraz fonetyki polskiej, stanowiące warunek dopuszczenia do egzaminu z cerkiewnego. Ze względu na moje studia indoeuropeistyczne u prof. Safarewicza, grekę zdawałem u niego (przy ul. Królowej Jadwigi) w zakresie szerszym, nie jako kolokwium, ale egzamin. Kolokwium z fonetyki polskiej odbyłem u dra S. Urbańczyka w podziemnych magazynach Biblioteki Jagiellońskiej, w której egzaminator w czasie wojny pracował. Tuż potem przystąpiłem, wraz z całym kompletem, do egzaminu z cerkiewnego. Zdawałem go u prof. Małeckiego, w jego „biurze”, o którym wspominałem, na Podwalu. Małecki egzaminował na tekście cerkiewnym (obowiązywało nas przygotowanie minimum 5 stron z Leskiena), przy czym badał znajomość podstawowej bibliografii, strony filologicznokulturalnej najstarszego literackiego języka Słowian, wypytywał o jego przydatność dla studium polonistyki, wreszcie badał szczegółowo znajomość systemu gramatycznego z elementarnym uwzględnieniem faktów historyczno językowych. Egzamin poszedł gładko; uszczęśliwiony pożegnałem profesora i przeskakując na łeb na szyję po kilka schodów na raz, pobiegłem z Podwala do p. Stankiewiczów na Garbarską, aby się z nimi podzielić radosną wiadomością. Państwo Stankiewiczowie, stale goszczący u siebie komplet polonistyczny (odbywały się tam ćwiczenia cerkiewne, niektóre zajęcia historycznoliterackie prof. Pigonia, potem slawistyczne prof. T. Lehra-Spławińskiego, lektorat serbski dra V. Frančicia, rosyjski F. Sławskiego, przez jakiś czas nawet wykłady anglistyczne prof. W. Tarnawskiego), żywo się interesowali młodzieżową grupką i serdecznie się nią opiekowali. Mieszkanie na Garbarskiej było dla wielu z nas jakby drugim domem. Mieliśmy więcej takich domów, serdecznych, opiekujących się nami. Bywaliśmy w nich częstymi i zawsze mile widzianymi gośćmi, dzieliliśmy się tam wspólnymi zmartwieniami i troskami, razem przeżywaliśmy tragiczne wypadki okupacyjne i wspólnie cieszyliśmy się małymi radościami naszego studenckiego życia. Ta pełna życzliwości i zainteresowania naszymi sprawami atmosfera panowała również w domu państwa Szczurowskich (rodziców Basi) przy ul. Filipa oraz państwa Heisów (rodziców Ewy) przy ul. Sebastiana 16. U nich również przez cały czas trwania tajnego nauczania odbywały się wykłady i ćwiczenia oraz nasze zebrania koleżeńskie.
[…]
Slawistyczne wykłady monograficzne i kursoryczne miał prof. Tadeusz Lehr-Spławiński, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego do 1939 r. i w 1945 r. Wykładał o pochodzeniu i praojczyźnie Słowian, później zaś przeszedł z nami cały kurs gramatyki opisowej języka rosyjskiego. Początkowo dojeżdżał na wykłady do Krakowa z Sandomierskiego, gdzie po powrocie z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen mieszkał przez jakiś czas, pracując tam nad historią języka polskiego, potem, przeniósłszy się do Krakowa, kontynuował wykłady w swym mieszkaniu przy ul. Czystej, nieraz też u państwa Stankiewiczów.
[…]
Na filologii angielskiej nie mieliśmy natomiast przez długi czas profesora. Wprawdzie nasi wykładowcy, p. Claire Grece-Dąbrowska, mgr M. Laskowska i lektor J. Stanisławski pracowali nad nami z całym poświęceniem, brakowało nam jednak, zwłaszcza na dalszych latach, specjalisty językoznawcy 9dla gramatyki historycznej angielskiej i historii języka), brakowało wykładów kursorycznych i monograficznych z historii literatury angielskiej. Sytuacja uległa poprawie chyba w 2. połowie 1943 r., kiedy w Krakowie zjawił się ze Lwowa prof. Władysław Tarnawski i rozpoczął na komplecie anglistycznym wykłady i proseminaria literackie. Odbywały się one w mieszkaniu p. Kozubkowej przy ul. Siemiradzkiego, u p. Stankiewiczów na Garbarskiej, a najczęściej u p. Marcińskiej, matki Zygmunta, na ul. Mogilskiej. Profesor mówił o literaturze elżbietańskiej. Wykładał, zgodnie ze zwyczajem neofilologów, po angielsku, obszernie przedstawiał rozwój literatury na tle historii politycznej i kultury tego okresu, na seminariach czytał z nami i interpretował teksty szekspirowskie.
[…]
Mimo ciężkich warunków i terroru hitlerowskiego młodzież uniwersytecka wytrwale kontynuowała studia angażując się równocześnie w prace konspiracyjne. Studenci tajnego uniwersytetu brali udział w różnorodnych i niebezpiecznych akcjach ruchu oporu. Malowali hasła na murach Krakowa, znaki „PW” to znaczy „Polska Walczy” czy przeznaczone dla Niemców „Bald 1918”, poskramiali kwasem solnym bywalców hitlerowskich kin, rozlepiali ulotki propagandowe, kolportowali bibułę, uczestniczyli w „sprzedaży” doskonale pomyślanego konspiracyjnego wydania „Gońca Krakowskiego”[1], przechodzili szkolenie sabotażowe, składali kwiaty na grobie Nieznanego Żołnierza. Ze znanej mi grupy kolegów brali udział w tych akcjach medycy Mieczysław Klee, Dominik Śliwa, Rafał Leśniak, Zdzisław Harlender. Zaangażowani w różny sposób byli Zygmunt Marciński, student historii i filologii angielskiej, Roman Stankiewicz, polonista, Stanisław Czajka, medyk. W mieszkaniu rodziców Ewy Heise przy ul. Sebastiana mieściło się oryginalne „archiwum”: w taborecie o podwójnym, specjalnie skonstruowanym dnie, gromadził T. Seweryn osobliwe materiały, ciekawsze wydania prasy konspiracyjnej, egzemplarze ulotek i odezw do ludności (np. słynną odezwę o zaproszeniu Polaków do zwiedzania obozu w Oświęcimiu).
Działała również w okresie okupacji organizacja pomocy studentom, tajny Bratniak. Nie brałem udziału w jego pracach, niewiele też mogę o nich powiedzieć, ale nie sposób pominąć pewnych faktów. Przewodniczącym tajnego Bratniaka był Józef Trojanowski, student prawa (zginął tragicznie w Bałtyku w 1946 r., spiesząc na pomoc tonącemu). Opiekunem ze strony wykładowców był prof. St. Pigoń. Na naszym komplecie agendy prowadził R. Stankiewicz. Z inicjatywy tego kolegi, obserwującego z bliska moje borykanie się z przeciwnościami w czasie wojny, uzyskałem, chyba w drugiej połowie 1944 r., stypendium. Nie było ono wysokie, stanowiło jednak ujmujący dowód koleżeńskiej troski, a co miesiąc przekazywana kwota zawsze w pewien sposób przyczyniała się do zrównoważenia skromnego studenckiego budżetu.
[…]

[1] Por. Tadeusz Seweryn, Wspomnienia wojenne. Do rodowodu lewego „Gońca Krakowskiego”, „Życie Literackie”, Tygodnik, Kraków, 3. IX. 1961, Rok XI, nr 36 (502), s. 9.

***

Maria Ziembianka-Zarębina, Codzienne życie okupacyjnego studenta, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Tak więc od owego zebrania przy ul. Filipa zaczęliśmy studiować. Studiowaliśmy małymi kilkuosobowymi grupami. Wynikało to zarówno z bieżącej ilości zgłoszeń (w miarę napływu tworzyły się nowe grupy), jak i operatywności grupy: mniejsze komplety (taki termin się ustalił) mniej wpadały w oko. Należałam do kompletu Romka Stankiewicza (dziś artysta teatru Słowackiego), w skład którego wchodziła Basia Krzemińska, Basia Szczurowska, Ewa Heise, Hanka Szaferówna (córka profesora Szafera), Magda Grodyńska, Danusia Michałowska (obie artystki scen krakowskich), Ata Stanisławska, Jadzia Szafranówna, Mietek Łagan („zdradził” nas i poszedł później na medycynę, dziś jest lekarzem w Krakowie), Kazek Maślan; później także z innego, wcześniejszego kompletu: Alfred Zaręba, Jasia Krzyworzeka.
[…]
Zajęcia nasze odbywały się w prywatnych mieszkaniach, nasz komplet miał trzy główne i wiele pomniejszych baz czy punktów zbornych. Były to mieszkania Romka Stankiewicza przy Garbarskiej, Ewy Heise przy Sebastiana, Hanki Szaferówny przy Botanicznej. Przez pewien czas zajęcia odbywały się w spółdzielni-dziekanacie, na którego zapleczu mieszkał dr Sławski. Ale były też inne mieszkania: Basi Szczurowskiej na Filipa, Danusi Michałowskiej na Mostowej. Niektóre ćwiczenia odbywały się w wytwórni witraży Żeleńskiego przy Alei Krasińskiego. Tam pamiętam np. ćwiczenia z dialektologii z prof. Nitschem.
[…]
Wędrując po mieszkaniach kolegów, nie byliśmy tam bynajmniej intruzami czy przymusowymi lokatorami, przeciwnie, witano nas tam jak swoich, zaliczano nas do „familii”. Tak było w domu Romka Stankiewicza i Baśki Szczurowskiej, a przede wszystkim Ewy Heise, której rodzice traktowali nas wszystkich razem i każdego z osobna, jak własne dzieci. Czuliśmy to wszyscy, ale pewnie specjalnie ci, co jak ja, nie mieszkali we własnym domu i w rodzinie. Trudno mi mówić za innych, ale myślę, że ta, zresztą świadomie stwarzana rodzinna atmosfera, musiała być jakimś oparciem dla osób takich jak Magda Grodyńska, której matka umarła w więzieniu na Montelupich, aresztowana na zasadzie zbiorowej odpowiedzialności, gdy Niemcy poszukiwali podejrzanej o komunizm starszej siostry Magdy. Magda sama siedziała wraz z matką, z którą poszła, bo przy tych swoich parunastu wtedy latach, nie wiedziała, co z sobą zrobić.
[…]
Studia były całkowicie bezpłatne. Ze zdziwieniem dowiedziałam się, że nie było tak w innych miastach uniwersyteckich. Płace profesorów należały do organizacji podziemnych, delegatury, walki cywilnej. Osoby kompetentne będą mogły powiedzieć, jak te sprawy wyglądały od strony organizacyjnej, ja wspominam to, co widziałam oczyma studentki. Niektórym ze słuchaczy, będących w szczególnie trudnych warunkach materialnych, przyznawano również stypendia. Ten wydział Bratniaka prowadził Romek Stankiewicz.


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”[1], w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968

Wspomnienia o latach i sprawach tajnego nauczania w okresie inwazji niemieckiej w Krakowie mają w moim położeniu to do siebie, że muszą być wspomnieniami sensu stricto, nie mogą zaś oprzeć się na żadnych owoczesnych notatkach pamiętnikarskich i prawie na żadnych dokumentach. Nie czas było wtedy na zapiski, milczkiem wdrażaliśmy się w trudną sztukę konspiracji. Po tamtych okrutnych przejściach zostało oczywiście tylko wspomnienie, wątła roślinka na rozmywanym przez czas sypkim gruncie pamięci. A przecież to już temu lat z dużym okładem dwadzieścia!...
W naturze wspomnienia i to także leży, że jak źródełko w oazie zasila wokół siebie niewielką tylko przestrzeń. To, co na tej przestrzeni wyrośnie, musi mieć siłą rzeczy wymiar ograniczony, a charakter osobisty, opierać się o przeżyte doznania, te oczywiście, co się głębiej zapisały. Chciałoby się dorzucić: te również, co zdają się mieć jakąś trwalszą wartość ogólną. Odtwarzając je, nie da się uniknąć fragmentaryczności, a co gorsza, wypadnie zostawić wolne pole subiektywizmowi. Z tego piszący, zarówno jak czytelnik musi sobie stale zdawać sprawę.
Z takimi oto zastrzeżeniami podejmuję nitkę kłębka rzuconego w kąt przeszłości, namotanego zaś w tych okrutnych czasach, kiedy uprawianie nauki i nauczanie było nam w Polsce poczytane za zbrodnię, a bywało opłacane życiem.
Na naszym - naówczas Humanistycznym - Wydziale nauczanie zaczęło się chyba od polonistyki. Nie mogło się zacząć w r. 1940. Po powrocie z obozów byliśmy ogłuszeni od ciosu obuchem, brakło zresztą jeszcze studentów. Roczniki starsze, dawniej immatrykulowane, jako też abiturientów gimnazjalnych z r. 1939 rozrzuciła wojna szeroko po świecie i po zaświeciu. Nauka w szkołach średnich zamarła, krakowski zespół nauczycielski sam się „przeuczał” w celach więzienia wiśnickiego. Rok 1939/40 przepadł, dopiero następny przyniósł odrobinę kryptomaturzystów. O uruchomieniu nauczania uniwersyteckiego można było pomyśleć dopiero w r. 1941. Pomyśleliśmy, ale zawiązki tego pomyślenia były jeszcze nikłe. Nam, profesorom, trudno było szukać i skupiać studentów, musieliśmy czekać, aż się sami znajdą. Jakoż rychło się znaleźli.
Dla mnie osobiście zadanie zaczęło się wtenczas, gdy późną wiosną 1941 przyszła do mnie p. Anna Szaferówna z tym, że literatura polska ją pociąga i że chciałaby się uczyć systematycznie pod jakimś kierownictwem. No, i że ma koleżanki o tym samym myślące. O nauczaniu zespołowym, ujętym w ramy normalnego kursu uniwersyteckiego, oczywiście jeszcze trudno było myśleć. Stanęło na tym, że dobiorę trochę książek i będę im pożyczać w obmyślonym porządku (a miałem wówczas jeszcze własną bibliotekę), lekturę zaś wyznaczoną potem jakoś tam sprawdzać, jeśli się da, to i wspólnie omawiać. Od tego też się zaczęło.
Ten wiotki kiełek zasiewu wnet się jednak ułamał, i to z mojej poniekąd przyczyny. Życie narodu zostało już podówczas ujęte przez komórki polskiej władzy konspiracyjnej, działające w kontakcie z ośrodkiem politycznym emigracji. Komórka taka, tzw. „czwórka”, działała również w Krakowie na stopniu wojewódzkim. Otóż zdarzyło się, że na zebraniu tej komórki w jakiejś tam potrzebie wysunięto moje nazwisko. Miałem wtedy za sobą książkę, wydaną niewiele co przed wojną, Na drogach i manowcach kultury ludowej. Określa ona mnie nie tylko literacko, ale poniekąd też ideologicznie. Wysunięta więc kandydatura, jak to zwykle bywa, wywołała kontrowersje; jedni byli za, inni przeciw. Otóż trzeba trafu, że jeden z oponentów nie utrzymał języka za zębami i rozgadał sprawę między znajomymi, nie kryjąc nazwiska. Konsekwencje tego mogły być złe. Toteż życzliwy mi poseł Zygmunt Lasocki szyfrowaną karteczką napomknął mi o tym i ostro nastawał, żeby znikać.
Tak też zrobiłem, schroniłem się na wsi. W ciasnej izbie domu rodzinnego snułem wówczas swe wspomnienia młodości. Niedługo jednakże tego było. Niemiecki kapitan-intendent, prowadzący gospodarkę w dominium komborskim, czuwał i tam nad bezpieczeństwem Reichu, przepytywał więc pilnie, czy jest tu w okolicy jaki polski oficer rezerwowy. Sąsiedzi życzliwi nie pożałowali mi stosownej informacji, sam jeden na dużym obszarze mogłem tu wchodzić w grę. Trzeba było znowu znikać co rychlej i zacierać ślady; nie nęciła mię ponowna gościna w „koncentraku”. Wróciłem więc do Krakowa - już na stałe - i stanąłem znowu do dyspozycji.
Sytuację zastałem mocno zmienioną. Nauczycielstwo szkół średnich, uwalniane powoli z więzień, odetchnąwszy po rozgromie, podejmowało też coraz szerzej tajne nauczanie. W Krakowie przede wszystkim, ale bynajmniej nie wyłącznie; także po miastach i miasteczkach prowincjonalnych, a nawet w ośrodkach wiejskich (w Bochni, Tarnowie, Bobowej, w Lipinach itd.). Zależało to od przypadku, gdzie się znalazła jednostka rzutka, zdolna do śmiałej inicjatywy, i zdołała związać przygodnie zaimprowizowane grono nauczających; bo ochotnych do uczenia się nigdzie nie brakło. Kandydatów na studentów było więc znacznie więcej, a siatka organizacyjna studiów podziemnych została już pozadziergiwana. Utrwalała się organizacja wydziałów tudzież samorządu studenckiego. W porozumieniu z działającym faktycznie rektorem (był nim stale prof. Władysław Szafer), a również z dziekanem Małeckim, podjąłem znowu przerwane w październiku 1939 kuratorstwo Bratniej Pomocy Studentów U.J. i wznowiłem kurs polonistyczny. Studentów gromadka była już spora. Zgłaszali się z umówionym hasłem skierowywani przez dziekana i z poręką któregoś ze studentów już mi znajomych. Zmówiliśmy się i powiązali w gronka, studiujące dość systematycznie pod kierunkiem profesorów. Nie było nas wielu do nauczania. Profesorowie-językoznawcy wyszli z pogromu na ogół obronną ręką, historyków literatury natomiast nie szczędziła zagłada. Zwłoki profesora Chrzanowskiego pochłonęło krematorium w Sachsenhausen. Kolegę Stefana Kołaczkowskiego, który dogorywał już w drodze powrotnej z obozu, pokryła niebawem ziemia cmentarna. Kolega Ludwik Kamykowski, którego wykańczała przywieziona z obozu recydywa gruźlicy, oddał nam do dyspozycji już tylko resztkę niknących sił, lekcje jego wnet się też urwały. Wykłady podjął przebywający wtedy w Krakowie Tadeusz Grabowski, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, ale kurs jego, otwarty samorzutnie, niezbyt ściśle się wwiązał w systematyczny porządek zorganizowanego nauczania, trwał po trosze jakby na uboczu, szedł swoją drogą. Z aktywnych przed wojną pracowników naukowych U. J. został jeden, ale dobry - młody, niepłochliwy, ochotny i pełen inicjatywy kolega - Kazimierz Wyka. W pewnej mierze i przez czas niejaki służył nam pomocą także były kurator śląski, dobry filolog, Wincenty Ogrodziński. W szczupłym więc zespole zaczęliśmy tajne nauczanie Uniwersytetu Jagiellońskiego z lat 1942-1945.
Jak uczyliśmy i czegośmy nauczyli, jakieśmy osiągnęli owoce, o tym nie mam co mówić, nie moja rzecz. Niech powiedzą sami owocześni studenci, czy i co skorzystali.[2] Ograniczę się do podniesienia paru punktów ogólniejszych, przypomnę z przebiegu wydarzeń pewne momenty znaczniejszej, jak sądzę, wagi.
Warunki nauczania mieliśmy niezmiernie trudne. Nie było żadnych stosownych pomieszczeń, żadnych dostępnych pomocy naukowych, w szczególności księgozbiorów. Skąpo było też z czasem. Studenci z konieczności życiowych i z układu stosunków owoczesnych mogli przeznaczyć na naukę tylko resztki dnia i wieczory; a i wieczory te wobec godziny policyjnej nie mogły się przeciągać zbyt długo. Konieczność zmuszała ich do zarabiania na życie, poza tym zresztą trzeba się było uzbroić w arbeitskartę. Wszystkie te trudności wypadło przezornie i wytrwale przełamywać. Nie byliśmy przy tym pozbawieni pomocy ze strony usłużnego społeczeństwa.
Co nieco salek wykładowych użyczyły nam zakonnice. Korzystaliśmy z gościny u ss. prezentek przy ul. Św. Jana i u ss. duchaczek przy ul. Szpitalnej. Pierwszej z tych gościn nie na długo nam starczyło. Lekcje odbywaliśmy tam w salce ochronki, oczywiście zabezpieczając się kluczem. Podczas jednego z wykładów począł ktoś z korytarza dobijać się gwałtownie do drzwi, siepał klamką, kopał butem, wreszcie walił jakimś drągiem klnąc grubo. Struchleliśmy: dopadli nas, nasza ostatnia godzina! Nie było rady, trzeba było otworzyć. Na korytarzu stali, na szczęście, nie gestapowcy, ale dwaj zawadiaccy jacyś, rozsierdzeni robotnicy. Nie wiem, z czyjego polecenia mieli w salce jakąś pilną potrzebę. Wymknęliśmy się niezwłocznie, ale sekret się wydał, lokal oczywiście stał się nadal niemożliwy. Trzeba było szukać innego. Gościny u ss. duchaczek przeciągnęły się na jakiś czas dłuższy. Ale i ich nie mogliśmy nadużywać. Lokale tekcyj należało przezornie zmieniać, co jedna, to gdzie indziej. A o to nie było zbyt łatwo.
Niemcy wysiedlali mieszkańców całymi ulicami czy dzielnicami. Domy pozostawione, zwłaszcza w śródmieściu, zaciżbiały się coraz bardziej. Izb dogodnych szukać trzeba było przezornie. Czasami się udawało. Wyjątkowo doskonałą melinę uczelnianą mieliśmy w zakładzie dentystycznym dra Lipońskiego przy ul. Flo-riańskiej. W dużym salonie-poczekalni mieściliśmy się wygodnie, gospodarz zamykał mieszkanie, na wypadek zaskoczenia zaś był pod ręką doskonały pretekst: czekamy cierpliwie w kolejce na fotel dentystyczny. Ale sposobność to była dość wyjątkowa, nie należało zresztą i jej ponad miarę nadużywać. Regułą były więc wykłady i ćwiczenia w mieszkaniach prywatnych, raz po raz odmienianych. Trzeba powiedzieć, że nie było z tym większych zachodów. Często oczywiście znajdowaliśmy je u rodziców tej czy owej ze studentek, ale nie tylko. Nie brakło na ogół schronienia nigdy, a jak je uzyskiwano, o tym powiedzieć mogliby sami studenci naszych zespołów; znaleźć je — ich to było zmartwienie i ich sukces. Staraliśmy się zresztą nie narażać ich, nie podpadać zbytnio pod niepożądane oczy.
Zespół studencki już w r. 1942/3 podzielił się jakoś samorzutnie na nieduże grupki, z nich każda stała pod opieką osobnego kolegi. Takeśmy je też zwali: grupa p. Ewy, grupa p. Romana, grupa ks. Jana czy inne jeszcze. Było zadaniem właśnie tych plutonowych wynaleźć lokal, znieść się z wykładającym i zawiadomić kolegów o miejscu i czasie wykładu. W podobny sposób ugrupowały się roczniki następne.
Pamiętne mi są te „salki wykładowe”: oświetlone skąpo, nierzadko lampką karbidową, wykrojone doraźnie z ciasnego lokalu, którego co młodsi mieszkańcy zza przepierzenia słuchali też wykładów i po cichu udzielali sobie wrażeń i sądów. Nad wszystkimi panowała groza: oby nie weszli, oby nas nie zaskoczyli! Skutki byłyby wiadome. Gdyby owocześni organizatorzy zechcieli się odezwać, gdyby mogli sobie przypomnieć nazwiska właścicieli owych mieszkanek, mielibyśmy szczegółowsze pojęcie o wymiarach świadczonej nam, a tak przecież ryzykownej pomocy. Ze swej strony mogę tylko ogólnie stwierdzić, jak rozlegle i jak ochotnie miesz-czaństwo krakowskie, ludzie nierzadko prości i ubodzy, a zawsze przyciśnięci grozą terroru, narażając się w wy-sokim stopniu spieszyli z pomocą prześladowanej nauce i uczelni. Nazwiska ich warte, żeby je spisać na hono-rowej karcie kroniki UJ.
Grupki tak zorganizowane odznaczały się sprawnością i akuratnością. Miały zaś i to dobre, że łączyły ze-społy zgrane, powiązane nie tylko koleżeństwem, ale i przyjaźnią. To zapewniało ścisłość i odpowiedzialność koleżeńską, gwarantowało pewność roboty. Trudno kto miał się tam wemknąć na przeszpiegi. Z całej tej dość przecież długotrwałej praktyki został mi w pamięci jeden tylko tego rodzaju wypadek, i to niewyraźny raczej niż zły. O którymś z chłopców poczęli koledzy między sobą szeptać, że czyni jakieś podejrzane zachody, że wypytuje zbyt jakoś natarczywie i że trzeba przed nim być ostrożnym. Nie badałem osobnika, ale przestrzeżony, skierowałem go do dziekana Małeckiego, boć on go nam przecież przysłał. Nie umiem powiedzieć, czy się tam zgłosił, czy nie, dość, że zniknął. Dochodziły mię później słuchy, że podejrzenia były nieuzasadnione i krzywdzące. Sam on zresztą wojny bodajże nie przeżył. W tamtych warunkach nadmiar ostrożności był ostatecznie zrozumiały i konieczny.
Trudność dalsza, leżąca zawadą w naszej owoczesnej pracy, była większej miary. Uczyliśmy historii literatury, a jakże uczyć jakiejkolwiek historii bez źródeł i ich opracowań, jak uczyć bez książek? A właśnie o książki tu potrzebne stało się raptem bardzo trudno.
Pokaźną bibliotekę seminaryjną odebrano nam w pierwszych zaraz tygodniach. Gmach przy ulicy Gołębiej 20 wnet po wywiezieniu profesorów zajęty został przez władze niemieckie, które go przeznaczyły na jakiś tam swój instytut statystyczny. Paręnastotysięczny księgozbiór zakładowy bez opieki i dozoru zesypano na stertę i platformami przewieziono (nie bez dotkliwych strat) — dobrze, że do gmachu Biblioteki Jagiellońskiej, przemianowanej niebawem na Staatsbibliothek. Polscy gospodarze Biblioteki nie rozerwali wszelako zbioru, ale go w całości, tak jak przywieziono, kazali ustawić na regałach. Dyrektor Kuntze był na tyle względny, że mię nie odsunął od zasobu, pozwolił mi swobodnie z niego korzystać, a nawet polecił użyczyć mi klucza do odpowiedniego skrzydła księgozbioru. Zachodziłem tam przez jakiś czas, by wprowadzać jaki taki porządek, a zarazem wynosić po trosze książki potrzebne naszym kompletom.
Nie na długo starczyło tej swobody. Gestapo, jak zły fetor, wnikało wszędzie, wtykając, gdzie się tylko dało, swych konfidentów. Zwrócono mi uwagę na jednego z nowych woźnych Biblioteki. Był to frant młody, przystojny, o lisim, szelmowskim spojrzeniu, bezczelny, rozbijający się zuchwale po instytucji, węszący na prawo i lewo. Wspomniano, że trzeba z nim ostrożnie, bo to „wtyczka”. Jakoż wnet zainteresował się bliżej, po co to ja zachodzę tak często do magazynu i w jakim celu wynoszę książki. Trzeba było zwrócić klucz i urwać wypożyczanie.
Niebawem zresztą zabroniono w ogóle wstępu do gmachu tym, co się nie wykażą niemieckim zezwoleniem. (Takie zezwolenie otrzymałem dopiero znacznie później.) Biblioteka Jagiellońska w ten sposób wypadła nam z rachuby. Mój własny księgozbiór na opędzenie potrzeb studenckich oczywiście nie mógł wystarczyć. Zresztą pozbawiony dawnego mieszkania musiałem skorzystać z nastręczającej się gościnności i całą swą bibliotekę ulokowałem w zabudowaniach opactwa tynieckiego. W ostrej potrzebie zaryzykowałem więc i wystawiłem na sztych innych. Począłem zachodzić do Staatsbibliothek chyłkiem, wkradając się bocznym wejściem I w godzinach niespodzianych. Bez trudu znalazłem tam uczynnych pomocników i wspólników przestępstwa. Wspomniałem tu już nadzwyczajną życzliwość dra Władysława Pociechy i dra Adama Bara. Im zostawiałem zapotrzebowania, oni sami wydostawali z księgozbioru potrzebne nam książki, a nawet — o zgrozo! — sami je nieznacznie wynosili poza mury gmachu, by nam ich dostarczyć. Bez tych ich, jakże ryzykownych, przysług przebieg tajnego nauczania ileż by ucierpiał.
Ryzyko procederu nie było urojone. Pewnego razu Oberaufseher dr Abb, naczelny „dyrektor” bibliotek Generalnego Gubernatorstwa, zastał mię w gmachu Biblioteki, w ciasnym korytarzu półpiętrza, gdzie pracował dr Bar. Wnet mię i stamtąd wyświecił, a mój gościnny protektor miał z tego grube nieprzyjemności. Wypadło więc i te sekretne odwiedziny na jakiś czas przerwać. Nie przerwało to przecież naszych ukradkowych wypożyczań. Odwiedzałem w związku z tym dra Bara w jego mieszkaniu przy ul. Siennej.
„Ukradkowe” były one jeszcze w innym znaczeniu. Książki wypożyczone należało udostępnić studentom, zawierzałem je więc im w wypadkach rzeczywistej potrzeby. Ale nie zawsze dostawałem je z powrotem. Nie-jeden raz doszło do mnie, że właśnie po onegdajszej nocnej rewizji u takiego czy owakiego z naszych studen-tów gestapo schowało czytelnika, a z nim także wypożyczone książki. Nie zdołałem ich już zwrócić księgo-zbiorowi. Do dziś gryzie mię sumienie, że niejeden raz naraziłem tę czcigodną instytucję na przykre, niepowe-towane straty.
W takim stanie rzeczy, przy takich trudnościach książkowych, trzeba było myśleć o zmianie trybu nauczania. Nie sposób było marzyć o kompletowaniu literatury przedmiotu, o gromadzeniu źródeł i opracowań potrzebnych dla ćwiczeń seminaryjnych, dla wdrażania do badań filologicznych i historycznoliterackkh. Tę dziedzinę kształcenia trzeba było redukować w znacznym stopniu. Redukować na rzecz czego?
Tutaj dotknąć wypada sprawy, która dla rozwoju uniwersyteckiej dyscypliny polonistycznej wydaje się du-żej wagi, a konsekwencjami sięga wyraźnie poza okres wojenny, W okresie tajnego nauczania sposobem już zdecydowanym przemieszczony został punkt ciężkości tej dyscypliny, zmienił się znacznie jej profil. Proces ten zaczął się co prawda jeszcze w okresie przedwojennym. Z różnych racji, o których nie tutaj miejsce się rozwodzić, stało się tak, że (mówię tu tylko o gruncie krakowskim) zaczęliśmy konsekwentnie zmierzać do przebudowy zakresu i trybu nauczania wiedzy o literaturze. Należało uzyskać dla niej w programie zajęć uniwersyteckich nieco więcej miejsca i proporcje nauczania same w sobie stosownie przekształcić. Na tym tle dopiero zrozumiałe być mogą ostre i głośne szarże reformistyczne prof. Kołaczkowskiego. Chodziło o trochę przestrzeni, na której można by wdrażać studiujących nie tylko w poznawanie, ale w doznawanie wartości dziel literackich. Obok dociekań historycznych chcieliśmy szerzej uwzględniać także analizę estetyczną, naukę o rodzajach, gatunkach i formach literackich, o środkach wyrazu artystycznego w ich dziejowym rozwoju. Krótko mówiąc chodziło o miejsce dla morfologii literackiej i poetyki historycznej.
Otóż warunki tajnego nauczania znakomicie tę dążność poparły i osadziły w praktyce. Nie mogąc marzyć o skompletowaniu tekstów pomocniczych, skupiliśmy się siłą rzeczy na dostępnym tekście konkretnym, podstawowym, na tym czy owym uzyskanym utworze literackim i na nim uczyliśmy się rozpoznawać formy wyrazu, bogactwo obrazowania, zróżnicowania form wersyfikacyjnych, sekrety eufonii i eurytmii itp. Ćwiczenia seminaryjne wyrażały się coraz bardziej w kategoriach kontemplacji i analizy, przechodziły w dociekania znamion stylu i przemian tych znamion, zależnie od prądów i szkół literackich. W ten sposób z biedy wyrastał wyraźny pożytek.
Droga okazała się dobrana arcytrafnie, problematyka zdała egzamin żywotności, pociągała uczestników, a nawet ich porywała. Nie mogę dość wyraźnie podnieść, ile ta przebudowa nauczania winna jest inicjatywie, świadomej wytrwałości i niepospolitej umiejętności kolegi Kazimierza Wyki. Jego ćwiczenia miały tu w wysokim stopniu charakter inspiracyjny.
Może się nie mylę, upatrując w tej przebudowie celów polonistyki uniwersyteckiej, w takim ugruntowaniu rozszerzonego zakresu i wzbogaceniu narzędzi badawczych, trwałą zdobycz tamtych naszych złowrogich semestrów. Polonistyka powojenna wyraźnie i w dużym stopniu poszła w tym właśnie kierunku, jakżeż śmiało odbiegając od typu przedwojennego. Zewnętrzne świadectwo tej przemiany można by (pomijając wiele innych) wskazać chociażby jedno: odrębne dzisiaj katedry poetyki historycznej i bujny rozrost nowoczesnej naukowej genologii i wersologii. Z więzienia, spod nawisłej nad nami grozy zatraty — wyszliśmy mocniejsi i bogatsi.

[1] Tekst ten jest przedrukiem tekstu pod tym samym tytułem zamieszczonego w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964. [bez ostatniego akapitu]
[2] Opowiedzieli rzeczywiście. Wspomnienia ich i oświetlenia zebrane razem utworzyły spory tom: Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Kraków 1964. Ustęp niniejszy wyjęty został z tej właśnie publikacji.


4.3.3. Wypisy z oświadczeń świadków działalności konspiracyjnej na potrzeby ZBoWiD


Antoni Paradowski ps. Tom
Kraków, ul. Warszawska 1
Kraków, dnia 10 września 1976

Oświadczenie świadka (odręczny odpis)
Ja, jako uczestnik: ZWZ KWC Armia Krajowa „Żelbet” Kraków, d-ca patrolu dywersyjnego od października 1940 r. – do 18 stycznia 1945 r.,
oświadczam:
że Ob. Stankiewicz Janina, córka Stanisława i Julii urodzona 23 czerwca 1922 r. w Krakowie jest mi znana osobiście jako uczestniczka…..
Koleżanka Janina Stankiewicz była żołnierzem Armii Krajowej. Kontaktowałem się z nią w tym charakterze w okresie od września 1942 roku do listopada 1943 r.
W/w posiadała pseudonim „Jasia” i pełniła….
Kol. Janina Stankiewicz ps. „Jasia” pełniła funkcję łączniczki i kolportera. Do jej mieszkania przy ul. Garbarskiej przynosiłem prasę konspiracyjną oraz pocztę naszej jednostki, a także odbierałem stamtąd różne przekazywane przez dowództwo polecenia.
W lokalu tym odbywały się zebrania konspiracyjne KWC a następnie Armii Krajowej.
Nadmieniam, że kol. Jasia poświęciła służbie dla Ojczyzny swoje siły i swój wolny czas – wykazując odwagę w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa jakim był okupant.


***

Prof. Dr Alfred Zaręba ps. Fredek
Kraków, Armii Ludowej 6/26
Kraków, dnia 10 września 1976

Oświadczenie świadka (odręczny odpis)
Ja, jako uczestnik Ruchu Oporu od 20.X.1939 ZWZ, lato 1940 KWC-BCh do 18.I.1945 r.,
oświadczam:
że Ob. Stankiewicz Janina, córka Stanisława i Julii urodzona 23 czerwca 1922 r. w Krakowie jest mi znana osobiście jako uczestniczka…..
od 6 września 1942 do 18 stycznia 1945 r. w Krakowie znana mi jest jako żołnierz AK zgrupowania „Żelbet”. Kontaktowałem się z nią w tym czasie w mieszkaniu jej rodziców Kraków ul. Garbarska 6 m. 5, gdzie równocześnie mieścił się lokal kontaktowy tajnego nauczania i KWC.
Wyżej wymieniona posiadała pseudonim „Jasia”.
Kol. Janina Stankiewicz sprawowała funkcję łączniczki, kolporterki prasy podziemnej, sekretarki oraz pełniła stałe dyżury ochronne na ulicy Garbarskiej i ulicach okolicznych w czasie odbywania się wykładów tajnego nauczania UJ (Wydział Filozoficzny: fil. Polska, angielska, klasyczna, romańska, prawo w w/w mieszkaniu na Garbarskiej). Na jej ręce do w/w lokalu kontaktowego kierowałem i sam przynosiłem codziennie w w/w okresie materiały konspiracyjne z KWC, prasę podziemną, ulotki antyhitlerowskie (m.in. część nakładu słynnej ulotki o zwiedzaniu obozu w Oświęcimiu przez ludność GG, dalej część nakłady fałszywego Gońca Krakowskiego z lipca 1943 r. Postawa kol. Janiny Stankiewicz, odważnej i wiernej działaczki w pełni zasługuje na włączenie jej w szeregi ZBoWiDu.


4.3.4. Oświadczenie J. Bastera
[Kopia maszynopisu w zbiorach BeJot]

Józef Baster ps. „Rak”
31-136 Kraków, Sobieskiego 1 m. 6
Kraków, dn. 20 marca 1982

Związek Bojowników o Wolność i Demokrację Zarząd Wojewódzki 30-047 w Krakowie, ul. Szopena 18
Wojewódzka Komisja Weryfikacyjna – pismo z dn. 10.03.br, 1.186/X/82


Pismo jak wyżej otrzymałem 18 bm. ale z powodu choroby nie mogę zjawić się osobiście. Otrzymałem telefoniczna informację, że chodzi o wyjaśnienia odnośnie wydanego przeze mnie oświadczenia o pracy konspiracyjnej podległej mi w czasie okupacji łączniczce Janiny Stankiewicz ps. „Jasia”.
Stwierdzam i w całej rozciągłości potwierdzam dane zawarte w przedłożonym Zaświadczeniu.
Wymienionej jeszcze w listopadzie i grudniu 1939 dawałem osobiście konspiracyjne zlecenia, jako godnej zaufania, oraz będącej do szybkiej dyspozycji, gdyż mieszkała w domu, w którym i moi rodzice, a gdzie i ja przebywałem bez meldowania.
Mieszkanie moich rodziców służyło również jako sztabowy punkt konspiracyjny – wymagało przez to zabezpieczenia od zewnątrz.
Ponieważ zadanie zewnętrznego zabezpieczenia zleciłem wymienionej, na mój wniosek została zaprzysiężona w styczniu 1940 r. przez b. wówczas oficera sztabowego ZO-ZWZ ps. „Grzegorza” Jana Pańczakiewicza w mojej obecności.
Wymieniona przez cały czas była w dyspozycji konspiracyjnej mojej jako szefa łączności (obok innych pełnionych przeze mnie funkcji) w ZO-ZWZ, oraz w Kedywie Okręgu Krakowskiego AK.
Muszę zaznaczyć, że w czasie mojego aresztowania (wraz z rodzicami i braćmi od. 5.VI.1940 do 15.VII.1940) mieszkanie zostało opieczętowane. Wyjątkowo uniknął aresztowania brat Zbigniew Baster ps. „Wicher”, który wiedząc o kompromitujących materiałach konspiracyjnych znajdujących się w mieszkaniu, zdecydował się na ich usunięcie bez naruszenia pieczęci.
Brat zdecydował dostać się do mieszkania przez wentylację w WC. W/w akcji brała udział Janina Stankiewicz, równocześnie będąc na ubezpieczeniu zewnętrznym. Z braku dowodu winy rodzice, ja i jeden brat zostaliśmy zwolnieni.
Zaznaczam, że jakiekolwiek wątpliwości, co do prawdziwości wydanego przeze mnie zaświadczenia z tego powodu uprawnień b. łączniczki Janiny Stankiewicz są bezzasadne i muszę jeszcze raz z całą odpowiedzialnością stwierdzić zgodność podpisanego przeze mnie zaświadczenia ze stanem faktycznym.


4.3.5. Stankiewicz Janina ps. „Jasia”. Życiorys (oryginał rękopisu w posiadaniu Janusza Bastera)

Urodziłam się w dniu 23 czerwca 1922 r. w Krakowie – c. Stanisława Stankiewicz i Julii z d. Kubala
Po zdaniu małej matury w Gimnazjum Humanistycznym im. Ks. Skorupki w Krakowie przy ul. Św. Jana, ukończyłam 1 klasę Liceum Humanistycznego (nowego typu) i rozpoczęłam 2 klasę Liceum, gdzie uczęszczałam do dnia 20 listopada 1939 r. tj. do chwili zamknięcia wszystkich szkół polskich przez okupanta.
W styczniu 1940 roku nawiązałam kontakt konspiracyjny z Z.W.Z. – później A.K. „Kedyw” i m-cu lutym zostałam zaprzysiężona do Z.W.Z. przez Jana Pańczakiewicza ps. „Grzegorz”, „Skała”, „ Sylwester”, „Zimowit” – wprowadzona przez Józefa Bastera ps. „Rak”, ówczesnego szefa łączności ZWZ-ZO, który znał mnie od dziecka, gdyż mieszkaliśmy w tej samej kamienicy na ul. Garbarskiej 6 w Krakowie – i przyjęłam ps. „Jasia”.
Józef Baster ps. „Rak” był moim bezpośrednim dowódcą, kierując moimi zadaniami konspiracyjnymi. W mieszkaniu moim utrzymywał skrzynkę kontaktową dla zgłaszających się osób z grup konspiracyjnych terenowych, oraz przekazywałam meldunki i prasę konspiracyjną.
Dnia 05. Czerwca 1940 r. aresztowało Gestapo brata mojego d-cy Feliksa, zabierając również z nim rodziców i dwóch braci: Józefa ps. „Rak” i Jerzego ps. „Gala”. Wszyscy zostali uwięzieni na Montelupich, skąd 15.07.1940 r. zwolniono rodziców, Józefa i Jerzego, a Feliksa wywieziono do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, a następnie Neugamme, gdzie w czasie ewakuacji zginął.
Po zwolnieniu mojego d-cy z Montelupich w dalszym ciągu utrzymywałam z nim prace konspiracyjne. Również brat mojego d-cy Zbigniew ps. „Wicher” był ze mną ściśle powiązany w pracach konspiracyjnych Z.W.Z. – A.K. „Kedyw”, jak i przy ochronie wykładów tajnego nauczania UJ, odbywających się w moim mieszkaniu – i trwało do chwili jego aresztowania tj. do 02 lutego 1943 r. i jego ojca.
„Wichra” wywieziono do obozu koncentracyjnego w Mauthausen-Gussen, a jego ojca do Buchenwaldu.
Poza praca konspiracyjną w Z.W.Z.-A.K. „Kedyw”, w związku z rozpoczęciem się wykładów tajnego nauczania UJ w naszym mieszkaniu – od września 1942 roku, aż do wyzwolenia 1945 r. trwających – pełniłam stałe dyżury ochronne na ul. Garbarskiej – w czasie wykładów popołudniowych. Jednym ze studentów tajnego nauczania UJ był Alfred Zaręba – ps. „Fredek” – uczestnik Ruchu Oporu KWC-BCh –A.K. „Żelbet”, który przekazywał mi prasę podziemną i materiały konspiracyjne z KWC, ulotki antyhitlerowskie i część nakładu fałszywego „Gońca Krakowskiego” z lipca 1943 r. (redaktorem ostatniej strony był prof. Tadeusz Seweryn ps. „Socha” znany mi osobiście z zebrań KWC, które odbywały się w naszym mieszkaniu). Również w tym samym czasie tj. od września 1942 roku przejmowałam prasę od konspiracyjna od d-cy patrolu dywersyjnego ZWZ-KWC-AK „Żelbet” Antoniego Paradowskiego ps. „Tom” do listopada 1943 roku. Z „Fredkiem” utrzymywałam kontakt do stycznia 1945 roku.
W związku z pracą moja zawodową w latach 1941-1943 e Księgarni Powszechnej w Krakowie przy ul. Floriańskiej, miałam możliwość zdobycia papieru, kopert, kalek, które to przekazywałam dla potrzeb konspiracyjnych. W tym to okresie przekazałam – znaleziony w podręcznym magazynie sklepowym powielacz i matryce – Adamowi Rysiewiczowi ps. „Teodor” d-cy oddziałów bojowych G.L. PPS, którego znałam z przed okupacji w okresie jego studiów na wydziale Prawa UJ, a który często przychodził do mojego domu w tym czasie.
Dnia 25.08. 1944 – na skutek aresztowań w czasie akcji na konfidenta gestapo w dniu 24 sierpnia i znalezienia notatki o spotkaniu z por. „rakiem” u jednego z aresztowanych – gestapo aresztowało „Raka” i jego Matkę. „Rak” został wywieziony do do obozu koncentracyjnego w Flossenbürg we wrześniu, skąd zbiegł 27 października 1944 i w listopadzie tegoż roku był już w Krakowie, nawiązując ze mną kontakt. Matka „Raka” została wywieziona do Ravensbrück – gdzie zmarła.
Pomimo ciężkich przeżyć mojego d-cy, praca nasza w konspiracji nie ustała Az do wyzwolenia Krakowa.



5.2. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu

- Botaniczna (mieszkanie prof. Szafera) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (wspomina o tym Alfred Zaręba)
- Floriańska 13 (zakład dentystyczny dr Włodzimierza Lipońskiego) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
- Garbarska 7 (mieszkanie prof. Pigonia w pierwszym okresie okupacji) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
- Garbarska 6 m. 5 (mieszkanie rodziny Stankiewiczów) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także: prof. T. Lehr-Spławiński, dr V. Francic, dr F. Sławski, prof. W. Tarnawski, wieczory poezji okupacyjnej)
- Św. Jana 7 (klasztor Panien Prezentek) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
- Krasińskiego 23 (pracownia witraży Żeleń¬skiego) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (wspomina o tym Izabela Kupiec-Kleszczowa)
- Mostowa 10 (mieszkanie rodziny Michałowskich) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
- Sebastiana 16 (mieszkanie rodziny Heisów) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także: dr S. Urbańczyk, prof. Zawirski)
- Straszewskiego 10 (mieszkanie rodziny Stanisławskich) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także Jan Stanisławski)
- Szlak 21 (mieszkanie Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
- Szpitalna (klasztor Sióstr Duchaczek) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także: dr K. Wyka, prof. J. Safarewicz)
- Zyblikiewicza 1 (mieszkanie prof. Stanisława Pigonia w drugim okresie okupacji) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54228   A: dw         

21.
Garbarska 7 (mieszkanie prof. Pigonia w pierwszym okresie okupacji) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu



4.1. Zenon Klemensiewicz, Tajne komplety uniwersyteckie języka polskiego, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Moje uczestnictwo w tajnym nauczaniu uniwersyteckim dotyczyło zespołów, które studiowały język polski. Mnie przypadały wykłady i ćwiczenia z gramatyki opisowej i historycznej języka polskiego; w niektórych grupach ćwiczenia z fonetyki opisowej i wykłady gramatyki współczesnej polszczyzny prowadził prof. S. Urbańczyk, naówczas starszy asystent. Działem dialektologii opiekował się prof. K. Nitsch; językiem starocerkiewno-słowiańskim prof. M. Małecki przy pomocy F. Sławskiego, dzisiejszego profesora. Gramatykę grecką wykładał prof. J. Safarewicz.
Pierwszy zespół, dla którego zacząłem wykładać fonetykę opisową polską i gramatykę starocerkiewno-słowiańską, powstał z inicjatywy prof. S. Pigonia z początkiem roku 1942. Należeli do niego: Myczkowski, Nizińska, Anna Szaferówna i jeszcze trzy nie znane mi z nazwiska studentki. Spotykaliśmy się w mieszkaniu prof. Pigonia przy ul. Garbarskiej 7; kiedy zagrożony gospodarz musiał w marcu tego roku wyjechać z Krakowa, praca w tym zespole ustala.
Szereg późniejszych zespołów powstawał z inicjatywy prof. M. Małeckiego, który roztaczał opiekę nad ich organizacja, tokiem pracy, egzaminami itp.
W marcu 1942 r. zorganizował się tzw. „komplet Oborskiej” w składzie: Janina Chmielewska, ks. Jan Drozd, Akwilina Gawlikówna, Czesława Głogowska, Izabela Kupcówna, Janina Oborska, Janina Paszkowska, Ludwika Tabeau, Anna Szaferówna; przez krótki czas uczestniczyła w nim także Jolanta Wurfel. Kurs gramatyki opisowej prowadziłem tam od sierpnia 1942 r. do października 1943, kiedy zacząłem wykłady gramatyki historycznej. W tym czasie opuściły komplet Gawlikówna i Paszkowska, natomiast przybyli: Irena Klemensiewiczówna, Maria Bobrownicka i Alfred Zaręba, a w styczniu 1943 przystąpiła Maria Ziembianka.
Równolegle z tym kompletem pracowało się na drugim, z końcem września 1942 r. zorganizowanym „komplecie Stankiewicza”. Należeli do niego: Zbigniew Gołąb, Magdalena Grodyńska, Ewa Heise, Barbara Krzemińska, Janina Krzyworzeka, Mieczysław Łagan, Kazimierz Maślan, Danuta Michałowska, Małgorzata Stanisławska, Roman Stankiewicz, Anna Szaferówna, Jadwiga Szafranówna, Barbara Szczurowska, Zofia Zagórska, Alfred Zaręba. Ten komplet był podzielony na dwie grupy: dla jednej wykładałem fonetykę i gramatykę opisową, dla obu gramatykę historyczną aż do kwietnia 1945 r. Niektórzy uczestnicy odpadli, niektórzy przeszli do kompletu Oborskiej.
W sierpniu 1943 organizuje się trzeci - „komplet Kamykowskiego”; z przerwami trwały zajęcia do stycznia 1945, a wyczerpano materiał już na normalnych wykładach uniwersyteckich roku akademickiego 1945. Do kompletu należeli: Krystyna Brodówna, Janina Garycka, Zbigniew Kamykowski, Halina Królikiewiczówna, Emilia Medyńska, Klemens Myczkowski, Anna Nawrocka, Janina Nizińska, Jadwiga Nowak-Przygodzka, Janina Paszkowska, Jadwiga Piekarzówna, Krystyna Zbijewska, Barbara Zglińska.
Od lutego do grudnia 1944 r. pracował komplet słuchaczek przedwojennych: Maria Guzińska, Maria Osiecka, Zofia Siudutówna, Zyta Truszkiewiczówna.
Z wiosną 1944 r. zorganizował się „komplet Kota” w składzie: Maria Bednarkówna, Włodzimierz Kot, Janina Kuśnierzówna, Emilia Medyńska, Anna Poradziszówna. Wykłady moje zaczęły się w maju 1944, w lecie uległy przerwie, po czym komplet się rozprzęgł, a jego uczestnicy znaleźli się na normalnych wykładach od kwietnia 1945 r.
Podobny był los zorganizowanego w lipcu 1944 r. „kompletu Topolskiej”, do którego należeli: Józef Buzała, Jadwiga Mazurska, Jadwiga Topolska, Krystyna Zawistowska.
Przez językowe studium przeszły ogółem 52 osoby. Jak widać ze szczegółowych zestawień, niektórzy uczestnicy przechodzili z różnych przyczyn z jednego kompletu do innego; niektórzy studiowali na dwu kompletach, opracowując równocześnie dwa poziomy gramatyczne: opisowy i historyczny oraz dialektologiczny. 8 osób zaczęło pracę dopiero w drugiej połowie 1944 r. w nieprzychylnych warunkach. 11 osób odpadło, przeważnie w samych początkach nauki, a zatem nie z powodu niepowodzeń egzaminacyjnych, 23 osoby zdały egzamin z „Podstawowych wiadomości z gramatyki historycznej i dialektologii języka polskiego”, który zamykał studia językoznawcze studentów wybierających się na kierunek historycznoliteracki, a takich było 20. 15 osób z późniejszych kompletów złożyło egzamin z gramatyki opisowej współczesnej polszczyzny.
Podaję te dane, ponieważ one dowodzą wartości i skuteczności kursów tajnego nauczania Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie do mnie należy ocena postawy i wysiłku ich nauczycieli. Natomiast z wielkim wzruszeniem i serdecznym uznaniem wspominam wzorową postawę uczennic i uczniów. Ich rzetelny udział w pracy podczas spotkań, sumienne przygotowywanie się z wykładu na wykład, z ćwiczeń na ćwiczenia przy ogromnym braku podręczników i pomocy naukowych sprawiały, że proces dydaktyczny rozwijał się łatwo, w dobrym tempie, bez upomnień i nagan, bez pretensyj i zadrażnień. To była także wychowawcza zdobycz tajnego nauczania: wszyscy w komplecie stanowiliśmy solidarny, zwarty, podobnie myślący i czujący, na bezwzględnym zaufaniu oparty kolektyw, spojony z jednej strony świadomością wspólnego niebezpieczeństwa i gotowością ofiary, z drugiej przekonaniem, że przygotowując zastęp wysoko wykształconych polonistów spełniamy naszą obywatelską i patriotyczną służbę dla marzonej i wyczekiwanej, a tak okrutnie udręczonej Ojczyzny i dla sponiewieranego Narodu.


4.2. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”, w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968


4.3.3. Wzmianki we wspomnieniach


5.2.1. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu


zob.
Szlak 21 (II piętro, mieszkanie Danuty Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Kazimierza Nitscha i prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54229   A: dw         

22.
Garncarska 6 – kwatera komendanta krakowskich Szarych Szeregów hm. Stanisława Okonia, aresztowanego przez gestapo i zamordowanego w Oświęcimiu; tablica upamiętniająca hm. Stanisława Okonia



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca hm. Stanisława Okonia
ul. Garncarska 6, fasada domu
Autor:
Autor tekstu i układ:
Inicjator:
Fundator:
Wymiary: 40 cm x 60 cm; Inwentaryzacja: 46 x 70
Materiał: marmur
Data odsłonięcia: 19 kwietnia 1986

Inskrypcja:
[w lewym górnym rogu krzyż harcerski, w prawym górnym rogu znak Polski Walczącej w wieńcu laurowym]
W tym domu / 4 marca 1942 r. / został aresztowany / przez hitlerowców / Stanisław Okoń / ps. „Sumak” „Okulicz” harcmistrz / komendant Krakowskiej Chorągwi / Szarych Szeregów w okresie 1941-1942 / harcerz 5 KDH. Stracony w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu we wrześniu 1942 r. / harcerze Krakowa / 1986



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Wzmianki w katalogach miejsc pamięci
- Garncarska 6 - tablica upamiętniająca hm. Stanisława Okonia (odsłonięta 19.04.1986) [Sowiniec 2014]

Uwagi [wg zestawienia Sowińca 2014]
Stanisław Okoń „Sumak”, Okulicz”, komendant Krakowskiej Chorągwi Szarych Szeregów (7 maja 1941- 4 marca 1942), zginął w obozie koncentracyjnym Auschwitz (przed 15 września 1942) jako „Okulicz”.

***

4.2.1. Rozynek Jerzy, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968

W czerwcu 1940 r., po aresztowaniu jednej z grup kurierskich, licząc się z możliwością aresztowania, ustąpił z funkcji Komendanta Chorągwi St. Rączkowski, przekazując ja swojemu zastępcy S. Udzieli. Od tego momentu zebrania Komendy Chorągwi, odbywające się dotąd u. T. Wąsowicza przy ul. Szlak 21, zostały przeniesione na ul. Garncarską, gdzie spotykali się najbliżsi współpracownicy Udzieli: St. Okoń „Sumak” – zwerbowany do pracy w grudniu 1939 r., Tadeusz Mitera, Rudolf Korzeniowski, Ignacy [?] Fik, Tadeusz Wąsowicz i J. Kret. Główny punkt kontaktowy dla osób przyjeżdżających z terenu mieścił się w biurze PCK przy ul. Studenckiej (dz. Świerczewskiego). (str. 18)
W związku z tym narodził się nowy problem - kolportaż pisma. „Informacje radiowe”, później „PP”, kolportowane przez młodzież harcerską trafiały do szerokiego okręgu odbiorców, czasem zupełnie anonimowych, albo znanych tylko z pseudonimu. Prasę harcerską oddawano do drogerii przy ul. Czarnowiejskiej 30, a zdarzały się wypadki doręczania prasy ludziom znanym osobiście z imienia i nazwiska, jak miało to miejsce przy kolportażu „Szarotki” J. Struś-Marszałek, której odbiorcami od 1940 r. byli: Andrzej Dames z Gazowni Miejskiej (20-30 szt.), Cieluch z fabryki Armatur (10 szt.), Janina Opiela z Zarządu Miejskiego w Borku Fałęckim (10 szt.). Poza własnymi wydawnictwami harcerze rozprowadzali także gazetki innych ugrupowań politycznych i wojskowych m.in. „Odwet”, „Polska żyje” oraz „Źródło” - pismo „Pasieki”, dostarczane do Krakowa w latach 1940-1941 na adres przy ul. Garncarskiej. (s. 26)

***

4.2.2. Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5

Nowym komendantem Chorągwi został dotychcza¬sowy zastępca „Stacha”, hm. Seweryn Udziela. Odejście Rączkowskiego nie spowodowało większych przeszkód w pracy organizacji. Seweryn Udziela będąc prawą ręką poprzedniego komendanta był w pełni wciągnięty we wszelkie sprawy organizacyjne, po¬siadał odpowiednie kontakty z ZWZ i „Pasieką”. Po stwierdzeniu, że „wsypa” nie zatacza szerszych kręgów, praca potoczyła się normalnym torem. Zebrania K. Ch. przeniesiono z ulicy Szlak na ulicę Garncarską 7 do mieszkania działających w ZWZ pań Zaruckiej i Truszowej. Punktem kontaktowym dla harcerzy przybywających z terenu stały się biura PCK przy ulicy Studenckiej (obecnie Świerczewskiego) tj. miejsce pracy Seweryna Udzieli.
[…]
W owym okresie bardzo posunęły się naprzód sprawy związane z zaleconym jeszcze w styczniu 1940 r. przez naczelnika Szarych Szeregów Floriana Marciniaka szkoleniem wojskowym starszych harcerzy. Rozpoczęto szkolenie na kursach podoficerskich i podchorążackich. W drugiej połowie 1940 r. tego rodzaju kurs odbywał się m.in. w wymienionym już lokalu przy ul. Garncarskiej 7, a brali w nim udział harcerze z 8 KDH. Zajęcia prowadził podchorąży Kazimierz Szostak.
[…]
Za komendantury „Sumaka” bardzo ożywiły się kontakty na linii Warszawa-Kraków. Sam Stanisław Okoń był częstym gościem w stolicy, od czasu do czasu wyjeżdżał do „Pasieki” jego zastępca Eugeniusz Fik. Do Krakowa przyjeżdżali łącznicy warszawscy przywożący spore ilości prasy i wydawnictwa „n-owskie”. Punktem kontaktowym dla warszawiaków było mieszkanie Stanisława Okonia przy ul. Garncarskiej 7 (mieszkał tam od czasu wsypy pod przybranym nazwiskiem Okulicz), oraz mieszkanie pp. Przyborowskich przy ul. Łobzowskiej 27. W ciągu 1941 r. wizytował kilkakrotnie krakowskie Szare Sze¬regi sam naczelnik Florian Marciniak.
[…]
4.III.1942 r. krakowskie Szare Szeregi poniosły niespodziewaną, bolesną stratę, gestapo aresztowało komendanta Chorągwi Stanisława Okonia. Różnorodna działalność „Sumaka”, jego częste wyjazdy i spotkania z wieloma ludźmi, a także skoncentrowanie wielu kontaktów (także ZWZ do którego należał „Sumak”) przy ul. Garncarskiej l zwróciły przypuszczalnie uwagę konfidentów. Mieszkanie zostało wzięte pod obserwację, być może i sam Okoń podlegał inwigilacji. 4.III. powrócił on z kolejnej podróży do Warszawy, zostawiwszy przy ul. Łobzowskiej 27 walizkę z przywiezionymi materiałami udał się na nocleg do swego mieszkania przy ul. Garncarskiej. Przybyłe w nocy gestapo aresztowało „Sumaka” i osadziło go w katowni na ul. Pomorskiej. Właścicielki lokalu pp. Zarucką i Truszową nie bacząc na podeszły wiek i inwalidztwo jednej z nich (nie miała ręki) wyrzucono na ulicę. Próby nawiązania kontaktu z przewiezionym po śledztwie do więzienia na Montelupich Okoniem nie powiodły się. Wysłany do obozu oświęcimskiego wkrótce zmarł. Na zawiadomieniu o śmierci przysłanym do pani Truszowej wymieniono przybrane nazwisko „Sumaka” Okulicz. Ponieważ nie aresztowano po zatrzymaniu Okonia nikogo z Szarych Szeregów należy przypuszczać, że gestapo nie zdawało sobie sprawy z tego, że dostało w swe ręce komendanta konspiracyjnej organizacji młodzieżowej.

***

4.2.3. Porębski Stanisław, Krakowskie Szare Szeregi w: Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, Warszawa 1988

Najbliższymi współpracownikami komendanta S. Udzieli „Jusa” byli: hm Józef Kret, hm Wł. Muż, phm M. Ślęzak, phm Stanisław Okoń, hm Wł. Wacławek, hm T. Wąsowicz i prawdopodobnie działacz harcerski Jakub Plezia. Łączność z „Pasieką” utrzymywał S. Okoń „Sumak”. Zebrania Komendy odbywały się w mieszkaniu p. Pauliny Trusz przy ul. Garncarskiej 6/2. Jako punktu kontaktowego używano miejsca pracy S. Udzieli w PCK przy ul. Pierackiego 19. Na wiosnę 1941 r. dochodzi do pierwszych większych aresztowań wśród krakowskich harcerzy (Marian Felger (?) hm Marceli Matuszyński, Jerzy Langman, Kazimierz Sostak i in.)
[…]
I oto następny cios wroga. Dnia 4 marca 1942 r. z mieszkania przy ul. Garncarskiej 6 aresztowano St. Okonia. W chwili zatrzymania posługiwał się kenkartą na nazwisko „Okulicz”. Przeszedł śledztwo w Gestapo, więzienie na Montelupich. Wysłany do Obozu Oświęcimskiego wkrótce zmarł (przed 15 września 1942 r.). Dla Niemców pozostał do końca „Okuliczem” i nie był rozpoznany jako Okoń. Funkcję Komendanta Chorągwi pełnił przez 7 miesięcy. (str. 146-147)

***

4.2.4. Leonhard Bolesław, Kalendarium z dziejów harcerstwa krakowskiego 1910-1950, Kraków 2001 r.

Grudzień 1940
- Odprawy Komendy Choragwi Szarych Szeregów odbywają się w Krakowie u pani Pauliny Trusz przy ul. Garncarskiej 6. Biorą w nich udział komendant Seweryn Udziela oraz Józef Kret, Władysław Muż, Stanisław Okoń, Jakub Plezia, Mieczysław Ślęzak, Władysław Wacławek, Tadeusz Wąsowicz.
4 Marzec 1942
- W Krakowie przy ul. Garncarskiej 6 gestapo aresztuje komendanta chorągwi Szarych Szeregów hm Stanisława Okonia ps. Sumak, zameldowanego jako Okulicz. Z katowni przy ul. Pomorskiej 2 zostaje on następnie wysłany do niemieckiego obozu zagłady Oświęcim-Brzezinka. Funkcję komendanta chorągwi obejmuje po nim hm Eugeniusz Fik ps. Osk, który zostaje zatwierdzony przez hm Floriana Marciniaka ps. Szary. Chorągiew liczy około 500 harcerzy, z czego w Krakowie około 300, w Tarnowie około 100, w Mościcach około 50, w Krzeszowicach około 40, w Bochni i Nowym Sączu po około 20.
15 wrzesień 1942
- Do Krakowa dociera wiadomość o śmierci w obozie w Oświęcimiu Stanisława Okulicza, pod którym to nazwiskiem był zameldowany w ostatnio zajmowanym mieszkaniu, komendant chorągwi Szarych Szeregów phm Stanisław Okoń

***

4.2.5. Monografia „Piątki Krakowskiej”. Dzieje drużyny z lat 1911-2001, pod red. W. Hajos i M. Stachura, Kraków 2001 r.

Dzięki [Okoniowi] ożywiły się kontakty na linii Warszawa-Kraków. Często do „Pasieki” wyjeżdżał sam Okoń, a także dh Fik. W ciągu 1941 roku krakowski „Ul Smok” kilkakrotnie wizytował naczelnik Szarych Szeregów – dh Florian Marciniak. Dla łączników warszawskich punktem kontaktowym było mieszkanie „Okulicza” przy ulicy Garncarskiej oraz ul. Łobzowskiej.
W nocy z 4 na 5 marca 1942 roku „Sumak” powrócił z kolejnej podróży do Warszawy. Oficjalnie pracował jako komiwojażer, co umożliwiało mu częste podróże i przekraczanie granicy GG. Zostawiwszy walizkę, musiał udać się do mieszkania przy ul. Garncarskiej, gdyż w tym czasie, w mieszkaniu przy ul. Łobzowskiej, odbywało się zebranie wysokiej rangi oficerów AK. Wkrótce przy ul. Garncarskiej zjawiło się gestapo. Trzeci komendant krakowskiego „ula” Szarych Szeregów został aresztowany.
Dlaczego? Nikt nie wie tego do dziś. Niewątpliwie różnorodna działalność konspiracyjna „Sumaka”, jego częste wyjazdy i spotkania z wieloma ludźmi mogły zwrócić uwagę konfidentów. Poza z Sudetów przybyła niedawno nowa ekipa Niemców z gestapo. Odgrzebując stare sprawy natrafili również na Okulicza, zdobyli jego zdjęcie.
Po aresztowaniu Okonia przewieziono najpierw na ul. Pomorską, do siedziby krakowskiego gestapo, a następnie do więzienia przy ul. Montelupich.
W dniu 3 sierpnia 1942 roku, z wyrokiem śmierci, Staszek Okoń został przewieziony do Oświęcimia. Otrzymał numer 55800 i przebywał w bloku XI. W dniu 15 września 1942 roku, na adres p. Truszowej, dotarło zawiadomienie o jego śmierci.

***

4.2.6. Miłobędzki Paweł, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005 (str. 45, 47)

Nowy komendant „Ula Smok” Seweryn Udziela, będący wcześniej prawą ręką Stanisława Rączkowskiego, nie miał większych problemów z kontynuacją konspiracyjnej pracy. Od czerwca 1940 do kwietnia 1941 r. regularnie odbywały się posiedzenia Komendy Chorągwi, na których m.in. omawiano strukturę organizacyjną, problemy łączności i szkolenia. Uściślono i uporządkowano hierarchię systemu piątkowego oraz wybrano piątkowych w Krakowie. Zostali nimi hm. W. Muż, hm. M. Ślęzak i hm. W. Wacławek.
Ze względu na potrzebę stałych kontaktów i wymiany informacji mianowano stałych łączników z ZWZ. Łączność z „Pasieką” utrzymywał phm. Stanisław Okoń ps. „Sumak”. Do najbliższych współpracowników Seweryna Udzieli należeli: hm. W. Muż, phm. M. Ślęzak, phm. S. Okoń, hm. W. Wacławek, hm. T. Wąsowicz i działacz harcerski Jakub Plezia. Odprawy odbywały się w mieszkaniu Pauliny Trusz przy ul. Garncarskiej 6/2, a punktem kontaktowym było miejsce pracy S. Udzieli - biuro PCK przy ul. Pierackiego 19.
Na skutek zwiększenia się aktywności harcerzy oraz nasilania się terroru okupanta w marcu 1941 r. nastąpiły pierwsze aresztowania w tym środowisku. Pierwszymi ofiarami aresztowań byli harcerze z 8 KDH - hm. Marceli Matuszyński, Jerzy Langman, Kazimierz Szostak i Marian Felger. Po śledztwie na ul. Pomorskiej zostali wywiezieni do obozów zagłady.
Wkrótce nastąpiły kolejne ciosy. 24 IV 1941 r. aresztowano w miejscu pracy - biurze PCK przy ul. Pierackiego (obecnie Studencka, w czasie okupacji Dietmargasse) - Komendanta Chorągwi Szarych Szeregów hm. Seweryna Udzielę. Aresztowanie nastąpiło w obecności S. Okonia, który przybył do „Jusa”, aby go ostrzec przed niebezpieczeństwem. Po stwierdzeniu, że jest za późno, opuścił gmach i zaalarmował najbliższych współpracowników komendanta. Większość ostrzeżonych opuściła swoje miejsca zamieszkania i ukryła się. Inni w obawie o losy swoich bliskich postanowili zostać, stając się potencjalnymi ofiarami niemieckiej policji.
[…]
4 III 1942 r. w mieszkaniu przy ul. Garncarskiej aresztowano Stanisława Okonia. Był to poważny cios dla wszystkich harcerzy. Aresztowanie nastąpiło w wyniku donosu konfidentów, którzy zwrócili uwagę na duży ruch w mieszkaniu zajmowanym przez „Sumaka” spowodowany działalnością harcerską i pracą w ZWZ. Na szczęście w mieszkaniu nic nie znaleziono, ponieważ wszelkie materiały, jakie Okoń przywiózł właśnie z Warszawy, znajdowały się w mieszkaniu państwa Przyborowskich.
Niemcy do końca nie zorientowali się, że pojmali komendanta krakowskich Szarych Szeregów. W trakcie przesłuchań na ul. Pomorskiej i ul. Montelupich „Sumak” nie zdradził się kim jest i nierozpoznany, pod nazwiskiem Okulicz został wysłany do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Zmarł około 15 IX 1942 r., a wiadomość o zgonie przesłano do jego konspiracyjnej „ciotki”. Telegram w polskim tłumaczeniu brzmiał:
„Paulina Trusz, ul. Garncarska 6/2, Kraków. Siostrzeniec Okulicz Stanisław zmarł w obozie koncentracyjnym. Komendant”.

***

4.2.7. Źródło [JB????]

Gdy komendantem krakowskich Szarych Szeregów był hm Stefan Seweryn Udziela (29.06.1940-23.04.1941), odprawy odbywały się w mieszkaniu Pauliny Trusz przy ul. Garncarskiej 6/2, a punktem kontaktowym dla łączników z Komendą Główną Szarych Szeregów, czyli „Pasieki” oraz dowództwem ZWZ było miejsce pracy S. Udzieli za rogiem - biuro PCK przy ul. Pierackiego 19.
Na skutek zwiększenia się aktywności harcerzy oraz nasilania się terroru okupanta w marcu 1941 r. nastąpiły pierwsze aresztowania w tym środowisku. 24 IV 1941 r. aresztowano w miejscu pracy - biurze PCK przy ul. Pierackiego (obecnie Studencka, w czasie okupacji Dietmargasse) drugiego komendanta Chorągwi Szarych Szeregów hm. Seweryna Udzielę ps. „Jus”. Aresztowanie nastąpiło w obecności jego następcy Stanisława Okonia, który właśnie przybył, aby go ostrzec przed niebezpieczeństwem. Niemcy, którzy przyszli aresztować Udzielę nie znali go i Okoń sugerował mu, żeby zaprzeczył swoje tożsamości, ale on odmówił, twierdząc, że nie chce, aby inni byli zamiast niego aresztowani.
Udziela zginął w Oświęcimiu kilka miesięcy później, tak jak i Okoń, który został zamordowany także w Oświęcimiu we
4.III.1942 r. krakowskie Szare Szeregi poniosły niespodziewaną, bolesną stratę, gestapo aresztowało komendanta Chorągwi Stanisława Okonia. Różnorodna działalność „Sumaka”, jego częste wyjazdy i spotkania z wieloma ludźmi, a także skoncentrowanie wielu kontaktów (także ZWZ do którego należał „Sumak”) przy ul. Garncarskiej 6 zwróciły przypuszczalnie uwagę konfidentów. Mieszkanie zostało wzięte pod obserwację, być może i sam Okoń podlegał inwigilacji. 4.III. powrócił on z kolejnej podróży do Warszawy, zostawiwszy przy ul. Łobzowskiej 27 walizkę z przywiezionymi materiałami udał się na nocleg do swego mieszkania przy ul. Garncarskiej. Przybyłe w nocy gestapo aresztowało „Sumaka” i osadziło go w katowni na ul. Pomorskiej. Właścicielki lokalu pp. Zarucką i Truszową nie bacząc na podeszły wiek i inwalidztwo jednej z nich (nie miała ręki) wyrzucono na ulicę.
wrześniu 1942 roku.
Także nieopodal, przy ul. Garncarskiej 7, już w lipcu 1940 r. rozpoczęła działalność harcerska podchorążówka, w której ramach pchor. Kazimierz Szostak prowadził pierwszy kurs podoficerski dla harcerzy.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

Sobolewski Kazimierz, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2000 (str. 67-68, 87, 90-91)

Bezpieczeństwa okupantów przebywających w stolicy GG strzegły liczne oddziały Sonderdienstu, żandarmerii, policji granatowej i wojska. Wróg wiedział o istnieniu organizacji Ruchu Oporu i starał się je za wszelką cenę wytropić i zniszczyć, posługując się w tym celu całą armią konfidentów i prowokatorów. Również i „Szare Szeregi” miały pośród owych szpicli swojego „opiekuna”. Tym groźniejszego, że mieszkając od lat na terenie miasta, sam był tu kiedyś harcerzem i orientował się dość dobrze w miejscowym harcerskim środowisku.
Oktawian Reiss syn Niemca i Polki został w 1938 r. usunięty karnie z 23 KDH (gdzie był przybocznym) i Związku za nadużycia i kradzieże. Po wkroczeniu hitlerowców zgłosił się do gestapo, ofiarowując swoje usługi. Został Reichsdeutschem, ponadto za okazaną gorliwość otrzymał z rąk okupanta stanowisko komisarycznego zarządcy Krakowskiej Izby Rzemieślniczej. Śledził dawnych kolegów z Harcerstwa, okazując szczególną zawziętość wobec Okonia, któremu w głównej mierze zawdzięczał wykrycie swoich sprawek i wyrzucenie z ZHP. Ambitny i mściwy uważał, że nadeszła odpowiednia chwila do załatwienia przy pomocy gestapo dawnych osobistych porachunków.
Wiadomość o Reussie nie zaskoczyła „Sumaka”. Zwiększył tylko jeszcze ostrożność, zaprzestał nocowania w domu, przenosząc się na kwaterę przy ul. Garncarskiej do znajomych pań. Na Dębnikach pojawiał się sporadycznie i na krótko, utrzymując kontakt z rodzicami za pośrednictwem sióstr, z którymi umawiał się na mieście.
[…]
… zjawił się po paru dniach niespodzianie „Sumak”, dowiedziawszy się o moim powrocie. Jak się okazało, przebywał już od kilkunastu dni w Krakowie. Jasny szatyn zamienił się w zabójczego bruneta. Używał teraz lewych dokumentów na nazwisko Okulicz. Naczelnik „Pasieki” mianował go w miejsce Udzieli komendantem krakowskiego „Ula”. Uważałem ów wybór za bardzo trafny, gdyż mimo młodego wieku odznaczał się wielką energią i był doskonałym organizatorem roboty. Nadal tropiony przez Reussa, Staszek zamieszkał ponownie przy ul. Garncarskiej (nie chciał zdradzać gdzie, mówiąc jedynie, że u „ciotek”).

[Okoń] na pozór trzeźwy i rzeczowy był de facto romantykiem: kochał poezję, muzykę, pięknie malował. Jego ulubioną lekturę stanowiły dzieła o treści filozoficznej, zwłaszcza myślicieli hinduskich. Ten zaledwie 24-letni młodzieniec podchodził do problemów życia i śmierci nadzwyczaj dojrzale. O możliwości swojego aresztowania mówił tak spokojnie, jak o przejściu do drugiego pokoju. Zmuszał wprost każdego, kto go bliżej znał do szacunku, podziwu, czci nieomal.
„Spalony” na Dębnikach, mieszkał u dwu starszych pań przy ul. Garncarskiej. Obydwie „ciotki”: Helena Zarucka i Paulina Truszowa były gorącymi patriotkami. Nie ograniczały się tylko do dania mu schronienia, lecz pomagały czynnie, pełniąc ochotniczo funkcje staszkowych łączniczek. Szczególna bojowością odznaczała się pani Zarucka. Mimo, ze miała bezwładną skutkiem choroby Heine-Medina rękę, przenosiła najniebezpieczniejsze przesyłki, zawieszając je (gdy pozwalały na to ich wymiary) u guzika płaszcza. W razie zaistnienia na ulicy gorącej sytuacji, pchała się bezczelnie w sam środek żandarmów. Posiadała niewielkie, lecz piękne mieszkanie, pełne stylowych mebli i dzieł sztuki. Kochały i traktowały Stacha…
[…]
Jak grom z jasnego nieba spadła na nas wszystkich wiadomość, że w nocy z 2 na 3 marca 1942 r. „Sumak” dostał się w łapy gestapo!
Według późniejszych relacji jego zastępcy i następcy Eugeniusza Fika „Oska”, łączniczki Inny Przyborowskiej „Pisklęcia” oraz obydwu „ciotek”, wydarzenie miało mniej więcej następujący przebieg:
Kwatera na Gancarskiej przestała być bezpieczną z momentem nocnej wizyty żandarmów, którzy poszukiwali rzekomo nie zameldowanych lokatorów. Stacha wówczas na szczęście nie zastali. Zaalarmowany, postanowił natychmiast zmienić mieszkanie, lecz zaabsorbowany robotą odkładał załatwienie tej palącej sprawy z dnia na dzień.
Krytycznego wieczora powrócił z Warszawy późno i bardzo zmęczony taszczeniem ogromnej, wyładowanej materiałami „N” walizy. Wraz z czekającym nań na dworcu Fikiem udali się na ul. Łobzowska 27, gdzie mieszkała Przyborowska, u której „Sumak” również niekiedy nocował. Zostawiwszy u „Pisklęcia” bagaż wyszedł ponownie na ulicę. Rozmawiając z „Oskiem” doszli do ul. Karmelickiej, gdzie nastąpiło rozstanie. Staszek nadmienił jeszcze przedtem przyjacielowi, że nie ma zamiaru nocować u „ciotek”, bo tam już nie jest bezpiecznie. Do godziny policyjnej brakowało niewiele minut, ale „Sumak” miał do rezerwowej kwatery u zbiegu ulic Karmelickiej i Kremerowskiej dosłownie zaledwie parę kroków.
Pozostanie na zawsze tajemnicą, czemu przypisać fakt, że w ostatnim momencie zmienił nagle decyzję i – zawsze taki ostrożny! – poszedł jednak przespać się na Garncarską. Liczył być może na swoje „mocne” papiery oraz na fakt, iż nie posiadał przy sobie nic obciążającego, a mieszkanie „ciotek” zostało po pierwszej wizycie hitlerowców gruntownie przeglądnięte i „oczyszczone”. Jak było w rzeczywistości nie doszedł nikt i zapewne nikt nigdy nie dojdzie. Wyczerpany natychmiast zasnął. Niedługo potem rozległo się u drzwi frontowych złowrogie dobijanie…
Dokumenty Stacha nie wzbudziły podejrzeń, natomiast fakt, że nie został przez właścicielki mieszkania zameldowany (na jedną noc!) stanowił doskonały pretekst do jego zatrzymania. Nie pomogło tłumaczenie p. Truszowej, że siostrzeniec nocuje u niej jedynie w przejeździe. Zabrali go ze sobą.
Istnieje dosyć prawdopodobne przypuszczenie, że owo aresztowanie miało jedynie uzasadnić wyrzucenie obydwu pań z przytulnego i przede wszystkim pięknie urządzonego mieszkania, gdyż już wczesnym rankiem następnego dnia znalazły się dosłownie na ulicy tylko w tym, co miały na sobie. W drodze „wielkiej łaski” gestapowcy dali im skierowanie do Zakładu Dobroczynności przy ul. Helclów.
[…]
W połowie września „ciotka” Paulina Truszowa otrzymała z komendy obozu w Oświęcimiu stereotypowy telegram: „Siostrzeniec Stanisław Okulicz zmarł”.



4.4. Bibliografia

- Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5.
- Leonhard Bolesław, Kalendarium z dziejów harcerstwa krakowskiego 1910-1950, Kraków 2001.
- Monografia „Piątki Krakowskiej”. Dzieje drużyny z lat 1911-2001, pod red. W. Hajos i M. Stachura, Kraków 2001.
- Miłobędzki Paweł, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005.
- Porębski Stanisław, Krakowskie Szare Szeregi w: Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, Warszawa 1988.
- Rozynek Jerzy, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968.
- Sobolewski Kazimierz, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2000.

Bibliografia [wg zestawienia Sowińca 2014]
- Gąsiorowski, Kuler, s. 25 i n.
- Inwentaryzacja cz. I
- Przewodnik, s. 356
 DO GÓRY   ID: 52123   A: dw         

23.
Gontyna 12 - mieszkanie prof. Kazimierza Nitscha, w którym prof. Kazimierz Nitsch prowadził zajęcia w ranach tajnego uniwersytetu (także dr Stanisław Urbańczyk)



4.3. Wzmianki we wspomnieniach dotyczące zajęć prof. Kazimierza Nitscha

Maria Bobrownicka, Nasza okupacyjna młodość, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964


[…]
Prof. Małecki przydzielił nas do odpowiednich grup, w zależności od stopnia zaawansowania w językoznawstwie. Po pierwszym roku studiów polonistycznych były przewidziane dwa egzaminy: z gramatyki opisowej języka polskiego i z języka starocerkiewno-słowiańskiego. Ponieważ jednak przed wojną nie istniała dyscyplina studiów, więc nie wszyscy przystępowali do egzaminów w terminie. Z naszej grupy ja jedna miałam zdane obydwa te egzaminy, mogłam zatem rozpocząć gramatykę historyczną; inni musieli chodzić przedtem na cerkiewne, a jeszcze inni także i na ćwiczenia z opisów ki. Tak tedy grupa nasza, równo ciągnąca studia literackie i dosyć w nich zaawansowana, uległa „rozparcelowaniu” przy językoznawstwie.
O ile pamiętam, część chodziła do prof. Franciszka Sławskiego, wówczas jeszcze asystenta, który doktoryzował się właśnie w tajnym uniwersytecie. Ja musiałam czekać na jakąś grupę, która miała wkrótce zacząć gramatykę historyczną, a tymczasem chodziłam przez pewien czas do prof. Małeckiego, aby przypomnieć sobie zapomnianą już nieco cerkiewszczyznę. Poznałam tam wtedy, nie żyjące już dziś, Basię Zglińską i Jasię Nizińską oraz Zbyszka Kamykowskiego, pracującego w owym czasie w baudienście. Musiało nas tam być wtedy więcej, ale ponieważ z grupą tą stykałam się krótko, nie zapamiętałam wszystkich. Było to lato 1943 roku. Dlaczego dopiero wtedy włączyłam się w studia językoznawcze, nie umiem odpowiedzieć. Prawdopodobnie wcześniej nie było kompletu gramatyki historycznej, bo większość studentów tajnego UJ stanowili koledzy młodsi, ci, którzy zdawali maturę już podczas wojny.
W nowej grupie, do której skierował mnie prof. Małecki, spotkałam koleżankę z mojego rocznika, Irenę Klemensiewicz. Reszta zaczynała studia już podczas wojny. Była to grupa liczna i z wielką przewagą dziewcząt. Najbardziej zżyłam się wtedy z Hanką Szaferówną. Do zespołu należały jeszcze: Iza Kupcówna, Ludka Tabeau, Janka Oborska i Akwilina Gawlik, która później przeniosła się na Wydział Prawa. Panów było tylko dwóch - dla ozdoby „babskiego kompletu”: ks. Jan Drozd i Alfred Zaręba, co do którego nietrudno się było zorientować, że „chodzi na lewych papierach”. Z tą grupą chodziłam na gramatyką historyczną języka polskiego do prof. Zenona Klemensiewicza i na dialektologię do prof. Kazimierza Nitscha.
Jak często odbywały się zajęcia językoznawcze, nie pamiętam. Chyba raz w tygodniu dialektologia i raz lub dwa gramatyka historyczna. Wiem tylko, że nie mieliśmy stałego miejsca spotkań, gdyż prof. Klemensiewicz z kolei wyznawał zasadę, że zbyt częste schodzenie się tych samych ludzi w te same miejsca może zwrócić uwagę niepowołanych. Ciągle zmienialiśmy lokale. Przypominam sobie jedne zajęcia w mieszkaniu profesora przy ul. Koletek, inne u Hanki na Botanicznej, u Ludki na Długiej, czasem u mnie, poza tym w jakimś gabinecie dentystycznym na Floriańskiej, to znów gdzieś na Krakowskiej, na Komorowskiego i licho wie, gdzie jeszcze. O ile dobrze pamiętam, w podobny sposób tułaliśmy się z prof. Nitschem.
Egzaminem z gramatyki historycznej wraz z dialektologią w r. 1944 zakończyłam moje wojenne studia językoznawcze, ponieważ wybrałam kierunek literacki. Językowe zajęcia slawistyczne u prof. Lehra-Spławińskiego odbywałam już po wojnie, kiedy postanowiłam zająć się również slawistyką. Ale wtedy, do końca wojny, uczęszczałam już tylko na wykłady literackie. Przede wszystkim w dalszym ciągu do prof. Grabowskiego, który wiele uwagi poświęcał teorii literatury oraz związkom Polski z kulturą krajów Europy zachodniej, co nas wtedy szczególnie interesowało.

***

Izabela Kupiec-Kleszczowa, Moje wspomnienia z tajnych kompletów UJ, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Duszą i organizatorem tajnych kompletów był prof. Mieczysław Małecki. Zawsze pełen spokoju, pogody, równowagi ducha, okazywał nam, studentom, bardzo wiele szczerej życzliwości. To on właśnie organizował coraz to nowe zespoły, on pozostawał w kontakcie z wykładowcami, on starał się, by nam nie brakło żadnych potrzebnych podręczników. Prowadził z nami ćwiczenia i wykładał nam język starocerkiewno-słowiański. Nieco później ćwiczenia z nami w tym zakresie prowadził także prof. Sławski. Egzaminy z tego przedmiotu składaliśmy u prof. Lehra-Spławińskiego w jego okupacyjnym mieszkaniu przy ul. Czystej. W ciągu dwóch lat wykłady i ćwiczenia z fonetyki, gramatyki opisowej i historycznej prowadzili z nami profesorowie: Urbańczyk, Klemensiewicz i Nitsch. Do obowiązkowego kolokwium z języka greckiego przygotował nas prof. Safarewicz.
[…]
Wspomniałam już uprzednio, że zajęcia nasze odbywały się systematycznie i bez większych przerw. Nie było wakacji letnich ani zimowych. Krótkie, kilkudniowe przerwy następowały tylko w okresie świąt i nasilonych represji ze strony okupanta. Zajęcia odbywały się także i w niedziele, zwykle w godzinach przedpołudniowych. W ciągu tygodnia zbieraliśmy się, w zależności od godziny policyjnej, albo w późniejszych godzinach popołudniowych, albo wieczorem. Frekwencja była niemal stuprocentowa. Tylko naprawdę po-ważne przeszkody stawały się powodem nieobecności. Nikomu z nas nie przychodziło nawet na myśl, by bez powodu opuszczać wykłady lub seminaria. Nie pamiętam też ani jednego wypadku niestawienia się w oznaczonym miejscu i o oznaczonej godzinie któregokolwiek z wykładowców. Nikogo nie zrażała podówczas ani pora, ani odległość, ani pogoda. Możność uczenia się była warta każdej ceny. O tym, jak bardzo ceniliśmy naukę, świadczyły także i wyniki składanych przez nas egzaminów. Wiadomo mi o dwóch tylko egzaminach poprawczych w gronie naszych polonistów w ciągu trzy i półletniego okresu tajnego nauczania, i to z całą pewnością spowodowanych nie lekceważeniem, lecz przepracowaniem i niemożnością uporania się z materiałem w określonym terminie. A profesorowie nie obniżali ani o włos swoich wymagań. Pamiętam dokładnie, jak kiedyś na ćwiczeniach, odbywających się podówczas w pracowni witraży Żeleńskiego przy al. Krasińskiego, prof. Pigoń omawiał i surowo oceniał nasze pierwsze prace seminaryjne. Egzamin z literatury rozłożono nam na kolokwia z poszczególnych epok, co wymagało staranniejszego i bardziej gruntownego przygotowania. Trzy kolokwia składałam indywidualnie u prof. Pigonia w jego mieszkaniu przy ul. Zyblikiewicza i każda taka „rozmowa” trwała przeszło godzinę. Nie „folgował” nam także prof. Klemensiewicz. Egzamin z gramatyki opisowej zdawałam w jego mieszkaniu na Koletek. Profesor wręczył mi temat pracy, zostawił samą w pokoju, wyszedł na godzinną przechadzkę, po czym wrócił, przejrzał wy-pracowanie i przez trzy kwadranse sprawdzał moje wiadomości. A ileż pracy wymagał od nas prof. Nitsch! Mimo to znaczna większość studentów składała kolokwia i egzaminy z wynikiem dobrym i bardzo dobrym.

***

Halina Kwiatkowska, Porachunki z pamięcią, Oficyna Wydawnicza Kwadrat, Kraków 2002

Mam zdane wszystkie egzaminy pierwszego roku poza jednym - z języka starocerkiewnego u profesora Kazimierza Nitscha, który jest postrachem całej polonistyki. Ponieważ mój brat w Wadowicach jest bardzo ciężko chory na zapalenie płuc, postanawiam zgłosić się na egzamin już w pierwszej turze, aby pomóc i ulżyć wykończonej tym nieszczęściem matce.
Z biletem kolejowym w kieszeni, z neseserem w ręku, w eleganckim popielatym kostiumie i kapeluszu z czerwonej skórki przychodzę na ulicę Gołębią. Czekamy całą grupą na profesora, żwawego, o cienkim głosie staruszka, znakomitego naukowca, którego boimy się jak ognia.
Występuję z moim neseserkiem z prośbą, aby profesor przesunął mnie z dalszego terminu na dzisiejszy A on jak nie wrzaśnie: „Widzicie, dama do mnie przyszła! Dama w kapeluszu!”
Zdający koledzy ciągną mnie za rękaw, żebym się zmyła, bo profesor jeszcze bardziej się rozsierdzi. A on dalej krzyczy: „Cóż to? Pani myśli, że jestem na jej usługi? Proszę się wynosić!”
Za dwa tygodnie przyjeżdżam na egzamin już we właściwym terminie, w skromnej czarnej sukience, w innym uczesaniu - i zdaję, nierozpoznana, na „dobrze”, co jest u profesora ewenementem. Ocena dostateczna u Nitscha jest bowiem uznawana przez studentów za dar niebios.

***

Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986

s. 155
Gorzej natomiast było z moimi studiami językoznawczymi. To zresztą była zmora naszej paczki. Pierwsze kolokwium z fonetyki u adiunkta Ostereichera zlałem jak amen. Zimny tusz na głowę, której się wydawało, że na uniwerku pójdzie tak łatwo jak w gimnazjum. Łysy, nieco pokraczny, ale podobno przezacny adiunkt siedział za biurkiem i w pierwszym zdaniu, jakie wyrzekł do mnie, kazał mi się nie denerwować, bo sam chory na serce i to źle wpływa na jego zdrowie, no i gdy zaprodukowałem mu stan mojej wiedzy, spokojnie i cichutko poprosił niesłychanie grzecznie, abym się jeszcze trochę pouczył i przyszedł do niego ponownie. Na tajnych studiach tą dziedziną polonistyki rządził profesor Mieczysław Małecki. Uchodził już dawniej za postrach studentów i obok profesora Kazimierza Nitscha należał do starej gwardii uczonych tak zakochanych w zawiłościach gramatyki historycznej i opisowej, że pogardzali nieco przyszłymi „literatami”, którzy bujają w obłokach, nie zdając sobie naturalnie sprawy z doniosłości podstaw strukturalnych rodzimego języka. Małecki mieszkał przy ul. Spadzistej, maleńkiej przecznicy ulicy Królowej Jadwigi, stromo pnącej się w górę w stronę kopca Kościuszki. W rzeczywistości dla nas, dla Wojtka, dla Jurka, była to góra trudna do zdobycia i w dodatku tak nudna, że każdy wykład uważaliśmy za ciężką pokutę nie wiadomo za jakie grzechy. Koleżanki jakoś to lżej znosiły, a my zajęci konspiracyjnymi zadaniami, pisaniem, spotkaniami, jak katorżnicy wkuwaliśmy abstrakcyjne źródłosłowy, ich pochodzenie i przemiany, jakim ulegały na przestrzeni wieków. Językoznawcy zawsze mieli w pogardzie tych, co wybierali literaturę. Nitsch na wykładach w Gołębniku biegał po podium, szarpał swą kozią bródkę i nazywał literatów i dziennikarzy niedoukami, którym w łepetynach tylko niebieskie migdały, a solidnej wiedzy, jaką jest nauka o języku, ani za grosz. Nie mieliśmy złudzeń, że czekają nas ciężkie chwile na egzaminach w całym majestacie wielkiego uczonego. Profesorowie Małecki i Milecki nie byli tak straszni, nie uzewnętrzniali swych animozji do braci poetyckiej, ale też nie należeli do tych, którzy pozwalają jako tako prześlizgnąć się przez studia. Już po pierwszym roku kilku zrezygnowało z dalszego pogłębiania tajników polonistyki, która początkowo wydawała się interesująca i stosunkowo łatwa, a potem okazała się barierą nie do przebycia. Wojtek, Jurek, Tadek Hołuj przebrnęliśmy z powodzeniem przez kolokwium z greki, jakoś daliśmy sobie radę ze starocerkiewnym, lecz egzamin z gramatyki historycznej wzbudzał w nas obawę, że na tym ostatecznie utkniemy. Na razie nie ustępowaliśmy. Historyczna obowiązywała dopiero na drugim roku i staraliśmy się o niej nie myśleć. Wybuch wojny przerwał nam studia. Gramatyka oddaliła się od nas, ale podjęcie nauki na tajnych kompletach wcale nie zwalniało od tego koszmaru. A człowiek już zapomniał to, czego nauczył się ze starocerkiewnego i z fonetyki opisowej. Trzeba było więc zajrzeć do starych podręczników, lecz jak tu się uczyć o palatalizacji, jerach i dualizacji, gdy każdy dzień zaskakiwał nowymi wydarzeniami, bliscy ludzie przeżywali tragedie, koledzy ginęli w więzieniach i obozach, siedziało się głęboko w konspiracji, która wymagała poświęceń i czasu. No i jesteśmy młodzi, mamy swe dziewczyny, spotkania, jakieś picia wódki przy różnych okazjach, pisaliśmy i czytali nawzajem swe najnowsze utwory. Jednocześnie wiedzieliśmy, że czas nieubłaganie upływa i z biegiem lat będzie nam coraz trudniej wziąć się do nauki. A tu Wojtek ma już oficjalną narzeczoną Marysię, Tadek Ostaszewski również myśli o żeniaczce z Krysią Dębowską. Na całe szczęście profesor Małecki skierował mnie do grupy profesora Klemensiewicza, a na dialektologię do profesora Nitscha. Nie wytrzymałem jednak długo. Doszedłem do wniosku, że lepiej zrobię, jeśli najpierw uporam się z przedmiotami literackimi, a potem, zaraz po wojnie, uwinę się z gramatyką.

***

Janina Oborska-Lovell, Pierwszy tajny komplet UJ, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Pewnego dnia 1943 roku otrzymałam polecenie: należy udać się na ulicę Gontyna do profesora Nitscha, by w imieniu uczestników kompletu poprosić uczonego o wykłady z dialektologii. Profesor bez chwili namysłu prośbę przyjął i odtąd przez szereg tygodni był cotygodniowym gościem w prywatnym mieszkaniu przy ul. Długiej 37. Ponieważ dotarły już do nas legendy na temat srogości profesora Nitscha, przeto z poważną tremą udaliśmy się na jego pierwszy wykład. Profesor był rzeczywiście bardzo wymagający, ale jednocześnie życzliwy i serdeczny. Co tu jednak dużo mówić - podziwialiśmy go, byliśmy mu niezmiernie wdzięczni, ale i baliśmy się go troszeczkę. Toteż, by sprostać jego wymaganiom, wykuwaliśmy dialektologię na potęgę i żadne chyba pokolenie wychowanków profesora Nitscha nie skorzystało tyle z jego wiedzy, ile nasza, okupacyjna generacja. Trzeba bowiem wziąć pod uwagą fakt, że profesor miał do czynienia nie z liczną grupą studentów, ale z małą, kilkuosobową garstką uczniów, z których każdy musiał po kilkakroć w ciągu jednego wykładu odpowiadać na stawiane mu pytania.

***

Danuta Michałowska, Uniwersytet Jagielloński, w: Danuta Michałowska, Pamięć nie zawsze święta. Wspomnienia, Wydawnictwo Literackie 2004

[…]
Wkrótce przeniosłam się na polonistykę. Z nauką czeskiego nie wychodziło mi, badania lingwistyczne nie bardzo mnie interesowały. Zbyszek Gołąb i Alfred Zaręba przerastali mnie o dwie głowy swoimi wiadomościami i zapałem badawczym (Alfred już zabierał się do sanskrytu, Zbyszka interesowała dodatkowo antropologia), a wśród polonistów miałam bliskich kolegów; oprócz Małgosi Stanisławskiej trójka z naszego kompletu to byli późniejsi aktorzy - Magda Grodyńska, Roman Stankiewicz i ja; na horyzoncie już pojawili się profesor Pigoń i jego asystent, doktor Kazimierz Wyka, a w zespole rapsodycznym (o którym wkrótce będzie mowa) roiło się od polonistów: sam doktor Kotlarczyk, Halina Królikiewiczówna (później Kwiatkowska) i - Karol Wojtyła. Polonistami byli też, raczej towarzysko z nami związani, Tadeusz Kwiatkowski i Julek Kydryński. Mieliśmy o czym rozmawiać.
Wszyscy, choć w różnym czasie, byliśmy uczniami legendarnego Kazimierza Nitscha. Ten wielkiego formatu uczony (studenci wyczuwają natychmiast właśnie „format”) prowadził seminarium z dialektologii i przychodził do mojego sublokatorskiego pokoju przy ul. Szlak 21, na drugim piętrze. Tam właśnie zdarzył się pamiętny wypadek, potwierdzający krążące o profesorze opowieści. Nasza przemiła i śliczna koleżanka Basia Krzemińska czytała jakiś tekst gwarowy. W tekście tym występowało słowo „bierzmo”. Basia jakoś zająknęła się czy przejęzyczyła i to spowodowało pytanie profesora: „Co to jest bierzmo?”. Zapadło milczenie, po chwili Basia przyznała się, że nie wie (pytanie skierowano do Basi, ale nie jestem pewna, czy ktokolwiek z nas, poza oczywiście Zbyszkiem Gołąbem, który wszystko wiedział, umiałby na nie odpowiedzieć). Nitsch wpadł w szał, znany starszym pokoleniom studentów: „Pani chce być polonistką i pani nie wie, co to jest «bierzmo»?!” To były tylko pierwsze słowa reprymendy, wygłoszonej z pasją. Potem nastąpiła seria wymyślnych inwektyw. Dzięki temu epizodowi wiem dokładnie, co to jest „bierzmo”: to belka podtrzymująca konstrukcję stropu, stąd „bierzmowanie”. (Słowo „bierzmo” w żadnym słowniku współczesnej polszczyzny nie istnieje - „bierzmowanie” tak...).
Mieczysław Kotlarczyk, starszy ode mnie o piętnaście lat, też dawny student profesora Nitscha, a późniejszy dyrektor Teatru Rapsodycznego, opowiadał o swojej przygodzie: za jego czasów profesor Nitsch prowadził seminarium z fonetyki opisowej języka polskiego. Rozdał studentom ręcznie napisane teksty i należało je przepisać w transkrypcji fonetycznej (ten sam system stosował wobec nas dr Urbańczyk, asystent Nitscha). Mietek dostał fragment monologu Kordiana („A gdy zasiądę na tronie, za tronem, pod tronem...” itd.). Znał dobrze ten tekst, bo grał ongiś w teatrze wadowickim Kordiana. W tekście znalazł się błąd, który Mieczysław natychmiast zauważył, ale fonetycznie przepisał to, co było w otrzymanym od profesora fragmencie. Na następnych zajęciach Nitsch wywołuje jego nazwisko i mówi: „A pan to gdzie chodził do gim-nazjum?”. „W Wadowicach, panie profesorze”. „To w tych Wadowicach nie nauczyli pana czytać?!” Kotlarczyk odpowiedział: „Mnie nauczono czytać, tylko ten, kto to pisał, nie zna Słowackiego” - i podał kartkę, z której przepisywał tekst w zadanej transkrypcji fonetycznej. „To ja pisałem!” — krzyknął profesor. Sala zamarła. Kotlarczyk już czuł się wyrzucony z uniwersytetu. Nitsch chwycił kartkę, przeczytał: „A, rzeczywiście, pomyliłem się”. I na tym sprawa się skończyła. Kotlarczyk mówił, że nigdy nie spotkała go ze strony profesora Nitscha jakakolwiek przykrość.
[…]

***

Jan Safarewicz, Wspomnienie z czasu wojny, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Pracę naukową w dziedzinie językoznawstwa w postaci zebrań z odczytami zainicjował prof. Kazimierz Nitsch wkrótce po swoim powrocie z Sachsenhausen. Nie była to jednak praca dydaktyczna: to, co wówczas w ten sposób robiono, odpowiadało pracom Komisji Językowej PAU. Natomiast wznowienie uniwersyteckich zajęć z młodzieżą stało się możliwe dopiero po powrocie liczniejszego zespołu młodych pracowników naukowych, którzy w małych grupach przyjeżdżali stopniowo do Krakowa w ciągu roku 1940.
Na Nowy Rok 1941 powrócił do Krakowa prof. M. Małecki i on to wkrótce potem przystąpił do zorganizowania prac o charakterze możliwie regularnych zajęć uniwersyteckich. Trzeba przyznać, że przed rokiem 1939 nie było na studiach humanistycznych podziału na kolejne lata nauczania: dla uzyskania dyplomu magisterskiego trzeba było mieć zaliczone cztery lata studiów razem z odpowiednimi seminariami, trzeba było dalej zdać kilkanaście przepisanych egzaminów, wreszcie przedłożyć pracę magisterską. Nie było natomiast przechodzenia z roku na rok na podstawie egzaminów cząstkowych. Ten system nie wymagał ze strony wykładowców powtarzania co roku pewnych kursorycznych ujęć danego przedmiotu; często bywało tak, że profesor rozkładał całość materiału na okres czteroletni i powtarzał wykład dopiero po upływie tego okresu. Znaczną część pensum wykładowego zajmowały ujęcia monograficzne pewnych tematów szczegółowych; te wykłady monograficzne nie były w ogóle powtarzane.
Taki tok studiów pozwalał, by tego samego wykładu słuchali równocześnie studenci wszystkich lat studiów. Otóż ten system ułatwił w znacznym stopniu zorganizowanie zajęć uniwersyteckich w tajnym nauczaniu.
Nie było mowy o tym, by wznowić studia w pełnym zakresie we wszystkich kierunkach, jakie istniały przed wojną, brakło na to wykładowców, a niekiedy i studentów. W miarę możności jednak usiłowano objąć zasięg możliwie szeroki. Rzecz prosta, w obrębie naszego wydziału położono główny nacisk na studia polonistyczne.
Organizacja studiów spoczywała w rękach prof. M. Małeckiego. On to komunikował się z poszczególnymi wykładowcami, którymi byli przedwojenni profesorowie i docenci, niekiedy także asystenci. Skierowywał do nich kierowników poszczególnych grup studenckich, a ci uzgadniali z wykładowcą miejsce i czas zajęć.
W obrębie studiów polonistycznych, które ruszyły najpierw, przypadła mi skromna rola nauczania języka greckiego w zakresie, w jakim przewidywały to programy. Podjąłem się tego chętnie, bo takie ćwiczenia, prowadzone w nielicznych grupach słuchaczy, dawały możność przedstawienia porównawczej metody językoznawstwa. Ułożyłem program tego kursu i przedłożyłem prof. Nitschowi, z którym pozostawałem w bliskim kontakcie. Omawialiśmy razem sprawę doboru materiału, który by mógł być przydatny polonistom, i zakresu przewidzianych do nauczania wiadomości. Sporządziłem krótki wybór tekstów do ćwiczeń; teksty te przepisywałem początkowo osobiście w potrzebnej liczbie egzemplarzy, później (w latach 1943 i 1944) powielała je na papierze światłoczułym moja córka, która pracowała w Krakowie w zakładach Siemensa jako kreślarka. Te moje zajęcia z polonistami doprowadziły do napisania podręcznika języka greckiego dla polonistów (z wiosną 1943 r.); po wojnie Studium Słowiańskie UJ wydało podręcznik drukiem.
Pierwsza grupa ćwiczeniowa moich polonistów zaczęła zajęcia jeszcze przed latem 1942 roku. Kurs trwał około trzech miesięcy, i odtąd po kolei zgłaszały się do mnie coraz to nowe grupy. Niekiedy prowadziłem zajęcia na dwóch kursach równolegle. Bywały oczywiście przerwy: w r. 1943 spędziłem trzy miesiące w Przemyślu; w r. 1944, przy bardzo wczesnej godzinie policyjnej i szczególnie ostrym kursie władz hitlerowskich, zajęcia odbywały się nie zawsze regularnie. W sumie jednak przesunęła się przez prowadzone tak ćwiczenia greckie spora garść polonistów. Nie zapisywałem nigdy ich nazwisk, tak że nie potrafię dziś odtworzyć listy mych słuchaczy; kilka tylko nazwisk przypadkowo utkwiło mi w pamięci. Były tam m. in. panie: Heise, Kupcówna, Michałowska, Stanisławska, Szaferówna, Tabeau, Zglińska, Ziembianka; panowie Gołąb, Kamykowski, Kot.
Zajęcia odbywały się oczywiście głównie w mieszkaniach prywatnych: bardzo często u mnie (początkowo w domu prof. Małeckiego przy ul. Spadzistej, później przy ul. Królowej Jadwigi 92), często w mieszkaniach słuchaczy.

***

Ludwika Tabeau, Wojenne studia przedwojennej maturzystki, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Pamiętam ten dzień, gdy w gronie zupełnie nieznanych mi osób spotkaliśmy się po raz pierwszy w skromnym, prywatnym mieszkaniu przy ul. Podwale 2 w oficynie, na II piętrze, tuż pod bokiem niemieckiej policji. Nie było żadnego przemówienia. Prof. dr Mieczysław Małecki rozpoczął wykład z zakresu gramatyki języka starocerkiewno-słowiańskiego.
Jakżeż inaczej te studia wyglądały od przedwojennych i dzisiejszych! Było nas początkowo sześć osób: pięć koleżanek i kolega, wszyscy sobie zupełnie nie znani. Ale już po kilku zebraniach nastrój tajemniczości prysł. Spotykaliśmy się ciągle, zaczynaliśmy się poznawać, ta konspiracja nas łączyła i związała jakąś niewidzialną nicią.
Najbardziej tajemniczy był naturalnie kolega. Przystojny brunecik, w ciemnym ubraniu, był naszym beniaminkiem. Chciałyśmy czegoś bliższego o nim się dowiedzieć: niby kolega, a jednak zawsze z rezerwą. Dopiero po pół roku studiów pękła bomba: dowiedziałyśmy się, że to... ksiądz.
Początkowo zespół przedstawiał się następująco: Janina Chmielewska, Iza Kupcówna, Janina Oborska, Janina Paszkowska, Ludwika Tabeau, Jan Drozd. W następnych latach przybyli: Akwilina Gawlik, Jolanta Würfel, a na niektóre tylko przedmioty w naszym zespole; Maria Bobrownicka, Irena Klemensiewicz, Anna Szaferówna, Maria Ziembianka, Alfred Zaręba.
Po wykładach z prof. Małeckim i ćwiczeniach z prof. Sławskim nastąpiły inne przedmioty: seminarium języka greckiego z prof. Safarewiczem, gramatyka opisowa i historyczna języka polskiego z prof. Klemensiewiczem, fonetyka z prof. Urbańczykiem, dialektologia z prof. Nitschem, z prof. Kamykowskim literatura średniowieczna i wreszcie oczekiwane przez wszystkich porywające wykłady z literatury polskiej z prof. Pigoniem oraz filozoficzne wykłady prof. Wyki na temat zagadnień z teorii literatury.
Prawie wszyscy uczestnicy mojego kompletu uczęszczali nadto na wykłady i ćwiczenia z romanistyki, prowadzone przez prof. Malkiewicz-Strzałkową.
Zajęcia odbywały się w godzinach popołudniowych w ciągu tygodnia oraz w niedzielne przedpołudnia w najprzeróżniejszych dzielnicach miasta Krakowa, przeważnie w prywatnych mieszkaniach, a także klasztorach.
Ciężkie to były studia, tym bardziej że wszyscy pracowaliśmy zarobkowo, a godzina policyjna nie po-zwalała na późne odbywanie wykładów. Jeden podręcznik z trudem zdobyty musiał służyć dla całej grupy. Wszyscy podporządkowani byli narzuconej przez nas samych dyscyplinie i punktualności.
W ciągłym oczekiwaniu końca wojny biegły miesiące. Powoli zaczęliśmy zdawać kolokwia, egzaminy.

***

Stanisław Urbańczyk, Nam uczyć zakazano…, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Tajne nauczanie rozpoczął nasz uniwersytet dość późno i czasem miano o to do niego pretensje, jeśli nie pisane, to na pewno mówione. Trudno o większe nieporozumienie. Opóźnienie w tajnym nauczaniu było wywołane tym, że uniwersytet podjął próbę jawnego nauczania w jesieni 1939 r. Tę próbę pracownicy naukowi (bo nie tylko profesorowie) przypłacili obozem koncentracyjnym, cierpieniami, chorobami, a nawet śmiercią. Czy ta próba była potrzebna? Myślę, że narodowi nie wolno było dobrowolnie rezygnować ze swoich praw do wszechstronnego rozwoju. Wróg chciał nas, jak się potem okazało, zepchnąć na najniższy poziom kulturalny i byłby może kiedy powiedział; oto sami Polacy zrezygnowali z uniwersytetu. Brutalny krok okupantów - masowe aresztowania i wywiezienie uczonych krakowskich do obozu koncentracyjnego - zdemaskowało i skompromitowało rząd niemiecki w oczach świata. Przyznaje to gen. gubernator Frank w swoim Dzienniku[1]. Póki jednak pracownicy uniwersyteccy przebywali w obozie koncentracyjnym, o tajnym nauczaniu nie mogło być mowy. Jak można było uruchomić np. polonistykę, gdy wywieziono prawie wszystkich: profesorów Chrzanowskiego, Kołaczkowskiego, Pigonia, Lehra-Spławińskiego, Małeckiego, Nitscha; docentów: Kamykowskiego, Milewskiego i podpisanego, wówczas asystenta. W Krakowie pozostali jedynie prof. Klemensiewicz (językoznawca) i dwaj asystenci: Spytkowski i Wyka (historycy literatury). Wprawdzie większość profesorów zwolniono już 8. II. 1940 r., ale nie zapominajmy, że w Sachsenhausen pozostali jeszcze profesorzy Aleksander Birkenmajer, Zdzisław Jachimecki, Franciszek Leja, Jan Michalski, Jan Miodoński, Jan Salamucha, Władysław Semkowicz, Kazimierz Stolyhwo, Mieczysław Małecki i przeszło 30 docentów, adiunktów, asystentów, np. Henryk Batowski, Andrzej Bolewski, Mieczysław Brożek, Antoni Gaweł, Stanisław Gołąb, Józef Hano, Kazimierz Lepszy, Stanisław Leszczycki, Bogusław Leśnodorski, Anatol Listowski, Józef Mikulski, Tadeusz Milewski, Jan Moszew, Jakub Metallmann, Wiktor Ormicki, Arkadiusz Piekara, Kazimierz Piwarski, Ludwik Sieppel, Stanisław Skowron, Karol Starmach, Stanisław Szczotka, Stanisław Turski, Roman Wojtusiak, Józef Wolski. Są to nazwiska w nauce polskiej dobrze znane dzisiaj, jeśli jeszcze nie były głośne wtedy. Uruchomienie nauczania bez nich byłoby trudne, a nieraz wręcz niemożliwe, dla uwięzionych zaś niebezpieczne, gdyby do gestapo przeniknęły wiadomości, że uniwersytet w ukryciu działa. Trzeba też pomyśleć o tym, jak strasznie byli wyniszczeni fizycznie ci zwolnieni 8 lutego, i jakie ślady na ich psychice mogły pozostawić przeżycia obozowe, zwłaszcza zaś śmierć tylu przyjaciół i kolegów. Nie ulega wątpliwości, że szok nerwowy był u nich większy niż u zwolnionych później, ci bowiem zdołali się z czasem w obozie z przygnębienia otrząsnąć[2]. Grupa młodszych została uwolniona na przełomie 1940 i 1941 roku (kilku kapaniną w ciągu lata i jesieni 1940 r.). Ale w obozie został jeszcze K. Piwarski, który wyszedł dopiero w sierpniu 1941 r. Dwaj inni, J. Metallmann i W. Ormicki, zostali zamęczeni (z powodu żydowskiego pochodzenia). Zwolnieni musieli po powrocie do domu znaleźć jakąś pracę, zabezpieczyć sobie jakie takie warunki materialne, a nawet po prostu przyzwyczaić się do tego życia na niby, które się tymczasem wytworzyło. Prof. Semkowicz musiał się przez jakieś pół roku regularnie meldować na gestapo, przyjmowany tam ordynarnie. Innych po pierwszym zameldowaniu zwolniono od tego obowiązku, ale nikt nie był pewien, czy nie jest pod cichym nadzorem policyjnym. Dopiero kiedy te wszystkie przeszkody i wątpliwości zostały usunięte, można było zrealizować myśl o tajnym nauczaniu, przełamując zresztą zrozumiałe w tej sytuacji obawy i sprzeciwy różnych ludzi.
Moja współpraca zaczęła się bardzo zwyczajnie. Któregoś dnia Mieczysław Małecki, z którym w obozie bardzo się zaprzyjaźniłem i po powrocie stykałem dosyć często, powiedział mi, że się przystępuje do tajnego nauczania i zapytał, czy chcę w nim wziąć udział. Zgodziłem się bez namysłu. Zaproponował mi więc objęcie na początek ćwiczeń z gramatyki opisowej języka polskiego, a więc to, czym się zajmowałem jako asystent do wybuchu wojny. Małecki powiedział wyraźnie, że chciałby, aby każdy prowadził to samo, co w czasie pokoju. O szczegółach organizacyjnych mówiliśmy mało, bo w owych czasach lepiej było wiedzieć mniej niż więcej. Wiedziałem oczywiście, że on jest głównym organizatorem i że wszyscy poloniści przystępują do pracy, w tym prof. Nitsch, któremu ani nadchodząca siedemdziesiątka (w 1944 r.), ani przejścia obozowe nie odebrały energii.
Prawdę mówiąc, mało pamiętam z tego, co było potem. Tajne nauczanie było przecież tylko cząstką konspiracyjnego życia, i to tą mniej niebezpieczną. Zresztą zajęcia nauczycielskie, tak te uniwersyteckie, jak licealne, uważałem za coś tak oczywistego, że nie było o czym myśleć i czego zapamiętywać, a w dodatku tyle nieoczekiwanych przeżyć spadło na głowę w latach powojennych! Zebrania ze studentami odbywały się dość często u mnie w domu. Mieszkałem wtedy na ul. Zielonej (Sarego) 19, wyrzucony przez Niemców z domu Nitscha na Gontynie. Samemu Nitschowi pozwolono zająć w swoim domu ciasną facjatkę, skutkiem czego książki musiał zdeponować w Bibliotece Jagiellońskiej. Mieszkanie, które zajmowałem wraz z najbliższymi krewnymi, było obszerne i w godzinach pracy puste. Inni mieszkańcy domu byli ludźmi pewnymi, podobnie jak dozorczyni, p. Skrabska.
[…]

[1] Hans Frank, Dziennik (10. V. 1940).
[2] Losy aresztowanych przedstawiają: Jan Gwiazdomorski, Wspomnienia z Sachsenhausen, Kraków 1945 i Stanisław Urbańczyk, Uniwersytet za kolczastym drutem (Sachsenhausen-Dachau), Kraków 1946 (por. m. in. s. 138-140).

***

Alfred Zaręba, Konspiracyjne studia filologiczne, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Chyba w drugiej połowie 1943 r. zawiadomił nas prof. Małecki, że wykłady i ćwiczenia z dialektologii polskiej ma rozpocząć prof. Kazimierz Nitsch. Mimo że nie wysłuchaliśmy jeszcze do końca wykładu z gramatyki historycznej polskiej, skierował nas M. Małecki na wykłady K. Nitscha, słusznie sądząc, że nie powinniśmy stracić sposobności poznania tak wybitnego uczonego. Pierwsze spotkanie z prof. Nitschem odbyło się w mieszkaniu państwa Żeleńskich przy al. Krasińskiego 23. O Nitschu krążyły wśród studentów różne opowiadania i anegdoty, mające świadczyć o jego srogości, niecierpliwości czy wręcz złośliwości. Szliśmy na pierwsze zajęcia z dialektologii z mieszanymi uczuciami, zainteresowania i emocji, a także z wewnętrznym postanowieniem, żeby się nie „dać” profesorowi. Wszedł profesor, drobny, z charakterystyczną bródką, starszy już, ale zarazem młody swą postawą i żywością. Rozpoznałem w nim od razu nieznajomego pana, który w czarnej mycce na siwej głowie, wychodząc z lektorium Biblioteki Jagiellońskiej na korytarz, mierzył mnie zawsze, czekającego na książki od dra Władysława Pociechy, swoim wnikliwym spojrzeniem. Pamiętam, że te spojrzenia nie znanego mi jeszcze wtedy prof. Nitscha bardzo mi się nie podobały: „Po cóż mi się tak przypatruje?” - myślałem, „kto to może być?” Teraz się wreszcie dowiedziałem.
Zaczęły się zajęcia, ni to wykład, ni ćwiczenia. Profesor wykładał, pytał zarazem i od razu beształ. W sumie obeszło się bez większych nagan, ale prawie każdemu coś się dostało. Okazało się rychło, że profesor wcale nie taki straszny, jak go malują, ale nie lubi głupoty i bezmyślności. Można było czegoś nie wiedzieć, ale nie wolno było mówić głupstw i być gapiem. Kiedy na pytanie, co jest ogólną cechą charakterystyczną, odróżniającą gwary od języka literackiego, jedna z koleżanek wyrwała się z powiedzeniem, że chłopi mówią niewyraźnie, profesor z miejsca odpalił: „A pani to mówi wyraźnie?” W istocie miała nie najlepszą dykcję. Innej koleżance, córce znanych miłośników przyrody, dostała się, utrzymana w eleganckiej formie, wymówka, kiedy nie wiedziała, co to jest krokiew czy kalenica: „Nie rozumiem, jak córka takich nieksiążkowych rodziców może być tak książkowa!” W ten sposób przeszliśmy chrzest bojowy u K. Nitscha. Wykłady i ćwiczenia były z początku bardzo trudne. Profesor swobodnie poruszał się po całej Polsce i jej dialektach, wymagał kojarzenia faktów gwarowych z historycznojęzykowymi, rzucał dygresje i uwagi o innych językach i dialektach słowiańskich, nie bacząc, że jesteśmy początkującymi studentami. Dopiero w miarę posuwania się w gąszcz zjawisk z wykładami profesora wyłaniała się logiczna i uporządkowana całość i zrozumienie problemu. Były to rzeczywiście wspaniałe seminaria uniwersyteckie.
Niby to groźny, profesor miał taki zapał, ze sposobu jego wykładu płynęło tak przemożne zainteresowanie i umiłowanie przedmiotu, uwidoczniające się poprzez nieznaczny półuśmiech, gdy mówił o jakimś szczególnie ciekawym zjawisku - promieniał po prostu cały z zadowolenia, gdy ktoś zwrócił uwagę na ćwiczeniach na jakąś istotną cechę gwarową - że rychło pozbyliśmy się lęku. Zawsze można było profesora zapytać o szczegóły, wyjaśniał chętnie i szeroko sprawę interpretował. Z tego okresu datują się moje zainteresowania dialektologią. Z początkiem 1944 roku miałem możność przeprowadzenia swych pierwszych badań gwarowych. Za-pisałem na próbę kilka tekstów w Czchowie (pod Sączem) od doskonałego zresztą informatora. Kiedy wspomniałem o tym prof. Nitschowi przy sposobności któregoś z wykładów, polecił mi zatrzymać się po zajęciach (było to na Filipa u Basi Szczurowskiej), przeczytał uważnie tekst, omówił go ze mną, wskazał na niedociągnięcia. Był przy tym wyraźnie zadowolony, czmychał nosem, jak to było jego zwyczajem i zachęcał do dalszych prób. Wydrukował mi profesor ten tekst w wiele lat później w „Języku Polskim”.
Nieraz potem zjawiałem się u profesora w jego mieszkaniu na Salwatorze przy ul. Gontyna 12. Przebywał zwykle na piętrze, w małym pokoiku o ścianach obstawionych półkami książek, i pracował w czarnej mycce na głowie. Przyjmował studentów chętnie, ale trzeba było zawsze być rzeczowym i zwięzłym, a gdy się tego przestrzegało, można było wiele od profesora usłyszeć.
[…]

***

Maria Ziembianka-Zarębina, Codzienne życie okupacyjnego studenta, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Zajęcia nasze odbywały się w prywatnych mieszkaniach, nasz komplet miał trzy główne i wiele pomniejszych baz czy punktów zbornych. Były to mieszkania Romka Stankiewicza przy Garbarskiej, Ewy Heise przy Sebastiana, Hanki Szaferówny przy Botanicznej. Przez pewien czas zajęcia odbywały się w spółdzielni-dziekanacie, na którego zapleczu mieszkał dr Sławski. Ale były też inne mieszkania: Basi Szczurowskiej na Filipa, Danusi Michałowskiej na Mostowej. Niektóre ćwiczenia odbywały się w wytwórni witraży Żeleńskiego przy Alei Krasińskiego. Tam pamiętam np. ćwiczenia z dialektologii z prof. Nitschem.
Prof. Nitsch już przed wojną był na emeryturze, ale po powrocie z obozu zgłosił swój udział w tajnym nauczaniu. Stanowiło to dla nas szczególną atrakcję, zwłaszcza że profesor przyszedł do nas poprzedzony famą o swojej oryginalności, toteż niektórzy z nas dołączyli się do innych kompletów, żeby go zobaczyć. W ogóle pewna płynność w składzie kompletów, odchodzenie studentów, przybywanie nowych było na porządku dziennym. Najczęstszym powodem odejścia był brak odpowiednio pewnych dokumentów: tak odszedł od nas Mietek Łagan, Jasia Krzyworzeka; Kazka Maślana wywieziono na roboty do Prus.
Profesora Nitscha, którego pierwszy raz zobaczyłam w mieszkaniu Ludki Tabeau (uczestniczki kompletu wcześniej powstałego), baliśmy się początkowo wszyscy. Rzeczywiście, na pierwszych ćwiczeniach z dialektologii każdemu coś złośliwego przygadał, ale wybaczyliśmy mu to łatwo, jako że to było nie tylko złośliwe, ale i dowcipne; zresztą po tym wstępnym chrzcie odnosił się do nas życzliwie i z wielką bezpośredniością, zawsze można go było odwiedzić w jego mieszkaniu na Salwatorze, niemniej do końca studiów były osoby, które z lękiem i strachem wymawiały jego nazwisko.
Wędrując po mieszkaniach kolegów, nie byliśmy tam bynajmniej intruzami czy przymusowymi lokatorami, przeciwnie, witano nas tam jak swoich, zaliczano nas do „familii”. Tak było w domu Romka Stankiewicza i Baśki Szczurowskiej, a przede wszystkim Ewy Heise, której rodzice traktowali nas wszystkich razem i każdego z osobna, jak własne dzieci. Czuliśmy to wszyscy, ale pewnie specjalnie ci, co jak ja, nie mieszkali we własnym domu i w rodzinie. Trudno mi mówić za innych, ale myślę, że ta, zresztą świadomie stwarzana rodzinna atmosfera, musiała być jakimś oparciem dla osób takich jak Magda Grodyńska, której matka umarła w więzieniu na Montelupich, aresztowana na zasadzie zbiorowej odpowiedzialności, gdy Niemcy poszukiwali podejrzanej o komunizm starszej siostry Magdy. Magda sama siedziała wraz z matką, z którą poszła, bo przy tych swoich parunastu wtedy latach, nie wiedziała, co z sobą zrobić.



5.2. Miejsca zajęć prowadzonych przez prof. Kazimierza Nitscha

- Długa 37, mieszkanie rodziny Tabeau, w którym prof. Kazimierz Nitsch prowadził zajęcia w ranach tajnego uniwersytetu (także prof. Zenon Klemensiewicz)
- Gontyna 12, mieszkanie prof. Kazimierza Nitscha, w którym prof. Kazimierz Nitsch prowadził zajęcia w ranach tajnego uniwersytetu (także dr Stanisław Urbańczyk)
- Krasińskiego 23, zakład witraży Żeleńskiego, w którym prof. Kazimierz Nitsch prowadził zajęcia w ranach tajnego uniwersytetu
- Szlak 21 (II piętro), mieszkanie Danuty Michałowskiej, w którym prof. Kazimierz Nitsch prowadził zajęcia w ranach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54230   A: dw         

24.
Grodzka 55 – miejsce, w którym 1.10.1944 Krakowski Teatr Podziemny zagrał wznowienie składanki Bo gdy harmonia gra (grano jeden raz)



4.1.1. Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)


4.2.1. Wzmianki w opracowaniach


4.2.2. Tadeusz Kwiatkowski, Krakowski teatr konspiracyjny, Pamiętnik Teatralny. 1963, z. 1-4 (45-48)


4.3.1. Tadeusz Kudliński, Dawne i nowe przypadki „teatrała”, Wydawnictwo Literackie 1975


4.3.2. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986 (fragmenty)


4.3.3. Juliusz Kydryński, 1939-1945 „Pod ziemią”, w: Juliusz Kydryński, Uwaga, gong!... Opowieść-pamiętnik o teatrach krakowskich 1937-1948, Wydawnictwo Literackie 1962


5.2. Lokale Krakowskiego Teatru Podziemnego
Według Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)




zob.
Lubicz 24 (mieszkanie Pelagii Bednarskiej) - „siedziba” Krakowskiego Teatru Podziemnego i adres, od którego pochodził jego kryptonim – L.24
 DO GÓRY   ID: 54232   A: dw         

25.
Grodzka 6 – pracownia krawiecka Józefa Klisia, skrzynka kontaktowa Krakowskiej Okręgowej Delegatury Rządu na Kraj i Kierownictwa Oporu Społecznego



4.2. Wzmianki w opracowaniach [chronologicznie]

Grzegorz Ostasz, Krakowska Okręgowa Delegatura Rządu na Kraj 1941-1945, Rzeszów 1996

Nad łącznością wewnętrzną Biura ODR czuwał Franciszek Ruszcza („Zenon”). Mając stały kontakt z kancelarią Biura, przygotował w Krakowie 5 lokali, do których regularnie - w uzgodnionych terminach, bądź alarmowo - przybywali łącznicy ze wszystkich wydziałów. Jednym z punktów kontaktowych był zakład krawiecki Józefa Krysia przy ulicy Grodzkiej 6. Łącznicy zostawiali tam opracowania, meldunki i raporty, odbierali zaś instrukcje delegata okręgowego lub centrali warszawskiej. W ten sposób ustalano również terminy zebrań konspiracyjnego wojewody Jakóbca z kierownikami wydziałów. Odbywały się one w lokalach przygotowanych przez wydziały lub w punktach kontaktowych Biura ODR. Ruszcza nadzorował także wewnętrzną łączność alarmową[1] . Ubezpieczaniem zaś zebrań Okręgowej Delegatury Rządu zajmowała się trzyosobowa grupa Jana Klasy („Fryderyk”); prawdopodobnie z Gwardii Ludowej Polskiej Partii Socjalistycznej (GL PPS).

[1] F. Ruszcza, Wspomnienia okupacyjne, 1957, maszynopis, zbiory T. Guzka, s. 12, 17-25.

***

Polska Podziemna. Delegatura Rządu na Kraj. Okręgowa Delegatura – Kraków
http://www.dws-xip.pl/PW/RPDEL/pw30.html [24.11.2011]

Na rok 1943 r., przypadają początki łączności radiowej krakowskiego ODR. Dążenie do utworzenia łączności radiowej w Krakowie, było powiązane z organizacją łączności centrali w Warszawie z poszczególnymi delegaturami okręgowymi. Prace te prowadzono w ramach Departamentu Spraw Wewnętrznych. Kierownikiem krakowskiej komórki został Zdzisław Kurzawiński „Poraj”, natomiast radiotelegrafistami byli Julian Pietraszek „Piorun” i Bolesław Rutka „Błyskawica”. Baza łączności mieściła się w Piaskach Wielkich i Golkowicach. Osłoną radiostacji byli żołnierze z II batalionu „Żelbetu”, którymi dowodził Stanisław Jędo „Konrad”. Łączniczkami były Helena Jędo „Ewa” i Janina Korycka. Lokalem kontaktowym była pracownia krawiecka Józefa Klisia „Józef” przy ulicy Grodzkiej 6. Szyfrantem komórki został Zygmunt Kuźma. Na przełomie 1944 i 1945 r. na etacie ODR - Kraków byli: kierownik radiostacji, komendant osłony, dwóch radiotelegrafistów, szyfrant, czterech strażników, cztery czujki, i czterech łączników.



4.3.1. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

Tadeusz Seweryn, Okupacji dzień powszedni, Przegląd Lekarski 1/1970

[…]
Drugi obok Fredka [Alfreda Zaręby] łącznik, Maksymilian Skowron, z zawodu krawiec, nie chciał jechać na roboty do Niemiec, przyjął więc pracę w Wehrmachtverpflichtete Werkstatt, austriackiego przedsiębiorstwa krawieckiego w Podgórzu, u Juliana Madritscha. Maksek, idąc do pracy, zabierał z sobą pustą walizkę oraz tajną korespondencję, którą po drodze zostawiał u krawca, Józka Klisia, przy ulicy Grodzkiej 6, a wracał z walizką napełnioną węglem, systematycznie zabieranym z piwnicy Madritscha albo z pralni niemieckiej przy ulicy Dąbrowskiego 11, której pilnował szwagier Makska, Hanslik. Jako syn chłopski spod Andrychowa myślał kategoriami gospodarskimi, przeto już w lecie przygotowywał opał na zimę.
Chcąc zbadać świadomość etyczną Makska, a w szczególności dowiedzieć się, jakie normy moralne kierowały jego postępowaniem, zapytałem go:
- Jak długo jeszcze będziesz kradł ten węgiel?
- Kradł? - obruszył się. - Przecież to nasz węgiel. Niemcy go od nas nie kupili, ale zagrabili nam, a ja im odbieram naszą własność. Czy to byłoby zgodne ze sprawiedliwością, żeby wujek[1] marzł, a te złodzieje i rabusie mieli ciepło?
Taka była ludowa etyka polskiego sabotażu. Zgodnie z tą zasadą Maksek dzień za dniem dźwigał kupkę węgla aż do Rakowic. Aż litość brała patrzyć na jego zmęczoną i spoconą twarz, gdy rzuciwszy węgiel do paki, padał na łóżko i nie zdejmując obficie zapoconej kurtki, twardo zasypiał. Ten sposób bycia sprowadził nań chorobę. Przeziębił się, a lekarz zakładowy stwierdził zapalenie płuc. Przez trzy dni Maksio leżał w gorączce 40°, oczy gorzały mu i błyszczały chorobliwie, pocił się, trawiło go nieustanne pragnienie, wyglądał jak trupek, ale siódmego dnia zerwał się, mówiąc, że wedle polecenia lekarza zakładowego ma się stawić do pracy. Nogi mu drżały, ledwie stał.
- Co wujek będzie nosił codziennie te papiery? Od czegom ja?
- Z taką białą twarzą nie pójdziesz.
- Wujku, wezmę. I tak muszę odpocząć u Józka Klisia na Grodzkiej.
[…]
Krwawa pacyfikacja na Woli Justowskiej nie miała jednak żadnego związku z kontyngentami. Hitlerowcy spodziewali się, że zmiażdżą gniazdo konspiracji wojskowej w Krakowie. Prowadzili szczegółową rewizję także w miejscowościach okolicznych, ale nie znaleźli nigdzie ani składu broni, ani siedziby dowództwa wojskowego, ani też drukarń organów prasowych Armii Krajowej. Wykrycie zaś drukarni Tygodnika Polskiego, wydawanego przez Stronnictwo Demokratyczne, nie należące do tzw. „Grubej Czwórki”, to sukces zbyt mały dla gestapo. W konspiracyjnych kręgach spodziewano się więc, że wnet policja niemiecka kordonem wielkiej obławy obejmie znienacka inny teren miasta. Wszystkim komórkom konspiracyjnym udzielił się wówczas niepokój. Ludzie przeprowadzali porządki w swoich mieszkaniach, tajne zapiski i gazetki palili, a broń i teki z dokumentami starali się wynieść z domu i oddać komu innemu.
Niektórzy łącznicy znosili mi wszelaką „cholerę i tyfus” do skrzynki Delegatury w pracowni krawieckiej Józka Klisia przy ulicy Grodzkiej 6, skąd Maksek zabierał te „trefne” rzeczy i w paczkach lub walizkach przenosił na drugi koniec miasta do naszego wspólnego mieszkania w Rakowicach Nowych. Cóż miał robić, kiedy Józek też nie chciał dłużej przechowywać tych niebezpiecznych materiałów? Kiedy wspomniałem o tym Delegatowi, ten obruszył się:
- Co robicie? Przecież przypuszczać należy, że następne uderzenie policji i żandarmerii niemieckiej spadnie właśnie na Rakowice jako teren sąsiadujący z lotniskiem i dlatego wymagający oczyszczenia z wrogich żywiołów.
Do tych zastrzeżeń zastosowałem się o tyle, że znoszone mi materiały kierowałem na wieś, do schowków wyszukanych przez nieocenionego Stanisława Jędę z Piasków Wielkich, znanego pod pseudonimem „Konrad”. Wprawdzie byłem zdania, że w tej sytuacji najbezpieczniejszy w Krakowie jest teren niedawno spacyfikowany, a więc Salwator, Wola Justowska, Chełm, Bielany, Olszanica i Zakamycze, ale mieszkańcy na tym obszarze, przerażeni niedawnym bestialskim terrorem, nie byli skłonni do nawiązywania współpracy z konspiracją.
[…]
Dzień po dniu słyszało się o faktach, którym towarzyszyły paniczne nastroje wywołujące stan nerwicowy ludzi czynnych w konspiracji. Byłem zmęczony analizowaniem domysłów ludzkich, poniekąd słusznych, ale siejących zamęt. To wszystko pochłaniało sporo energii i zmuszało do nagłego działania, które w istocie było raczej beznadziejnym syzyfowym dźwiganiem głazu w Tartarze. Nienawidziłem i bałem się paniki jako żywiołu destrukcyjnego, a w wyobraźni za najgorszą uważałem śmierć przez zadeptanie butami pędzącego na oślep tłumu.
[…]

[1] Łącznicy zwracali się do mnie per wujek.

***

Jan Kowalkowski, Likwidacja „anielicy”, w: Jan Kowalkowski, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. II, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, 44/2002

[…]
Osiągnięcie celu akcji zależne było od szybkości jej wykonania. Należało zlikwidować konfidentkę, zanim zdąży ona zawiadomić gestapo o zajściu i przekazać informację o członkach ruchu oporu.
Zarządziłem natychmiast alarmową zbiórkę swego oddziału w lokalu przy ulicy Grodzkiej 6, gdzie nasz zaufany Józef prowadził pracownię krawiecką. Lokal nadawał się dobrze do tych celów. Wchodzenie i wychodzenie z niego nawet większej ilości ludzi nie budziło podejrzeń. Zanim zebrało się dwudziestu dwu ludzi, stanowiących komórkę Egzekutywy Oporu Społecznego, miałem w ręku 22 odbitki jej zdjęć. Wpatrywałem się w zdjęcie, z którego patrzyło na mnie dwoje dużych, wyrazistych oczu, stanowiących mocny akcent na tle ślicznej twarzyczki tchnącej wyrazem niewinności i kształtnej główki, ozdobionej parą jasnych warkoczy zapiętych w kok na tyle głowy. Nie mogłem się pogodzić z myślą, że to ma być twarz agenta gestapo. Co za kolosalny kontrast między wyglądem „anielicy” a funkcją, jakiej się ta kobieta podjęła. Nie było czasu na dalsze refleksje, gdyż członkowie mej grupy już się zgromadzili. Wręczyłem im fotografie z poleceniem odnalezienia konfidentki oraz ustalenia jej adresu i natychmiastowego powiadomienia mnie przez punkt alarmowy o jej znalezieniu. „Orszy” i „Renowi” zleciłem obserwację restauracji, w której poprzedniego dnia poznano Lili. Mimo przedsięwziętych kroków niewiele miałem nadziei na szybkie jej odnalezienie.



4.3.2. Opracowania i relacje

w: Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. II, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, 44/2002

Skrzynka kontaktowa Kierownictwa Oporu Społecznego zagrożona
W październiku 1943 roku dostałem wiadomość, która poruszyła mnie do głębi. Skrzynka kontaktowa Oporu Społecznego przy ul. Grodzkiej 6 zdekonspirowana. Taka wiadomość mogła przerazić nawet nas - ludzi obytych z niebezpieczeństwami. Przecież na Grodzkiej 6 na pierwszym piętrze, w pracowni krawieckiej był główny punkt kontaktowy kierownika Oporu Społecznego „Sochy”. Tu zbiegały się wszystkie nici i powiązania ze stronnictwami politycznymi. W tym punkcie koncentrowały się kontakty z powiatami w całym województwie. Stąd szły w teren całe paki bibuły, tu też był główny punkt przyjęcia prasy konspiracyjnej przychodzącej z Warszawy. Po ochłonięciu z pierwszego wrażenia, na podstawie otrzymanych informacji ustaliliśmy co następuje: w kamienicy tej, prócz wymienionego punktu kontaktowego, była ustalona skrytka, która mieściła się pod schodami. Ze skrytki tej wtajemniczeni łącznicy o pewnych określonych porach dnia zabierali prasę konspiracyjną i rozkazy. Paczki zaopatrzone były kryptonimami, tak że każdy łącznik zabierał swoją przesyłkę. Dzisiaj rano jeden z łączników, chcąc pobrać codzienną pocztę ze skrzynki zauważył, że przy skrytce stała jakaś kobieta i przeglądała jej zawartość. Ustalono, że kobietą tą była dozorczyni tej kamienicy, która sprzątając natrafiła na naszą zamaskowaną skrytkę. Sytuacja była niewesoła. Przecież trzeba było się liczyć ze wszystkimi ewentualnościami. Jeśli dozorczyni ujawni swoje odkrycie policji, narazi wielu ludzi na niebezpieczeństwo aresztowania. Jeśli nawet obstawimy kamienicę z obu stron na ulicy, nie wiadomo, czy uda się nam spostrzec każdego i w porę go ostrzec, że skrytka została zdemaskowana. Byłaby to żmudna i bardzo niebezpieczna robota ze względu na ruchliwość tej ulicy. Poza tym trzeba by zlikwidować punkt kontaktowy na I piętrze, bo w razie ujawnienia skrytki gestapo w pierwszym rzędzie zainteresowałoby się lokatorami i przeprowadzając rewizję, znalazłoby masę konspiracyjnych materiałów. Debatując nad tym, co robić w tej sytuacji doszliśmy do wniosku, że jeszcze dzisiaj w przebraniu policji niemieckiej musimy odwiedzić dozorczynię i rozmawiając z nią, krążąc wokół tematu pracy konspiracyjnej zorientujemy się, czy ona sypnie. Jeśli sypnie, trzeba ją będzie natychmiast zlikwidować. Przecież było zagrożone życie parunastu bojowców kontaktujących się na tym punkcie, a ich kontakty rozciągały się na dziesiątki innych ludzi.
Z poczucia obowiązku, lecz bez entuzjazmu, wyjąłem ze skrytki pistolety dla „Zbycha”, „Rena” i „Orszy”, którzy mieli mi towarzyszyć w tej akcji. Zadanie nie było przyjemne, Byłem zły. Na akcję tę szedłem bez zwykłego zacięcia, które odczuwałem zwykle z chwilą postanowienia wykonania czegoś. Zdawałem sobie sprawę, że idę do człowieka, który przypadkowo odkrył coś, że nie jest to konfidentka i denuncjatorka zawodowa, ale osoba, która przypadkowo natknęła się na nasze materiały. Niemniej przez gadulstwo, złośliwość czy też strach może spowodować niepowetowane straty w ruchu konspiracyjnym. Idąc z tak ciężkim sercem, po drodze skląłem parę razy „Orszę”, który jak zwykle w drodze na akcję dowcipkował. Drażniło mnie wszystko, przez cały czas myślałem tylko o jednym, ażeby nie sypała. Żal mi było ją zlikwidować.
Do celu doszliśmy bez przeszkód, chociaż nie bez wrażeń, ponieważ często mijane patrole niemieckiej policji, które gęsto krążyły po mieście, wywoływały pewien dreszczyk emocji, pomimo że uchodziliśmy za nieustraszonych. Weszliśmy do mieszkania. Aby upewnić dozorczynię, z kim ma do czynienia, pokazałem legitymację policji hitlerowskiej i udając, że słabo mówię po polsku, zacząłem wypytywać ją, czy nie wie coś o jakichś organizacjach i co może powiedzieć o lokatorach. Odpowiedzi, które padały, świadczyły, że o niczym nie wie. Zapewniała, że w tej kamienicy na pewno nikt nie jest źle ustosunkowany do Niemców, bo mieszkają tu sami porządni ludzie. Jej odpowiedzi nie tylko zadowalały mnie, ale budziły moją radość. „Orsza” w pewnym momencie dość brutalnie nawet szarpnął kobietę i kazał jej mówić prawdę, strasząc, że ją zastrzeli. Nie załamało jej nawet to, skamlała, że o niczym nie wie. Postawą tą ocaliła swoje życie. W przeciwnym bowiem razie, wbrew swojemu sumieniu, lecz w poczuciu obowiązku musiałbym ją „uziemić”. Wyszliśmy. Z ulicy wrócił do niej „Zbych”, który rozmawiał z nią jeszcze 15 minut, mówiąc jej, że wprawdzie on pracuje w policji, ale musi jej powiedzieć, że bardzo dobrze zrobiła, mówiąc tak Niemcom, bo lepiej do tych spraw się nie wtrącać, bo jak się coś powie, to z jednej strony samo gestapo może wplątać człowieka, a z drugiej strony organizacja będzie miała pretensje. Rozmową tą podbudował jej stanowisko. Byliśmy teraz pewni, że o skrytce nikomu nie powie, będziemy więc mogli bez pośpiechu zmienić jej lokalizację, zachowując w dalszym ciągu punkt kontaktowy na pierwszym piętrze.
 DO GÓRY   ID: 54231   A: dw         

26.
Grzegórzecka 14 - lokal konspiracyjny krakowskich Szarych Szeregów i redakcji prasy konspiracyjnej, miejsce aresztowania 6 z nich, w tym komendanta krakowskich Szarych Szeregów Edwarda Heila; tablica upamiętniająca harcerzy i redaktorów prasy konspiracyjnej, aresztowanych 8 maja 1944



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca harcerzy aresztowanych 8 maja 1944
ul. Grzegórzecka 14, fasada kamienicy
Autor: Marian Boruta
Autor tekstu: Stanisław Dąbrowa-Kostka
Inicjator: Związek Inwalidów Wojennych
Fundator: Związek Inwalidów Wojennych
Wymiary: 42 cm x 60 cm
Materiał: brąz
Data odsłonięcia: 8 maja 1983 (Pomnik Czynu: 7 maja)
Tablicę odsłaniali: hm PL Eugeniusz Fik, por. Alfred Łakomski i hm PL Kazimierz Lisiński.

Inskrypcja:
[krzyż harcerski w lewym górnym rogu]:
W tym domu 8.V.1944 r. / zostali aresztowani przez / hitlerowców harcerze Szarych / Szeregów – żołnierze Armii / Krajowej – redaktorzy prasy konspiracyjnej / Edward Heil Jerzy = Stanisław Szczerba Linus / Adam Kania Akant = Jerzy Szewczyk Szarzyński / Eugeniusz Kolanko Bard = Jerzy Wirth Moxa / rozstrzelani w maju 1944 r.



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

Stanisław Dąbrowa-Kostka, Pomnik czynu zbrojnego żołnierzy Polski Walczącej, folder 1994

Wmurowywanie tablic pamiątkowych w miejscach szczególnych
W Krakowie i okolicach, wbrew wylansowanej po wojnie i zakorzenionej niestety opinii, jest wiele miejsc godnych upamiętnienia. Problem ten długo nurtował środowiska kombatanckie, lecz realizacja - prócz fachowej i żmudnej działalności merytorycznej - wymagała ogromnego wysiłku w celu zdobycia środków finansowych oraz przezwyciężenia nieustających oporów ze strony czerwonej władzy i innych jeszcze czynników, niechętnie a nawet wrogo nastawionych do eksponowania patriotycznych pojęć i symboli. W takim klimacie, z pełną świadomością przeszkód, które przyjdzie pokonywać, podjął pracę zespół kombatantów z Oddziału Związku Inwalidów Wojennych Kraków-Śródmieście.
W ciągu jedenastu lat - od 1980 do 1990 - udało się nam samodzielnie, bądź wspólnie z innymi organizacjami kombatanckimi, wmurować na terenie Krakowa 11 tablic upamiętniających ważne, od zakończenia wojny z powodów politycznych spychane w zapomnienie, wydarzenia historyczne. Przygotowanie każdej takiej akcji polegało przede wszystkim na znalezieniu sponsorów chętnych do finansowania sprawy i na żmudnym kompletowaniu długiej serii zezwoleń, pozyskiwanych różnymi sposobami od wielu, nie zawsze dobrze usposobionych czynników władzy. Równocześnie zorganizowaliśmy 6 popularno-naukowych sesji historycznych. Ponadto przedstawiliśmy Radzie Miasta ponad 40 propozycji zmian nazw ulic w Krakowie, z których część - niestety zupełnie niezgodnie z naszymi koncepcjami - została uwzględniona.
19 maja 1984, w auli Polskiej Akademii Nauk zorganizowaliśmy sesję popularnonaukową poświeconą 65-leciu Związku Inwalidów Wojennych RP oraz 10-leciu Oddziału ZIW Kraków-Śródmieście. Przewodniczył prof. dr hab. Marian Zgórniak. Dorobek sesji, przede wszystkim zaś referaty studentów Wydziału Filozoficzno-Historycznego UJ - Waldemara Grabowskiego. Pawła Gugi i Andrzeja Przewoźnika - obejmujące problematykę od XVI wieku po czasy najnowsze, wraz z referatem drą Eugeniusza Halperna traktującym o 10-letniej działalności śródmiejskiego Oddziału ZIW i ciekawszymi głosami w dyskusji, ogłosiliśmy drukiem.

Tablica przy ulicy Grzegórzeckiej 14 w Krakowie
7 maja 1983 przy ulicy Grzegórzeckiej 14 odsłoniliśmy tablicę o treści:

W TYM DOMU 8 MAJA 1944
ZOSTALI ARESZTOWANI PRZEZ HITLEROWCÓW
HARCERZE SZARYCH SZEREGÓW
ŻOŁNIERZE ARMII KRAJOWEJ
REDAKTORZYPRASY KONSPIRACYJNEJ
+
EDWARD HEIL „JERZY”
ADAM KANIA „AKANT”
EUGENIUSZ KOLANKO „BARD"
STANISŁAW SZCZERBA „LINUS"
JERZY SZEWCZYK „SZARZYŃSKI”
JERZY WIRTH „MOXA"
+
ZGINĘLI ROZSTRZELANI

Sesja historyczna, zorganizowana przez nas przy współudziale Komendy Krakowskiej Chorągwi ZHP, nabrała charakteru gawędy poświęconej przede wszystkim pamięci harcmistrza Edwarda Heila „Jerzego", wybitnego działacza harcerskiego lat międzywojennych a w okresie hitlerowskiej okupacji zastępcy szefa Biura Informacji i Propagandy Okręgu AK Kraków oraz komendanta krakowskiego Okręgu „Szarych Szeregów".



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Wzmianki w katalogach miejsc pamięci:
Grzegórzecka 14 - tablica upamiętniająca harcerzy i redaktorów prasy konspiracyjnej, aresztowanych 8 maja 1944 (odsłonięta 8.05.1983) [Sowiniec 2014]

Uwagi [wg Sowińca]
Edward Heil „Jerzy”, harcmistrz, wybitny działacz harcerski lat międzywojennych, w okresie okupacji zastępca szefa Biura Informacji i Propagandy Okręgu Armii Krajowej, komendant krakowskiego Okręgu Szarych Szeregów (marzec 1943 - 8 maja 1944)

***

4.2.1. Rozynek Jerzy, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968

„Na ucho” powielano w nakładzie 150-200 egz. u St. Szczerby przy ul. Mikołajskiej 5, potem w mieszkaniu J. Wirtha, a także u J. Szewczyka przy ul. Staromostowej 2/4. W tym mniej więcej okresie obok „Na ucho” rozpoczęto powielać dwutygodnik przeznaczony dla młodzieży z Szarych Szeregów - „Czuwaj”, założony przez J. Szewczyka i redagowany przez grupę „Na ucho”. Pismo w myśl założeń programowych miało stanowić skuteczną konkurencję „Watry” w procesie oddziaływania na młodzież. Koniec działalności tej grupy nadszedł dość szybko. Aresztowany w łapance ulicznej E. Kolanko, czy to wskazał miejsce zebrania całej grupy, czy tez nieopatrznie miał przy sobie kartkę (sic!) z datą i miejscem spotkania, faktem jest, że gestapo w jakiś sposób poinformowane o ich zebraniu zjawiło się podczas jego trwania i z domu przy ulicy Grzegórzeckiej i Łazarza zabrało aresztowanych w dniu 8.V.1944 r.: J. Szewczyka, J. Wirtha, A. Kanię oraz komendanta Sz.Sz. E. Heila, rozstrzeliwując trzech pierwszych prawdopodobnie w dniu 27.V.1944 r. przy ul. Botanicznej. (str. 30)
W dniu 4.V.1944 r. gestapo aresztuje L. Guzego „Broniec” i 8.V.1944 r. „Akanta” – A. Kanię i grupę J. Szewczyka wraz z przybyłym na spotkanie tej grupy Komendantem Chorągwi Edwardem Heilem. Gestapo doskonale wiedziało kogo ma swoich rękach. „Jerzy” to przedwojenny starosta brzeski, w czasie wojny związany z Główną Kwaterą w Warszawie, z BiP-em szczebla centralnego i lokalnego, współdziałał na polu propagandy i informacji z Aleksandrem Kamińskim, wreszcie E. Heil to członek Komendy Okręgu AK w Krakowie, w skład której wchodził z racji pełnienia funkcji komendanta Szarych Szeregów.
Planowane odbicie E. Heila miało nastąpić przy współudziale oddziałów AK. Plan odbicia przewidywał skontaktowanie – powiadomienie – go o całej akcji „Jerzego” z fikcyjnym łącznikiem KG AK, która to rolę miał odegrać d-ca drużyny w 1 plutonie „Osy” L. Mazurkiewicza, współuczestnika odbicia, mając za obstawę 5 lub 6 chłopców ze swej drużyny.

***

4.2.2. Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5

Również z początkiem maja w nieznanych bliżej okolicznościach aresztowano Eugeniusza Kolankę, jednego z redaktorów prasy harcerskiej, po kilku dniach został on jednak wypuszczony na wolność.
8 maja 1944 r. dokonano aresztowania grupy redaktorów Szaro Szeregowej prasy i komendanta Chorągwi, Edwarda Heila w mieszkaniu Adama Kani ps. Akant przy ul. Grzegórzeckiej 14. Nie wiadomo do dziś jakie były przyczyny zebrania przy Grzegórzeckiej, można jedynie przypuszczać, że „Jerzy” któremu sprawy prasy bardzo leżały na sercu chciał przed opuszczeniem miasta ostatecznie uregulować stosunki między Szarymi Szeregami, a grupą redaktorów „Watry”, „Na ucho” i „Czuwaj”. Fakt, że „Jerzy”, któremu już w owym czasie ziemia dosłownie paliła się pod stopami, (tak, że zdecydował się po przekazaniu agend Komendy Chorągwi swemu najbliższemu współpracownikowi Adamowi Łukaszewskiemu, wyjechać z Krakowa i przejść do oddziałów partyzanckich), w owym zebraniu wziął udział świadczy o dużej randze mających tam zapaść decyzji.
Równocześnie zupełnie niezrozumiałym wydaje się fakt, że zebranie nie zostało odwołane lub przeniesione w inne miejsce po wiadomości o aresztowaniu Eugeniusza Kolanki, który był poinformowany o czasie i miejscu spotkania. Może wypuszczenie „Barda” wzbudziło przekonanie, że jego aresztowanie było kwestią przypadku i nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji, nie wiadomo.
Okoliczności aresztowania wyglądały następująco: o godz. 8.30 krytycznego dnia do lokalu Adama Kani przybyli Stanisław Szczerba „Linus”, J. Wirth „Mox” i J. Szewczyk „Szarzyński”. W parę minut po ich przyjściu lokal opuściła córka właścicielki mieszkania Lucyna L., która dowiedziawszy się, że Stanisław Szczerba obchodzi w tym dniu imieniny postanowiła przynieść mu kwiaty. Około pół godziny potem na zebranie przyszedł Eugeniusz Kolanko „Bard”, jakiś czas po nim do mieszkania wtargnęło gestapo. Kilkanaście minut później do drzwi lokalu zapukał „Jerzy”, mimo tłumaczeń, że jest tylko handlarzem i przyszedł sprzedać słoninę został wciągnięty do środka i ustawiony pod ścianą obok aresztowanych.
Niemcy spieszyli się, nie przeprowadziwszy nawet rewizji już po pół godzinie wyprowadzili wszystkich zatrzymanych i przewieźli ich na Pomorską. Stamtąd po zaledwie kilkugodzinnym przesłuchaniu, podczas którego podobno przedstawiono aresztowanym bezsporne dowody ich działalności antyhitlerowskiej m.in. komplet gazetki „Na ucho”, zostali przewiezieni do więzienia na Montelupich, gdzie w tym samym dniu widziała ich w łaźni więziennej, aresztowana jeszcze jesienią 1943 r., a pracująca w pralni więzienia, harcerka Anna Marszałek.
Niezwykłe szczęście dopisało dwóm niedoszłym uczestnikom zebrania na Grzegórzeckiej Stefanowi Jasińskiemu i Wincentemu Musze z Mościc, którzy na spotkanie spóźnili się i ostrzeżeni przez ludzi z ulicy o kotle urządzonym w domu, gdzie znajdował się lokal Adama Kani opuścili zagrożone miejsce.
Przyczyny aresztowania „Jerzego”, „Akanta”, „Barda”, „Linusa”, „Moxa” i „Szarzyńskiego” do dziś budzą wiele kontrowersji. Jedni są zdania, że „Bard” po wypuszczeniu na wolność 4.V. był inwigilowany i za nim właśnie gestapo trafiło do mieszkania Kani, inni posądzają o zdradę córkę właścicielki mieszkania Lucynę L., która wyszła w trakcie zebrania po kwiaty dla „Linusa”. Zagadka ta nie zostanie już przypuszczalnie nigdy wyjaśniona. Faktem nato-miast pozostaje, że krakowskie Szare Szeregi w wyniku aresztowania przy ul. Grzegórzeckiej poniosły niepowetowaną stratę, która zaważyła na dalszych losach organizacji.
Aresztowanie głównych redaktorów „Watry”, „Na ucho” i „Czuwaj” uniemożliwiało wydawanie tych czasopism i było prawie jednoznaczne z końcem działalności wydawniczej Szarych Szeregów. Prawdziwą klęską i to nie tylko dla Szarych Szeregów, ale i AK było aresztowanie Edwarda Heila, który z racji pełnionych funkcji komendanta Ch. i zastępcy szefa BIP, a także posiadanych kontaktów i doświadczenia konspiracyjnego był osobą w wielu sprawach niezastąpioną. KO AK w Krakowie podjęła usilne starania w celu uwolnienia „Jerzego” z rąk gestapo. Pró¬ba odbicia Heila miała miejsce 26.V.1944 r. i była przeprowadzona przez oddziały Kedywu podokręgu rzeszowskiego pod dowództwem „Świdy”, oddziały Kedywu krakowskiego i grupę dywersyjną zgrupowania „Żelbet”.
[…]
W cztery dni później - 8 V 1944 r. w mieszkaniu przy ul. Grzegórzeckiej 14 wraz z komendantem chorągwi hm. E. Heilem gestapo aresztowało Adama Kanię, Stanisława Szczerbę, Jerzego Szewczyka i Jerzego Wirtha. Wszyscy jeszcze w maju 1944 r. zostali rozstrzelani Po aresztowaniach w lecie wśród członków Szarych Szeregów w Krakowie.. Był to koniec wydawania „Przeglądu Polskiego”, który ukazywał się od października 1939 r. do maja 1944 r. [Miłobędzki]
8 maja 1944 r. dokonano aresztowania grupy redaktorów Szaro Szeregowej prasy i komendanta Chorągwi, Edwarda Heila w mieszkaniu Adama Kani ps. Akant przy ul. Grzegórzeckiej 14. Nie wiadomo do dziś jakie były przyczyny zebrania przy Grzegórzeckiej, można jedynie przypuszczać, że „Jerzy” któremu sprawy prasy bardzo leżały na sercu chciał przed opuszczeniem miasta ostatecznie uregulować stosunki między Szarymi Szeregami, a grupą redaktorów „Watry”, „Na ucho” i „Czuwaj”. Fakt, że „Jerzy”, któremu już w owym czasie ziemia dosłownie paliła się pod stopami, (tak, że zdecydował się po przekazaniu agend Komendy Chorągwi swemu najbliższemu współpracownikowi Adamowi Łukaszewskiemu, wyjechać z Krakowa i przejść do oddziałów partyzanckich), w owym zebraniu wziął udział świadczy o dużej randze mających tam zapaść decyzji.
Równocześnie zupełnie niezrozumiałym wydaje się fakt, że zebranie nie zostało odwołane lub przeniesione w inne miejsce po wiadomości o aresztowaniu Eugeniusza Kolanki, który był poinformowany o czasie i miejscu spotkania. Może wypuszczenie „Barda” wzbudziło przekonanie, że jego aresztowanie było kwestią przypadku i nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji, nie wiadomo.[Kurowska]

***

4.2.3. Janusz Czarniecki, Żałuję, że go nie znałem, WTK nr 49 z dnia 7.12.1980 r. [fragmenty]

[…]
Jesienią 1943 r. w krakowskich Szarych Szeregach rozpoczynają się masowe aresztowania, a w okresie do maja 1944 r. ginie wskutek wsyp kilkudziesięciu harcerzy. Krąg zagrożenia zacieśnia się, „Jerzy” czuje, że i on powinien opuścić Kraków. Wspomina Hanna Kurowska-Przyborowska:
„Grunt dosłownie » palił się pod nogami«. Zauważyłam, że komendant jakby trochę opadł na duchu, czego zresztą nie okazywał. Ale kiedy rozmawialiśmy o tym, że przeżycie wojny będzie raczej cudem, on jakby liczył się z tym, że nie przeżyje. Może to było przeczucie, a może po prostu pełna świadomość ciągłego zagrożenia”.
Licząc się z możliwością aresztowania „Jerzy” obmyśla plan ewentualnego odbicia. Koncepcja jest następująca - aresztowany po 14 dniach spędzonych w celi, udaje „załamanie” i wskazuje miejsce oraz termin, w którym spotkać się ma z ważnym łącznikiem. Kiedy Niemcy pójdą na spotkanie ma czekać na nich grupa dywersyjna, która dokona odbicia.
8 maja 1944 r. „Jerzy” postanawia opuścić Kraków. Każe przygotować „Pisklęciu” paczkę z osobistymi rzeczami. Umawia się z łączniczką o drugiej po południu na pl. Szczepańskim. Rano idzie jeszcze na odprawę z redaktorami pism harcerskich „Watra” i „Na ucho” - żołnierzami Szarych Szeregów i podchorążymi AK. Nie mogą dojść do porozumienia, a tymczasem zachowanie ciągłości wydawnictw harcerskich i BIP to rzecz niezmiernie ważna. Trudno dziś ustalić w jakim celu „Jerzy” udał się na spotkanie przy ul. Grzegórzeckiej, nikt bowiem z obecnych tam konspiratorów nie ocalał. Być może Heil chciał wystąpić w roli mediatora, człowieka, którego życzliwość i rozwaga wiele spornych sytuacji wcześniej rozwiązały. Mówi „Jula”: „»Olgierd« prosił go, żeby nie szedł, bo przecież to zbyt ryzykowne. Nie posłuchał. To był właśnie »Stokłosa« odpowiadał za wszystkich”.
8 maja o godzinie 9 do mieszkania przy ul. Grzegórzeckiej schodzą się umówieni konspiratorzy: Adam Kania („Akant”) Jerzy Szewczyk („Szarzyński”, „Szary”), Jerzy Wirth („Moxa”) i Stanisław Szczerba (Linus”). Ten ostatni obchodzi właśnie imieniny (co zresztą jest kamuflażem dla zebrania), więc wszyscy składają mu życzenia, a córka właścicielki wynajmowanego przez „Akanta” mieszkania - 16-letnia dziewczyna - biegnie na dół po kwiaty. Po chwili pojawia się nieoczekiwanie Eugeniusz Kolanko („Bard”) - poeta konspiracyjny, przyjaciel zebranych, lecz nieprzewidziany na naradę. W pół godziny potem do pokoju wpada Gestapo. Niemców jest trzech, od razu rzucają wszystkich na podłogę, przeszukują pokój... Wtem słychać dzwonek, jeden z gestapowców wolno podchodzi do drzwi, otwiera je. Za progiem stoi „Jerzy”. Heil błyskawicznie orientuje się w sytuacji, tłumaczy, że przyszedł tu - za radą sąsiadki - kupić słoninę. Niestety to nie wystarcza, zostaje wciągnięty do środka. Niemcy Czekaja jeszcze chwilę, a gdy nikt już nie przychodzi wyprowadzają sześciu aresztowanych. Na schodach mijają się z dziewczyną niosącą kwiaty.
Gestapo przekonane, że wszyscy schwytani, w tym także Edward Heli, to redaktorzy podziemnej prasy nie domyślają się jakie rzeczywiście funkcje w konspiracji sprawuje „Jerzy”. Po krótkim pobycie w więzieniu przy ul. Pomorskiej wszyscy przeniesieni zostają za mury Montelupich. Stąd Heil wysyła trzy grypsy. Oto jeden z nich:
„Jestem na M. Sprawa niezbyt gruba. Nie czynić starań przez »Stachę«. »Stacha« zna »Pisklę«. Paczki przez RGO, Heil Edward - ogrodnik - tak adresować. Proszę - ręcznik, mydło, koszulę flanelową granatową, jedną kostkę tłuszczu, cukier. Nie martwić się, wytrzymamy”.
Mówi syn „Jerzego” - Roman Heil: - „Wydaje mi się, że ojciec stanął przed jakimi straszliwym dylematem: albo ujawnię swoje funkcje w Szarych Szeregach i AK i wtedy wchodzi w grę wariant odbicia (a wiemy, że było ono wcześniej już ustalone), albo - siedzę tutaj jako ogrodnik, stale pisujący do pisma i wtedy odbicie jest nieaktualne, ale jestem nierozpoznany i nikogo nie narażam. Wydaje mi się, że właśnie takiego musiał dokonać wyboru. Do końca pozostał nierozpoznany”.
Tymczasem 26 maja, według jego własnego planu wszystko przygotowane jest już, do odbicia komendanta. „Czuwanie bojowe celem wykonania, akcji »Odbitka Propagandowa« w rejonie Lubicz, Mogilska, Kopernika” - jak mówi oryginalny meldunek mjr Świdy - dowódcy całości operacji. Na „Jerzego” czeka patrol bojowy Kedywu, wspierany przez harcerzy pod wodzą Zygmunta Pogana („Zbroja”.), który ma rozpoznać komendanta. Lecz Niemcy nie przywiozą Edwarda Heila... Oczekujący żołnierze rozpoznani są przez patrol policyjny, wywiązuje się strzelanina, w której dwóch hitlerowców pada trupem. Mjr Świda odwołuje akcję.
Okupant ogłasza w tym czasie, iż każda aktywność dywersyjna na terenie Krakowa pociągnie za sobą srogi odwet. Następnego dnia, na placyku przy ul. Botanicznej, tuż obok miejsca akcji, rozstrzelanych zostaje 40 Polaków, z ogłoszonej wcześniej listy zakładników. Lecz nie tam zginął męczeńską śmiercią ostatni komendant krakowskich Szarych Szeregów.
Między 27 a 30 maja opuszcza wlezienie, w jednym z transportów wychodzących z Montelupich tam, skąd nikt już nigdy nie wracał. Ginie rozstrzelany na terenie obozu koncentracyjnego w Płaszowie.
Na hitlerowskim obwieszczeniu, zawiadamiającym o egzekucji zakładników widnieje pod numerem 19: „Edward Heil - ogrodnik z Krakowa. Za aktywną działalność w organizacji oporu”.
[…]

***

4.2.4. Porębski Stanisław, Krakowskie Szare Szeregi w: Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, Warszawa 1988

Dnia 8 maja 1944 r., w mieszkaniu przy ul. Grzegórzeckiej 14, został aresztowany Edward Heil wraz z zespołem redaktorów harcerskich: Adamem Kanią, Stanisławem Szczerbą, Jerzym Szewczykiem i Jerzym Wirthem. Wszyscy jeszcze w maju zostali skazani na karę śmierci i rozstrzelani.
Niemcy prawdopodobnie do końca nie wiedzieli, że aresztowali komendanta chorągwi. Była podejmowana próba odbicia „Jerzego”, ale w związku z przygotowaniami do odbicia komendanta Okręgu AK płk. „Lutego” i późniejszą strzelaniną przy ul. Botanicznej – usiłowania te już nie mogły dojść do skutku. (str. 151)
Aresztowanie w dniu 8 maja 1944 r. przy ul. Grzegórzeckiej 14 – A. Kani, St. Szczerby, J. Szewczyka, Jerzego Wirtha „Moxa” i E. Heila – zakończyło akcję wydawniczą. Wszystkich rozstrzelano jeszcze w maju 1944 r. (str. 155)

***

4.2.5. Miłobędzki Paweł, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005

Prężną pracę środowiska przerywało aresztowanie komendanta chorągwi Edwarda Heila.
Zatrzymano go 8 V 1944 r. w mieszkaniu przy ul. Grzegórzeckiej 14 wraz z zespołem redaktorów harcerskich. Po przewiezieniu do siedziby gestapo przy ul. Pomorskiej wszyscy zostali tam poddani kilkugodzinnym przesłuchaniom, w czasie których podobno udowodniono im antyhitlerowską działalność. Jako dowody przedstawiono m.in. komplet gazetek „Na ucho”. (str. 51)
[…]
W cztery dni później - 8 V 1944 r. w mieszkaniu przy ul. Grzegórzeckiej 14 wraz z komendantem chorągwi hm. E. Heilem gestapo aresztowało Adama Kanię, Stanisława Szczerbę, Jerzego Szewczyka i Jerzego Wirtha. Wszyscy jeszcze w maju 1944 r. zostali rozstrzelani. Po aresztowaniach w lecie wśród członków Szarych Szeregów w Krakowie. Był to koniec wydawania „Przeglądu Polskiego”, który ukazywał się od października 1939 r. do maja 1944 r. (str. 76)

***

4.2.6. J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014

Od początku maja 1944 roku wypadki zaczęły się toczyć niepowstrzymanym biegiem. Tragiczną serię wydarzeń zapoczątkowało aresztowanie dwu harcerzy, braci Wilkoszów. W piwnicy ich domu przy ul. Karmelickiej znaleźli Niemcy duży magazyn broni należący do harcerskiej kompanii. 4 maja gestapo wkroczyło do lokalu jednego z najbliższych współpracowników Heila, Leszka Guzego „BC”, redaktora „Przeglądu Polskiego” i zarazem zastępcy dowódcy I plutonu „Bartka”. W chwili gdy Niemcy wtargnęli do mieszkania, „BC” wraz z dwoma młodszymi kolegami kończył powielanie ostatniego numeru gazety, miał też u siebie duży skład broni zdobytej w ostatnich zrzutach kolejowych. Tego samego dnia hitlerowcy usiłowali zatrzymać dowódcę drużyny z I plutonu kompanii Zygmunta Pogana ps. „Zbroja”.
„Jerzemu” ziemia zaczynała się wprost palić pod stopami. Mimo usilnych nalegań najbliższych współpracowników nie zdecydował się jednak na razie na opuszczenie miasta. Nie chciał i nie mógł pozostawić powierzonej sobie organizacji. Uważał, że nie może opuścić swych chłopców w tych najtrudniejszych chwilach. Mimo wielkiego, bezpośredniego zagrożenia, spowodowanego aresztowaniem „BC” i jego kolegów, starał się prowadzić bez większych zmian zwykła codzienną działalność, brał udział w odprawach, wizytacjach, naradach.
8 maja w godzinach rannych udał się na jedno z wcześniej umówionych spotkań z redaktorami harcerskich wydawnictw, do mieszkania jednego z nich, Adama Kani ps. ”Akant” przy ul. Grzegórzeckiej 14. w zebraniu mieli wziąć udział ponadto Stanisław Szczerba, Jerzy Szewczyk, Jerzy Wirth i Eugeniusz Kolanko, redaktorzy i wydawcy pism „Watra”, „Czuwaj” i „Na Ucho”. Tuż przed pójściem na ową odprawę polecił swej łączniczce, by oczekiwała go w tym dniu o określonej godzinie na placu Szczepańskim.
Gdy przyszła o oznaczonej porze „Jerzego” jeszcze nie było. Zaniepokoiła się, gdyż był on znany wręcz z rygorystycznego przestrzegania punktualności. Czekała 15 minut, pół godziny, godzinę, na próżno. Była już pewna, że musiało wydarzyć się coś bardzo złego i natychmiast zaalarmowała najbliższych współpracowników komendanta. Wkrótce nadeszła fatalna wiadomość: „Jerzy” wraz ze wszystkimi biorącymi udział w odprawie redaktorami, został aresztowany. Z rekonstruowanych później faktów wynikało, że gdy zapukał do drzwi w umówiony sposób do drzwi mieszkania „Akanta” otwarło mu gestapo. Tłumaczenia, iż jest on tylko handlarzem i przyszedł sprzedać mydło, nie pomogły, został wciągnięty ośrodka i ustawiony pod ścianą obok pozostałych harcerzy. Po około pół godzinie wyprowadzono ich wszystkich do czekających na dole aut i przewieziono do katowni na ulicę Pomorską. Po stosunkowo krótkim przesłuchaniu, zostali jeszcze tego samego dnia, jak stwierdza Anna Marszałek ps. „Szarotka” aresztowana pod koniec 1943 roku harcerka, pracująca w więziennej pralni, odtransportowani do więzienia na Montelupich. „Szarotka” widziała ich w tym dniu w łaźni i potem starała się utrzymywać z nimi kontakt, podając bieliznę, papier, ołówki, itp.
Przyczyny aresztowania Heila i redaktorów szaro szeregowej prasy nie są w pełni wyjaśnione do dziś. Przyjmuje się możliwość, że gestapo trafiło na zebranie idąc śladami jednego z uczestników spotkania – Eugeniusza Kolanki ps. „Bard”, który kilka dni wcześniej był przez Niemców z niewiadomych przyczyn zatrzymany i po kilku dniach wypuszczony na wolność. Nie przeczuwając pułapki, przyszedł owego feralnego dnia do mieszkania Kani na Grzegórzecką. W kilkanaście minut potem do lokalu wkroczyło gestapo.

***

4.2.7. Leonhard Bolesław, Kalendarium z dziejów harcerstwa krakowskiego 1910-1950, Kraków 2001 r.

Maj 1944
- W Krakowie przy ul. Grzegórzeckiej 14 gestapo aresztuje grupę redaktorów prasy Szarych Szeregów, wśród których są Adam Kania ps. Akant, Stanisław Szczerba ps. Linus, Jerzy Szewczyk ps. Szarzyński i Jerzy Wirth ps. Moxa oraz komendant Chorągwi Szarych Szeregów hm Edward Heil ps. Jerzy.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. Sobolewski Kazimierz, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2000 r. (str. 153)

… Katastrofa nastąpiła nagle i niespodziewanie. 4 maja w dniu aresztowania paczki „Brońca”, gestapowcy rozpoznali i zatrzymali na ul. Smółki Eugeniusza Kolankę, poszukiwanego za ów akrostych „Polacy, Sikorski działa”. Mimo zaistniałego poważnego zagrożenia, Staszek Szczerba popełnił nieostrożność: przyjęcia nie odwołał.
8 maja w mieszkaniu przy ul. Grzegórzeckiej 14 zeszli się w komplecie zaproszeni goście. W ślad za nimi do drzwi załomotało gestapo… Aresztowano 12 osób z kręgu redaktorów i współredaktorów „Watry” i „Na Ucho”, jak również Edwarda Heila „Jerzego” komendanta Krakowskiej Choragwi „Szarych Szeregów”. Większość aresztowanych została później stracona. Na rozlepianych przez okupanta afiszach śmierci znalazły się nazwiska „Jerzego”, „Linusa”, „Akanta”, „Szarzyńskiego”, „Barda”, „Moxy” i innych.
Kamienie na szaniec…
„Watra” i „Na Ucho” zakończyły podobnie jak krakowskie wydanie „Przeglądu Polskiego” swój żywot.

***

4.3.2. Feliks Florek - ankieta\

O aresztowaniu na Grzegórzkach St. Szczerby, A. Kani dowiedziałem się od siostry Heleny Szczerby w bramie gdzie mieszkałem pl. Szczepański 2, była bardzo rozżalona, czy przyszła do mnie specjalnie nie pamiętam.

***

4.3.3. Śniegowski Zbigniew w: J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014

I tak doszło do aresztowania Leszka Guzego – „Brońca”.
Oczywiście, znowu odbiło się to ujemnie na ”Jerzym”, czy w ogóle na całej sytuacji krakowskich Szarych Szeregów. Był to człowiek („Broniec”) bardzo ruchliwy, znał bardzo wielu ludzi, więc potencjalne zagrożenie było bardzo wysokie. Według tego, co później się dowiedziałem „Jerzy” już wtedy zaczął przygotowywać się do opuszczenia Krakowa. Miał już wszystko przygotowane, tylko jeszcze postanowił spotkać się z redaktorami. Jak się okazało, tymi redaktorami była grupa członków Szarych Szeregów, członków Armii Krajowej, podchorążych…
Stanisław Szczerba ps. „Linus”, był podchorążym AK, członkiem Szarych Szeregów, był jednym z redaktorów „Przeglądu Polskiego” rozsądnym publicystą, mniej więcej do listopada 1943 r. To byli intelektualiści wszyscy i to nawet dużego formatu. Jerzy Szewczyk, ps. „Szarzyński” był poetą, podchorążym AK, członkiem grupy dywersyjnej. Adam Kania, ps. „Akant” był również podchorążym AK, członkiem Szarych Szeregów, poetą, krytykiem literackim.
8 maja 1944 roku mieli się spotkać przy ul. Grzegórzeckiej 14 w lokalu konspiracyjnym wynajmowanym. Spotkanie mogło być maskowane imieninami Stanisława Szczerby, co w pewnym sensie miało też i chyba znaczenie dla późniejszego aresztowania. Trzeba powiedzieć, że w literaturze mamy pewne zagmatwania w tej sprawie. Te zagmatwania idą w dwóch kierunkach – jeden kierunek to fakt, że początkowo redaktor naczelny „Watry”, niejaki Tadeusz Staich, ps. „Bartuś Gronikowski”, kryptonim „BG”, utrzymywał przez długi czas po wojnie, że uniknął aresztowania przy ul. Grzegórzeckiej. Ostatnio jednak (parę lat temu – 1967 w marcu) przyznał się do tego, że on o tym zebraniu kompletnie nic nie wiedział. „BG” nie był członkiem Szarych Szeregów, czy i w jakim stopniu był członkiem AK, to musi on sam powiedzieć, bo ja nie wiem nic bliższego na ten temat. Fakt, iż nic nie wiedział wyklucza jedno małe słówko, że uniknął… Bo uniknąć można czegoś, o czym się wie…
- R. H.: Cytuję „Stacha”: (…) „albo sprawa zebrania 8 maja. Ten szczegół pamiętam. O zebraniu dowiedziałem już po fakcie i wtedy otrzymałem wojskowy rozkaz opuszczenia Krakowa”. (relacja marzec 1967 r. )
Mamy też relację z tego „opuszczania” Krakowa, bo zrobił to tak, że aż się go konduktor w tramwaju spytał: - „Co, wsypa?” Wpadł w okropną panikę, tak wyjeżdżał z Krakowa.
Z.Ś.: Drugie zagmatwanie to jest sprawa „Barda”. Otóż wszystkie publikacje, które dotąd się ukazały, w jakimś tam stopniu kierują podejrzenia przeciwko „Bardowi”, że on naprowadził Gestapo na ten lokal. Przy czym różnie się to komentuje, nie biorąc pod uwagę jednego momentu, mianowicie tego, że pokazywano go na Pomorskiej wielu inwigilatorom, co jak wiemy, do Potępy dotarło za pośrednictwem wtyczki. I tego się nie bierze pod uwagę. Natomiast podejrzewa się, że sypnął, że wiedział o tym spotkaniu, ono było chyba wcześniej wyznaczone w jakimś stopniu. Podejrzewa się, że miał przy sobie karteczkę z zanotowaniem tego – wykluczam taką możliwość – i że Gestapo dostało tę karteczkę do ręki i w związku z tym wiedziało o wszystkim. Ale okoliczności aresztowania świadczą o czym innym. Osobiście próbuję w swej relacji oddalić zarzut, że on zdradził, lub że miał kartkę przy sobie. Jeżeli by miał kartkę, to wcale by go nie trzeba było puszczać na ulicę. W przypadku zdrady też nie trzeba by go było puszczać…
- R. Heil: A tak – to my się przypatrzmy temu facetowi i chodźmy za nim…
- Z. Ś.: Tak i ktokolwiek go spotka, czy gdzie on wstąpi, to będzie ślad…
- J. Cz.: Tak, to jest w pewnym sensie okoliczność oczyszczająca Kolankę…
- Z. Ś.: Oczywiście nie oczyszcza to go z tego, iż powinien był podjąć środki na uniknięcie przeglądania go przez inwigilatorów, w tym momencie, kiedy tam szedł (zmylenie śladu, itp. – przyp. mój – J. Cz.), względnie też nie oczyszcza go z zarzutu – po coś Ty tam w ogóle szedł – no chłopie… Więc ja go nie próbuję oczyścić, ale nie mogę dopuścić do tego, że by pozwolić zrobić z niego zdrajcę.
- R. H.: I w tym kontekście tego tekstu, który ma Jarowiecki, gdzie Lucyna Legut, tej pani Pola – Chodakowej mówi, że Kolanko stał pod ścianą i płacząc powtarzał: „Co ja zrobiłem…” być może Kolanko, wtedy zdał sobie sprawę, że dopiero „po nim” do tego dotarli…
- Z. Ś.: Tak, że niepotrzebnie tam poszedł…
- J. Cz.: Czyli byłaby to lekkomyślność Kolanki…
- Z. Ś.: Nie wiemy co on robił przedtem… bo uniknięcie inwigilatora, polega na tym, że się zmienia tramwaje, przeskakuje, wchodzi do bram z innym wyjściem, itd. Ale nie wiadomo, czy inwigilator nie stoi akurat pod domem na Grzegórzeckiej, albo pod wiaduktem kolejowym na Grzegórzeckiej…
- R. H.: Z kolei rysuje się dość jasny obraz Kolanki, jako figury, z tych listów okupacyjnych. Młodego poety, krótkowidza, przestrzeganego przez swoich kolegów do zachowania pewnych ostrożności. Jest tam taki list „Linusa”, dotyczący chodzenia Kolanki po ulicy Smolki…
- Z. Ś.: No nie tylko po Smolki. Niech on siedzi w domu, radzili mu, niech się nie kręci po mieście, zwłaszcza po Smolki, tak pisze „Linus”. Więc nie można robić zdrajcy z człowieka, który być może przez lekkomyślność, albo może jemu się zdawało, że zrobił już wszystko, co z ostrożności można było zrobić, a jednak nie zabezpieczył się należycie, czy może przypadek…
I tu jest to moje działanie, które ja muszę przekazać w tej sprawie, z tego względu, że ja jestem właściwie jedynym , który może przekazać informacje od „wtyczki” AK – te, które dotarły do Potępy. Potępa nie żyje niestety, nie może o tym mówić. A ja tylko jeden o tym wiem. I dlatego jeszcze raz zarzucam, że nie można z „Barda” robić zdrajcy! W żadnym przypadku! Ani tę kartkę, że zdradził, ani to, że sam sypał! Tym bardziej, że nie był bity na Pomorskiej, nikt go tam nie katował, tylko przepuszczano przed nim inwigilatorów, zresztą celowo. Inwigilatorzy przyzwyczajeni do „wymacywania” twarzy na ulicach, mogli z powodzeniem go rozpoznać, byle gdzie. Albo pójść za nim, albo zauważyć go w ostatniej chwili, jak szedł pod wiaduktem.
- R. H.: Zwłaszcza, że Kolanko, jak wynika z relacji pani Legut, przyszedł pierwszy, zaraz po nim Gestapo i już czekali na ewentualnych gości…
- Z. Ś.: Ja powtarzam to wszystko w oparciu o informacje, które zostały zebrane przez tę grupę Szarych Szeregów, z którą ja się kontaktowałem. Do tej grupy należał Zbigniew Sanakiewicz, należał Zbigniew Potępa–„Mirski”, który był głównym posiadaczem informacji, zresztą bardzo różnych, to był ten jeden z tych sprytnych, obrotnych i miał bardzo dużo informacji…
Trochę jeszcze konfrontacji miałem z Poganem („Zbroja”) w tamtym czasie, ale to już były konfrontacje, na tle usiłowania aresztowania jego – osobiście.
- R. H.: A z jednym z Wilkoszów, z którym on pracował, z Przemkiem, nie miał Pan kontaktu?
- Z. Ś.: Nie, dopiero po wojnie się z nim zetknąłem, obiecywał mi, że do mnie przyjedzie, aby objaśnić sprawy wszystkie po kolei, itd., ale do tej pory do mnie nie dotarł. Ale ja nie chcę przekazywać powojennych informacji, bo jest w nich dużo pomyłek. Chcę mówić to co powtarzałem wielokrotnie po wojnie, ale które to informacje otrzymałem w czasie wojny, „z pierwszej ręki”…
Zebranie to rozpoczęło się bardzo wcześnie, bo gdzieś ok. godz. 9-tej rano, 8 maja 1944 r. Na zebranie przybyli: Szczerba Stanisław, ps. „Linus”, Adam Kania, ps. „Akant”, Jerzy Szewczyk, „Szarzyński”(„Szary”) i Jerzy Wirth ps. „Moxa”. Po ich zgromadzeniu się tam, przypuszczalnie musieli składać życzenia Staszkowi Szczerbie, bo jedna z pań właścicielek tego lokalu, niejaka panna Lucyna Legut (miała wtedy 18 lat – przyp. J. Cz.), zeszła na dół – jak się wtedy wyraziła – w celu kupienia kwiatów. Okoliczność ta, bezpośrednio po aresztowaniu, jeszcze tego samego dnia wytworzyła podejrzenie, skierowane przeciwko niej. Podejrzenie to było tym bardziej intensywne, że jej brat uchodził za człowieka niebezpiecznego, w gronie towarzyskim rodziny Szczerbów i Kani, dlatego, że miał jakieś kontakty z Niemcami, być może policją z niemiecką, trudno mi powiedzieć na jakim tle… Podejrzenia te były tak ostre, że według ówczesnej wersji, jeden z członków Kedywu, harcerz zwerbowany do Szarych Szeregów przez Leszka Guzego, mianowicie Mieczysław Pucek, w towarzyskim gronie, wyraził się, że on „pójdzie zaraz ją strzelać”. Czyli tak silne były sugestie. Nie można tego robić członkowi dywersji bez rozkazu prawda… Ale sugestie były bardzo silne w tym kierunku.
Po jej wyjściu pojawił się na tym zebraniu ”Bard” (ok. 9.30). Legutównej nie ma, poszła niby po te kwiatki. Sądząc po listach Szczerby, dzisiaj można przypuszczać, że on (Kolanko) miał ze strony tych kolegów zakaz opuszczania jakiegokolwiek lokalu, kręcenia się po mieście, itd. Bo takie listy są. Mimo to pojawił się, co chyba było zaskoczeniem dla tych wszystkich, którzy się tam zebrali. Niemniej jednak zebrania nie przerwano…
- J. Cz.: Przepraszam, czy to znaczy, że Kolanko nie miał się absolutnie pojawić na tym, zebraniu i nie był brany pod uwagę jako człowiek, który ma tam przybyć?!
- R. H. i Z. Ś. (chórem): Nie wiadomo, tego nie wiemy. Musiał wiedzieć o zebraniu i o lokalu przynajmniej, i o imieninach Szczerby, skoro przyszedł. Ale dlaczego przyszedł tak rano? Tu jest właśnie problem…?
W pół godziny po „Bardzie” (takie miałem informacje w czasie wojny) pojawiła się policja w tym lokalu.
Oczywiście wszystkich od razu rzucono na ziemię i przystąpiono do rewizji pokoju, w którym jeden z nich mieszkał, wynajmował ten pokój. Natomiast nie przeszukiwano pozostałych pomieszczeń w tym wynajętym pokoju mieszkał albo Szczerba, albo Kania, są dwie wersje, trudno mi dzisiaj powiedzieć.
W jakiś czas potem, około pół godziny po przybyciu Gestapo, słychać dzwonek. Do drzwi podchodzi gestapowiec i otwiera je. Za progiem stoi „Jerzy”… „Jerzy” zobaczył człowieka, którego nie znał i zorientował się, że coś nie tak i zaczął pytać, czy tutaj może kupić słoninę, że tu został skierowany przez sąsiadkę, itd. To nie wystarczyło, został wciągnięty do mieszkania, do tego pokoju i też od razu położony na podłogę. Około pół godziny później wyprowadzono wszystkich do samochodów i tu powstaje pytanie, dlatego, ze gestapowców przyszło tam trzech, do środka i nie wyjaśniono sytuacji – jakim samochodem podjechali oni pod ten dom, ani nie było też wyjaśnione, ile miejsc ten samochód w ogóle miał.
Trzeba bowiem pamiętać, że pięciu było tych konspiratorów, szósty „Jerzy”, trzech gestapowców, łącznie 9 osób. Przewieźć to samochodem osobowym byłoby raczej trudno. Czy były dwa samochody, czy był jeden samochód? To są pytania, na które nie mamy do dziś odpowiedzi. Wyprowadzani na dół spotkali się z idącą pod górę Lucynę, niosącą kwiatki. Przeszli obok siebie zupełnie nie reagując…
- R. H.: Co przeczy jej powojennej relacji, że była w środku i Kolanko te słowa wypowiadał oparty ścianę…
- Z. Ś.: No, mogła to mówić jej matka, a ona tylko powtarzała. Lucyna Legut może dzisiaj „wykręcać” różne rzeczy! Ja powtarzam tę wersję, którą usłyszałem w czasie okupacji. To było dosłownie na drugi dzień po aresztowaniu…
- J.Cz.: I to jest najbardziej wiarygodne…
- Z. Ś.: Tak.
- R. H.: Ale był ktoś, kto się na to spotkanie spóźnił i przeżył, i twierdził, że był świadkiem wyprowadzenia swoich kolegów i on wtedy nie zapamiętał, do jakiego samochodu ich wpychano?
- Z. Ś.: Nie mam z nim kontaktu do dziś dnia.
- J. Cz.: Kto to był?
- Z. Ś.: To jest Janusz Jasieński, który utrzymywał, że miał również być na tym zebraniu. Janusz Jasieński nie odgrywał większej roli w systemie redagowania „Warty”, czy „Na Ucho”. Był po prostu człowiekiem, w którego mieszkaniu – ze względu na to, że miał bardzo przystojną siostrę, czy może dwie siostry, już nie pamiętam – odbywały się różne zebrania towarzyskie, na których m.in. „Akant” czytał swoje wiersze, ku podziwowi ogólnemu, itd. Dla przykładu to mówię, jest to informacja w oparciu o relację Stanisława Gonkiewicza, ps. „Kos”, który w tych zebraniach brał udział.
- R. H.: Ja się kontaktowałem z p. Jasieńskim, na ten temat nie miał nic do powiedzenia.
- Z. Ś.: Czy wobec tego mógł on być zaproszony na zebranie konspiracyjne redaktorów i to na spotkanie z szefem BiP-u – ja śmiem twierdzić, że wątpię w to mocno. Z tym, że mógł tam iść w celach towarzyskich. Tylko mam pytanie, dlaczego tak rano? Jeżeli byłby to lokal Szczerby, to jeszcze bym to zrozumiał, ale jeśli to lokal Kani? To musiałby wiedzieć, że Staszek Szczerba tam będzie. I dlatego wątpię w to co mówi Jasieński. Natomiast inny człowiek, co do którego wszelkie okoliczności wskazują, że tam powinien był być, doszedł na wysokość kamienicy i został ostrzeżony przypuszczalnie przez dozorcę tej kamienicy i wycofał się… Był to Wincenty Mucha, ps. „Komar”, harcmistrz, który był desygnowany na Komendanta Chorągwi po ”Jerzym”, w przypadku gdyby „Jerzy” miał opuścić Kraków.
- R. H.: A wiemy, że miał opuścić w tym samym dniu, bo z pinklami czekała na niego Kurowska…
- Z. Ś.: Tak. I ten człowiek, jako przyszły Komendant Chorągwi, musiał być zapoznany z ludźmi o tak szerokim rozmachu działania.
- J. Cz.: Po prostu „Jerzy” mógł mu przekazywać tę sprawę odchodząc do lasu…
- Z. Ś.: Tak, a przy okazji zapoznać go z ludźmi. I tutaj mam poważne przypuszczenie, że tak rzeczywiście było…
J. Cz.: Tak, bo Mucha szedł, ale nie doszedł, bo został ostrzeżony przez dozorcę, czy też innego mężczyznę, tuż przed samą kamienicą…
- R. H.: Nie był to dozorca, pan Bojko, bo wtedy był w pracy, była tylko jego żona. Natomiast twierdziła jego żona, i sąsiadka, że do tego pokoju wprowadzano i kładziono na ziemi także wszystkich lokatorów mieszkających wyżej, każdego, który wchodził na korytarz…
- Z. Ś.: Tak, czyli ktoś z nich, z niższych pięter, czy z parteru mógł zauważyć co się dzieje i widząc obcego, który się kieruje do tej kamienicy mógł go ostrzec…
- R. H.: Tak, przy czym była taka fama w kamienicy, zaraz po tym, że była to sprawa, jak powiedział p. Bojko „nadana od środka”. Tak się wyraził.
- Z. Ś.: Jeżeli jeszcze przyjąć za pewne, że Jasieński miał być na tym zebraniu, względnie towarzysko akurat tam się wybrał, a nie wie jakie samochody stały pod bramą, to oznaczałoby to, że samochody mogły stać nie pod bramą, a troszkę dalej, co uzasadniało, że mógł ktoś ostrzec Muchę. Bo przy samochodach zostali gestapowcy – kierowcy, którzy zwykle wtedy wysiadali z wozów i czekali. Więc Mucha zauważyłby samochody, ale nigdy tego nie podawał. Tylko, że został ostrzeżony, ale jednocześnie brak samochodów tuż pod bramą mógł dopuścić do tego, że jakiś lokator mógł wyjść, czy stojąc w bramie ostrzec go.
- R. H.: Natomiast tezę, że to było takie przypadkowe chodzenie za Kolanką, uzasadniałaby ilość gestapowców, bo to się zgadza – było ich tylko trzech. A ludzi w środku było sześciu.
- Z. Ś.: Tak więc wyglądało samo aresztowanie. Potem, poprzez wtyczkę AK, otrzymaliśmy informacje, że ludzie ci nie byli katowani na Pomorskiej, po prostu okazano im komplet „Na Ucho”.

***

4.3.4. Roman Heil w: J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014

Natomiast okres przebywania na ul. Pomorskiej zależny był od rangi sprawy. Dłużej lub krócej. I wiemy już, że grupa, z którą ojciec został aresztowany, a więc grupa redaktorów „Watry” i „Na Ucho”, była na ul. Pomorskiej zaledwie parę godzin. Przedstawiono im komplet tego, czym się zajmowali, a więc tych wydawnictw i odwieziono na Montelupich. Stąd wnoszę, że ani funkcja ojca w Szarych Szeregach, ani funkcja ojca w BIP-ie, była nierozpoznana. Ponieważ ojciec utrzymywał z wieloma osobami kontakty, znał szereg rzeczy dotyczących konspiracji, więc gdyby był rozpoznany, jego pobyt na Pomorskiej byłby o wiele, wiele dłuższy. A tak, był rozpoznany jako Edward Heil, zamieszczono przy jego nazwisku funkcję ogrodnika i zarzut był taki, że pisywał stale do pisma podburzającego. Niemcy byli przekonani, że schwytali tę grupę redaktorów tych pism.
Drugim takim sygnałem jest to, że siedzieli na Montelupich w jednej celi. A więc wszyscy – ci złapani tam na Grzegórzeckiej.
- J. Cz.: Skąd Niemcy mogli wiedzieć, że to są właśnie redaktorzy?
- R. H.: No skądś wiedzieli, skoro im przedstawili komplet prasy konspiracyjnej – bo taka wiadomość ze śledztwa dotarła, że Niemcy przedstawili im komplet gazet – no i chyba dalej było na tej zasadzie – nie ma co prowadzić śledztwa, bo tym właśnie się ci tutaj zajmowali”. A ponieważ był to lokal redakcyjny, sądzę, że i w samym lokalu znaleziono szereg rzeczy.



4.4. Bibliografia

- Czarniecki J., Piętka M., Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014
- Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5
- Leonhard Bolesław, Kalendarium z dziejów harcerstwa krakowskiego 1910-1950, Kraków 2001
- Miłobędzki Paweł, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005
- Porębski Stanisław, Krakowskie Szare Szeregi w: Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, Warszawa 1988
- Rozynek Jerzy, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968
- Sobolewski Kazimierz, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2000

Bibliografia [wg Sowiniec]
- Czapczyńska, Inwentaryzacja, t. III
- Encyklopedia Krakowa
- Gąsiorowski, Kuler, s. 37
- Pomnik Czynu Zbrojnego, s. 14
- „Dziennik Polski” z 9 V 1983
- „Echo Krakowa” z 9 V 1983
- „Gazeta Krakowska”, 9 V 1983
- Przewodnik, s. 357
 DO GÓRY   ID: 52120   A: dw         

27.
Grzegórzecka 69 (71) - fabryka Zieleniewskiego, miejsce działania jednej z najlepiej zorganizowanych siatek sabotażowych w przemyśle, zorganizowanej przez Albina Hausnera ps. Dornbach; tablica upamiętniająca grupę „Elzet” ZWZ-AK działającą w fabryce Zieleniewskiego



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca grupę „ELZET” AK działającą w fabryce Zieleniewskiego
ul. Grzegórzecka 69, front Zakładów Zieleniewskiego
Autor tekstu i układ:
Inicjator: żołnierz krakowskiego Kedywu Janusz Kostecki „Żywioł”
Fundator: pracownicy Zakładów im. Ludwika Zieleniewskiego
Wymiary:
Materiał: czarny granit
Data odsłonięcia: 26 czerwca 1991

Inskrypcja:
W HOŁDZIE POLEGŁYM ZA OJCZYZNĘ / W LATACH 1939-1945 / PRACOWNIKOM FABRYKI L. ZIELENIEWSKI / I FITZNER-GAMPER / S.A. W KRAKOWIE. BOHATERSKIM ŻOŁNIERZOM GRUPY / SABOTAŻOWO-DYWERSYJNEJ „ELZET” KOLEJNYCH UGRUPOWAŃ / OOB-ZWZ-ZO AK Z TERENU FABRYKI I PIERWSZEMU DOWÓDCY / POR. INŻ. ALBINOWI HAUSNEROWI PS. DORNBACH / ZAMORDOWANEMU W OŚWIĘCIMIU W 1943 R. / WSPÓLNIE WALCZĄCYM ŻOŁNIERZOM III ODCINKA / ZWIĄZKU ODWETU PODOKRĘGU KRAKÓW ORAZ OFIAROM / MORDU, WIĘZIEŃ / I OBOZÓW HITLEROWSKICH. // TABLICĘ TĘ POŚWIĘCAJĄ ŻYJĄCY / UCZESTNICY WSPÓLNEJ WALKI. / ZAŁOGA ZMBiA IMIENIA LUDWIKA ZIELENIEWSKIEGO W KRAKOWIE. / KRAKOWSKIE ŚRODOWISKO „SYNÓW PUŁKU”. // CZEŚĆ ICH ŻOŁNIERSKIEJ PAMIĘCI. ROK 1991



4.1. Opracowania i relacje

Działalność konspiracyjna załogi b. Fabryki L. Zieleniewski SA w Krakowie (obecnie ZBM I AP im. St. Szadkowskiego) w okresie hitlerowskiej okupacji 1939 - 1945 r. opracowana na podstawie materiałów ustnych i pisemnych b. pracowników uczestników walki sabotażowo-dywersyjnej przez:
Józefa Barana ps. „Soła”, Anielę Dubrawską ps. „Żmija”, Janusza Kosteckiego ps. „Żywioł”, Edwarda Grodeckiego ps. „Mocny”, Władysława Patera ps. „Ziomek”, Zbigniewa Rusinka ps. „Zbyszko”, Jana Sobieckiego ps. „Biały”, Stanisława Juszczyka ps. „Bartek”, Tadeusza Parpana ps. „Moreło”
Opracowano w latach 1980 - 1985. Maszynopis


Od autorów:
Materiał zebrany w całość jest poświę¬cony tym wszystkim uczestnikom walki, którzy w niej oddali Ojczyźnie wszystko to co najważniejsze łącznie z życiem.
Relacja nie dotyczy walki okupacyjnej III odcinka Związku Odwetu Podokręgu Kraków, który mimo powiązań z grupą „Zieleniewski” prowadził osobną działalność konspiracyjną.


W drugiej połowie października 1939 r. pracownik naszej fabryki porucznik saperów inż. Albin Hausner został wezwany do Kielc na spotkanie z majorem Stefanem Rychterem ps.”Brożyna”. Celem spotkania było założenie konspiracyjnej organizacji wojskowej na terenie fabryki L. Zieleniewski w Krakowie. W pierwszym wyjeździe brał udział Jan Sobiecki, Karol Kural a w drugim Ryszard Chudoba i Wiktor Tatuliński.
Na terenie Fabryki Zieleniewskiego powstała z końcem 1939 r. Organizacja Orła Białego i dowódcą został Albin Hausner ps. „Dornbach”.
Zorganizował system początkowo „trójkowy” , który z czasem zmieniono na „piątkowy” (dowódca piątki + 4 żołnierzy). Pierwszymi uczestnikami konspiracji byli oprócz w/w osób: Kotlarski Tadeusz „Tytus”, Prochownik Franciszek „Globus”, Trojan Jerzy „Mulat”, Sowa Walenty „Krokus”, Dubrawska Aniela „Żmija” Rosiekowa Michalina „Weneda”, Mitusińska Janina „Ana”, Korpak Włodzimierz „Wołodia”, Kuźnik Stanisław „Stach”, Nowak Józef „Wulkan”, Ryszanek Tadeusz „Furman”, Polewka Władysław „Skrzypek”, Koprowski Edward „Rewera”, Chudoba Adam „Mojżesz” , Czak Władysław „Balwierz”, Kozłowski Antoni „Kruk”, Kurdziel Stanisław „Dębek”, Borsuk Kazimierz „Nurek”, Szewczyk Władysław „Newada”, Kumela Kazimierz „Żak”, Chambre Roman „Francuz”, Kondracki Jan „Miglanc” (specjalnie potrzebny na centrali telefonicznej), Baran Józef „Soła”, Chromy Jan „Delfin”, Skorupka Józef „Hufnal”, Marzec Henryk „Limba”, Krupa Władysław „Center”, Gołąb Kazimierz „Lis”.
Siatkę wywiadu i kontrwywiadu zorganizowali Chudoba Ryszard „Lord”, który został szefem i Kural Karol „Pława” oraz Jan Sobiecki „Biały”. Mieli upoważnienie Hausnera doboru ludzi odpowiednich do tego bardzo poważnego zagadnienia, bez obowiązku podawania ich nazwisk dowódcy Hausnerowi. W ten sposób nie podobne jest odtworzyć choćby w przybliżeniu nazwiska ludzi z wywiadu, którzy tak wiele przysłużyli się w wydarciu tajemnic wojskowych z terenu fabryki Zieleniewskiego i innych obiektów niemieckiego uzbrojenia w Krakowie i w terenie. W wywiadzie pracowało wielu ludzi z poza terenu Fabryki.
Śmierć Chudoby w roku 1961 uniemożliwiła odtworzenie tych nazwisk a co najgorsze zaginęło całe archiwum organizacji fabrycznej z okresu okupacji, które Ryszard Chudoba zakopał na terenie b. boiska KS „ZFG” wiosnę 1945 r. Były tam zdjęcia, zapisy, rozkazy, wykaz akcji sabotażu i dywersji, wykaz agentów gestapo lub prostych „kapusiów” i wykaz uczestników walki z terenu Fabryki. Do wyzwolenia Krakowa przechowywał to wszystko w specjalnych tubach ocynkowanych w suterynach budynku administracyjnego, ukryte między stelażami w archiwum, którego był kierownikiem. W latach pięćdziesiątych Chudoba nękany chorobą nerwową zniszczył wszystkie dokumenty aby nie wpadły w ręce UB.
Organizacja Orła Białego założona przez Hausnera miała nazwę: Grupa Sabotażowo-Dywersyjna „Elzet”. Kryptonim „Elzet” powstał ze skrótu 2 początkowych liter założyciela fabryki Ludwika Zieleniewskiego (L.Z.). Z końcem grudnia 1939 r. Grupa „Zieleniewski” została wchłonięta przez organizację Związek Walki Zbrojnej a Hausner zaprzysiężony przez ówczesnego Komendanta ZWZ Kraków płk „Prawdzica” został dalej dowódcą.
W styczniu 1940 r. zastępcą Hausnera „Dornbacha” został Janusz Kostecki „Żywioł”, który ranny w kampanii wrześniowej 1939 r. dostał się do niewoli niemieckiej i uciekł w połowie listopada z transportu jeńców wojennych. Do połowy grudnia 1939 r. leczył rany w Rząsce i na Woli Justowskiej. Wrócił do fabryki i wspólnie z Hausnerem i Chudobą rozpoczęli nasilać walkę z okupantem. Doszli nowi ludzie jak: Cieplak Jerzy „Halinka”, Grodecki Edward „Ryś-Mocny”, Karzyński Leon „Lof”, Szalacha Władysław „Mały”, Zięba Mieczysław „Rymsza”, Figiel Kazimierz „Klinga”, Urbanik Filip „Remiza”, Kołodziejczyk Alfons „Owal”, Jastrzębski Tadeusz „Puszczyk”, Parpan Tadeusz „Horeło”, Cymer Wiktor „Rumba”, Wójcicki Marian „Rymwid”, Szindler Karol „Spaw”, Holicki Władysław „Taran”, Dziura Władysław „Kosiarz”, Wójcik Stanisław „Sędzia”, Majka Jan „Pilnik”, Kołek Stanisław (brak pseuda), Szedenik Zbigniew „Brzoza”, Wyroba Franciszek (brak pseuda), Szurman Stanisław „Janik”, Kmieć Władysław „Władysław”, Galos Jacek „Ostroga”, Kalata Czesław „Roman”, Kwaśniewski Julian „Herman” oraz wielu innych, których nazwiska trudno dziś ustalić.
Grupa Sabotażowo-Dywersyjna „Elzet” poprzez Organizację Orła Białego, ZWZ, Związek Odwetu aż po AK liczyła około 140 uczestników walki z hitlerowskim okupantem, działając tak na terenie fabryki jak i w mieście oraz w powiecie. Do tej ilości nie są wliczeni ludzie z wywiadu Chudoby.
Na wiosnę 1940r. por. Hausner „Dornbach” zainicjował spotkanie z lewicowymi działaczami pracownikami Fabryki: Marchewczykiem Janem, Gwiżdżem Władysławem, Jaworskim Tadeuszem, Górnisiewiczem Antonim a później Radłowskim Kornelem, Rusinkiem Zbigniewem, Boniakowskim Edwardem, Fabrą Józefem oraz innymi, których dziś nie można ustalić. Tematem spotkania była współpraca z Grupą „Elzet” w dalszej walce z okupantem. Ani jeden z tych Towarzyszy nie odmówił współpracy i do czasu utworzenia swoich organizacji jak GL PPS i PPR ofiarnie kontynuowali działania konspiracyjne ramię w ramię z uczestnikami walki Grupy „Elzet”. Podobne współpracę zadeklarowali: Juszczyk Stanisław „Bartek”, Dülz Eugeniusz i Soldan z TOW.
Nie wszyscy z wyżej wymienionych nazwisk Grupy „Elzet” i wspomagających ich kolegów z urupowań lewicowych dożyli do końca okupacji. Około 20 % zginęło z rąk gestapo lub w obozach koncentracyjnych na przełomie lat 1941, 1942 do 1945 i takie postacie jak Albin Hausner i Jan Marchewczyk nie powinny nigdy zniknąć z historii b. Fabryki Zieleniewskiego.
Od wiosny 1940 r. akcja sabotażu pracy warsztatowej o kryptonimie „Żółw” kierowali: Jan Marchewczyk „Robot” (do czasu aresztowania VI. l942 r.), Józef Nowak „Wulkan”, Gwiżdż Władysław „Aleks” i Franciszek Prochownik „Globus”.
Od listopada 1939 r. wykonawstwem potrzebnych przedmiotów do dywersji zewnętrznej jak kolce do rozrywania opon niemieckich pojazdów drogowych, narzędzia do niszczenia torów kolejowych, części do zniszczonego uzbrojenia konspiracyjnego, obudowy granatów konspiracyjnych oraz dywersja gospodarcza w okresie późniejszym w postaci wykonanych młynów do przemiału zboża dla wsi podkrakowskich (po niemieckim zarządzeniu w 1941 r. zamknięcia młynów i odebraniu żarn) kierowali: Kural Karol „Pława”, Sowa Walenty „Korkus” (do czasu aresztowania), Korpak Włodzimierz „Wołodia”, Kuźnik Stanisław „Stach”, Jaworski Tadeusz „Orta”, Polewka Władysław „Skrzypek” i Juszczyk Stanisław „Bartek”. W wykonaniu tych prac brało udział ponad 50 pracowników warsztatowych, z których zapamiętano nazwiska Ryszanek Tadeusz „Furman”, Marzec Henryk „Limba”, Majka Jan „Pilnik”, Szindler Karol „Spaw”, Parpan Tadeusz „Moreło”, Wójcicki Marian (brak pseuda), Górnisiewicz Antoni (brak pseuda), Rusinek Zbigniew „Zbyszko”, Kurdziel Stanisław „Dębek”, Słupczyński Jan „Wiktor”, Włodarczyk (brak imienia i pseuda), Krupa Władysław „Center” , Kumała Kazimierz „Żak”, Molicki Władysław „Taran”, Karzyński Leon „Lot”, Wyroba Franciszek (brak pseuda), Wróblewski Jan „Mołojec”, Małek Feliks „Wolny”, Dmytrow (brak imienia i pseuda), Domin Ludwik „Tryb” Pacułł Stanisław „Chłodny”, Skorupa Zygmunt „Zyga”.
Poza tym była grupa ludzi z terenu fabrycznego nie zaprzysiężonych do konspiracji a jednak współpracująca z Grupą „Elzet” i posiadająca zaufanie dowództwa. Byli to bracia Józef i Kazimierz Bednarek, Stanisław Domagała, Ryniewicz Józef, Grochal Zygmunt, Mirosława Weber, Józef Chlebowski, Żabiński Adam, Nehajewicz Władysław, Czekaj (brak imienia), Rogowski Edward i inni, którzy swoje ofiarne patriotyczne i obywatelską podstawę wnieśli duży wkład w walce z hitlerowskim okupantem na terenie fabryki Zieleniewskiego.
Trzecia faza walki to duży sabotaż w stosunku do produkcji zbrojeniowej wroga. Skorupy do pocisków artyleryjskich, obudowa min morskich, lawety oraz osłaniacze okrętów przed minami morskimi w całości robione u nas. Było to urządzenie składające się z potężnych rur o przekroju 350 - 400 mm złożone teleskopowo i umieszczone w kształcie litery „V” na przedzie okrętu. Wysuwane daleko poza przód statku posiadały na końcach specjalne urządzenia opuszczane na wodę, które przedwcześnie niszczyły miny przed okrętem. Urządzenie to nazywało się „Bugschutz”. Tą akcją zagrażającą życiu dużej ilości pracowników Zieleniewskiego kierował Hausner do końca 1941 r. tzn. do momentu gdy jego osobą zaczęło się interesować Gestapo i musiał, przerwać kontakty z organizacją. Dalszą pracą kierowali: Karol Kural, Kostecki Janusz, Baran Józef, Juszczyk Stanisław i Czesław Kalata, którzy od początku współpracowali z Hausnerem. Do pomocy mieli nieliczną grupę zaufanych pracowników warsztatowych z różnych działów, których nazwisk nikt do dzisiaj nie rozszyfrował.
Nad całością akcji i bezpieczeństwem wszystkich zaangażowanych a tą sprawę konspiratorów czuwał szef siatki wywiadu Ryszard Chudoba i on jeden znał wszystkie nazwiska. Z luźnych rozmów powojennych Kurala i Kalaty wynikało że do odlewów skorup pocisków wkładano jakieś druciki ze specjalnego stopu, które powodowały rozerwanie pocisku po wylocie z lufy. Podobne sprawy były przy odlewach części do min morskich a przy „bugschutzach” uszkadzano nie zauważalnie wewnętrzne mechanizmy zębatkowe oraz osłabiano rury. Reszta tajemnic wielkiego sabotażu jest nie do wyjaśnienia, ze względu na fakt, że nikt z tych ludzi nie żyje a zainteresowania tą historyczną sprawą nie przejawiały ówczesne władze kierownicze b. Fabryki Zieleniewskiego tuż po wyzwoleniu i w latach następnych.
Żmudne i wielokrotne śledztwo w tej sprawie prowadzone przez niemieckie komisje wojskowe, wywiad Abwehry i gestapo nie znalazły potwierdzenia w domysłach wroga i dlatego na szczęście nikt w związku z tym zagadnieniem nie był aresztowany ani też nie było zbiorowych represji.
Czwarta faza walki to wykradanie tajemnic niemieckiej produkcji zbrojeniowej w postaci odbicia czy też sfotografowania wszelkich rysunków i harmonogramów, zrobienia opisowego raportu produkcji oraz dokonania w naszym laboratorium dokładnej analizy chemicznej surowców używanych do produkcji. W tej fazie walki brali udział tylko pracownicy techniczni. Przy kopiach rysunkowych pracowali Chromy Jan, Polewka Władysław, Baran Józef, Chlebowski Józef, Kostecki Janusz (do jesieni 1941 r.), Korpak Włodzimierz, Kozłowski Antoni (do końca 1941 r.) i Bednarski Kazimierz. Zdjęcia fotograficzne robił doskonały amator-fotograf Trojan Jerzy a analizy chemiczne opracował inż. Kalata Czesław z córką dyrektora Jerzego Webera mgr Mirosławą Weberówną.
Wynoszeniem materiałów z terenu fabryki zajmowali się tylko Chromy Jan, Trojan Jerzy, Korpak Włodzimierz i Kozłowski Antoni, którzy wszystko dostarczali do mieszkania Jana Sobieckiego ul. Ariańska 4 i stąd Chudoba lub Stanisław Wójcik przekazywali całość do rąk mjr Kuczalskiego Andrzeja ps. „Rabatin” szefa wywiadu i kontrwywiadu ZWZ później AK Kraków. Od maja 1941 r. do marca 1942 r. całość materiałów otrzymywał mjr Stefan Rychter „Brożyna” ówczesny Szef Związku Odwetu Okręgu Kraków a później znów mjr. „Rabatin”.
Od początku 194o r. Hausner „Dornbach” utworzył Komórkę Legalizacyjną dla terenu fabryki Zieleniewskiego mającą na celu zaopatrzenie we wszelkiego rodzaju fałszywe dokumenty, tych wszystkich konspiratorów, którym ze względów zagrożenia ze strony władz niemieckich do gestapo włącznie groziło niebezpieczeństwo aresztowania. Komórka była jednoosobowa i prowadzona była do końca okupacji przez Anielę Dubrawską „Żmija”. Komórka ta oddała nieocenione usługi dużej ilości uczestnikom walki nie tylko z terenu Fabryki. Zagrożeni dostali wprawdzie fałszywe ale bardzo „mocne” dokumenty i byli kierowani da punktów kontaktowych i zależnie od wagi zagrożenia wysyłani poza Kraków.
Wraz z uruchomieniem Komórki Legalizacyjnej Hausner i Kostecki zorganizowali całą sieć punktów kontaktowych, punktów drukarskich, punktów sanitarnych oraz magazynów broni i materiałów dywersyjnych na terenie Krakowa i powiatu krakowskiego.
Z najważniejszych można wymienić: Mleczarnia Krakowska ul. Rynek Kleparski 4 (Dom Feniks), mieszkanie Józefa i Tadeusza Gaworków ul. Kremerowska, kancelaria adwokacka wraz z mieszkaniem Dr Kołodziejczyka przy ul. Długiej 27, jedno z mieszkań Janusza Kosteckiego przy ul. Rynek Kleparski 5, mieszkanie Jana Sobieckiego przy ul. Ariańskiej 4, mieszkanie Stanisława Kurdziela przy ul. Jaworskiego 5, mieszkanie Kozłowskiego ul. Słoneczna, domek rodziny Babiarzów, domek rodziny Jeżewskich, mieszkanie Jerzego Cieplaka, domek Ludmiły Korbutowej i olbrzymie ogrodnictwo rodziny Madejów na Woli Justowskiej, dom Jana Czepca, Józefa Janika i Edwarda Gródeckiego Rząsce, mieszkanie rodziny Rajców oraz dom rodziny Jurgów w Zabierzowie, dom i sklep rodziny Cholewów w Krzeszowicach i wiele innych.
Wymienione punkty służyły różnym celom. Były przechowalnią „spalonych” konspiratorów, miejscem szkolenia wojskowo-dywersyjnego, punktami nasłuchu radiowego, magazynami broni i warsztatami rusznikarskimi, miejscem udzielania pomocy lekarskiej rannym, kontuzjowanym i chorym konspiratorom fabryki Zieleniewskiego i innym oraz punktami drukującymi lub powielającymi prasę podziemną.
Sieć kolportażu prasy podziemnej utworzyli Hausner i Chudoba na terenie Fabryki już z końcem października 1939 r. Prasę dostarczali Antoni Kozłowski, Jan Sobiecki, Jan Kondracki i Skorupka Józef. Kolportażem na terenie fabryki trudnili się: Ryszanek Tadeusz, Prochownik Franciszek, Nowak Józef, Kuźnik Stanisław, Kołek Stanisław, Koprowski Edward, Parpan Tadeusz, Szalacha Władysław i Rosiekowa Michalina. Od początku 1940 r. Jan Marchewczyk i Tadeusz Jaworski dostarczali prasę lewicową, której kolportażem trudzili się Antoni Górnisiewicz, Feliks Kałek, Zbigniew Rusinek a później Radłowski Kornel i Boniakowski Edward. Każda prasa była przez wszystkich konspiratorów i innych, pracowników Fabryki z poza konspiracji znanych ze swoich poglądów patriotycznych czytana z wielkim zainteresowaniem i entuzjazmem. Nigdy przez całą okupację nie było zgrzytów między pracownikami o różnych zapatrywaniach politycznych. Na tym polegała siła i zwartość większej części załogi Zieleniewskiego i ta solidarność doprowadziła do zwycięskiego końca.
Cofając się do opisanych różnych form sabotażu nadmienić należy, że akcja „Żółw” miała za zadanie opóźnianie niemieckiej produkcji zbrojeniowej i ta część „małego sabotażu” została przez okres całej okupacji właściwie kontynuowana przez prawie całą załogę dzięki umiejętnej i patriotycznej postawie wszystkich liczących się osób z dowództwa poszczególnych ugrupowań. Dużą zasługę położyli przede wszystkim działacze lewicowi, którzy mieli łatwiejszy dostęp do środowiska robotniczego. Wściekłość niemieckiego kierownictwa Fabryki była bezsilna, gdyż nic nie mogli udowodnić robotnikom a więc też nie mogli zastosować żadnych zbiorowych sankcji. Nazwisk kierujących akcją nigdy nie zdobyli a poszczególne wpadki konspiratorów nie były z tym związane.
Wykonawstwo materiałów dywersyjnych i części uzbrojenia to dalszy ciąg walki, w okresie od XI.1939 do X.1944 wykonano ponad 400.000 kolców t.zw. „rozrywaczy opon” do walki z drogowym transportem wroga, na co zużyto około 30 ton blachy niemieckiej. Rozrzucaniem kolców na podkrakowskich szosach trudziły się patrole rowerowe wszystkich ugrupowań, jak ZWZ-AK, GL PPS i GL PPR, dla których to grup były te kolce produkowane i przewożone na poszczególne magazyny. Większe ilości kolców wywoził z terenu fabryki Józef Skorupka „Hufnal” swoimi konnymi platonami pod złomem lub węglem. Dla Grupy Dywersyjnej „Elzet” małą część zostawiał w zakonspirowanym magazynie w swoim domu przy ul. Grzegórzeckiej a większe partie zawoził do ogrodnika Józefa Madeja ps.”Socha” na Wolę Justowską. Dla GL PPS zawoził wspólnie z Edwardem Grodeckim do domu tow. Władysława Cielucna ps.”Załoga” przy ul. Kościuszkowców 3 i prywatnego domku Jana Kałuży ps. „Staw” w Borku Fałęckim, komendanta tamtejszego obwodu. Mniejsze ilości kolców wynosili osobiście poszczególni konspiratorzy różnych ugrupowań sobie tylko znanymi sposobami. Jednym z większych wyczynów było legalne wywiezienie 26.000 kolców opakowanych w 13-drewnianych skrzyniach po 2.000 szt. w okresie stycznia i lutego 1942 r. w dwóch partiach (8 i 5 skrzyń) z terenu fabrycznej bocznicy kolejowej, jako przesyłka niemiecka do Warszawy. Do całej wysyłki 40.000 szt. nie doszło. Akcji tej dokonali konspiracyjni kolejarze węzła krakowskiego i warszawskiego przy pomocy naszych konspiratorów z fabrycznej straży pożarnej, grupy pracowników placowych oraz wtajemniczonych pracowników Ekspedycji z kierownikiem Czekajem włącznie. Bez ich pomocy oraz kolejarzy taka akcja nigdy nie miałaby szans powodzenia. Wymienione kolce były przeznaczone do akcji dywersyjnej „Wachlarz” na Białorusi a wykonane na rozkaz majora Stefana Rychtera „Brożyny” Szefa Związku Odwetu Okręgu Kraków, któremu Grupa Dywersyjna „Elzet” podlegała od V. 1941 do III. 1942 r. Wysyłka kolców do Warszawy odbyła się :
a) pierwsza partia 8 skrzyń drewnianych każda po 2.000 szt. o wadze około 150 kg załadowana na „lewo” niby do niemieckiej Fabryki Sprawdzianów w Warszawie, ostemplowana i oblepiona nadawca-odbiorca wraz z lewymi dokumentami dla konspiracyjnych kolejarzy została wysłana w połowie stycznia 1942 r. z bocznicy kolejowej Zieleniewski przez Józefa Skorupkę oraz pięciu ludzi z placu węglowego (Miłobędzki, Galos, Dziura, Wróblewski i Kmieć) do krytego wagonu kolejowego. W Warszawie skrzynie te wyładowali kolejarze warszawscy i odebrali dokumenty od konwojującego kolejarza z dworca towarowego Kraków. Dostarczyli to na magazyn Dowództwa Związku Odwetu Warszawa.
b) druga partia w ilości 5 skrzyń została wysłana w ten sam sposób w pierwszych dniach lutego 1942 r. (dokładnie w 3 tygodnie później tak jak był harmonogram kolejarski). Razem było kolców 16.000 + 10.000 = 26.000 szt.
c) trzecia ostatnia partia skrzyń już nie wyszła bo kierownik Ekspedycji Czekaj dostał jakiejś nerwowej obsesji, że kierownik placu Posłuszny zaczął coś węszyć. 7 skrzyń zostało rozładowanych i rozprowadzone przez Skorupkę na magazyny krakowskie.

Skorupy do konspiracyjnych granatów ręcznych przygotował Edward Grodecki ze swoją grupą z grubościennych rur pozostałych po produkcji przedwojennych polskich granatników. Pocięte na 20-25 centymetrowe odcinki, nacinali ukośnie w 2-kierunkach pracujący na pile Górnisiewicz i Nehajewicz. Te kawałki rur wywoził Józef Skorupka na ul. Zaleskiego do prywatnego domku inż. Edwarda Mnicha ps.”Okruch”, chemika z fabryki „Kabel”, który był konstruktorem ręcznych granatów. Przez tą produkcję nastąpiła wpadka inż. Mnicha w 1943 r. w wyniku której po pracownika fabrycznej stolarni Stanisława Kurdziela ps.”Babek” przyjechało gestapo w czerwcu 1943. Kurdziel zdążył ukryć się a następnie w nocy uciekł z Fabryki ale jego żona i córka zostały aresztowane i po przesłuchaniach na Montelupich wywiezione do obozów koncentracyjnych a inż. Mnich, rozstrzelany z końcem 1943 r. (był na afiszach śmierci). W okresie tym około 2 miesiące na terenie fabryki zastosowano w konspiracji „ostre pogotowie”.
Przy dorabianiu drobniejszych części do wydobywanego z ziemi i częściowo zniszczonego uzbrojenia z okresu kampanii wrześniowej 1939 r. wielce zasłużyli się nasi narzędziowi ślusarze oraz tokarze precyzyjni, którzy z narażeniem życia pomimo kontroli rodzinnych Niemców, „werkschutzów” i różnych konfidentów, potrafili przez cały okres okupacji prowadzić tą niebezpieczną pracę. W tej dziedzinie duże zasługi położyli bracia Szindlerowie, Domin, Parpan, Grodecki, Kuźnik, Jaworski, Ryszanek, Nowak, Prochownik, i wielu innych uczestników walki. Przerzutem tych drobnych części poza teren fabryki trudnili się Czak, Kołek, Szalacha, Rusinek, Koprowski, Kmieć, Cieplak, Szedenik, Chudoba Adam, Małek i Nehajewicz.
Wielkim wysiłkiem patriotycznym załogi Zieleniewskiego była ogromna pomoc udzielona fabryce „Polskich Stenów” przy ul. Mogilskiej 97 w okresie od początku 1943 r. do wiosny 1944 r. t.zn. do momentu „wpadki” fabryki „Stenów”. Bez tej pomocy wytwórnia tej broni nie byłaby w stanie prowadzić tej tak potrzebnej produkcji do walki bieżącej z okupantem.
Wysoko gatunkową stal kradzioną, z niemieckich zapasów zbrojeniowych zbadaną w fabrycznym laboratorium przez specjalistę inż. Czesława Kalatę ps. „Roman” (oznakowaną kryptonimem R-X) w postaci rur, stali okrągłej i kwadratowej, blach oraz stali narzędziowej, przerzucano z terenu fabryki na leżący poza terenem plac węglowy a następnie Józef Skorupka „Hufnal” wraz z Jerzym Cieplakiem „Halinką” i Jackiem Galosem „Ostrogą”, przewozili te materiały na ul. Mogilską konnym platonem pod węglem oraz w specjalnie skonstruowanym dyszku z grubej rury.
Matryce (foremniki) i wykrojniki wykonane były wg rysunków Janusza Kosteckiego przez Karola Szindlera, Domina, Grodeckiego Edwarda, Józefa Nowaka „Wulkana” i innych specjalistów narzędziowców. Przerzutami matryc z fabryki na plac węglowy trudnili się Czak Władysław „Balwierz”, Koprowski Edward „Rewera”, Rusinek Zbigniew „Zbyszko”, Kmieć Władysław „Władysław” i szereg innych konspiratorów na zmianę. Należy nadmienić, że wielkie zasługi przy współpracy konspiratorów Zieleniewskiego z wytwórnią „Stenów” położyli Chudoba Ryszard „Lord”, Kostecki Janusz „Żywioł”, Kural Karol „Pława” i Kalata Czesław „Roman”. Ponadto wszyscy ci pracownicy warsztatowi, którzy bezpośrednio produkowali elementy do broni, ci którzy z narażeniem życia wynosili to z Fabryki i ci, którzy to przewozili na ul. Mogilską.
Wracając do początków konspiracji należy przypomnieć, że w kwietniu 1940 r. zaistniała ciekawa sytuacja, która przyszła z zewnątrz Fabryki a mająca na celu połączenie istniejącej Grupy Sabotażowo-Dywersyjnej „Elzet” i innych nielicznych wtedy lewicowych grup konspiracyjnych, w jedną całość z Organizacją Wojskową PPS. Grupa „Elzet” licząca wtedy ponad 100 uczestników walki podlegała pod dowództwo Związku Odwetu. Z inicjatywą połączenia wystąpiło Dowództwo Organizacji Wojskowej PPS w osobach: Adama Rysiewicza ps. „Teodor” i Mariana Bomby ps.”Roman”. Organizacja ta współpracowała od początku 1940 r. z ZWZ a następnie z powstałym w kwietniu 1940 r. Związkiem Odwetu, t.j. organizacją do czynnej walki z Niemcami. Spotkanie nastąpiło z końcem kwietnia 1940 r. w mieszkaniu adwokata Władysława Kołodziejczyka przy ul. Długiej 27 III p. Ze strony Grupy „Elzet” udział brali Hausner, Kostecki i Chudoba, ze strony fabrycznych grup lewicowych Marchewczyk, Jaworski a ze strony PPS Rysiewicz i Bomba. Zebranie było burzliwe i do żadnego połączenia nie doszło. Okazało się, że tow. Bomba jest człowiekiem o nie zdrowych ambicjach osobistych i mało z tym, że dąży do podporządkowania Grupy „Elzet” i wcielenia jej do Org. Wojsk. PPS ale jeszcze zaproponował, że on będzie Komendantem a Hausner zastępcą. W trakcie spotkania tow. Marchewczyk zwrócił uwagę, że wprowadzenie obcych wpływów i obcych na teren Fabryki rozbije istniejącą jedność i doprowadzi do dekonspiracji, co będzie na rękę tylko okupantowi. Ostatecznie stanowisko to poparł tow. Rysiewicz „Teodor”.
Drugie spotkanie nastąpiło w styczniu 1941 r. w tym samym miejscu ale już chodziło o zorganizowanie grupy dywersyjnej GL PPS na terenie Fabryki z prośbą aby wszystkich członków PPS wcielić do niej. Na stanowisko Komendanta zaproponowali tow. Tadeusza Jaworskiego ps. „Orta” a na zastępcę Włodarczyka. Do tej propozycji Hausner i Marchewczyk ustosunkowali się pozytywnie z tym, że przejście do GL PPS nastąpi na zasadzie dobrowolności poszczególnych konspiratorów.
W marcu 1941 r. powstała fabryczna grupa GL PPS, która liczyła około 15 uczestników walki a przez dalszą rekrutację doszła w roku 1944 do 35 osób. Tow. Jaworski do końca wojny ściśle przestrzegał zasad współpracy z Grupą „Elzet”.
Z początkiem 1942 r. powstała z inicjatywy tow. Marchewczyka Jana ps. Robot (zmieniony wtedy na „Beton” lub „Ciupaga”) fabryczna grupa konspiracyjna PPR, która również współpracowała solidarnie z Grupą „Elzet”.
Z końcem września 1940 r. na odprawę w dowództwie Związku Odwetu Podokręgu Kraków przy ul. Bandurskiego 6 zostali wezwani Hausner i Kostecki. Oświadczono im, że na podstawie rozkazu Szefa Związku Odwetu Okręgu Kraków Grupa Sabotażowo-Dywersyjna „Elzet” przechodzi pod ich dowództwo. Dowódcą Podokręgu obecnym na odprawie był kpt. Tadeusz Naturalista „Jaszcz” i jego zastępca ppor. Czesław Skrobecki „Czesław”.
Równocześnie „Jaszcz” oświadczył, że ponieważ miasto Kraków zostało podzielone na 5 odcinków Związku Odwetu, dowództwo jednego z odcinków obejmuje sprawdzony przez wyższe dowództwo Janusz Kostecki „Żywioł”. Ponieważ jest równocześnie czynnym pracownikiem Fabryki pozostaje nadal zastępcą Hausnera w Grupie „Elzet”, która pozostała autonomiczną grupą nie wchodzącą w skład żadnego odcinka. Na tej odprawie oglądając plan Krakowa doszło się do wniosku, że ze względu na fakt zorganizowanych już w dużej mierze punktów kontaktowych przez Kosteckiego i Hausnera w północno-zachodniej części Krakowa, powierzono Kosteckiemu dowództwo III Odcinka Związku Odwetu Podokręgu Kraków. W skład III Odcinka ZO weszło wielu pracowników Zieleniewskiego, którzy w pracy działali dla Grupy „Elzet” a poza pracą brali odział w dywersji na drogach i torach kolejowych, w tropieniu i likwidacji konfidentów gestapo, w akcjach na magazyny i instytucje niemieckie w Krakowie. Kostecki „Żywioł” dowodził Grupą „Elzet” w fabryce Zieleniewskiego i III Odcinkiem Związku Odwetu Podokręgu Kraków do 4.X.1944 r. t. zn. do chwili udarnej ucieczki, gdy na fabrykę przyjechało po niego gestapo a w mieszkaniu jego był założony przez gestapowców „kocioł” przez ponad 2 tygodnie, do którego na szczęście nikt nie wpadł.
Wielkim ciosem dla konspiracji fabrycznej była nigdy nie wyjaśniona „wpadka” dowódcy Grupy „Elzet” Hausnera „Dornbach”. Jesienią 1941 r. sam Hausner zorientował się, że jest inwigilowany w bardzo ostrożny sposób w fabryce, na ulicy i pod domem. Zgłosił to Chudobie i jego kontrwywiad potwierdził obawy Hausnera. Powyższa sprawa została przedstawiona ówczesnemu Szefowi Związku Odwetu mjr Stefanowi Rychterowi ps. „Brożyna”, któremu od V.1941 r. podlegała Grupa „Elzet”. W grudniu 1941 r. „Brożyna” nakazał Hausnerowi zerwać wszystkie kontakty w fabryce i na zewnątrz. Równocześnie rozkaz objął wszystkich konspiratorów fabrycznych, którzy mieli jakieś kontakty z Hausnerem do ich zerwania. Z końcem grudnia 1941 r. mjr „Brożyna” rozkazał Hausnerowi natychmiastowe opuszczenie Krakowa, dając mu bezpieczne schronienie w majątku ziemskim koło Opatowa woj. Kieleckie skąd sam pochodził i miał doskonałe kontakty. Hausner tłumaczył, że nie może opuścić żony i dzieci. Mjr „Brożyna” załatwił mu bezpieczny konspiracyjny wyjazd z żoną i 3-giem dzieci. Hausner, który wg jego oświadczenia poczuł, że inwigilacja gestapo jakoby ustała nie wykonał rozkazu. Od 1.I.1942 dowódcą Grupy „Elzet” rozkazem mjr „Brożyny” został mianowany Janusz Kostecki „Żywioł”. Hausner biernie czekał na swój los. Ten wspaniały człowiek i dowódca jakby zatracił coś ze swojej wielkości. Na wiosnę 1942 r. został wezwany do gestapo, gdzie mu zaproponowano podpisanie „reichslisty”, gdyż pochodzi w prostej linii z rodziny niemieckiej a jego pradziad urodził się w Bawarii we wsi Dornbach. Hausner uwikłał się w grę na czas. Odtworzył całe swoje drzewo genealogiczne i wskazał, że w rodzinie była żydówka, więc on nie może zostać Niemcem. Ta niebezpieczna gra trwała cały 1942 r. Gdyby to zgłosił organizacji byłby dostał natychmiastowy rozkaz podpisania „reichslisty”, co byłoby równocześnie z pożytkiem dla podziemia a równałoby się jego ocaleniu.
W dniu 8 lutego 1943 r. gestapo zabrało Hausnera przedpołudniem z biura fabrycznego. Torturowany na Pomorskiej i Montelupich do niczego się nie przyznał i nikogo nie wydał. W lutym 1943 r. wywieziono go do Oświęcimia z wyrokiem śmierci. Tylko jeden uczestnik walki ze Związku Odwetu sierżant-podchorąży Tadeusz Chmura „Szczęsny”, który przeżył obóz widział Hausnera w Oświęcimiu. Był całkowicie rozbity, bez zębów z połamanymi żebrami, pluł krwią. Został w kwietniu 1943 r. zamordowany przy ścianie śmierci. O propozycji podpisania listy niemieckiej opowiedziała żona Hausnera po wyzwoleniu i, że posiada to wykonane przez niego drzewo genealogiczne.
Przez 2 lata próbował Ryszard Chudoba rozwiązać tajemnicę „wpadki” Hausnera. Różne były wersje tej bolesnej sprawy. Czy było to związane z „wielką wsypą” w kwietniu 1941 r. w szeregach Głównego Dowództwa ZWZ w Krakowie, które zostało całkowicie rozbite przez gestapo, czy związane z aresztowaniem pracownika umysł owego z Fabryki Jana Gołąbka, nie będącego w konspiracji f fabrycznej, po którego aresztowaniu z terenu fabryki 16.IV.1941 r. w 2 godziny później zostało aresztowanych 4-urzędników, z których Mazur z poza konspiracji został zwolniony a reszta uczestników walki Grupy „Elzet” Kotlarski, Borsuk, Szewczyk i Chambre rozstrzelanych.
Tajemnica ucieczki Gołąbka z ul. Pomorskie j w dniu aresztowania była też nie rozwiązana przez kontrwywiad Chudoby. Wersje były różne ale faktem jest, że Gołąbka nikt do końca okupacji nie widział na terenie Krakowa. Zastępca Chudoby Sobiecki „Biały” uzyskał informacje, że Gołąbka widziano w okolicach Wiśnicza, gdzie się prawdopodobnie ukrywał. Bardziej prawdopodobna była, wersja Chudoby, że aresztowany z początkiem 1941 r. na ul. Krupniczej znajomy Hausnera Zygmunt Cielecki, po wielomiesięcznych przesłuchaniach na Montelupich i Pomorskiej, mógł nie wytrzymać tortur i puścił nazwisko Hausnera. Wskazuje na to fakt, że Cielecki przesłał „gryps” dla Hausnera aby z jego walizki na ul. Krupniczej wyciągnąć ważne dokumenty i kosztowności, które ewentualnie dałoby się przeznaczyć na jego wykup.
W okresie gdy Hausner zgłosił, że jest prawdopodobnie śledzony przez gestapo, Chudoba i Kural we wrześniu 1941 r. z pomocą Dyrektora Webera przenieśli Janusza Kosteckiego poza teren Fabryki na pożydowski duży ogrodzony plac, jako kierownika punktu gromadzenia i wydawania węgla fabrycznego. Cel przeniesienia był szczególny, gdyż dawał Kosteckiemu jako najbardziej narażonemu na „wpadkę” w związku z pełnieniem 2-ch ważnych funkcji dowódczych (Grupa „Elzet” i III Odcinek ZO) możność i szansę ucieczki przed aresztowaniem, co faktycznie udało się pod koniec okupacji 4.X.1944 r. Omawiany plac przy ul. Grzegórzeckiej 52 (na wprost nowej mostowni) był jednym z najbardziej newralgicznych a równocześnie szczęśliwych punktów w działalności konspiracyjnej całej załogi Zieleniewskiego. Tu były przerzucane z Fabryki wyprodukowane materiały dywersyjne, części do uzbrojenia, i wszystkie materiały dla wytwórni „Polskich Stenów”. Jedynym pracownikiem wytwórni „Stenów” mającym kontakt poprzez Chudobę „Lorda” z „placem węglowym” był wielce zasłużony w tej dziedzinie zbrojmistrz Edward Siekierka ps.”Śliwa”. Na placu mieścił się barak fabrycznej straży pożarnej z której większa część należała do konspiracji a przy nim był podręczny , magazyn broni w wypadku ostatecznego zagrożenia. Na placu odbywał się handel zakupu broni i amunicji od niemieckich kierowców przywożących, z terenu Śląska, za mięso i tłuszcz. Na plac przerzucana była „uboczna produkcja” załogi fabrycznej dla podkrakowskich wsi w postaci młynków do mielenia zboża (w miejsce skonfiskowanych żarn), kieraty z przystawkami i bez i inne potrzebne polskiej wsi wyroby żelazne. Produkcją tą duża część załogi dopomagała sobie do przeżycia okupacji wraz z rodzinami. Z placu na teren fabryki przechodziła prasa podziemna i znajdowała się na placu skrzynka przekaźnikowa w dużym wysokim kojcu z królikami, gdzie bez zwrócenia najmniejszej uwagi można było zabrać prasę lub zostawić meldunek. Wielkie usługi oddał ten szczęśliwy plac całej załodze b. Fabryki Zieleniewskiego w najgorszych latach hitlerowskiego terroru w Krakowie.
Po udanej ucieczce dowódcy Kosteckiego „Żywioła” od X. 1944 r. przez około 3 miesiące do wyzwolenia Krakowa, Grupą Dywersyjną „Elzet” dowodził Kural „Pława” i Nowak „Wulkan” a na placu węglowym pozostał Jerzy Cieplak „Halinka” i Skorupka „Hufnal”.

[…]
Ostatnim tragicznym akordem był dla załogi Zieleniewskiego dzień 15.I.1945 gdy w Dąbiu nad Wisłą niedaleko fabryki hitlerowcy zamordowali kilkadziesiąt osób w tym większość pracowników fabryki i ich rodziny.

[…]
Jak wspomniano aa początku oprócz faktycznych pracowników Zieleniewskiegodo Grupy „Elzet” Zieleniewski należało wiele osób z poza Fabryki, a szczególnie do Siatki Wywiadu kierowanej przez Chudobę „Lorda”. Z tych należy wymienić: Tatuliński Wiktor „Michał”, Fijałkowski Jan „Robinson”, Czepiec Jan „Kalina” i Czepiec Kazimierz „Barski” , Eugenia Surdak „Zenona”, Pławecki Mieczysław „Mieszko”, Jan Pałka „Grabarz”, Maria Ryniewicz „Jasna”, Kazimierz Majgier „Metys II”, rodzina braci Gaworków, rodzina ogrodnika Józef Madeja „Socha” i rodzina Babiarzow z Woli Justowskiej, rodzina Rajców i Jurgów oraz Balów z Zabierzowa, rodzina Józefa Cholewy ps. „Majster”-”Kiliński” z Krzeszowic, małżeństwo Józef i Elżbieta Dzieżowie, adwokat dr Władysław Kołodziejczyk, restaurator Józef Hayto „Łuna”, Jan Szymański, Szczepan Kuper, Bolesław Szatkowski, Buciewicz Stefan, Gablanowski Antoni „Kursywa”, Olszówka Bernard, żona Chudoby „Lorda” Aniela Chudoba „Jodła” i wielu innych NN.
W akcji wywiezienia 2-transportów kolców do rozrywania opon samochodowych z bocznicy kolejowej fabryki Zieleniewskiego do Warszawy w styczniu i lutym 1942 r. pomagali kolejarze węzła krakowskiego, konspiratorzy Grupy Dywersyjnej „Rząska” Związku Odwetu i AK z Rząski: Konarski Tadeusz „Sęk” i Skalny Władysław „Włas” z Zabierzowa, Ptak Tadeusz „Lotka” z Mydlnik i Fedaczyński Edward „Maj” z Rząski, wszyscy kolejarze z Dworca Krakowskiego. Z wymienionych żyje tylko Edward Fedaczyński „Maj”.
Będąca w posiadaniu Muzeum Zieleniewskiego (obecnie Zakładów Szadkowskiego) lista zamordowanych przez okupanta hitlerowskiego jest zapewne nie pełna. W 1984 r. jeszcze jedno nazwisko uzupełnił kol. Edward Szczepanik „Warta”. Otóż z końcem 1943 r. Albin Kwarciak „Robin” pracownik umysłowy Zieleniewskiego działający w fabrycznej Siatce Wywiadu otrzymał w pracy polecenie od Szefa Chudoby „Lorda” aby popołudniu oddał wiadomemu łącznikowi w Rynku Głównym ważne dokumenty. Po pracy wyszedł ze Szczepanikiem i swoim starszym bratem Franciszkiem Kwarciakiem mieszkającym w Zabierzowie i doszli do Małego Rynku, gdzie się pożegnali. W Rynku Głównym został aresztowany w „łapance” i po kilku dniach rozstrzelany o czym powiadomiła Szczepanika żona Albina Kwarciaka. Widocznie znalezione dokumenty były bardzo obciążające. Rewizja w domu nie znalazła niczego. Nie wydał nikogo i zginął jako cichy nieznany bohater. Zapewne było więcej takich morderstw hitlerowskich ale tymi sprawami w latach tuż po wojnie nikt z ówczesnych władz fabrycznych nie interesował się.
Z początkiem 1942 r. został opracowany model specjalnych klinów przymocowywanych do torów kolejowych, osobno do spowodowania wyskoczenia z torów i wykolejenia się lokomotywy i osobno do wagonów. Kliny te były w użyciu w dywersji kolejowej w rejonie krakowskim z pozytywnymi wynikami. Podobno opracowali to inż. inż. Józef Goliński „Orawa” z TOW a później AK-Żelbet i Jan Vrobel (później Wrobel i Wróbel) który na przełomie roku 1942-1943 był wprowadzony do AK-Żelbet ale poza terenem Fabryki i w konspiracji fabrycznej nie brał udziału.
Należy jeszcze wspomnieć o wątpliwej wartości historycznej różnego rodzaju sensacyjnej literatury o walce Grupy Dywersyjnej „Elzet” w rodzaju książeczki typu „Tygrys” pt. Żołnierze z „Zielonego” wydanej przez MON w 1978 r., której autorem był dziennikarz krakowski Stanisław M. Jankowski. W opisie jest parę postaci faktycznie autentycznych ale są takie, które w konspiracji nie były znane ani też nie odgrywały żadnej roli na terenie fabrycznym.
O ile postać Jana Marchewczyka, który pomimo, że nie mógł pracować w Fabryce z wiadomych powodów, była od samego założenia Organizacji Orła Białego jedną z centralnych postaci kierujących sabotażem i dywersją wewnątrz fabryki, zwłaszcza robotą konspiracyjną pracowników fizycznych o tyle postać Stanisława Szadkowskiego znana może być tylko niewielkiej garstce ludzi. Marchewczyk współpracował z ZWZ-AK i GL PPS od 1939 do aresztowania go przez gestapo w czerwcu 1942r a równocześnie starał się wciągać do wspólnej walki kolegów komunistów z terenu Fabryki. Był założycielem komórki PPR na terenie Fabryki w 1942 r. Jeżeli chodzi o postać Szadkowskiego, który współpracował z Marchewczykiem, to jego walka odbywała się raczej poza terenem Fabryki i nie miał żadnego wpływu na przebieg bezpośredniej walki załogi Zieleniewskiego. Postać jego jako bojownika komunisty winna znaleźć osobne opracowanie jako zasłużonego działacza i twórcy komórek PPR na terenie poza fabrycznym w Krakowie oraz współpracy jego z komunistami od Zieleniewskiego. Opisany w wymienionej książeczce drobny wyczyn wywiezienia z terenu Fabryki 25-konnego silnika elektrycznego o wadze około 200 kg. urasta do rangi największej akcji w pięcioletniej walce załogi Zieleniewskiego. Ale dopisek, że tenże silnik służył do napędu powielacza w mieszkaniu Szadkowskiego zakrawa na niepoważny żart. Taki silnik rozerwałby w strzępy 20 powielaczy sprzężonych. Do powielacza silnik 1,0 KM jest za silny. Poza tym wyprowadzenie tego silnika odbyło się na własną rękę przez ludzi nienależących do konspiracji i chyba do własnych prywatnych celów. Nikt z ówczesnego dowództwa wszystkich grup konspiracyjnych nie przyznawał , się do tej niepoważnej akcji, która mogła pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki.

[…]
Również sprawa produkcji kolców przeciwoponowych jest zupełnie spłycona. Produkcja kolców wymagała ofiarnej ciężkiej pracy z narażeniem życia przez około 60-80 robotników na różnych stanowiskach pracy a około 50 musiało czuwać nad ich bezpieczeństwem. Są to nazwiska na ogół znane i wymienione na początku tej relacji ale żeby nie wspomnieć takich nacisk jak Kuźnik, Ryszanek, Parpan, Wójcicki, Marzec, Kurdziel, Domagała, Prochownik, Wyroba, Pater, Szurman, Małek, Jaworski, Nehajewicz, Rusinek, Krupa czy Górnisiewicz i wielu innych, może świadczyć że autor nie dotarł do ludzi autentycznych, tylko opierał się na luźnych rozmowach czyli po prostu „gadkach” takich co w konspiracji nie byli w ogóle i takich co się o konspirację może otarli.
Jeszcze jednym dowodem braku prawdziwych informacji jest wzmianka na str. 33, że któryś ze „szpicli” spowodował aresztowania pracowników załogi „Zieleniewskiego” wśród których wymienia się nazwiska Wróbel (Jan Vrobel później Wróbel). Otóż dnia 16. IV. 1941 został aresztowany w fabryce technik Jan Gołąbek z poza konspiracji i przewieziony na ul. Pomorską. W dwie godziny później gestapo przyjechało do fabryki i aresztowali Borsuka, Szewczyka i Kotlarskiego uczestników walki Grupy „Elzet” oraz Mazura z poza konspiracji. Żaden Wróbel (Vrobel) nigdy wtedy nie został aresztowany. Aresztowanie nie miało nic wspólnego z działalnością konspiracyjną Zieleniewskiego a było tylko zbiegiem różnych nieszczęsnych okoliczności o których wielu jeszcze żyjących uczestników walki dobrze pamięta. Mazur został zwolniony po kilku dniach, sprawa ucieczki Gołąbka jest kontrowersyjna a reszta konspiratorów została zamordowana w bardzo krótkim czasie.
Niektóre akcje jak np. pomoc Zieleniewskiego dla Wytwórni Stenów jest w tej książeczce ujęta w sposób prawidłowy na podstawie relacji naocznych świadków z ówczesnego okresu.
Pomyłką jest data likwidacji kolaboranta Platera na str.18, gdyż akcja odbyła się 6 listopada 1940 r. a nie 6 grudnia 1940 r. i była pierwszym wykonanym wyrokiem Sądu Podziemnego w Krakowie a prawdopodobnie również w Polsce. Ryszard Chudoba „Lord” Szef Siatki Wywiadu pracował u Zieleniewskiego od 1938 a nie od 1939r. Poza tym było jeszcze szereg drobnych pomyłek ale są one bez znaczenia.
Druga poważna publikacja wydana przez MON pod egidą Wojskowego Instytutu Historycznego w roku 1983 autor Piotr Matusak pt. Ruch Oporu w Przemyśle Wojennym Okupanta Hitlerowskiego na ziemiach Polskich, w latach 1939-1945” jeżeli chodzi o temat Fabryki Zieleniewskiego jest opracowana z tak poważnymi błędami, że nie wiadomo niekiedy na czyich i jakich materiałach opierał się autor. Przekręcone nazwiska, poprzestawiane funkcje konspiracyjne w poszczególnych ugrupowaniach, błędne dane o ilości konspiratorów, pomieszane pojęcia kto i czym się zajmował w pracy sabotażowo-dywersyjnej i wstawienie tam osób nie należących do konspiracji. Brak prawdziwego obrazu walki załogi Zieleniewskiego z okupantem, którą w niepełnym wymiarze zdołali zebrać w ciągu ostatnich 5-lat żyjący jeszcze uczestnicy konspiracji fabrycznej w tej opisywanej wspólnie krótkiej relacji. Ten brak prawdziwego obrazu walki, z okupantem, prowadzonej przez załogę Zieleniewski od X 1939 do końca 1945r jest spowodowany przede wszystkim ogromną odległością czasu, brakiem zainteresowania się tymi zagadnieniami przez poszczególnych uczestników walki na wyższych szczeblach dowodzenia, wczesną śmiercią wielu konspiratorów w ciągu pierwszego 10-lecia powojennego, kompletnym brakiem zainteresowania się tymi sprawami ówczesnej Dyrekcji nie potrzebnie zmienionej nazwy starej z tradycjami fabryki „Zielonego” na Zakłady Szadkowskiego (dlaczego nie Marchewczyka) oraz przede wszystkim tajemniczemu zaginięciu archiwum Grupy Dywersyjnej „Elzet” w latach 1950-1960 będącej w posiadaniu b. Szefa Siatki Wywiadu Ryszarda Chudoby ps. „Lord”, który zmarł w 1961 r.
W książce Matusaka Piotra zamiast wielu bardzo poważnych akcji sabotażowo-dywersyjnych znowu występuje jak bumerang na str.270 jako najgłośniejsze osiągnięcie okupacyjne (po prostu wyczyn), wywiezienie silnika elektrycznego (waga silnika w tej książce wzrosła do 250 kg). Jak już zaznaczyliśmy przy omawianiu książeczki Jankowskiego z serii „Tygrys” był to bez znaczenia drobny epizod dokonany prywatnie przez ludzi z poza konspiracji na prywatny użytek. W związku z ogromnymi brakami i zubożeniem zasług załogi Zieleniewskiego w walce z okupantem opisanych w książce Piotra Łatusaka, koledzy wkładający swoje cegiełki do tej relacji upoważnili kol. kol. Rusinka Zbigniewa „Zbyszko”, Kosteckiego Janusza „Żywioł” i Sobieckiego Jana „Biały” do poprawienia błędów zasadniczych w książce w/w autora jak sprostowania nieścisłości faktów tam zaistniałych, sprostowanie przekręconych nazwisk, pseudonimów i pełnionych w konspiracji funkcji oraz przesłania poprawek na ręce autora i Wojskowego Instytutu Historycznego wraz z powyższą relacją opracowaną z różnych względów zwłaszcza chorobowych od 1980 r. przez b. uczestników walki Grupy „Elzet” w bardzo poważnie zaangażowanym wieku. Jest to spóźniona próba wyprostowania krzywego zwierciadła w jakim przedstawiono walkę z okupantem Grupy Zieleniewskiego w omawianej książce oraz obowiązek przedstawienia prawdziwych faktów historycznych.
Inicjatorami zebrania w całość relacji ustnych obecnie niektórych pisemnych b. konspiratorów a nawet z przed 15 lat byli inż. Józef Baran „Soła”, Aniela Dubrawska „Żmija” i Rusinek Zbigniew „Zbyszko” z obecnego Muzeum Zakładów Szadkowskiego (dawny Zieleniewski). Niestety ani kol. Baran ani kol. Dubrawska nie doczekali złożyć podpisy na tej relacji. Zmarli w roku 1982 i 1984 jak również w tym okresie zmarli kol. kol. Kuźnik Stanisław, Kmieć Władysław, Domagała Stanisław, Olszówka Bernard i Szczepanik Edward, których podpisów również zabrakło. W ostatnich dniach zmarł Władysław Pater „Ziomek”. Razem 8 osób.

[…]
Wiele akcji w których brali udział pracownicy Fabryki nie dotyczyły samej Fabryki, toteż były opisane w różnych publikacjach dotyczących terenu Krakowa i okolic. Ostatnią akcją załogi Zieleniewskiego była pod koniec 1944 walka o uniemożliwienie wywozu maszyn i urządzeń .fabrycznych w głąb Niemiec i ten wielki obywatelski obowiązek został godnie wykonany.



4.4. Bibliografia

- Stanisław M. Jankowski, Żołnierze z „Zielonego”, MON, 1978
- Piotr Matusak, Ruch Oporu w przemyśle wojennym okupanta hitlerowskiego na ziemiach polskich, w latach 1939-1945, Wojskowy Instytut Historyczny, 1983

Bibliografia (wg Sowiniec)
- Rozmus „Buńko”, Pamięć zakuta, s. 113-114
- W okupowanym Krakowie
- „Dornbach” i inni, „Dziennik Polski”, 28 czerwca 1991



7. Rozmaitości

Informacja o innej tablicy:
- Grzegórzecka 69 – tablica pamięci pracowników zakładów Zieleniewskiego zamordowanych podczas II wojny światowej [Katalog 1972]

Informacja o zakładach
1929 - Czołowy zakład koncernu fabryka na Grzegórzkach zatrudnia prawie tysiąc robotników (2/3 całego przemysłu maszynowego Krakowa). Powstaje Klub Sportowy „Zieleniewski-Fitzner-Gamper (ZFG)”, rozwiązany w ramach represji po strajku w 1936 roku.
1936 - Koncern Zieleniewskiego, w którym połowa udziałów należy do państwa, rozpoczyna współuczestnictwo w budowie jednego z największych obiektów Centralnego Okręgu Przemysłowego - kombinatu metalurgicznego w Stalowej Woli (stal szlachetna dla przemysłu zbrojeniowego, przekazanie obiektu rok 1939). W Sanoku w ciągu półtora roku powstaje fabryka obrabiarek oraz wytwórnia ciężkich karabinów maszynowych, wchodzące w skład koncernu Zieleniewskiego.
Zatrudnienie w fabryce krakowskiej wynosi 656 robotników. Zakład wytwarza rocznie 5689 ton maszyn, urządzeń i konstrukcji żelaznych.
1938 - Osiągnięcie przez zakład na Grzegórzkach pełnej mocy produkcyjnej przy systemie jednozmianowym: 1250 robotników, 11 033 ton maszyn, urządzeń i konstrukcji. „Zieleniewski” wygrywa przetarg na budowę Mostu Świętokrzyskiego w Warszawie. Realizację inwestycji uniemożliwia wojna.
1939 - Po zajęciu Krakowa przez wojska hitlerowskie Zakłady Zieleniewskiego zmieniają nazwę na „Vereinigte Maschinen Kessel und Waggon-Fabriken L. Zieleniewski Und Fitzner Gamper Aktiongesellschaft” i zostają zaliczone do firm produkujących na rzecz niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Początek trwającej przez całą okupację działalności
konspiracyjnej, polegającej głównie na zaopatrywaniu podziemia w części produkowanego nielegalnie uzbrojenia.
2008 - Zakłady zostały przeniesione do Niepołomic.
 DO GÓRY   ID: 52119   A: dw         

28.
Jagiellońska 11 - lokal konspiracyjny Krakowskiej Rady Pomocy Żydom „Żegota”; tablica upamiętniająca powstanie Żegoty



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniając siedzibę Rady Pomocy Żydom „Żegota”
ul. Jagiellońska 11
Autor:
Inicjator:
Fundator:
Wymiary:
Materiał: brąz
Data odsłonięcia: 2005

Inskrypcja:
[centralnie u góry znak Polski Walczącej]
W TYM DOMU / W LATACH 1943-1945 / MIAŁA SIEDZIBĘ KONSPIRACYJNA / RADA POMOCY ŻYDOM „ŻEGOTA” / POLSKIEGO PAŃSTWA PODZIEMNEGO, KTÓREJ WIELE TYSIĘCY ŻYDÓW / ZAWDZIĘCZA PRZEŻYCIE ZAGŁADY / ZA CENĘ ŻYCIA TYSIĘCY POLAKÓW // MUZEUM ARMII KRAJOWEJ / TOWARZYSTWO IM. J. PIŁSUDSKIEGO / A.D. 2005 /
[w lewym dolnym rogu:] IN THE YEARS 1943-1945 / THIS BUILDING HOUSED / THE SECRET HEADQUARTES / OF THE CRACOVIAN
[w prawym rogu:] inskrypcja po hebrajsku



3.3. Inne przejawy pamięci

12.03.2013 Obchody 70 rocznicy krakowskiej Żegoty [wg strona Muzeum AK w Krakowie]

Na przełomie stycznia i lutego 2005 r. z inicjatywy Muzeum Armii Krajowej upamiętniono lokal konspiracyjny Krakowskiej Rady Pomocy Żydom „Żegota”, jaki znajdował się w Krakowie przy ul. Jagiellońskiej 11. Odsłonięcia tablicy dokonał ostatni już dziś żyjący uczestnik „Żegoty” Władysław Bartoszewski przy udziale Kazimierza Barczyka, Przewodniczącego Rady Muzeum AK, Adama Rąpalskiego, Dyrektora Muzeum AK, Ppłk. Kazimierza Kemmera ps. „Halny”, Prezesa Fundacji Muzeum Historii AK. Monument poświęcił J. Em. Ks. Abp. Franciszek Kardynał Macharski, ówczesny Metropolita Krakowski.
Namacalnym dowodem, że Polacy nie pozostali obojętni na straszny los, jaki Żydom zgotowali Niemcy była działalność Polskiego Państwa Podziemnego, a konkretnie jednej z jego agend: Rady Pomocy Żydom „Żegota” przy Delegacie Rządu RP na Kraj, której zadaniem było organizowanie pomocy dla ludności żydowskiej skomasowanej w gettach i obozach, jak również ukrywającej się po „aryjskiej” stronie miast, jak i na prowincji. „Żegota” była jedyną taką instytucją państwową w okupowanej Europie i finansowaną głównie ze środków państwowych.
Warto zaznaczyć, że w ramach „Żegoty” działali wspólnie Polacy i Żydzi. Choć struktura, która zajmowała się informowaniem Rządu RP w Londynie działała już od 1941 r. w ramach Biura Informacji i Propagandy KG AK, to sama Rada Pomocy Żydom, jako realnie udzielający pomocy organ PPP powstała 4 grudnia 1942. Utworzona została ona na zrębach założonej we wrześniu tego roku Tymczasowego Komitetu Pomocy Żydom.
Z nazwisk istotnych dla „Żegoty” należy wymienić Zofię Kossak - Szczucką, Wandę Krahelską Filipowicz, kolejnych jej szefów: Juliana Grobelnego z PPS-WRN, Romana Jabłonowskiego oraz Leona Feinera z Bundu. Inne nazwiska nieodparcie kojarzące się z „Żegotą” to Marek Ferdynand Arczyński ze Stronnictwa Demokratycznego, Władysław Bartoszewski z Frontu Odrodzenia Polski, Adolf Berman z Żydowskiego Komitetu Narodowego oraz Emilia Hiżlowa, Witold Bieńkowski czy Ignacy Barski.
Postacią, która szczególnymi zgłoskami zapisała się w ramach pomocy Żydom, a której również nie sposób pominąć to Irena Sendlerowa, która podjęła się heroicznego czynu opieki nad 2 500 dziećmi żydowskimi, które zdołano wyciągnąć z getta.
Do głównych zadań „Żegoty” należało organizowanie zarówno kryjówek jak również samego wparcia finansowego dla Żydów ukrywanych przez Polaków, pomoc medyczna. Warty zaznaczenia jest udział w akcji Kościoła Katolickiego, który oprócz przyjmowania ukrywających się Żydów pomagał w wystawianiu fałszywych metryk chrztu, które ułatwiały zalegalizowanie pobytu na „stronie aryjskiej”. Oblicza się, że wykonano ich ponad 60 tysięcy. Wszystko to było możliwe dzięki działalności „Żegoty”, w ramach której bezpośrednio pracowało około 180 osób, nie licząc wielu tysięcy współpracowników.
12 marca 1943 r. powołano do życia Okręgową Radę Pomocy Żydom w Krakowie, działalność krakowskiej „Żegoty” ze względu na funkcjonowanie dużego getta posiadała niezwykle ważne znaczenie. Szczególnie aktywnie krakowska komórka pracowała w okresie likwidacji getta w Podgórzu w marcu 1943 r. i później aż do końca okupacji niemieckiej. Oprócz prowadzonej akcji propagandowej, której celem było zwrócenie uwagi społeczeństwa polskiego na rozmiar zbrodni prowadzono szeroko akcję legalizacyjną, czyli wytwarzania fałszywych dokumentów dla Żydów, przerzutu Żydów poza Kraków, ze Lwowa i na Węgry oraz dożywania ludności żydowskiej.
Członkami krakowskiej Rady byli przedstawiciele różnych stronnictw politycznych i orientacji ideowych m.in.: Stanisław Dobrowolski (przewodniczący), Władysław Wójcik (sekretarz), Anna Dobrowolska (skarbnik), Tadeusz Seweryn, Jerzy Matus i Maria Hochberg-Mariańska (przedstawicielka społeczności żydowskiej).
Warto pamiętać, że od jesieni 1941 r. na terenie okupowanej Polski - inaczej niż w pozostałych krajach Europy - obowiązywało niemieckie rozporządzenie o stosowaniu kary śmierci i to w ramach odpowiedzialności zbiorowej za wszelkie przejawy pomocy udzielanej Żydom.
12 marca 2013 r.o godzinie 12 przy ul. Jagiellońskiej 11 w Krakowie odbyła się uroczystość organizowana przez Muzeum AK poświęcona pamięci krakowskiej „Żegoty” oraz wszystkich Polaków i Żydów zaangażowanych w dzieło ratowania przed Holocaustem. Uroczystość ta uzyskała honorowy patronat Prezydenta Miasta Krakowa, prof. Jacka Majchrowskigo oraz Ministra Władysława Bartoszewskiego, ostatniego działacza „Żegoty”. Uroczystość prowadził Tadeusz Żaba, Zastępca Dyrektora Muzeum AK. Wśród zgromadzonych byli m. in. Paweł Stańczyk, Sekretarz Miasta Krakowa, Delegat Prezydenta Miasta, Kazimierz Barczyk, Przewodniczący Sejmiku Województwa Małopolskiego, Sławomir Pietrzyk, Wiceprzewodniczący Rady Miasta Krakowa, Konsul Generalny Republiki Federalnej Niemiec dr Werner Koehler, Przewodniczący Zarządu Żydowskiej Gminy Wyznaniowej Tadeusz Jakubowicz, kpt. Magdalena Zalewska, Delegat Dowódcy 2 korpusu Zmechanizowanego, a także Kombatanci oraz młodzież krakowskich szkół.
Przemówienia wygłosili Kazimierz Barczyk oraz Sławomir Pietrzyk, a słowo podziękowania do zebranych i organizatorów skierował Tadeusz Jakubowicz, który podkreślił zasługi Polskiego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej w dziele ratowania Żydów przed Zagładą.
Przy dźwiękach wojskowego werbla zapalono znicze oraz złożono wieńce i kwiaty pod tablicą upamiętniającą konspiracyjną siedzibę krakowskiej „Żegoty”.
W ramach ekspozycji stałej Muzeum AK powstała m.in. przestrzeń poświęcona działaniom Polskiego Państwa Podziemnego wobec Holocaustu, gdzie można się zapoznać z działalnością „Żegoty”.
Tego samego dnia, o godz. 18. w Muzeum AK odbył się wykład poświęcony działalności Krakowskiej Rady Pomocy Żydom „Żegota”. Wygłosiła go dr Krystyna Samsonowska, pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego, wybitny znawca stosunków polsko-żydowskich w XX w. Wykład zakończył się dyskusją, w której wzięli udział świadkowie historii.
Piotr M. Boroń, Piotr Makuła, Tadeusz Żaba



4.1. Opracowania i relacje

Tadeusz Seweryn, Wielostronna pomoc Żydom w czasie okupacji hitlerowskiej, Przegląd Lekarski – Oświęcim, 1967 [fragmenty]

Wstęp
W przemówieniu do dowódców wojskowych w Obersalzberg, wygłoszonym 22 VIII 1939 roku, Hitler oświadczył: "Postawiłem w stan pogotowia moje Totenkopfverbände na Wschodzie. Wydałem rozkaz zabijania bez litości i pardonu wszystkich mężczyzn, kobiet i dzieci polskiej rasy i języka. Tylko w ten sposób zdobędziemy teren, którego tak bardzo potrzebujemy... Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem”.
Tak nakazywał Hitler, ale Himmler był innego zdania. Nie Polacy, ale Żydzi powinni być najpierw zgładzeni. „Żydzi są odwiecznymi wrogami niemieckiego narodu i muszą zostać wytępieni. Wszyscy Żydzi, których dostaniemy w nasze ręce, będą w czasie tej wojny bez wyjątku zgładzeni”[1]. Szła więc na Żydów zagłada z całą teutońską furią. Ciosy spadające na Żydów znaczyły nagimi faktami nie tylko historię ich gehenny w Polsce. Pisały one przyszłość również i dla Polaków. Dzisiaj wam, a jutro nam. To trzeba było dojrzeć[2].
Pomoc, jaką podczas okupacji niosło społeczeństwo polskie Żydom, była tylko fragmentem walki wyzwoleńczej, prowadzonej przez naród z najeźdźcą[3]. Po upadku państwa polskiego agresor uderzył szerokim frontem w naród, którego zniszczenie było warunkiem sine qua non pełnego zwycięstwa. Zgodnie ze swym planem operacyjnym, posługując się potężnie rozbudowanym aparatem represji i depcąc prawo międzynarodowe, starał się terrorem osiągnąć swój cel ludobójczy.
Jeśli narody podbite przez Hitlera nazwały umęczoną Polskę „natchnieniem narodów”, to parafraza ta o tyle ma swoje uzasadnienie, że Polacy budujący w podziemiu zręby przyszłego państwa szybko rozkonspirowywali metody walki najeźdźcy i na każdym odcinku jego szerokiego frontu starali się mu przeciwstawić. Gdy hitlerowcy wymagali od ludności wzmo-żonej wydajności pracy, podziemne Kierownictwo Walki Cywilnej nieustannie wzywało do biernego oporu, a przede wszystkim do zwolnienia tempa produkcji. Na murach zakładów pracy pojawiał się rysunek żółwia, który dla robotników był instrukcją. Obliczono, że wydajność produkcji w zakładach przemysłowych spadła o 30%, a w rolnictwie jeszcze bardziej. Nasilały się obławy po wsiach i miastach, trwały deportacje do niewolniczej pracy w Rzeszy, a w Polsce w odwet za to sabotaże gospodarcze nieustannie wzrastały. Na hitlerowskie sądy policyjne, będące parodią sprawiedliwości, odpowiedziało polskie podziemie Komisjami Sądzącymi, Wojskowymi i Cywilnymi Sądami Specjalnymi, opartymi na prawie. Na hitlerowski wywiad, do którego sieci wprzągnięto agentów od Hitlerjugend, volksdeutschów i administracji cywilnej, aż po gestapo, odpowiedziano powołaniem placówek Ekspozytury Śledczej, wywiadem wojskowym i wywiadem działających w podziemiu stronnictw politycznych. Po zamknięciu wszystkich szkół średnich i wyższych podziemne władze polskie wskrzesiły tajne nauczanie na różnych szczeblach szkolnictwa. Zarzucono naród gadzinową prasą, redagowaną przez zaprzańców polskich; podziemie przeciwstawiło się tym organom niemieckiej propagandy dużą ilością pism konspiracyjnych, których liczba 1 300 stawia Polskę na pierwszym miejscu wśród narodów Europy podbitych przez Hitlera, Prasa ta dobrze spełniła swe zadanie; podnosiła ducha narodowego i przygważdżała kłamstwa propagandy niemieckiej. Na hitlerowski terror odpowiadaliśmy terrorem podziemnej dywersji bojowej i ofensywną akcją oddziałów partyzanckich.
Że zaś następstwem tej walki były ofiary, przeto koniecznością okazało się powołanie do życia różnych organów opieki społecznej nad wysiedlonymi, więźniami obozów koncentracyjnych, obozów pracy przymusowej, gettami, ukrywającymi się Żydami, jeńcami wojennymi, spadochroniarzami wojsk alianckich i w ogóle nad wszystkimi ofiarami faszyzmu,
bez różnicy rasy, języka, religii i przynależności narodowej. Konspiracyjne organy opieki społecznej działalnością swą prowadziły konsekwentną walkę z realizowaniem hitlerowskich planów ,,dzieła przebudowy Europy”, jako sprzecznych z ideą demokracji i duchem humanitaryzmu. Jednym z takich organów była Rada Pomocy Żydom, a więc ludziom, których niemiecki narodowy socjalizm, dyszący nienawiścią rasową, pozbawił wszelkich praw.

Rada Pomocy Żydom w Krakowie
Jedyną jawną organizacją żydowską z początkiem okupacji była Żydowska Samopomoc Społeczna (Jüdische Soziale Selbsthilfe), której przewodniczący dr Michał Weichert reprezentował tę instytucję wobec władz niemieckich, a gospodarzył w oparciu o dotacje polskiej Rady Głównej Opiekuńczej (RGO) oraz subwencje American Joint Distribution Commitee. Potem JSS została przemieniona na JUS (Jüdische Unlerstützungsstelle), a wreszcie w roku 1944 i ta organizacja została zlikwidowana. Tu trzeba zaznaczyć, że zarówno JSS, jak i JUS były instytucjami, które miały służyć niemieckiej propagandzie za granicą i wykazywać światu, że Żydzi w Polsce nie są „ohne Rechte”, jeśli są objęci opieką rządu niemieckiego.
W warunkach życia okupacyjnego, w których wzrastająca agresywność najeźdźcy w stosunku do Żydów przybierała formy zdecydowanego ludobójstwa, zaszła potrzeba po-wołania do życia specjalnej tajnej organizacji, mającej na celu niesienie pomocy zarówno nieszczęśliwej ludności spędzonej do gett i zamkniętej w obozach koncentracyjnych, jak też ukrywającej się po wsiach i miastach. Organizacja taka powstała naprzód w Warszawie 20 października 1942 roku pod nazwą Rady Pomocy Żydom, kryptonim ,,Żegota”[4]. W lutym 1943 roku otrzymałem od swych władz centralnych zlecenie utworzenia w okręgu krakowskim Rady Pomocy Żydom, składającej się przede wszystkim z przedstawicieli stronnictw politycznych, należących do tzw. „grubej czwórki”, do której, jak wiadomo, wchodziło Stronnictwo Ludowe (kryptonim Trójkąt), Polska Partia Socjalistyczna (Koło), Stronnictwo Narodowe (Kwadrat) i Partia Pracy (Romb). Sprawa szła opornie. Ludowcy odnieśli się do niej pozytywnie, socjaliści i demokraci również, ale kierownictwa Partii Pracy i Stronnictwa Narodowego wprawdzie przyrzekły swą współpracę, ale delegatów swych na zebrania tej organizacji nie przysyłały. Niemniej 12 marca 1943 roku powstał w Krakowie „Komitet Pomocy Żydom”, który podporządkowawszy się Głównej Radzie Pomocy Żydom w Warszawie, nazwał się Radą Pomocy Żydom, w skróceniu ,,RPŻ Kraków”.
Przewodniczącym Rady został dr Stanisław Dobrowolski, pseudonim „Staniewski”, sekretarzem mgr Władysław Wójcik, pseud. „Żegota”, obaj z PPS, skarbnikiem nauczycielka Anna Dobrowolska (Michalska) ze Stronnictwa Demokratycznego, ja zaś (tj. „Socha”) wraz z działaczem wiciowym dr Jerzym Matusem reprezentowaliśmy Stronnictwo Ludowe; ponadto jako okręgowy kierownik Walki Cywilnej zaznaczałem w pracach Rady udział władz podziemnych. W niektórych posiedzeniach Rady uczestniczył Ferdynand Arczyński z SD (Prostokąt), przedstawiciel Głównej Rady Pomocy Żydom. Z ramienia społeczeństwa żydowskiego weszła do Rady Maria Hochberg-Mariańska.
Nim jednak krakowska Rada rozpoczęła swe agendy, spadła na getto w Podgórzu od dawna przygotowana zagłada. Wieczorem po godzinie 18 dnia 13 marca 1943 roku hitlerowcy dokonali bestialskiej masakry dzieci, kobiet i starców, a resztę żywych zapędzono do - obozu w Płaszowie. Te fakty pobudziły nasz zespół do gorączkowej działalności we wszystkich możliwych dla nas kierunkach. Uznaliśmy za stosowne, aby wezwać całe społeczeństwo pol¬skie do niesienia pomocy ofiarom rasistowskiego ludobójstwa, a przede wszystkim tym, którzy zachowali swe życie dzięki ukryciu się w tajnych schronach po wsiach i miastach. Zleciłem więc powielić drukowaną jeszcze we wrześniu 1942 roku, ale naówczas, tj. w r. 1943 bardzo aktualną odezwę Kierownictwa Walki Cywilnej:
„Obok tragedii przeżywanej przez społeczeństwo polskie, dziesiątkowane przez wroga, trwa na naszych ziemiach od roku blisko, potworna, planowa rzeź Żydów. Masowy ten mord nie znajduje przykładu w dziejach świata, bledną przy nim wszelkie znane w historii okrucieństwa. Niemowlęta, dzieci, młodzież, dorośli, starcy, kaleki, chorzy, zdrowi, mężczyźni, kobiety, Żydzi, bez żadnej przyczyny innej, niż przynależność do narodu żydowskiego, są bezlitośnie mordowani, truci gazami, zakopywani żywcem, strącani z pięter na bruk, przed śmiercią przechodząc dodatkową mękę powolnego konania, piekło poniewierki i cynicznego pastwienia się katów. Nie mogąc czynnie temu przeciwdziałać Kierownictwo Walki Cywilnej w imieniu całego społeczeństwa protestuje przeciw zbrodni dokonywanej na Żydach. W tym proteście łączą się wszystkie polskie ugrupowania polityczne i społeczne. Podobnie, jak w sprawie ofiar polskich, odpowiedzialność fizyczna za te zbrodnie spadnie na katów i ich wspólników”.

Zespół nasz był zdania, że społeczeństwo polskie, pomimo że samo żyje w grozie terroru, nie powinno się ograniczyć do samego protestu przeciwko zbrodniom dokonywanym na Żydach, lecz przystąpić do realnego działania. Zgodnie z tym krakowska Rada Pomocy Żydom postanowiła się starać o: 1) zapewnienie jak największej liczby schronów, umożliwiają-cych ludziom ściganym przez faszystów przetrwanie okrutnego czasu okupacji, 2) nawiązanie kontaktu z więźniami za murami i drutami kolczastymi obozów, 3) służenie pomocą w „przerzucie” przez granicę na Węgry, 4) zaopatrywanie w żywność, medykamenty i zasiłki pieniężne, 5) zaopatrywanie w „lewe” dokumenty, 6) Żydów pozbawionych wszelkich praw wziąć w ochronę polskiego prawa podziemnego, 7) zorganizować wywiad, który by zdekonspirował i unieszkodliwił podstępną działalność żydowskich i polskich konfidentów hitlerowskich, 8) odpierać hitlerowską propagandę dyskryminacyjną Żydów.
Program, jak widać, szerokofalowy, przerastający możliwości działania nielicznego zespołu, którego członkowie byli przeciążeni pracą jeszcze w innych podziemnych organizacjach niepodległościowych, a nadto niektórzy z nich musieli się ukrywać przed gestapem. Ale też uważaliśmy krakowską RPŻ głównie za organizację, mającą tylko rzucać inicjatywę, dostarczać przykładów działania, pomagać dotychczasowym, samorzutnym wysiłkom społecznym i propagować scalanie jej ideologii z programami wszystkich antyfaszystowskich grup społecznych i politycznych w podziemiu.
Wielki wpływ na ukształtowanie się pozytywnego stosunku do zagadnienia pomocy Żydom miało przemówienie premiera rządu emigracyjnego, generała Władysława Sikorskiego, który 5 maja 1943 roku tak przez radio brytyjskie mówił do Kraju: „Dokonuje się największa zbrodnia w dziejach ludzkości. Wiem, że pomagacie udręczonym Żydom, jak możecie. Dziękuję wam w imieniu własnym i Rządu. Proszę was o udzielanie im wszelkiej pomocy, a równocześnie o tępienie tego strasznego okrucieństwa”.
Program RPŻ wspierał się częściowo o niedawne tradycje krakowskiego środowiska socjalistycznego. Wszakże już w roku 1940 Józef Cyrankiewicz, Mieczysław Bobrowski, Adam Rysiewicz, Stanisław Cekiera i Władysław Wójcik zajmowali się przygotowaniem kryjówek i „lewych” dokumentów dla działaczy narażonych na niebezpieczeństwo aresztowania. Od kontynuowania tych doświadczeń i my rozpoczynaliśmy swoją pracę na tym odcinku.
Z początku opieką RPŻ objęty był tylko Kraków i jego najbliższe okolice. Potem zasięg naszej działalności sięgnął na wschodzie po Lwów[5], (gdzie wprawdzie istniała też placówka RPŻ, ale podczas okupacji nikt nie kwestionował tego przekraczania terytorialnego kompetencji), a na zachodzie po ziemie śląskie włączone do Rzeszy.
Miesięczna dotacja krakowskiej RPŻ z Centrali wynosiła początkowo zaledwie 50 000 złotych. Bardzo to nikła suma w stosunku ogromu potrzeb. Podległa mi radiostacja „Wisła” rzucała w świat wołania o pomoc dla ginących. Pieniądze napływały, ale jednocześnie niepomiernie wzrastały potrzeby. W kilka miesięcy przed wypędzeniem Niemców z Polski przez Armię Czerwoną wzrósł nasz budżet ponad l milion, ale i to z natury rzeczy było kroplą w morzu. W roku 1944 mieliśmy 570 osób na liście pobierających stałe zasiłki, razem z korzystającymi doraźnie z zapomóg nie przekraczało liczby 1000 podopiecznych[6] niezależnie od materialnej pomocy udzielanej zbiorowo dla ludzi w obozach. Przy tym uwzględnić należy, że do Krakowa ciągnęli uchodźcy ze wschodu, zbiegowie z więzień hitlerowskich i obozów, a nadto po upadku powstania warszawskiego także i Żydzi ze stolicy.
Nie jestem przygotowany do pisania o całej pomocy Żydom podczas okupacji, ograniczam się jedynie do wycinkowego sprawozdania skromnej pracy prowadzonej przez krakowski RPŻ w województwie krakowskim i to tylko w oparciu o fakty ilustrujące działalność nielicznych ludzi z mego najbliższego środowiska konspiracyjnego[7]. Uważam, że większość społeczeństwa polskiego nie potrzebowała komenderowania w sprawach, które reguluje elementarz humanitaryzmu, narzucający głos sumienia, że w bliźnim należy widzieć człowieka. Dlatego integracja ideologiczna, leżąca u podstawowych założeń naszej organizacji dokonała się w społeczeństwie polskim rychło. Akcję pomocy Żydom prowadziły podczas okupacji wszystkie antyfaszystowskie organizacje wojskowe i cywilne, które uznawały, że ludobójcze znęcanie się nad Żydami jest hańbieniem pojęcia ludzkości, a pomoc wszystkim ofiarom faszyzmu należy do obowiązków obywateli Polski walczącej.
Nietrudno bowiem było dostrzec, że teren Polski, na którym dokonywano systematycznego mordowania ludzi z powodów rasistowskich, był tylko poligonem, na którym imperializm niemiecki przygotowywał się do kolejnego po Żydach wyniszczenia narodu polskiego. W procesie norymberskim wyszło na jaw, że Generalplan Ost Reichsführera SS Heinricha Himmlera przewidywał zesłanie na Syberię 50 milionów Słowian, w tym 20 milionów Polaków. Hitler dufnie twierdził, że militarnie zgruchotana i skuta terrorem Europa nie ośmieli się zagrodzić mu drogi w marszu do tego celu. Jedynie Polska, choć była pod większym uciskiem niż którykolwiek naród zachodniej Europy, zdobyła się na powołanie placówek Rady Pomocy Żydom i ten fakt nadaje historyczną rangę tej organizacji.
[…]
Oprócz apteki „Pod Orłem” w getcie krakowskim, prowadzonej przez Polaka, mgr farmacji Tadeusza Pankiewicza[8] , istniała tam jeszcze druga placówka kierowana przez Polaka, a mianowicie wytwórnia szkieł optycznych („meniski” i „bi”) przy ul. Targowej 6. Kierował nią Feliks Dziuba, dyrektor „Spectrum” przy ul. Grzegórzeckiej 64, tj. fabryki szkieł zegarkowych oraz szyb „sigla” i ,,torax” do szklenia samochodów. Była to wytwórnia pracująca dla wojska, tzn. wehrmacht-verpflichtete Werkstatt, podlegająca Heereskraftfahrpark, i z tej racji Dziuba łatwo otrzymał stałą przepustkę do getta, także jego zaufana prokurentka i księgowa Wanda Kłosowa, ślusarz Józef Mika i starszy robotnik, Tomasz Perski. Ludzie ci przybywać mogli do getta o każdej porze i przy tej sposobności przynosić Żydom chleb, kiełbasę, cebulę, lekarstwa, których nie było w aptece ,,Pod Orłem” itp. Wprawdzie dr Weichert otrzymywał dla JUS lekarstwa z Czerwonego Krzyża w Genewie, ale zezwolenie na użycie droższych leków zależało każdorazowo od komendanta getta lub obozu. Z biegiem czasu ta samorzutna organizacja pomocy Żydom zaczęła rozszerzać swe środki działania. W roku 1942 Dziuba wraz z Józefem Zającem wyprowadzi z getta Beniamina Halbreicha, dzielnego bojowca, członka Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB), który pod zmienionym nazwiskiem przyjęty został do pracy w „Spectrum”. Potem, gdy zanosiło się na likwidację getta, Dziuba postarał się w niemieckim urzędzie pracy znajdującym się na terenie getta przy ul. Józefińskiej, o 20 imiennych niebieskich kart zatrudnienia dla niektórych Żydów w „Spectrum”. W owych czasach zwano te „Blauscheiny” „kartami życia”, bo chroniły przed wysiedleniem, a Aussiedlung znaczyło to samo co wysyłka do komór gazowych.
Naówczas zameldowany byłem w firmie ,,Spectrum” pod nazwiskiem Bronisława Kozłowskiego jako pomocnik magazyniera i miałem możność stwierdzania, że Żydzi ci w ogóle nic nie pracowali, ale wyżywienie otrzymywali. W takich warunkach wielu Żydów uratowanych zostało od śmierci. Jedną z tych ocalonych była Helena Poznańska, która w roku 1946 specjalnie przyjechała z Czechosłowacji do Krakowa, aby podziękować swemu opiekunowi za umożliwienie jej przetrwania tragicznych czasów okupacji.
RPŻ w Krakowie utrzymywała kont z więźniami obozów koncentracyjnych i przymusowych obozów pracy za pośrednictwem ofiarnych łączniczek. Najdzielniejszą z nich była Józefa Rysińska (Ziutka), która wyjeżdżała kilka razy do Lwowa, by pomagać i niektórym więźniom w ucieczce ze srogiego obozu „janowskiego” i przewozić ich do Krakowa. Wyjeżdżała też do Pustkowa (Heidelager) pod Dębicą i do Szebni pod Jasłem, zawożąc niektórym więźniarkom zasiłki, lekarstwa fałszywe dokumenty, a zabierając „grypsy”, które wedle życzeń adresantów rozprowadzała. Gdy w drodze do Tarnowa aresztowało ją gestapo, skatowało podczas śledztwa i wysłało do obozu w Płaszowie, zastąpiła ją „Mituśka”, która za druty kolczaste tej kaźni potrafiła przemycać lekarstwa, żywność i „grypsy”. Łącznik Tadeusz Bilewicz jeździł do przymusowego obozu pracy w Skarżysku-Kamiennej, by na życzenie niektórych więźniów, pożółkłych od zabójczego pyłu pikryny i kaszlących od oparów gotowanego trotylu, przemycać im do obozu polskie „gazetki” konspiracyjne, bo z nich czerpać chcieli otuchę. Funkcję łącznika pełnił też Mieczysław Kurz (Piotrowski), który przerzucony został na Węgry, późniejszy mąż Marii Hochberg-Mariańskiej.
Krakowska RPŻ posiada na swym koncie kilka udałych akcji pomocy więźniom, którzy odważyli się na ucieczkę z obozu w Oświęcimiu. Ograniczę się tutaj do jednego przykładu: kapelusznikowi warszawskiemu, Szymonowi Zajdowowi, członkowi KPP, dąbrowszczakowi, aresztowanemu na terenie Francji przez gestapo i wysłanemu do obozu w Oświęcimiu, RPŻ udzieliła pomocy w ucieczce z tej „fabryki śmierci”, ukrywała go w „melinach” Krakowa i Wieliczki i zaopatrzyła w „lewe” papiery na nazwisko Szymona Wojnarka. Opiekunem jego na terenie Krakowa był właśnie sekretarz RPŻ. Szukano jeszcze innego sposobu niesienia pomocy więźniom obozu płaszowskiego, a mianowicie za pośrednictwem ludzi zatrudnionych w firmach krawieckich, szyjących dla wojska. Kierownikami tych przedsiębiorstw byli: Juliusz Madritsch z Wiednia i jego szwagier Rajmund Tisch, a nadto Heinrich Bayer. Znani oni byli z ludzkiego stosunku do robotników, o czym wiedziałem od mego łącznika, Maksymiliana Skowrona, pracującego w wehrmachtverpflichtete Werkstatt Madritscha. Oczywiście nie czynili tego w imię idei walki z hitlerowskim rasizmem, ani też z powodów humanitarnych, lecz po prostu asekurowali się, cenili dobrych rzemieślników, co nakazywał im dobrze pojęty interes osobisty.
Z tychże samych powodów dyrektor fabryki Deutsche Emailwerke w Krakowie na Zabłociu, J. Schindler, odnosił się względnie uczciwie do pracujących u niego Żydów. Jeszcze w czasie istnienia getta Madritsch zjednał sobie kierownika Arbeitsamtu przy ul. Józefińskiej, w budynku dawnej Kasy Oszczędności, Austriaka Schepetschiego i namówił go, aby wydawał jak najwięcej kart pracy dla jego zakładu. Za przekroczenie wy¬znaczonego przez gestapo numerus clausus został Schepetschi aresztowany, a konfident Żyd Marcel Grüner, który wiernie służąc Niemcom, zadenuncjował go, został przez wywiad polski zastrzelony.
Dzięki firmie Madritscha i Tischa oraz zatrudnionym w niej pracownikom krakowska RPŻ mogła dostarczać do obozu w Płaszowie mąkę do wypieku chleba, fasolę, kaszę i mąkę do kotła, w którym gotowano posiłek (zupę taką zwano „Jus-Suppe” - zupa JUSowa). Produkty te oczywiście trzeba było zakupywać na wolnym rynku. Woził te wiktuały autem niemieckim stryjeczny brat mego łącznika Zbigniewa Kuźmy, Antoni Kozłowski, magister ekonomii, a podczas okupacji woźnica w zakładzie Madritscha. Zdarzało się, że czasem tego rodzaju przesyłki przysparzały więźniom więcej przykrości, niż korzyści. Gdy na Wielkanoc 1944 r. przesłała RGO do Płaszowa biały chleb, bigos i sałatę, komendant obozu Amon Goeth, dowiedziawszy się o tym, kazał więźniów zapędzić na cały dzień do pracy w kamieniołomach.
Tymczasem pod koniec lipca 1944 r. zaczęto już likwidować obóz w Płaszowie. Z tajnej Małopolskiej Agencji Prasowej z 22 IX 1944 r. dowiedzieliśmy się, że z Płaszowa wywieziono 15000 Żydów, z czego do Oświęcimia 6000 i 1500 do Mauthausen i innych obozów w Rzeszy. Bliższych szczegółów tej ewakuacji nie znaliśmy. Wtedy Madritsch wyjawił, że „nasi podopieczni żyją, pracują w fabryce amunicji w Brünlitz (Brynicy) koło Zwittau w Sudetach”. Na posiedzeniu RPŻ postanowiono zaryzykować wysłanie pomocy materialnej do tego obozu. Dysponowaliśmy wówczas pewnym zapasem gotówki i wcale zasobnym własnym magazynem, w którego posiadanie weszliśmy dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Oto Niemcy likwidując JUS, zagrabili podręczny magazyn tej instytucji, ale zapomnieli o dużej zbiornicy różnych zapasów, pomieszczonych w Radzie Głównej Opiekuńczej (RGO). Wtedy dr Dobrowolski (Staniewski) postarał się o to, że za zgodą dyrektora RGO Edmunda Seifrieda i pułkownika Szebesty z Czerwonego Krzyża, a w obecności dr Michała Weicherta, została reszta majątku JUSu przekazana Radzie Pomocy Żydom. Było więc czym wypełnić jeden wagon drobnicy. Wysłano pociągiem ubrania, buty i żywność. Nie bardzo wierzyłem w powodzenie tego ryzykownego eksperymentu, tymczasem, o dziwo, po wojnie niektórzy Żydzi, którzy wrócili do kraju z obozu pracy przymusowej w Brynicy, zapewniali nas, że transport ten doszedł do ich rąk. „Nie tyle zawartość wagonu - mówili - cieszyła nas, ile świadomość, że tam daleko w Krakowie znaleźli się ludzie, którzy o nas myśleli. A co najciekawsze, tamtejsi Niemcy byli niemało zdziwieni, że w ogóle taki transport mógł dojść do nas”.
Oto jakimi drogami chodziły metody konspiracyjnego działania RPŻ. Ale były jeszcze inne metody. Wiadomo, że ucieczka zza murów i drutów kolczastych nie należała do niemożliwości. Ułatwiali ją policjanci granatowi, pełniący straż w bramach getta, jedni przekupieni, drudzy z przekonania i obowiązku, osobliwie należący do polskiego ruchu podziemnego. Jednym z nich był Stefan Malecki, który w KWC otrzymał dyspenzę na wstąpienie do Kriminalpolizei, czyli Kripo. Miał on już za sobą kilka śmiałych wyczynów, które w środowisku Żelbetu i KWC wyrobiły mu dobrą opinię. Uprowadził on omal z przedsionka gestapo, bo z biura inspektora policji kryminalnej Schuberta, aresztowanego na plantach krakowskich mego łącznika, Alfreda Zarębę[9], dziś profesora UJ.
[…]
Ponieważ zdarzały się wypadki, że niektórzy Żydzi w okresie przebywania w getcie nie chcieli zgodzić się na proponowaną im pomoc w ucieczce z tego miejsca odosobnienia, powstało zagadnienie, na jakim podłożu psychologicznym rodził się ten opór.
Żydzi długo nie wierzyli, by to odcięcie ich od świata murami i drutami kolczastymi mogło być wstępem do ich zagłady. Chyba wiedzieli, że 10 marca 1942 roku wywieziono Żydów z Mielca do Sobiboru pod Włodawą i uduszono ich gazem. Potem 5 i 12 czerwca 1942 roku wywieziono Żydów z Krakowskiego i słuch o nich zaginął tak samo, jak po Żydach wywiezionych z Wadowic 3 lipca 1942 roku. Niepoprawnych optymistów to nie przekonało. Z nimi tak mogli postąpić, ale z nami? Rozumowali tak: Przecież hrabia Roniker pisał memoriał do Franka, w którym dowodził, że będzie to wielką szkodą dla handlu i prze¬mysłu Krakowa, jeśli się nas tutaj w getcie trzymać będzie bezczynnie.
Podczas akcji wysiedleńczej hitlerowcy kłuli Żydów bagnetami, strzelali i mordowali. Można było oczekiwać, że udręczeni ludzie stawią opór. Naród nasz - mówiono - przetrzymał w ciągu dziejów tyle prześladowań, zniesie więc i te. Niemcy, chcąc zabić w masach samą myśl o oporze, zastosowali taktykę podstępną. Pomagali Żydom myśleć poprawnie. Spokojnie i poważnie dowodzili: Nam potrzebna jest wasza praca. Gdybyśmy was wy¬mordowali, musielibyśmy żołnierzy odwołać z frontu, aby was zastąpili przy maszynach, wtedy kto by zwyciężał? W tych słowach była niespornie jakaś magia logiki. Widać, że ten mechanizm hitlerowskiego kłamstwa, podstępu i zbrodni[10] opracowali także i psychologowie. I ta właśnie logika zasiała w umysłach Żydów zaufanie do tzw. „Kopfmenschen”, a posłuszeństwo rozkazom władzy stawało się wewnętrznym nakazem każdego. Rzucono hasło: „Kto chce żyć, musi pracować”. Dawniej zabiegali o jakieś pieczątki, które miały być zaświadczeniem dla ludzi pracy, a potem o błękitne kartki, zwane „kartkami życia”, Niemcy zapewniali, że każdy otrzyma pracę, stosowną do wieku. Nikt nie przypuszczał, aby mogło być inaczej, bo to nie mieściło się nawet w normach myślenia człowieka normalnego. Niestety, ani Żydzi, ani Polacy do połowy marca 1943 roku nie zdawali sobie sprawy z tego, że utworzenie gett ma na celu tylko ułatwienie zaplanowanej zagłady Żydów. Ludzie skądinąd rozumni, ale ślepi i głusi na rzeczywistość, istniejącą poza logicznymi prawidłami, ujrzeli właściwą prawdę dopiero wtedy, gdy zbliżała się nieuchronna śmierć.
To była jedna z przyczyn, która kierowała ludźmi odmawiającymi przyjęcia pomocy w ucieczce z getta. Mogły tu również wchodzić w grę skrupuły natury etycznej, a mianowicie świadomość, że za ucieczkę jednostki mogą ponieść karę współtowarzysze niedoli. A może poczucie solidarności z powierzoną im gromadą, wierność głoszonym przez siebie zasadom, wierność aż do śmierci. W imię tych wielkodusznych idei poszli na śmierć Janusz Korczak i Anna Feuerstein w Krakowie. Może wyciągniętą ku nim rękę pomocną uznali za chwyt prowokatora. A może jeszcze strach przed ryzykiem i brak odwagi zdecydowania się na życie w nieznanych warunkach po stronie „aryjskiej”. Lecz to jeszcze nie wszystko. Życie w gettach, a szczególnie w obozach rujnowało w ludziach pozytywne pierwiastki psychiczne. Głód, zimno, brud, ciągłe przebywanie w tłoku, w zbiorowisku, przymusowe asystowanie przy wymiarze kar fizycznych itd. osłabiało wrażliwość ludzką i powodowało zachwianie podstawowych, pozytywnych pierwiastków psychiki ludzi udręczonych. Niektórzy więźniowie zatracali w sobie zdolności adaptacyjne, właściwe każdemu aktywnemu człowiekowi. Zrezygnowali już z wiary w wytrwanie, zwątpili w jakąkolwiek pomoc z zewnątrz, zobojętnieli na wszystko, popadli w stan stressu, ogarnięci apatią, widzieli już tylko beznadziejność własnego losu. Nie potrafili zmobilizować resztek swej woli na tyle, by wszystko postawić na jedną kartę, jak to uczynił prof. Julian Aleksandrowicz, który w chwili, gdy zanosiło się na akcję zagłady getta krakowskiego, jeden z pierwszych rzucił się w czeluść kanału wraz z żoną i synem, zaryzykował i wygrał życie.
Doskonale wyczuł psychologię tych nieszczęśliwych ludzi Adolf Rudnicki, gdy pisał: ,,Jedno z pytań w prasie zagranicznej, na które się natknąłem w związku z rocznicą powstania w getcie warszawskim: Dlaczego Żydzi szli bezwolnie na rzeź? Pytania tak sformułowane przychodzą jedynie z zachodu, gdy u nas podobnych nikt nie stawiałby, jest to więc kwestia, najogólniej mówiąc, miejsca. Myślę, że do dnia dzisiejszego zachód jest niezdolny do całkowitego zrozumienia totalizmu, w którego następstwie ludzie zachowują się tak, iż nie sposób nie zapytać: dlaczego?”[11].

Przerzuty
Krakowska Rada Pomocy Żydom organizowała dwa rodzaje przerzutów: 1) uprowadzanie więźniów ze srogiego obozu „janowskiego”, tj. znajdującego się przy ul. Janowskiej we Lwowie i przewożenie ich do Krakowa oraz 2) przeprowadzanie Żydów przez południową granicę Polski na Węgry.
Akcję przerzutu niektórych ludzi ze Lwowa do Krakowa zainicjował Adam Rysiewicz (Teodor), wybitny działacz socjalistyczny w czasie okupacji, który dowiedziawszy się od kolejarzy krakowskich, że znajdujący się w janowskim obozie Maksymilian Boruchowicz, zdolny literat i dobry organizator, prosi o pomoc w ucieczce z tej kaźni, zlecił Władysławowi Wójcikowi, aby wyjechał do Lwowa i przygotował plan uprowadzenia Maksa oraz przywiezienia go do Krakowa. Kiedy Wójcik wywiązał się z zadania, we wrześniu 1943 roku wyjechała do Lwowa łączniczka, Józefa Rysińska (Ziutka), która wręczyła „Michałowi” dokumenty na Michała Boruckiego, Bahnasistenta, i przewiozła go do Krakowa. Na Dworcu Głównym odebrał go Wójcik, przenocował u swej matki przy ul. Bosackiej 11, następnie u Zdzisława Kasperka przy ul. Bosackiej 14, a potem wysłał go w Proszowskie, gdzie Borwicz, pseudonim Zygmunt, zorganizował mały oddział dywersyjny.
[…]
W akcji niesienia pomocy ludziom tępionym z powodów rasistowskich, niektóre jednostki z mego najbliższego środowiska konspiracyjnego podejmowały się czynów co najmniej ryzykownych. Mój główny łącznik w kierownictwie WC, a później oporu społecznego i kierownictwa Walki Podziemnej, Zbyszek Kuźma nie chciał być gorszy od Ziutki i bez nakazu wyjechał jako pracownik firmy Siemens do Lwowa i przywiózł stamtąd ukrywającą się przed gestapem Stefanią Milwin wraz z córką Marleną. W Krakowie ulokował je u swej matki, Władysławy Kuźmowej, zamieszkałej koło Wawelu przy ul. Bernardyńskiej 9, gdzie w małym przeludnionym mieszkaniu wszystkie niewiasty spały pokotem. Marlenie wystarał się Zbyszek o dokumenty na nazwisko Stefanii Onychro, a potem o posadę telefonistki w szpitalu Narutowicza. Ponadto p. Kuźmowa ukrywała u siebie Edmunda Ehrlicha, a jego bratu i ojcu, znajdującym się w obozie na Grzegórzkach, nosiła żywność i zasiłki otrzymywane z RPŻ. Marlena jest dziś aktorką na Ziemiach Zachodnich, a Stefania Milwin, przebywając w Katowicach, zaświadczyła powyżej podane fakty pismem, które kończy słowami: ,,Pani Kuźmowa uratowała nam więcej niż życie, bo uratowała w nas wiarę w człowieka”.
Dodatnie osiągnięcia w swej działalności łączniczki miała Ada Próchnicka, która z namowy Ferdynanda Arczyńskiego, działacza Stronnictwa Demokratycznego, wyjeżdżała kilka razy do Lwowa i przywoziła stamtąd do Krakowa między innymi: Różą Kfare alias Janiną Górnicką, która znalazła schronienie w Sieciechowicach, powiat Olkusz, u Krystyny Moskalik, siostry Witolda, akowca (dziś przewodniczącego Komisji Historycznej Okr. Zarządu ZBOWiD w Krakowie), Heleną Szumańską, dr Zinę Paduchową, której przytułek dali pp. Mrozowie w Calinach koło Sieciechowic, Helenę. Ehrlichową, którą Witold Moskalik oddał w opiekę swemu ojcu, zamieszkałemu w Warszawie na Okęciu przy ul. Krakowskiej i innych. Ci wszyscy ludzie żyją. Dr Paduchowa jako dobrze znająca język francuski znalazła pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Natomiast nie żyje ofiarna Ada. Kiedy bowiem któryś tam raz jechała do Lwowa, by z narażeniem własnego życia nieść wyzwolenie swym bliźnim, została w pociągu aresztowana przez żandarmów hitlerowskich i zamordowana w nieznanych okolicznościach. Druga łączniczka, Józefa Rysińska, pseud. Ziutka, mająca za sobą wiele brawurowych osiągnięć, wyjeżdżająca do Lwowa, do obozu w Pustkowie (Heidelager) koło Dębicy i do Szebni koło Jasła, została w pociągu koło Tarnowa aresztowana przez gestapo jako podejrzana, maltretowana podczas przesłuchań, a wreszcie zesłana do obozu w Płaszowie. Łączniczki RPŻ składały po powrocie z terenu raporty sekretarzowi Rady, Władysławowi Wójcikowi, w mieszkaniu przy ul. Bosackiej 11, którego głównymi bohaterami były: matka Władysława, Józefa Wójcikowa i siostra, Helena. One bowiem ukrywały u siebie dr Roberta Raujmanna, one godziły się bez protestu na przyjmowanie przesyłek z bronią, na odbywanie w ich mieszkaniu posiedzeń o charakterze politycznym i wojskowym, a także RPZ, one odbierały od polskich kolejarzy w niemieckich mundurach aparaturę radiostacji, przysłaną nam z Centrali. Tu spotykałem się z Adamem Rysiewiczem i innymi działaczami Koła itd. Zadziwiające, że ten ważny w Krakowie punkt konspiracyjny nie został podczas wojny wykryty.
[…]

Sprawy medyczne
[…]
Od Barbary Matus, żony Jerzego, członka Rady Pomocy Żydom, dowiedziałem się także, że na niektórych terenach współpracowali z Zielonym Krzyżem żydowscy lekarze, którzy z tej racji byli pod opieką LZK. Taką właśnie podopieczną LZK w powiecie radzyńskim była lekarka dr Janina Krajewska, która z powodów rasistowskich zbiegła z Warszawy, leczyła rannych bechowców i wykładała na kursach sanitarnych, organizowanych przez Irenę Golcównę z Turowa. W powiecie opatowskim również pod opieką LZK znajdowała się dzielna kobieta, dr Anna Wolf, która wykształciła ponad 20 sanitariuszek, a kiedy „dr Anka” mianowana została szefem sanitarnym sztabu obwodu III AL, placówka ZK ofiarowała jej dużą aptekę polową do dyspozycji. W Warszawie Weronika Ogarkowa, redaktor „Żywii”, organu Stronnictwa Ludowego, zatrudniała w swym domu Ziutę Hejmanową, której synka umieściła w sierocińcu na Czerniakowie, a jej męża, lekarza, również LZK wziął pod swą opiekę. Po powstaniu Hejmanowie zamieszkali w Lipcach i Godzianowie, pracowali w tajnym nauczaniu, kształcili sanitariuszki na kursach i leczyli ludność cywilną, zawsze pod opieką LZK.
[…]

Dzieci
[…]
Słyszało się, że różne zakony męskie i żeńskie ukrywają potajemnie żydowskie dzieci, choć za to groziła kara śmierci albo obóz koncentracyjny. Tak było również i w Zakładzie Braci Alberta w Krakowie. Zdarzyło się, że do mego kolegi, radykalnego ludowca, Bronisława Chrzana, kierownika Szkoły Powszechnej nr 26 im. ks. Józefa Poniatowskiego w Podgórzu, przyszedł z początkiem 1944 roku brat, przełożony tego zakładu, zdaje się nazwiskiem Jabłoński, i prosił o przyjęcie do szkoły chłopca Żyda, Zygmunta Weinreba. Na zapytanie, dlaczego on sam nie chce go ukrywać, odpowiedział, że chłopiec ten był wychowywany razem z chłopcami chrześcijańskimi, więc nauczycielka poleciła mu, aby przed wspólną kąpielą w „Łaźni Rzymskiej” wdziewał majteczki kąpielowe. Tak też uczynił, lecz naszym chłopcom to się nie podobało, Zdejmuj, czemu się wstydzisz? Rzucili się na niego, ściągnęli mu majteczki i wtedy wydało się, że to Żyd. Chyba byłoby niebezpieczne trzymać takiego chłopca, bo dzieci rozpowiedzą i sprowadzą na nas i na tę sierotę nieszczęście. Kierownik Chrzan przyjął więc tego chłopca do szkoły, wpisał jego nazwisko na listą uczniów, wydał mu legitymację szkolną i opiekował się Zygmuntem do końca wojny. Później Zygmunt zmieniał swoje nazwiska, jak to czynili wytrawni konspiratorzy, w jednej miejscowości zwał się Zygmunt Zarucki, w innej Czesław Bojdach, a wreszcie za namową kierownika Chrzana wrócił do swego nazwiska pierwotnego.
[…]
Tu trzeba jednak dodać, że w czasie, gdy dokonywała się w Polsce tragedia dzieci żydowskich, Polacy przechodzili podobną tragedię. Wszakże na koniec listopada 1942 roku przypada okrutne wysiedlenie polskiej ludności z powiatu Zamość, Biłgoraj, Hrubieszów i Krasnystaw. Z samej tylko Zamojszczyzny wysiedlono wtedy 120 tysięcy Polaków, w tym około 30 tysięcy dzieci (w całej Lubelszczyźnie około 50 tysięcy). Cały naród cierpiał z powodu bezlitosnego rozproszenia ich po obozach w Świnoujściu, Starogardzie, Hamburgu i z powodu zbójeckiego wysłania około 500 dzieci wprost do komór gazowych w Sobiborze. Nie zapomnimy tego nigdy, że żadne z tych dzieci nie dojechało żywe do Sobiboru, bo wszystkie w drodze pomarzły. Poza tym opowiadano już szeptem o tworzeniu w Łodzi gigantycznego, największego w Polsce obozu zagłady dzieci, który tymczasem służyć będzie wyniszczeniu dzieci żydowskich, a potem polskich.

Na „lewych” papierach
Ukrywającym się Żydom, jako też wszelkim, jak się mówiło, ,,spalonym”, trzeba było kupić odzież na tandecie lub w sklepach i przygotować dla nich „lewe papiery”. Dokumenty te robił początkowo „Władysław”, kierownik biura delegalizacyjnego Stronnictwa Demokratycznego, b. kierownik szkoły w Podolszu, powiat Wadowice, Władysław Wichmann, pozyskany do akcji „Żegoty” przez Ferdynanda Arczyńskiego. Władysław dysponował pieczątkami krakowskimi, hrubieszowskimi, grójeckimi i warszawskimi (te ostatnie przesłał po powstaniu warszawskim do Pruszkowa); że zaś zwolnienia od pracy w okopach potwierdzali Niemcy coraz to nowszymi pieczątkami, przeto tempo wykonania każdej nowej pieczątki musiało być szybkie. Cały swój warsztat przechowywał Władysław w blaszanym pudełku. Gdy groziła mu rewizja, opuszczał swe mieszkanie w Podgórzu przy ul. Krasickiego 8, a jego gospodyni, nauczycielka Adela Niezabitowska, wynosiła konspiracyjne pudło do ogrodu, kładła je w uprzednio wykopany dołek i przysypywała ziemią. Tajemnica autentycznych dokumentów, wyrabianych przez Władysława polegała na tym, że na oryginalnych blankietach przybijał najczęściej autentyczną pieczątkę.
Potem wybiło się biuro delegalizacyjne Koła (kryptonim PPS), któremu wysoki poziom techniczny nadał Edward Kubiczek, grafik i malarz, wykonywał on po mistrzowsku urzędowe pieczątki, a Zdzisław Kasparek fotografie potrzebne do niektórych aktów urzędowych.
[…]

Ochrona prawna
Zagrożeni niebezpieczeństwem śmierci byli także Żydzi, ukrywający się po wsiach, miasteczkach i miastach. Przeciwko szantażystom, którzy chcieli ciągnąć materialne korzyści z wykrycia tajnych schronów, zamieszkałych przez Żydów, wydałem następujące drukowane obwieszczenie:
„Z różnych okolic dochodzą nas wieści, że niektórzy Żydzi, ukrywający się pod obcymi nazwiskami przed zbirami hitlerowskimi, otrzymują listy, w których anonimowi szantażyści grożą im wydaniem w ręce gestapo, jeśli w określonym miejscu i czasie nie złożą wyznaczonego okupu. Ten zbrodniczy sposób żerowania na tragedii ludzi, mordowanych w imię obłąkanej ideologii rasistowskiej, piętnujemy nie tylko jako fakt jaskrawego pogwałcenia zasad najprymitywniejszej etyki oraz przekroczenia artykułów kodeksu karnego, ale jednocześnie jako zbrodniczy zamiar współdziałania z gestapo i inną policją niemiecką.
Wszelkie tego rodzaju listy należy natychmiast przekazywać Kierownictwu Walki Cywilnej wraz z informacjami, które mogłyby naprowadzić na drogę wykrycia złoczyńców. Okręgowe Kierownictwo Walki Cywilnej”.

Odezwa ta rozplakatowana była na dużym , obszarze województwa krakowskiego (obejmującego podczas wojny również obszar województwa rzeszowskiego). W związku z denuncjacjami i szantażystami jako współredaktor broszury pt. Nakazy Kierownictwa Walki Pod ziemnej (1943) wprowadziłem do przepisów j odnoszących się do zachowania się obywateli” państwa polskiego następujące artykuły:
„Art. 21. Kto drogą denuncjacji spowodował prześladowanie, uwięzienie, zesłanie lub śmierć obywatela państwa polskiego,
Art. 22. Kto szantażuje obywateli państwa polskiego, ukrywających się przed zbirami, gestapo,
Art. 25. Kto bierze udział w mordowaniu obywateli państwa polskiego - karany będzie śmiercią”.

„Nakazy” te wydrukowane były w ilości 5 000 egzemplarzy w KWZW (w Konspiracyjnych Wojskowych Zakładach Wydawniczych) w Kosocicach pod Krakowem i zostały rozpowszechnione w szerokim zasięgu społeczeństwa polskiego. To nie były słowa na wiatr. Nie cofnęliśmy się przed wyciąganiem surowych konsekwencji z faktów żerowania na cudzej tragedii. Chodziło nam o upowszechnienie, zasady, że jedno prawo obowiązuje wszystkich bez wyjątku obywateli państwa polskiego. Gdy stwierdziliśmy, że jeden z podziemnych sądów specjalnych w południowej Polsce, odchylając się od zasad podanych w „Nakazach”, pobłażliwie odnosił się do zgłoszonych mu przestępstw rasistowskich, postaraliśmy się o jego rozwiązanie.
Reszty dokonały sądy podziemne. Oto jeden z wyroków krakowskiego Sądu Specjalnego:
,,W imieniu Rzeczypospolitej Cywilny Sąd Specjalny w Krakowie po rozpoznaniu sprawy Antoniego Pajora, kierownika zlewni mleka w Dobranowicach koło Wieliczki, oskarżonego o denuncjowanie do policji niemieckiej chłopów ukrywających Żydów, o współudział w schwytaniu dwóch obywateli państwa polskiego i dzieci pochodzenia żydowskiego, współwinę w ich mordowaniu, dekonspirowanie ukrywających się na wsi działaczy niepodległościowych, nadmierną gorliwość służbową oraz znęcanie się nad ludnością gromady podczas odliczania kontyngentu mlecznego – uznał go winnym popełnienia czynów przestępczych zarzuconych mu w akcie oskarżenia i skazał go za nie na karę śmierci”. Wyrok wykonano 27 października 1943 roku o godz. 20,15 przez zastrzelenie.
W roku 1944 procedura sądownictwa specjalnego została znacznie skrócona. Zgodnie z rozporządzeniem pełnomocnika Rządu na Kraj z dnia 7 lutego 1944 roku, gdy utworzone zostały w powiatach okręgu krakowskiego „Placówki Ekspozytury Śledczej”, tzw. PESy, otrzymały one rozkaz strzelania bez sądu denuncjatorów i szantażystów. Jeden bowiem z rozkazów wydanych PESom brzmiał:
„Przestępcy winni szantażu i wymuszania korzyści materialnych na tle pochodzeniowym i działalności politycznej, przychwyceni na gorącym uczynku, traceni są na miejscu”.
Oprócz tego ulotka Polskich Organizacji Podziemnych w maju 1943 roku głosiła:
„Każdy Polak, który współdziała z ich morderczą akcją, czy to szantażując, czy denuncjonując Żydów, czy to wyzyskując ich tragiczne położenie lub uczestnicząc w grabieży, popełnia ciężką zbrodnię wobec praw Rzeczypospolitej Polskiej i będzie niezwłocznie ukarany, a jeżeli uda mu się uniknąć kary lub schroni się przed nią pod opiekę nikczemnych zbrodniarzy okupujących nasz Kraj, niech będzie pewny, że już niedaleki jest czas, kiedy pociągnie go do odpowiedzialności sąd Odrodzonej Polski”[12].
Dzięki temu, że w Krakowskiem surowo i szybko tępione były przestępstwa na tle rasistowskim, dokonywane przez moralnie upadłe jednostki, gangrena szantażowania Żydów nie przybrała tutaj takich rozmiarów, jak gdzie indziej.

Wywiad
W październiku 1943 roku rozeszła się wieść, że z obozu w Płaszowie zwolniono kilkudziesięciu Żydów, którzy zobowiązali się pracować na rzecz gestapo, a przede wszystkim wykrywać Żydów nielegalnie mieszkających w Krakowie. Zdrajcy ci chodzili po mieście bez opasek, posiadali legitymacje, dające im swobodę poruszania się, otrzymywali dogodne mieszkania w śródmieściu i rzeczywiście działali zgodnie z nakazem gestapo. Przy pomocy wywiadu Kierownictwa WC, informacji otrzymywanych od ukrywających się Żydów, jako też wywiadu wojskowego ustalone zostały dwie grupy tych konfidentów, jedną kierował Diamand, któremu podlegali między innymi Julek Appel, Natan Weissmann i Stefa Bradstätter vel Stefania Poklewska, vel Stefa Czacz, vel Helena Czacz, mieli swe biuro przy ul, Sławkowskiej 6 w oficynie na I piętrze. Drugą grupą kierował Förster, zamieszkały przy Rynku Głównym w Pałacu Spiskim u Spinarczyka, a podkomendną jego była Marta Puryc vel Panecka, mieszkająca przy ul. Zyblikiewicza 5, Tataruch, z ul. Trauguta 12. Inni zwali się: Symche Spira, Białobroda, Chilowicz z żoną, Bladek, Finkelstein, Marcel Goldberg, Grüner, Artur Löffler, Kleinberger, Kerner, Michał Pacanower, Szymon Rosen, Marian Rotkopf, Ignacy Taubmann, Weininger i inni.
Byli wśród nich tacy, jak Weissmann i Appel, którzy wykrywali kryjówki Żydów w powiecie bocheńskim, Chilowiczowa, która wykrywała dzieci w obozie płaszowskim, Symche Spira znęcający się nad swymi rodakami w getcie krakowskim, Białobroda, którego interesowały także tajemnice AK i inni, którzy za marny ochłap wolności tropili zarówno Żydów, jak i polskie organizacje niepodległościowe. Banda tych i innych konfidentów została zdemaskowana i ujawniona w prasie podziemnej, w ślad za czym groźni dla Żydów judasze zmienili swoje mieszkania i zaczęli się ukrywać przed wywiadem polskim. Mając utrudnione warunki swej pracy, stawali się coraz mniej wydajni, a w związku z tym gestapo rozpoczęło systematyczne ich tępienie.
Gdy przenieśli swe biuro na Paulińską 22, zostali wytropieni przez gestapo, a czterech konfidentów zostało na miejscu zastrzelonych. Podobną masakrę urządziło gestapo w innej ich melinie przy ul. Blich. Tylko mały procent tych zdrajców zginął od kuli polskiego wywiadu wojskowego.
Przeciwko wysługującym się okupantowi policjantom granatowym, którzy tropili zarówno Żydów, jak i ukrywających się Polaków, wydałem odezwę piętnującą ich imiennie i oddającą ich w „opiekę” Placówkom Ekspozytury Śledczej. Znalazł się na tej liście krwawy zbir Józef Kubala z powiatu limanowskiego i Jan Ratajczak, komendant policji granatowej w Niepołomicach, Kazimierz Guzik z Ojcowa, Szmenda z Wiśnicza, Kazimierz Nowak z Miechowa, Volksdeutsch z Wielkopolski i Paweł Piątek ze Skrzydlnej, a potem z Nowego Sącza i inni.

Propaganda
Hitlerowska propaganda dyskryminacyjna ludności Polski szła w dwóch kierunkach: przeciwko Żydom i przeciwko Polakom. Urządzono wielką wystawę antysemicką i do jej zwiedzania zapędzano młodzież masowo. Plakatami zatytułowanymi: „Żydzi - wszy - tyfus plamisty” starano się opluć Żydów, poniżyć, zdeptać i budzić do nich wstręt. Ponadto wystawą tą chciano przekonać widzów, że w dziejach ludzkości wszelkie zło powstało za sprawą Żydów. Wtedy Małopolska Agencja Prasowa (organ AK), wykpiwając te „prawdy historyczne”, głosiła: Żydzi są przyczyną wojny, Żydzi powodują trzęsienie ziemi, wulkany i zapalenie ślepej kiszki, Juliusz Cezar zamordowany został przez Żydów, Dżengiz-chan był Żydem, Konstantynopol został zburzony przez Żydów itd.
Antysemicką propagandę hitlerowcy prowadzili także za pomocą kin, w których obrazami nieustannych zwycięstw oręża niemieckiego zamierzano doprowadzić naród do załamania psychicznego, a wyświetlaniem pogromów żydowskich pogodzić Polaków z nieodwracalną zagładą Żydów. Gdy ogłoszony przez Kierownictwo Walki Cywilnej bojkot kin nie dał wyników pozytywnych, użyte zostały represje, a więc polewanie ubrań nałogowych kinomanów kwasami żrącymi, rzucanie petard, których wybuchy wzniecały nieopisany popłoch wśród publiczności, strzyżenie kobiet, niszczono aparaturę rozgłośnikową i demolowano urządzenia operatowni[13] . Ale propaganda niemiecka szła dalej. Gdy Amon Leopold Goeth, komendant obozu w Plaszowie skazał pięciu więźniów, w tym czterech Żydów i Polaka na szubienicę, a Żyda Feinera zmusił do wykonania egzekucji, od razu rozwrzeszczały się niemieckie „szczekaczki” radiowe, że Żydzi wieszają Polaków[14].
[…]
Na zajadłość takiej złośliwie kłamliwej propagandy nie znajdowaliśmy rady. Doszło już do tego, że obłudny krzyżak spod znaku swastyki siebie czynił „obrońcą cywilizacji i chrześcijaństwa”. Wtedy umieściłem w „lewym” ,,Gońcu Krakowskim” z dnia l grudnia 1943 roku obfitą serię złośliwych inseratów, np.:
Uczę miłości chrześcijańskiej, kultury europejskiej i nowego lądu, mordując dzieci i kobiety lub wysyłając ich do komór gazowych. Heinrich Himmler.
Biżuterią żydowską oczyszczoną z krwi sprzedam, Goeth, komendant obozu żydowskiego, w Woli Duchackiej.
Niemowlęta w getcie zabijani od jednego strzału, a po pijanemu wykrywam spiskowca w każdym Polaku, Joachim Thum, Bauinspektor Kraków, Prokocim, baraki.
Meble niearyjskiego pochodzenia sprzedaję tylko nordykom, Möbslverwaltung, Krakau, Felicjanekstrasse.
Zegarki męskie i damskie, wyroby ze srebra, banknoty, jedwabie, futra i tłuszcze zabiera Heinemeyer, SS Obersturmbannführer IIIA, Pomorska 2.
Sprzedajemy ubrania zabrane przez gałganów niemieckich, Heeresverpflegung, Krakau.
Mydło toaletowe wyrabiane z tłuszczu dzieci zabitych w Judenvernichtungslager w Bełżcu, do sprzedania w Seifenzentrallstells, Krakau, Riebentropstrasse 59.

Tego rodzaju walka z Niemcami za pomocą drukowanych złośliwości była w okresie okupacji bardzo popularna. Zjadliwe piętnowania „narodu panów” lotem błyskawicy rozchodziły się po mieście i okolicy, niosąc pokrzepienie ducha i wytwarzając przychylniejszą atmosferę do działania konspiracyjnego. Od tego właśnie zależał pomyślniejszy rozwój działalności RPŻ.
Ale niemniej do dziś trwa goebbelsowska propaganda szkalująca Polaków, a wybielająca tych, którzy rozwiązanie zagadnienia żydowskiego widzieli jedynie w masowym mordzie. Na to nie znajdujemy rady, bo tymi sprawami rządzi dolar.
[…]

Ofiary na polu miłosierdzia
Obliczono, że po ostatniej wojnie około 300 000 Żydów zachowało się w Polsce dzięki pomocy, jaką społeczeństwo polskie niosło ofiarom hitlerowskiego rasizmu. Nie próbowano jednak dotychczas choćby w przybliżeniu podać liczby ofiar, które padły w tej walce po stronie polskiej. Wprawdzie w aktach Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich znajduje się wiele nazwisk chłopów, którzy ukrywali Żydów w powiatach bocheńskim, tarnowskim, limanowskim, dębickim, łańcuckim, sanockim, krośnieńskim i innych, te wszystkie materiały jednak są nie wystarczające, ci zaś, którzy podczas tej strasznej wojny odważyli się widzieć człowieka w każdym bliźnim prześladowanym, nie chcą dziś szczycić się tym i nie chcą, aby ktokolwiek pisał o tym ich miłosierdziu. A jednak jest to sprawa ważna, mówi ona bowiem o ideologii Polski Walczącej. Z tych powodów uważam za potrzebne podać poniżej listę Polaków, którzy ponieśli śmierć w walce z hitlerowskim rasizmem. Składają się na nią przygodnie zebrane materiały z województwa krakowskiego. Józef Adamski[15], około 60-letni murarz, zgodnie ze swą zasadą, że „tyle człowiek jest wart, ile drugiemu może pomóc”, dzień w dzień przejeżdżając tramwajem obok getta w Krakowie, rzucał uwięzionym tam Żydom paczuszki z żywnością, bielizną lub „gazetkami”, a przychwycony przez policjanta niemieckiego został okrutnie pobity, w następstwie czego zmarł w kilka tygodni później.
Za udział w fałszowaniu dokumentów dla ukrywających się Żydów został 11 września 1943 r. aresztowany i poniósł śmierć z ręki hitlerowców Michał Kliś, pseudonim Wojtek, funkcjonariusz policji granatowej w Krakowie, ul. Szlak 40, a jednocześnie pracownik krakowskiego kontrwywiadu AK.
Dr Władysław Zapałowicz, zamieszkały przy Małym Rynku 6 w Krakowie, znany działacz ludowy, został za przechowywanie Żydów aresztowany w roku 1944 i wywieziony do Oświęcimia, skąd już nie wrócił. Niemcy, postępując wedle totalistycznych zasad zbiorowej odpowiedzialności, wywieźli do obozu w Oświęcimiu także jego żonę i syna Zbigniewa.
[…]
Przedstawiona tutaj wyrywkowo sytuacja w województwie krakowskim posiada odpowiednik i na innych terenach. Tatiana Berenstein i Adam Rutkowski podają, że w województwie kieleckim hitlerowcy spalili dom ze wszystkimi domownikami, gdy stwierdzono, że w domu tym ukrywali się Żydzi. W Ciepielowie Starym (powiat Iłża) spalono 13 osób w nędznej chałupie, a w sąsiedniej wsi Rokówka spalono całą rodzinę, składającą się z 10 osób, w tym dwie kobiety i 6 dzieci od 3 do 13 lat. W gminie Ciepielów 6 grudnia 1942 r. za ukrywanie Żydów esesowcy spalili żywcem 33 Polaków, w tej liczbie kobiety i dzieci od 7 miesięcy do 14 lat[16].
W posłowiu zaś do cytowanej już sławnej książki filozofa Russella pisze Janusz Gumkowski: „Warto może przypomnieć, że w Polsce za okazywanie pomocy Żydom wymordowano wiele tysięcy osób. Między innymi w obozie zagłady w Bełżcu zagazowano za tego rodzaju działalność przeszło tysiąc Polaków z okolic Lwowa. A przecież gestapo nie wykryło wszystkich Polaków, którzy pomagali Żydom”[17].
[…]
To tylko strzępy odchodzącej w przeszłość naszej historii. Gdyby odgrzebać z zapomnienia nazwiska wszystkich Polaków, którzy heroicznie ryzykując życie, padli w walce z okrucieństwami hitlerowskiego rasizmu, długo trwałby apel poległych.

[1] Lord Russel of Liverpool: Proces Eichmanna. Warszawa 1966, s. 53. Zob. też Wspomnienia Rudolfa Hössa, Warszawa 1956.
[2] T. Seweryn: Chleb i krew. W trzecią rocznicę zagłady getta w Krakowie. Kraków 1946, s. 163.
[3] H. Jabłoński: Formy walki ruchu wyzwoleńczego. Za wolność i lud, 1966, nr 12 z 16-30 VI.
[4] Inicjatywa utworzenia tej organizacji wyszła od katolickiej grupy konspiracyjnej, Frontu Odrodzenia Polski (FOP), a w szczególności od dwóch kobiet zaangażowanych już w ruchu podziemnym, Zofii Kossak (Weronika), autorki „Krzyżowców”, ukrywającej się przed gestapem, oraz Wandy Krahelskiej-Filipowiczowej (Helena), wsławionej wykonaniem zamachu bombowego na carskiego gubernatora Skałłona. Kiedy ich odezwę, wydaną w sierpniu 1942 roku, poparł żywo pełnomocnik rządu generała Sikorskiego na Kraj, prof. Jan Piekarkiewicz i główny dowódca AK, gen. Stefan Rowecki (Grot), powołana została w Warszawie w październiku 1942 roku Rada Pomocy Żydom, do której weszli przedstawiciele PPS Julian Grobelny (Trojan) jako przewodniczący, Piotr Gajewski (Piotruś) i ze Stronnictwa Demokratycznego Ferdynand Arczyński (Marek) jako skarbnik i Emilia Hiżowa (Barbara), ze Stronnictwa Ludowego Tadeusz Rek (Różycki) jako wiceprzewodniczący, z Frontu Odrodzenia Polski Ignacy Barski (Józef) i Władysław Bartoszewski (Ludwik), przedstawiciel Delegatury Rządu Witold Bieńkowski (Wencki), a społeczeństwo żydowskie reprezentował Leon Feiner (Mikołaj) z Bundu jako drugi wiceprezes oraz Adolf Berman (Borowski) z Poale Syon.
[5] Na czele RPŻ we Lwowie stał socjalista Przemysław Ogrodziński. O organizacji tej pisał Paweł Lisiewicz: Przyczynek do zagadnienia pomocy Żydom w okresie okupacji hitlerowskiej. Kultura, 196? nr 37.
[6] Główna Rada Pomocy Żydom w Warszawie, dysponująca większymi funduszami, miała na liście pobierających zapomogę około 4 000 Żydów.
[7] W Tygodniku Powszechnym 1963, nry 15, 18, 2?, 33, 38, 51 i w r. 1964, nry 1, 3, 6, 9, 11, 14, 17, ?? znajdują się chwalebne wzmianki o rodzinach polskich, niosących pomoc Żydom, prześladowanym przez hitlerowskie władze okupacyjne. Na zainicjowaną w tej sprawie ankietę przez Władysława Bartoszewskiego odpowiedzieli przeważnie mieszkańcy stolicy, natomiast z województwa krakowskiego gdzie przykładów pomocy Żydom było bardzo wiele niestety nie padła ani jedna odpowiedź.
[8] T. Pankiewicz: „Apteka Pod Orłem” w getcie krakowskim. Przegl. Lek., 1966, nr 1, s. 89.
[9] Alfred Zaręba: Konspiracyjne studia filologiczne. Alma Mater w podziemiu, Kraków, 1964, s. 95-97.
[10] W hitlerowskim słownictwie gett i obozów koncentracyjnych die Aussiedlung, to było istotnie wysiedlenie, ale w krainę śmierci, Inhalationsraum, to była istotnie inhalatornia, w której ludzie wdychiwali, ale morderczy cyklon B, a dobrotliwe wyrażenie Uberstellung zur leichteren Arbeit (przeniesienie do lżejszej pracy) albo zur Sonderbehandlung (do specjalnego traktowania) oznaczało oddanie w opiekę specjaliście od wstrzykiwania fenolu w serce lub zastrzelenie koło latryny. Przeznaczeni zur Entläusung (do odwszenia) szli do Baderaum, tj. łaźni, z której już nie wychodzili żywi. A gdy chodziło o Endlösung der Judenfrage (ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej), to nawet hitlerowscy führerzy nie znajdowali innego jej rozwiązania, jak tylko przez, masowy mord.
[11] Adolf Rudnicki: Niebieskie kartki. Świat, 1. V. 1966 r.
[12] T. Seweryn: Walka z hitlerowskim rasizmem, Wieści, 31 III 1963; także: Polskie sądownictwo podziemne, Przegl. Lek., 1966, nr l, s. 212
[13] T. Seweryn: Atak na kina. „Wieści” z 16 V 1965.
[14] J. Aleksandrowicz: op. cit. s. 35.
[15] J. Aleksandrowicz: Kartki z Dziennika doktora Twardego, Kraków 1962, s. 176.
[16] Tatiana Berenstein i Adam Rutkowski: Pomoc Żydom w Polsce 1939-1945. Warszawa 1963, s. 48.
[17] Lord Russel of Liverpool, op. cit., s. 354.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Jagiellońska 11 – tablica upamiętniająca powstanie Żegoty (odsłonięta 2005). [Sowiniec 2014]

***

Uwagi (wg Sowiniec)
„12 III [1943] Powstał w Krakowie Komitet Pomocy Żydom, który niebawem podporządkował się warszawskiej Radzie Głównej Pomocy Żydom i przybrał nazwę Rada Pomocy Żydom (RPŻ) lub «Żegota»„, Wroński, Kronika, s. 258; Komitet tworzyli: przewodniczący Stanisław Dobrowolski „Staniewski”, sekretarz Władysław Wójcicki, skarbnik Aniela Dobrowolska, członkowie Tadeusz Seweryn „Socha”, Jerzy Matus, Maria Hochberger Mariańska, Janusz Strzałecki (za: Wroński, op. cit., s. 259).



4.4. Bibliografia

- Tadeusz Seweryn, Wielostronna pomoc Żydom w czasie okupacji hitlerowskiej, Przegląd Lekarski – Oświęcim, 1967
- Andrzej Chwalba

Bibliografia (wg Sowiniec)
- T. Wroński, Kronika
 DO GÓRY   ID: 52112   A: dw         

29.
Kanonicza 18 – siedziba Polskiego Komitetu Opiekuńczego Kraków-Miasto (Patronat); tablica upamiętniająca Polski Komitet Opiekuńczy Kraków-Miasto (Patronat)



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca Polski Komitet Opiekuńczy Kraków-Miasto
ul. Kanonicza 18
Autor:
Inicjator: ZIW, Środowisko Byłych Więźniów Politycznych Obozów Koncentracyjnych, Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce
Fundator:
Wymiary:
Materiał:
Data odsłonięcia: 16 stycznia 1984, obecnie (VIII 2007) zdemontowana

Inskrypcja:
W DOMU TYM / W LATACH 1939-1945 / MIAŁ SIEDZIBĘ / POLSKI KOMITET OPIEKUŃCZY / KRAKÓW-MIASTO // PAMIĘCI DZIAŁACZY PATRONATU / KRAKOWSKIEGO / KTÓRZY RATOWALI WIĘŹNIÓW / W LATACH TERRORU OKUPANTA HITLEROWSKIEGO



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

Stanisław Dąbrowa-Kostka, Pomnik czynu zbrojnego żołnierzy Polski Walczącej, folder 1994

Wmurowywanie tablic pamiątkowych w miejscach szczególnych
W Krakowie i okolicach, wbrew wylansowanej po wojnie i zakorzenionej niestety opinii, jest wiele miejsc godnych upamiętnienia. Problem ten długo nurtował środowiska kombatanckie, lecz realizacja - prócz fachowej i żmudnej działalności merytorycznej - wymagała ogromnego wysiłku w celu zdobycia środków finansowych oraz przezwyciężenia nieustających oporów ze strony czerwonej władzy i innych jeszcze czynników, niechętnie a nawet wrogo nastawionych do eksponowania patriotycznych pojęć i symboli. W takim klimacie, z pełną świadomością przeszkód, które przyjdzie pokonywać, podjął pracę zespół kombatantów z Oddziału Związku Inwalidów Wojennych Kraków-Śródmieście.
W ciągu jedenastu lat - od 1980 do 1990 - udało się nam samodzielnie, bądź wspólnie z innymi organizacjami kombatanckimi, wmurować na terenie Krakowa 11 tablic upamiętniających ważne, od zakończenia wojny z powodów politycznych spychane w zapomnienie, wydarzenia historyczne. Przygotowanie każdej takiej akcji polegało przede wszystkim na znalezieniu sponsorów chętnych do finansowania sprawy i na żmudnym kompletowaniu długiej serii zezwoleń, pozyskiwanych różnymi sposobami od wielu, nie zawsze dobrze usposobionych czynników władzy. Równocześnie zorganizowaliśmy 6 popularno-naukowych sesji historycznych. Ponadto przedstawiliśmy Radzie Miasta ponad 40 propozycji zmian nazw ulic w Krakowie, z których część - niestety zupełnie niezgodnie z naszymi koncepcjami - została uwzględniona.
19 maja 1984, w auli Polskiej Akademii Nauk zorganizowaliśmy sesję popularnonaukową poświęconą 65-leciu Związku Inwalidów Wojennych RP oraz 10-leciu Oddziału ZIW Kraków-Śródmieście. Przewodniczył prof. dr hab. Marian Zgórniak. Dorobek sesji, przede wszystkim zaś referaty studentów Wydziału Filozoficzno-Historycznego UJ - Waldemara Grabowskiego. Pawła Gugi i Andrzeja Przewoźnika - obejmujące problematykę od XVI wieku po czasy najnowsze, wraz z referatem drą Eugeniusza Halperna traktującym o 10-letniej działalności śródmiejskiego Oddziału ZIW i ciekawszymi głosami w dyskusji, ogłosiliśmy drukiem.

Tablica przy ulicy Kanoniczej 18 w Krakowie
16 stycznia 1984, przy współudziale Środowiska Byłych Więźniów Politycznych Obozów Koncentracyjnych i Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Krakowie, przy ulicy Kanoniczej 18 odsłoniliśmy tablicę z napisem:

W DOMU TYM
W LATACH 1939-1945
MIAŁ SIEDZIBĘ
POLSKI KOMITET OPIEKUŃCZY
KRAKÓW-MIASTO
+
PAMIĘCI DZIAŁACZY PATRONATU KRAKOWSKIEGO
KTÓRZY RATOWALI WIĘŹNIÓW
W LATACH TERRORU OKUPANTA HITLEROWSKIEGO

Podczas sesji naukowej prowadzonej pod kierunkiem przewodniczącego Komisji Historycznej Oddziału ZIW RP Kraków-Śródmieście dra Eugeniusza Halperna, główny referat wygłosił zasłużony działacz „Patronatu" i więzień hitlerowskich obozów koncentracyjnych dr Stanisław Kłodziński.



4.1. Wincenty Hein, Czesława Jakubiec, Montelupich, WL 1985

Rozdział XVI
Pomoc społeczeństwa


Biorąc pod uwagę całokształt przedstawionych warunków, można by sądzić, że z chwilą przekroczenia bram Montelupich więźniowie, postawieni w sytuacji absolutnej zależności od wroga, zostali pozbawieni możliwości kontynuowania dalszej walki. Mogłoby się również wydawać, iż wobec zerwania wszelkich kontaktów stracili szansę jakiejkolwiek pomocy środowiska, z którego ich wyrwano.
A jednak walka trwała nadal, w innej tylko formie i zupełnie innej skali. Prowadziła ją znaczna część społeczeństwa krakowskiego, które wykorzystując doświadczenia nabyte w okresie pierwszej wojny światowej, od razu podjęło przygotowania do niesienia pomocy ofiarom agresji.
W obliczu narastającego zagrożenia zorganizowano w Krakowie już 4 września 1939 r. - więc przed zajęciem miasta - pierwszy w Polsce Obywatelski Komitet Pomocy pod przewodnictwem ówczesnego metropolity krakowskiego arcybiskupa Adama Sapiehy[1].
Akcję pomocy więźniom policji bezpieczeństwa na terenie Krakowa podjął Polski Czerwony Krzyż, Oddział Wojewódzki w Krakowie, organizując odrębną sekcję opieki nad więźniami Montelupich. Siedziba sekcji, której szczególnie aktywnymi członkami byli Zygmunt Klemensiewicz, Stanisław Kłodziński, Maria Kostrzewska i Stanisław Plappert, znajdowała się w lokalu PCK przy ul. Pierackiego 19.
Działalność jej, rozpoczęta już w październiku 1939 r., objęła swym zakresem wszystkie dostępne formy pomocy uwięzionym, omówione bliżej w dalszej części rozdziału[2].
Celem ułatwienia sobie i wzmocnienia kontroli nad działalnością polskich akcji charytatywnych władze okupacyjne zarządziły z końcem grudnia 1939 r. ich ujednolicenie i ujęcie w ramy jednej organizacji. Generalny gubernator zaproponował Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi przejęcie koordynacji i całości opieki nad ludnością w Generalnej Guberni pod warunkiem przeniesienia centrali PCK do Krakowa jako siedziby Generalnego Gubernatora, wyrażenia zgody na mianowanie prezesa przez Franka oraz wydania odezwy do ludności o treści uzgodnionej z władzami okupacyjnymi. Ponieważ PCK, będąc jedną z komórek Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, warunków tych nie mógł i nie chciał przyjąć, działalność jego została ograniczona wyłącznie do zadań statutowych, to znaczy do opieki nad jeńcami wojennymi i internowanymi oraz do spraw sanitarnych[3].
Podjęto przeto koncepcję utworzenia odrębnej organizacji społecznej w skali Generalnego Gubernatorstwa, której zadaniem miało być przejęcie i scentralizowanie całej opieki socjalnej nad polską ludnością mieszkającą na tym terenie. Władze okupacyjne potrzebowały bowiem, zarówno ze względów politycznych, jak gospodarczych, uzależnionej od nich „polskiej reprezentacji społeczno-charytatywnej”, na którą można by przerzucić cały ciężar opieki nad Polakami.
Organizacją taką stała się Rada Główna Opiekuńcza z siedzibą w Krakowie, podlegająca Głównemu Wydziałowi Rządu GG - Oddział Ludności i Opieki Społecznej w Krakowie. Na podstawie statutu zatwierdzonego przez władze niemieckie w maju 1940 r. RGO miała rozwijać działalność przez podległe jej miejskie i terenowe Rady Opiekuńcze[4].
Wcześniej nieco, bo w marcu 1940 r. za zezwoleniem władz wznowiono działalność Towarzystwa Opieki nad Więźniami „Patronat”, które przed wojną sprawowało opiekę nad więzieniem Św. Michała w Krakowie. Kierowała nim nadal jedna z założycieli Towarzystwa - Róża Łubieńska przy współudziale m.in. Marii Zazulowej i Marii Kostrzewskiej. Wobec zaś ograniczenia działalności PCK personel jego Sekcji Pomocy Więźniom Montelupich włączył się w drugiej połowie 1940 r. do Towarzystwa Opieki nad Więźniami, tworząc w nim odrębną „podsekcję Montelupich”.
Powstała w ten sposób organizacja (określana odtąd potocznie jako Patronat) przeszła formalnie pod opiekę Rady Miejskiej Opiekuńczej. Po ostatecznej stabilizacji Rady, która od 7 lipca 1941 r. zmieniła nazwę na Polski Komitet Opiekuńczy Miasto Kraków (Polko), Patronat stał się jedną z najważniejszych jego sekcji, które na zlecenie władz niemieckich otrzymały nazwę „działów pracy” - Arbeitsgebiete. Oficjalna nazwa Patronatu brzmiała odtąd „Polnisches Hilfskomitee, Krakau-Stadt, Arbeitsgebiet: Fürsorge für Häftlinge und deren Familien - Polski Komitet Opiekuńczy Kraków-Miasto - Dział Opieki nad Więźniami i Ich Rodzinami”[5]. Siedziba Patronatu znajdowała się przy ul. Karmelickiej 41, a od czerwca 1941 r. przy ul. Kanoniczej 18.
W związku z powyższym podlegał on nadzorowi i kontroli dystryktowego Wydziału Spraw Ludności i Opieki Społecznej, przejawiającym się często w dziedzinach, którymi polskie społeczeństwo nie interesowało się dotychczas. Tak np. zarządzono, by RGO dostarczyła dowodów aryjskiego pochodzenia wszystkich swych pracowników co najmniej od dwóch pokoleń[6].
Niezależnie od powyższego Patronat pozostawał pod nadzorem gestapo reprezentowanego przez niejakiego Wiedermanna, który uzgadniał sprawy dostaw do więzienia z paniami Zazulową i Korczyńską i wizytował często biura Patronatu w różnych porach dnia, a nawet w godzinach nocnych[7].
Z chwilą ostatecznego ukonstytuowania się Patronat przejął na prawach wyłączności całokształt opieki nad polskimi więźniami. Stał się więc jedynym oficjalnym pośrednikiem między administracją Montelupich i uwięzionymi a ich rodzinami.
Do najważniejszych zadań należało żywienie więźniów i zaopatrywanie ich w bieliznę, lekarstwa oraz niektóre dozwolone przedmioty osobistego użytku. Pomoc w tym zakresie była realizowana bądź to bezpośrednio przez Patronat, bądź za jego pośrednictwem przez rodziny na zasadach, które zostaną bliżej omówione. Do zadań Patronatu należały również opieka nad chorymi więźniami skierowanymi do szpitali poza obrębem Montelupich, niesienie pomocy osobom zwolnionym oraz rodzinom uwięzionych.
Całokształt działalności podlegał kontroli komisji rewizyjnej z ramienia Polko. Poza tym w związku z otwarciem konta nr 1479 w Komunalnej Kasie Oszczędności Powiatu Krakowskiego rewidenci jej systematycznie kontrolowali księgowość[8].
Działalność Patronatu ograniczała się początkowo do opieki nad więźniami Montelupich, lecz stopniowo rozciągnięto ją na więzienie Św. Michała i jego filię przy ul. Wielickiej. W sierpniu 1943 r. Patronat przejął opiekę nad Obozem Karnym Polskiej Służby Budowlanej (Baudienst) w Podgórzu, tzw. „Libanem”, od października tego roku nad obozem pracy przekształconym od 1 stycznia 1944 r. w obóz koncentracyjny w Płaszowie - a w początkach 1944 r. przejął również dożywianie więźniów przebywających w filii więzienia Św. Michała przy ul. Czarnieckiego[9].
Przed ostatecznym ukonstytuowaniem Polko w pierwszej połowie 1941 r. podejmowano także próby oficjalnego niesienia pomocy więźniom Oświęcimia, rozpoczętej uprzednio przez PCK. Po aresztowaniu kilku osób, przede wszystkim Stanisława Kłodzińskiego, który prowadził akcję, oraz w związku z zakazem wywozu środków żywnościowych z Generalnej Guberni działalność ta oficjalnie została przerwana. Kontynuowała ją jednak nadal tajna komórka w Patronacie, której łączniczkami z obozem były śląskie harcerki. W tym samym okresie wszczęto również akcję pomocy więźniom Montelupich przekazywanym do Wiśnicza.
Sprawy dotyczące opieki nad więźniami narodowości ukraińskiej wpływające do Patronatu były przekazywane według kompetencji do analogicznego Komitetu Opieki nad Ludnością Ukraińską z siedzibą w Krakowie przy dawnej ulicy Zielonej (Grünestrasse) nr 26, obecnie Sarego. Zapotrzebowania żydowskie, doręczane bądź przez niedopatrzenie strażników, bądź ukradkiem przez polskich lekarzy więziennych, załatwiano bezzwłocznie, nie licząc się z zakazem ich uwzględniania[11].
Akcja pomocy więźniom Montelupich rozwijała się coraz prężniej, obejmując zasięgiem znaczną część społeczeństwa - zmieniały się jedynie jej formy organizacyjne i metody działania.
Jak wiadomo, w pierwszym okresie okupacji do stycznia 1941 r. bezpośrednie kontakty z więzieniem Montelupich utrzymywało przede wszystkim Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia (zwanych potocznie szarytkami), któremu magistrat miasta zlecił, wypełniając żądanie gestapo, żywienie uwięzionych na zasadach odpłatności. Jednakże siostry, przekraczając znacznie zlecone im zadanie, przekształciły działalność tę zgodnie z duchem założeń i celów zgromadzenia w akcję charytatywną w najszerszym znaczeniu.
Codzienne ich kontakty z administracją więzienia i strażnikami eskortującymi więźniów odbierających posiłki z kuchni zgromadzenia - początkowo ściśle oficjalne - nabrały szybko innego charakteru. Hojne i częste podarunki w postaci poszukiwanych artykułów żywnościowych - jak kawa czy tłuszcze - składane ówczesnemu kierownikowi więzienia Friesemu, umożliwiały uzyskiwanie poważnych ułatwień dla mniej obciążonych więźniów.
Niezależnie od powyższego w ostatnich miesiącach 1939 r. oraz w początkach 1940 r. siostry umożliwiły około dwudziestu więźniom oficjalne widzenie z rodzinami na terenie więzienia. O widzeniach tych Friese - dodatkowo „subwencjonowany” - nie zawiadamiał gestapo, żądając jedynie od siostry Emilii zapewnienia, że będą one służyły wyłącznie celom rodzinnym. W okresie Bożego Narodzenia 1939 r. siostra Emilia wyjednała także zezwolenie na wspólne śpiewanie kolęd oraz odprawianie przez księży przebywających wówczas w więzieniu mszy św. dla więźniów na korytarzach wszystkich kondygnacji. Spełniając też drugą jej prośbę, Friese zezwolił księżom na wysłuchanie spowiedzi współwięźniów ska-zanych na śmierć oraz na udzielenie im sakramentów. W okresie świąt pozwolono także szarytkom rozdzielić między uwięzionych paczki i papierosy od rodzin[12].
W miarę zaostrzania się kursu w stosunku do więźniów możliwości te kurczyły się, a w pierwszych miesiącach 1940 r. zostały ograniczone do minimum. Przez dłuższy czas utrzymywały się natomiast sporadyczne możliwości ułatwiania nielegalnych kontaktów niektórych uwięzionych z rodzinami.
Nawiązywano je przy okazji przygotowania i odbioru posiłku z kuchni szarytek dla więzienia oraz dowożenia im produktów żywnościowych, np. chleba z piekarni w Podgórzu czy namiastki kawy z fabryki Francka w Skawinie. Strażnicy eskortujący więźniów załadowujących posiłki czy produkty zastawali zawsze w kuchni sióstr zastawiony stół i często otrzymywali przy odjeździe paczki żywnościowe z wędliną i tłuszczem. Nie zwracali więc specjalnej uwagi ani na więźniów przydzielonych do pomocy w kuchni, ani na to, że w tym samym czasie pomagały siostrom przy gotowaniu lub praniu kobiety należące do rodzin więźniów.
Synchronizowanie spotkań było możliwe dzięki temu, że do eskorty przeznaczano przeważnie tych samych strażników, pełniących kolejno służbę, a pozostających w codziennych kontaktach z szarytkami; przychylali się oni do próśb o przywożenie do pomocy wskazanych przez siostry więźniów, jako „specjalnie pilnych i chętnych do pracy”; oczywiście, akcja ta musiała się ograniczać do wąskiego kręgu osób, zbyt bowiem poważne było ryzyko dla wszystkich biorących w niej udział[13]. Kierownictwo akcji spoczywało w rękach siostry Emilii (Izydora Königsmann), z którą współpracowały siostry: Stanisława (Bronisława Horowitz), Rozalia (Działek), Aniela (Pelagia Purol) i Bronisława Rejmut[14].
Przechowywane w archiwum Zgromadzenia listy i podziękowania uwięzionych, wysyłane także przez ludzi, którzy jak np. były poseł Putek z pewnością nie byli związani z kościołem, są najlepszym dowodem ofiarności tych sióstr[15]. Nie umniejszając w niczym ich zasług i poświecenia połączonego z poważnym ryzykiem osobistym, należy podkreślić, że możliwości prowadzenia tej akcji Zgromadzenie zawdzięczało również daleko idącej pomocy materialnej społeczeństwa, przede wszystkim ludności wiejskiej okolicznych powiatów. Uzyskane dary w postaci słoniny, ziemniaków, kapusty i mąki były przewożone przez członków sekcji i więźniów wyznaczonych do pomocy samochodami policji bezpieczeństwa pod eskortą strażników, co chroniło je przed konfiskatą[16].
Dowodem tej pomocy są adnotacje, w których ss. szarytki wyodrębniały nie objęte odpłatnością dodatkowe produkty żywnościowe dostarczane przez PCK lub Patronat. Wynika z nich na przykład, że 28 czerwca 1940 r. Patronat przekazał zgromadzeniu 600 sztuk jaj, 300 kg chleba, 60 kg marmolady i 1000 kg jarzyn, i w okresie drastycznej redukcji chleba na Montelupich siostry mogły dostarczyć uwięzionym 1550 kg dodatkowego chleba, 550 kg marmolady oraz 8325 jaj[17]. Dzięki ofiarności społeczeństwa mogły również urządzić święta Bożego Narodzenia w 1939 r. ofiarowując uwięzionym poza normalnymi posiłkami 318 placków świątecznych i tyleż porcji kiełbasy, a także 639 strucli i 8 baryłek śledzi dla 318 osób przebywających wówczas na Montelupich po odejściu - przed samymi świętami - transportu do Wiśnicza[18].
[…]
Niezależnie od akcji przedsiębranych przez wspomniane organizacje spieszyły szarytkom z pomocą szerokie kręgi społeczeństwa krakowskiego, zwłaszcza z kół handlu i rzemiosła. Tak np. kupiec Ciaputa dostarczył siostrom 50 kg kawy ziarnistej, dzięki której mogły uzyskać od Friesego i innych członków więziennego personelu tak daleko idące udogodnienia na rzecz więźniów[19].[…]
Społeczeństwo polskie zdawało sobie sprawę z sytuacji więźniów, szczególnie przebywających na Montelupich przez dłuższy czas - zagrożonych chorobą głodową i nieodwracalnym wyniszczeniem organizmu. Problematyka pomocy uwięzionym utraciła już charakter charytatywny i musiała być rozwiązywana na platformie świadomej walki o ich życie, w której nie liczyły się z kosztami ani Patronat, ani społeczeństwo.
Zaistniała sytuacja została w pełni wykorzystana z jednej strony przez gestapo, lecz z drugiej również przez Patronat, mimo iż pozornie jego możliwości były minimalne. Zgodnie z dyktatem gestapo rola Patronatu ograniczała się wyłącznie do dostarczania żywności i innych artykułów przeznaczonych dla więźniów na ręce administracji więzienia - i to w zakresie uzgodnionym z nią uprzednio. Nie wystawiano pokwitowań odbioru przesyłek, a sposób użytkowania i rozdziału dostarczanych produktów zależał wyłącznie od kierownictwa więzienia, bez możliwości jakiejkolwiek ingerencji ze strony Patronatu.
[…]
Podtrzymując zwyczaj zainaugurowany przez szarytki w 1939 r. i utrwalony przez nie w roku 1940, Patronat kontynuował i rozwijał akcję wzmożonej pomocy więźniom i ich rodzinom w okresie świąt Bożego Narodzenia, rozszerzając ją kolejno na wszystkie inne święta. Akcja ta miała dla więźniów ogromne znaczenie, niezależnie od dodatkowej i lepszej jakościowo żywności, którą dzięki niej otrzymywali. Była bowiem nie tylko dowodem żywej więzi między nimi a ich rodzinami, ale również wyrazem stosunku społeczeństwa polskiego do współobywateli, którzy podjęli walkę z wrogiem i dlatego znaleźli się na Montelupich. Była również dla uwięzionych niezapomnianym przeżyciem i niesłychanie silnym bodźcem do wytrwania i dalszej walki. Wiedzieli oni wówczas i odczuwali jasno, że nie zostali pozostawieni samym sobie, że nie tylko ich bliscy, ale tysiące Polaków są z nimi myślą i sercem.
Akcja świąteczna szła w dwu kierunkach: ofiarowania więźniom tradycyjnych potraw świątecznych oraz indywidualnych paczek. Wobec utartego zwyczaju obdarowywania więźniów w okresie Bożego Narodzenia, do czego władze więzienia były już przyzwyczajone, zezwolenie na prowadzenie podobnej akcji w okresie innych świąt nie napotykało większych trudności. Stopniowo udało się Patronatowi rozszerzyć ten zwyczaj od 1941 r. najpierw na święta wielkanocne, następnie na Zielone Święta, wreszcie na Nowy Rok. Poza tym od 1941 r. obdarowywano więźniów indywidualnymi paczkami w dzień św. Mikołaja.
Najtrudniej było uzyskać pierwsze zezwolenie na wszczęcie jakiejś akcji, której dotychczas nie przeprowadzano. Wielokrotne wykorzystywanie jednorazowego zezwolenia było o wiele łatwiejsze, gdyż znajdowało zawsze co najmniej cichej aprobatę personelu więziennego, ciągnącego z wszystkich akcji Patronatu osobiste korzyści. Tak na przykład paczki świąteczne przewidziane dla personelu więziennego stanowiły czasem 20% ich ogólnej liczby[20].
[…]
Niezależnie od paczek świątecznych Patronat dokładał wszelkich starań, by rozszerzyć zakres przesyłek imiennych, omijając istniejące ograniczenia. Tak więc już w 1941 r. udało mu się wyjednać zezwolenie na jednorazowe przekazanie imiennych paczek urodzinowych, które potem już do końca były doręczane bez żadnych sprzeciwów ze strony personelu więziennego. W krótkim czasie rozszerzono ten zwyczaj na paczki imieninowe. Ponieważ zaś kancelaria więzienna nie prowadziła ich ewidencji, więźniowie noszący imiona powtarzające się częściej w kalendarzu mogli je otrzymywać kilka razy w roku.
[…]
Drugi palący problem, którym zajmowały się od początku polskie organizacje niosące pomoc więźniom Montelupich, wiązał się z katastrofalną sytuacją sanitarną i zdrowotną uwięzionych. Na plan pierwszy wysuwała się tu sprawa wymiany bielizny, sienników i koców, która częściowo była poruszana w rozdziale dotyczącym struktury gospodarczej więzienia oraz warunków egzystencji na Montelupich. Jak wiadomo, w pierwszym okresie wymianę tę prowadzono za pośrednictwem szarytek.
Kiedy zakazano zwracać do domu brudną bieliznę celem wymiany, więźniowie mogli ją od maja 1942 r. otrzymywać od rodzin wyłącznie na podstawie zapotrzebowań - „bedarfszajnów” (Bedarfschein), które zawierały ściśle określony zestaw bielizny i przedmiotów osobistego użytku dozwolonych przez władze więzienne (jak wiadomo, żywność była wykluczona). Teoretycznie blankiety te miano rozdawać uwięzionym pozostającym dłuższy czas na Montelupich, a także nowo przybyłym więźniom po wstępnym śledztwie zakończonym decyzją o pozostawieniu ich w więzieniu. Po sprawdzeniu przez kancelaryjnych funkcjonariuszy blankietów zebranych z cel z podkreślonymi przez więźniów pozycjami spisu potrzebnych przedmiotów zaopatrywano je pieczątką „geprüft” - sprawdzone. Zapotrzebowania zabierała M. Zazulowa, dostarczając je rodzinom. Ten sam tryb postępowania miał miejsce przy przekazywaniu przesyłek otrzymanych od rodzin. Kontrolowano je w kancelarii podobnie jak inne przesyłki i po usunięciu przedmiotów nie objętych spisem, zwłaszcza żywności i lekarstw oraz papierosów (z wyjątkiem paczek przeznaczonych dla więźniów funkcyjnych), rozdzielano między adresatów.
[…]
Dalszym ważnym problemem stojącym przed Patronatem było zaopatrywanie ambulatorium i izby chorych we wszelkiego rodzaju środki opatrunkowe, narzędzia i urządzenia, która to akcja umożliwiała w pewnej mierze nawiązywanie przelotnych kontaktów z lekarzami-więźniami. Po przejęciu przez gestapo bezpośredniej administracji więzienia zaopatrywanie Montelupich w lekarstwa ograniczało się wyłącznie do przesyłek kierowanych na ręce administracji więzienia celem rozdzielenia między uwięzionych.
[…]
Od 1942 r. wprowadzono poważne zmiany w zaopatrywaniu więzienia w lekarstwa. Mogły być one dostarczane wyłącznie na podstawie rejestru leków sporządzonego przez lekarzy (więźniów) i wystawianych przez nich recept. Rejestry takie nie obejmowały już środków żywnościowych, natomiast w kilkunastu wypadkach wymieniały pewne artykuły gospodarcze dla ambulatoriów i izby chorych. Materiały, którymi dysponujemy w chwili obecnej, nie pozwalają na ustalenie konkretnej ilości oraz rodzajów lekarstw i środków opatrunkowych przesyłanych do więzienia od 1942 r. Dokumentacja ta składa się z luźnych odpisów zestawów lekarstw, o które występowali lekarze więzienni, zapotrzebowań na te leki wysyłanych do aptek oraz ze spisów lekarstw dostarczanych przez Patronat do więzienia. Wyciągnięcie jakichś konkretnych wniosków byłoby przeto możliwe jedynie na podstawie szczegółowego opracowania tych materiałów pod kątem widzenia lekarsko-farmakologicznym, choćby ze względu na ustawicznie zmieniającą się nomenklaturę tych samych lub podobnie działających leków oraz na coraz to inny sposób oznaczania ich ilości.
[…]
Patronat roztaczał opiekę nad chorymi więźniami Montelupich oraz więzienia Św. Michała przeniesionymi do szpitali miejskich, przeważnie do szpitala Św. Łazarza, o czym już wspomniano. Chorzy więźniowie przebywali w odrębnych salach szpitalnych połączonych z dostępem do łazienki i ustępu, zdarzało się jednak, że leżeli na salach ogólnych. Więźniowie umieszczeni w szpitalu znajdowali się pod strażą funkcjonariuszy policji granatowej. Bezpośrednią łączność z chorymi utrzymywały opiekunki z ramienia Patronatu, przeszkolone przez PCK i zaopatrzone w zaświadczenia, na podstawie których mogły odwiedzać chorych w szpitalu bez względu na porę dnia. Opiekunki te, przeważnie ze środowiska harcerskiego, odwiedzały swoich podopiecznych co najmniej trzy razy na tydzień, dostarczając paczki żywnościowe i lekarstwa, których brakowało w szpitalu. Ciężko chorym przynosiły również obiady. Pozostając w stałym kontakcie z lekarzami i personelem pielęgniarskim, były poinformowane o wszelkich szczegółach dotyczących chorych. Personel szpitala zawiadamiał również Patronat o przywiezieniu chorych z więzienia lub o zabraniu ich z powrotem. Zdarzały się także wypadki zwalniania ze szpitala więźniów ciężko chorych. Gdy trzeba było zapewnić zwolnionym ze szpitala warunki konieczne do rekonwalescencji, nie zawsze możliwej w rodzinnym środowisku, Patronat umieszczał ich w domu dla chorych i słabych przy ul. Loretańskiej[21].
Równie intensywnie rozwijała się prowadzona przez Patronat akcja opieki nad rodzinami więzionych. Rodzin takich w październiku 1941 r. było 47, a w lipcu 1942 już 187. W okresie od 1 października 1941 do 1 lipca 1942 przeprowadzono przeszło 300 wywiadów, a z opieki Patronatu skorzystały 252 rodziny, którym wypłacono 63095 zł 90 gr. tytułem doraźnych lub stałych zapomóg „na życie” lub na pokrycie kosztów paczek wysyłanych do więzienia. W 1941 r. prowadzono również akcję dożywiania kilkunastu pozbawionych pomocy członków rodzin uwięzionych. Z dalszych luźnych materiałów wynika, że w 1944 r. oficjalnie wypłacone zapomogi dla rodzin więźniów wahały się od trzydziestu, czterdziestu do maksimum stu zł na osobę. Z końcem lutego 1944 sekcja rozciągnęła swą działalność na 391 osób pojedynczych oraz 239 rodzin posiadających 429 dzieci. W miarę możliwości Patronat udzielał im pomocy w naturze, zwłaszcza w postaci artykułów żywnościowych, odzieży i obuwia oraz asygnat węglowych po 300 kg na okres zimowy. Otrzymywały one również paczki świąteczne, a także korzystały z bezpłatnych porad lekarskich, opieki szpitalnej i ze zwrotu części kosztów leczenia. Szczególną uwagę poświęcono dzieciom, na które wypłacano rodzicom co jakiś czas zasiłki w wysokości 100-300 zł. Dzieci korzystały z bezpłatnej poradni lekarskiej przy ul. Karmelickiej[22]. Prowadzono także intensywną akcję kolonijną. Tak np. w sierpniu 1943 r. dwadzieścioro dzieci wyjechało na dwumiesięczny pobyt do Rymanowa, czworo do Proszowic, siedmioro do Łącka, a czternaścioro umieszczono w indywidualnych gospodarstwach wiejskich. Urządzano dla nich co roku Mikołaja i Gwiazdkę, z których w 1941 r. skorzystało 113 najbiedniejszych dzieci. Z akt Patronatu wynika dalej, że w 1942 r. zorganizowano te imprezy dla 151 dzieci więźniów Montelupich[23].
Patronat udzielał pomocy osobom zwolnionym z więzienia, zaopatrując je w odzież, bieliznę, posiłku bilety do łaźni, a także bilety kolejowe, jeśli chodziło o zamiejscowych. Z danych zawartych w sprawozdaniach wynika, że w okresie między kwietniem a wrześniem 1941 udzielono łącznie 69 zapomóg zwolnionym. Nie można jednak ustalić, czy wypłacono je więźniom Montelupich, czy dotyczyły one również zwolnionych z więzienia Św. Michała. Poza tym dane te nie mogą być miarodajne dla oceny liczby zwolnionych z więzień w tym okresie, gdyż po pomoc zwracali się do Patronatu ci tylko, którzy po wyjściu z więzienia me mieli się gdzie zatrzymać w Krakowie[24].
Dla naświetlenia całokształtu pomocy niesionej przez Patronat uwięzionym należy uwzględnić zakres jego świadczeń na rzecz wszystkich innych więzień i obozów krakowskich, przejmowanych stopniowo od 1943 r., oraz wziąć pod uwagę konsekwencje takiego rozszerzenia działalności.
[…]
Zaspokojenie wszystkich tych potrzeb wymagało ogromnych środków finansowych. Zgodnie z założeniem statutowym Patronat mógł je czerpać: z oficjalnych dotacji RGO, z finansowych i składanych w naturze darów instytucji i osób prywatnych, z dochodów płynących z akcji charytatywnych organizowanych na jego cele, ze zwrotu kosztów świadczeń Patronatu w formie żywności czy lekarstw na rzecz osób, które mogły sobie pozwolić na ich pokrycie.
Należy tu jednak od razu zaznaczyć, że ustalenie konkretnych kwot uzyskanych z tych źródeł przez Patronat nie jest możliwe w obecnym stanie badań. Jak wspomniano uprzednio, uratowała się co prawda znaczna część dokumentacji finansowej zarówno RGO, jak Patronatu, ale jest ona niekompletna; na przykład brak w niej niektórych ksiąg kasowych oraz ważnych sprawozdań z działalności Patronatu. Poza tym obejmuje ona szereg sprzecznych ze sobą zapisów. Dopiero usystematyzowanie, uporządkowanie i opracowanie wszystkich tych materiałów rozproszonych w kilku aktach Polko, a może i odnośnych działów RGO pozwoli na zorientowanie się, w jakiej mierze będzie można wyjaśnić zagadnienia gospodarki finansowej Patronatu.
Oczywiście przekracza to założenia i zakres niniejszej pracy, w której ograniczono się do naświetlenia kilku ważniejszych problemów Patronatu, związanych z jego potrzebami, kłopotami finansowymi oraz ofiarnością instytucji i całego społeczeństwa polskiego.
W pierwszym okresie okupacji Patronat pokrywał koszty swej działalności ze starych dotacji RGO i z darów społeczeństwa, a mniej więcej od połowy 1941 r. dysponował również nielegalnymi funduszami. Należy przy tym zauważyć, że rozgraniczenie tych źródeł przychodów na podstawie zapisów, zwłaszcza w odniesieniu do wpływów uzyskiwanych z akcji charytatywnych, jest niezwykle utrudnione.
[…]
Ofiarność społeczeństwa przejawiała się również w masowym udziale w zbiórkach i imprezach charytatywnych na rzecz organizacji zajmujących się akcją pomocy więźniom Montelupich. Do najbardziej popularnych należała akcja sprzedaży obrączek i krzyżyków wykonanych według projektu prof. Laszczki, Widniały na nich symbol PCK - równoramienny krzyż z gorejącym sercem obrzeżonym cierniami i data 1939 r. Srebrna obrączka kosztowała 10 zł, a posrebrzona 5 zł.
Do tej akcji władze nie miały początkowo żadnych zastrzeżeń. Obrączki i krzyżyki były sprzedawane jawnie, a dochody z nich księgowane w dokumentacji Patronatu. Jednakże w miarę obejmowania przez nią coraz szerszych kręgów społeczeństwa prowadzenie tej akcji zostało wkrótce zakazane przez gestapo, które zatrzymało kilka osób zaangażowanych tu aktywnie, m.in. Zofię Buczeniewską, Zygmunta Klemensiewicza, Krystynę Ładomirską i Zofię Szydłowską. Mimo to w dalszym ciągu - stwierdza S. Kłodziński - samych obrączek sprzedawano około 100 dziennie. Natomiast z księgi kasowej Patronatu wynika, że między majem a grudniem 1941 r. z ich sprzedaży wpłynęło około 15000 zł[25]. Dane te, pozostające ze sobą w sprzeczności, wskazują, że po pierwszych aresztowaniach związanych ze sprzedażą pierścionków większość zbiórek prowadzona była już nielegalnie. Prawdopodobnie jedynie część pieniędzy uzyskanych z tej akcji została zaksięgowana oficjalnie, reszta zaś zasiliła nielegalne fundusze.
Ten sam charakter musiały mieć również inne akcje, takie jak w okresach przedświątecznych sprzedaż opłatków, palm, baranków itp. Tak na przykład z zapisów kasy specjalnej wynika, że sprzedaż opłatków na rzecz Patronatu w okresie między 12 a 31 grudnia 1944 r. przyniosła kwotę 22500 zł[26].
Niemniej jednak wszystkie te wpływy, płynące ze źródeł oficjalnych i rozliczanych wobec władz okupacyjnych, w żadnym wypadku nie mogły wystarczyć na pokrycie potrzeb Patronatu, a raczej więźniów i członków ich rodzin, pozostających pod jego opieką.
[…]
Nie należy jednak zapominać, że od samego początku liczba więźniów pozostających z różnych powodów bez pomocy rodzin była bardzo znaczna. W 1940 r. na przykład Patronat musiał we własnym zakresie przygotować ponad 200 paczek świątecznych dla uwięzionych, którzy nie mogli otrzymać ich od swych bliskich. Z biegiem czasu coraz większa liczba rodzin więźniów sama potrzebowała dożywiania i pomocy, pozostając nieraz w krańcowej nędzy. Można by tu wymienić szereg przesyłek przekazywanych na święta przez rodziny uwięzionych z powiatów rzeszowskiego, dynowskiego i gorlickiego, które zawierały na przykład kawałek chleba i kilka pieczonych ziemniaków lub garść soli albo wydrążony chleb napełniony białym serem. Ponieważ zaś - jak wiadomo - paczki dla więźniów musiały być jednolite i odpowiadać wzorcowi uzgodnionemu z administracją więzienia, Patronat uzupełniał wszystkie braki we własnym zakresie, trzymając się ściśle zasady, że żaden więzień nie może być pominięty lub znaleźć się w gorszym położeniu niż inni współtowarzysze z celi.
W tej sytuacji niedobory mogły być pokrywane wyłącznie z funduszów nielegalnych, czerpanych ze źródeł krajowych i zagranicznych, które koncentrowały się w rękach I. Kuśnierzewskiej-Kabat („Lila”), prowadzącej od 22 lipca 1941 r. do stycznia 1943 r. „tajną” lub „specjalną” kasę Patronatu. Zaszłości finansowe były prowadzone na bieżąco na podstawie kwitów przychodowych i rozchodowych - małych karteczek, na których oznaczano w skrótach lub szyfrem datę ich wystawienia, źródło dochodu i jego przeznaczenie (przy kwitach przychodowych), cel wydatkowania (przy rozchodach) i kwotę.
[…]
Wszystkie te wpływy są z pewnością wyrazem troski i starań społeczeństwa, organizacji oraz władz polskich w kraju i za granicą, by ratować więźniów gestapo lub choćby ulżyć ich losowi. Nie oddają one jednak wysiłków i ofiarności setek czy tysięcy ludzi spieszących z pomocą bojownikom o najwyższe wartość, narodu na tym odcinku frontu, którego symbolem stało się Montelupich. Nie będzie to też nigdy w pełni możliwe. Nim jednak ukaże się bardziej szczegółowe opracowanie tego rozdziału najnowszej historii naszego miasta, w tej właśnie książce musi znaleźć się miejsce na upamiętnienie obywateli oraz instytucji Krakowa i ziemi krakowskiej, tworzących ludzki łańcuch pomocy uwięzionym. Nazwiska ich zaczerpnięto z dwu najważniejszych stojących dziś do dyspozycji źródeł: wyjaśnień i relacji Ireny Kuśnierzewskiej-Kabat, opracowań Stanisława Kłodzińskiego na temat Patronatu, uzupełnionych kilku relacjami.
[…]
Ogromny był wkład społeczeństwa w akcję niesienia pomocy uwięzionym, ale nie byłaby ona możliwa w takim zakresie, gdyby nie bezgraniczne zaangażowanie się w nią szerokiego grona ludzi, którzy bez reszty poświęcili się ratowaniu rodaków zagrożonych zagładą. Oni to zorganizowali dosłownie pod bokiem najwyższych władz Generalnej Guberni, bo w odległości kilkudziesięciu metrów od Wawelu, ówczesnej siedziby Franka, jeden z najskuteczniejszych ośrodków oporu, promieniujący na cały dystrykt, u nawet poza jego granice.
Organizacja Działu Opieki nad Więźniami i Ich Rodzinami była jedynie ramowo zarysowana w statucie, a rozdział kompetencji poszczególnych członków Zarządu. stałego personelu Patronatu oraz niektórych stale współpracujących osób rozwijał się stopniowo w miarę upływu czasu.
Poza tym, jak to tyleż słusznie, co paradoksalnie określił Henryk Kabat, w praktyce była to „organizacja bez organizacji” w ścisłym tego słowa znaczeniu, pozbawiona sztywnych schematów, niesłychanie elastyczna, reagująca natychmiast na bieżące problemy niesione przez życie. Organizacja wymagająca ciągłej inicjatywy, sprężystego i zgranego gronu ludzi, gotowych w każdej chwili, bez liczenia się z własnym czasem, bez względu na porę dnia czy nocy - do realizacji bieżących zadań.
Trzon Patronatu stanowili działacze społeczni - zarówno zajmujący się od lat tą problematyką, jak nowi współpracownicy, którzy od razu utworzyli zwartą całość, pracującą z minimalnymi zmianami od początku do końca „długiej nocy okupacyjnej”.
W październiku 1941 r. w skład zarządu Patronatu wchodzili Zygmunt Klemensiewicz, pełniący początkowo obowiązki przewodniczącego, które w 1942 r. przejęła Maria Zazulowa, uprzednio wiceprzewodnicząca, Irena Cieślicka – sekretarz, Ewa Korczyńska - zastępca sekretarza, Irena Kuśnierzewska - skarbnik, Janina Kotecka - zastępca skarbnika, oraz członkowie zarządu: Teresa Lasocka, Anna Rolle i Zofia Szydłowska[27].
W niedługim czasie grono to powiększyło się o dalszych współpracowników, którzy częściowo zostali zorganizowani jako członkowie stałego personelu, tak że w marcu 1944 r. składał się on z siedmiu pracowników umysłowych i siedmiu fizycznych, zatrudnionych w praktyce przez cały dzień (a często także w nocy) i pobierających wynagrodzenie zaledwie wystarczające na utrzymanie[28]. Poza tym kilka osób objęło szereg stałych funkcji bez żadnego formalnego uzgadniania, ofiarowując Patronatowi swój czas i pracę. Należały do nich m.in. Halina Bierówna, Olga Dobrzańska, Anna Kocmanowa, Helena Merunowicz, Teresa Lasocka.
W ten sposób wykrystalizował się ściśle współpracujący zespół stałych pracowników Patronatu. Zarys ich kompetencji, uzupełniony w maju 1942 r. pewnymi wytycznymi technicznymi, przedstawiał się następująco:
Zygmunt Klemensiewicz prowadził sprawy, które wymagały kontaktowania się z władzami RGO i innymi polskimi instytucjami społecznymi, sprawy związane z dotacjami legalnymi, pośrednicząc również w uzyskiwaniu subwencji nielegalnych; zajmował się różnymi zagadnieniami kluczowymi związanymi z pracą Patronatu.
Irena Kuśnierzewska, pełniąc formalnie funkcję skarbnika, koordynowała sprawy wewnętrzne Patronatu. Do niej też należały zagadnienia związane z gospodarką Działu Pomocy Więźniom, sprawy zakupów i ogólny nadzór nad magazynami. Prowadziła ,,tajną kasę” i nawiązała pierwsze kontakty z ZWZ-AK.
Do Ireny Cieślickiej należał całokształt spraw administracyjnych, w szczególności prowadzenie korespondencji, terminarza bieżących spraw oraz przypominanie o nich, sporządzanie miesięcznych sprawozdań, prowadzenie dziennej kasy oraz dziennika podawczego. Jej też powierzono jedną z bardzo istotnych wówczas spraw - informację stron.
Domeną Ewy Korczyńskiej były bezpośrednie kontakty z rodzinami uwięzionych, załatwianie zapotrzebowań, przyjmowanie darów w naturze, sporządzanie tygodniowych i miesięcznych zestawień magazynowych, sprawy związane z depozytami więźniów zwróconymi przez administrację więzienną, ekspedycja lekarstw. Ona też przewoziła z M. Zazulową żywność i paczki na Montelupich.
Jamna Kotecka prowadziła kartotekę żywnościową, do niej również należało przygotowanie indywidualnych paczek na zapotrzebowania oraz paczek żywnościowo-zdrowotnych dla więźniów w izbach chorych Montelupich i Helclów, a także opieka nad przekazanymi do szpitali miejskich.
Do Heleny Merunowicz należała opieka nad rodzinami i dziećmi uwięzionych, przyjmowanie podań o zapomogi i ich wypłacanie, prowadzenie wywiadów, dożywianie dzieci.
Bezpośredni kontakt z rodzinami utrzymywały opiekunki domowe, m.in. Bronisława Chomiec, Halina Grzybowska, Irena Nicoń, Szyszko-Bohusz.
Księgowość Patronatu prowadził krótki czas Józef Baster, a od początku grudnia 1942 r. Olga Dobrzańska. Księgowość materiałową magazynu prowadziła Anna Kocmanowa.
Wreszcie - Maria Zazulowa, która dla ogółu więźniów i ogromnej części społeczeństwa krakowskiego stanowiła symbol wszystkiego, czym był dla nich Patronat. Człowiek bezgranicznego oddania sprawie, ofiarności i żelaznej wytrwałości mimo słabego zdrowia, Maria Zazulowa, która nie opuściła żadnej możliwości przyjścia z pomocą uwięzionym, która osobiście rozwoziła wszystkie przesyłki do więzień i obozów korzystających z opieki Patronatu i załatwiała całokształt spraw z tym związanych z organami więziennymi, znosząc bardzo często szykany i upokorzenia.
Do równie istotnych problemów należała organizacja i realizacja zadań technicznych, czym zajmował się Henryk Kabat, sprawujący opiekę nad wszystkimi magazynami, piwnicami, kotłownią. On też wydawał żywność z magazynów na zlecenie oraz dbał o konserwację produktów i sprzętu. Grono jego współpracowników tworzyli: Maria Frasińska, Józef Madej, Jan Pieklus, Ireneusz Rostkowski, Edward Szajnowski i Zbigniew Szajnowski[29]. Na nich spoczywał cały ogrom pracy związany z wyładowaniem i rozmieszczeniem dowożonych z punktów zbiorczych produktów, które trzeba było ulokować w ciasnych i zupełnie nie przygotowanych do takich zadań pomieszczeniach, pozbawionych poza tym odpowiednich urządzeń. Wszystkie prace wykonywano ręcznie. Wyładowane z samochodów produkty i towary przenoszono na plecach, a należy też pamiętać, iż wchodziły tu w grę setki kilogramów. Tak na przykład wspomniane wyżej sienniki dostarczane do więzienia były pakowane w bale po sto sztuk, a każdy siennik ważył 1,70 kg. Bale te przenoszono na plecach co najmniej dwukrotnie: przy odbiorze i wysyłce. Dopiero przed przewiezieniem ich do więzienia ładowali je na samochód często więźniowie ze Św. Michała.
Ze względu na szczupłość pomieszczeń produkty musiały być ustawicznie sortowane, a poza tym co najmniej dwa razy w tygodniu przygotowywane do przerobu w związku z wysyłką „pajdek”; operowano wówczas również masą kilkusetkilogramową, bo na przykład łączny ciężar 1200 pięciokilogramowych paczek świątecznych wynosił około 6000 kg[30].
Szoferem samochodu rozwożącego żywność był początkowo S. Piasecki, potem Meysztowicz.
Charakterystyczną cechą ogromnej większości pracowników Patronatu była gotowość natychmiastowego podejmowaniu każdej pracy koniecznej do zaspokojenia jakichkolwiek potrzeb więźniów, bez oglądania się na własny zakres działania. Istotne były tylko potrzeby uwięzionych i ich rodzin i temu wielu pracowników podporządkowywało w zupełności swoje własne plany i zamiary. Praca ich łączyła się zresztą z osobistymi dodatkowymi trudnościami normalnego - a więc bardzo ciężkiego - życia w okresie okupacji. Łączyła się ona również z ryzykiem, które towarzyszyło wszelkiej działalności pozostającej ciągle w niezgodzie z zarządzeniami władz okupacyjnych. Nie mówiąc już o próbach nawiązywania kontaktów z więźniami, wystarczy tylko wspomnieć o nabywaniu żywności na czarnym rynku, za co groziła kara śmierci, a w najlepszym razie wysyłka do obozu koncentracyjnego.
Oczywiście zespół ten w żadnym wypadku nie mógłby podołać pracy związanej nie tylko z przygotowaniem tysięcy paczek świątecznych, ale nawet z dożywianiem więźniów dwa razy w tygodniu. Nietrudno sobie wyobrazić, ile czasu i wysiłku musiało pochłonąć pokrojenie setek kilogramów chleba czy produktów wchodzących w skład kilku beczek czy baniek farszu bądź bryndzy, ich przerób oraz załadowanie.
Ale za zespołem stały dziesiątki i setki ludzi należących do wszystkich warstw i klas krakowskiego społeczeństwa, bez względu na przekonania polityczne czy religijne, mężczyzn, a zwłaszcza kobiet, zgłaszających się codziennie do pracy bezpłatnej i bezinteresownej, me wymagającej żadnej kontroli, pracy, w którą wkładali tyle samo wysiłku, ile serca.
Hasło „Święta dla Montelupich”, zwłaszcza w pierwszych latach okupacji, znajdowało nieprawdopodobny oddźwięk w szerokich kręgach społeczeństwa, a zabawkami przekazywanymi na św. Mikołaja dzieciom, których rodziców zabrało gestapo - zarówno tymi zniszczonymi, bo najbardziej ukochanymi, jak zupełnie nowymi i najdroższymi - można było obdzielić kilkakrotnie większą liczbę dzieci.
Nie sposób dziś - po tylu latach - wymienić wszystkich tych ludzi. Z konieczności też musimy się ograniczyć do podania tylko nazwisk współpracowników Patronatu odnotowanych w zestawieniu Ireny Kuśnierzewskiej i Stanisława
Kłodzińskiego. Oto one:

Elżbieta Bandrowska, Adela Bemówna, Bronisława Bobrowska, Chodkiewiczowa, Halina Chodorowska, Stefania Chodorowska, Wanda Chodorowska, Janina Chojnacka, Hanna Chrzanowska, Zofia Chudobianka, Olga Dobrzańska, Weronika Dubisz, Cz. Dutkówna. Aniela Dulzowa, Helena Gabryś, Maria Gantherowa, Stanisława Gąsiorowska, Anna Grabowska, Halina Grzybowska, Wincenty Hein, Jadwiga Heinrichowa, Anna Hutyńska, Zofia Jachimska, Czesława Jakubiec, Stanisława Kapłańska, Jadwiga Karówna, Aniela Kazek, Helena Kielanowska, Krystyna Kłodzińska, Knoblówna, Zofia Kowalska, Władysława Krysowa, Maria Krzyżanowska-Nitsch. Krzyżanowska-Rosiecka, Jadwiga Książkiewicz, Marian Kulik, Urszula Kuśnierzewska, Maria Lankosz-Bibelowa, Zygmunt Lasocki, Lehr-Spławińska, Maria Lepszyna, Stanisław Leszczycki, Maria Lisowska, Lubomirska, Maria Łobozówna, Maria Madeyska, Jadwiga Markiewiczowa, Stefania Mełechówna, Maria Michałowska, Felicja Niewiadomska, Irena Nieszkowiecka, Maria Nowakówna, Jadwiga Patlewiczówna, Anna Pokrzywa, Posłuszna, Maria Prochowska, Maria Remiszewska, Józef Rogala-Lewicki, Jadwiga Rogalska, Janowa Rolle, Eleonora Rostalska, Aniela Ryczkowska, Stanisław Rymar, Elżbieta Sapieżyna, Sawicka, Zofia Schwelingowa, Sędzimirowa, Helena Smyklowa, Helena Szrednicka, Maria Starowieyska, Szyszkowa, Śliwińska, Irena Ułan, Mirosława Weberówna, Maria Wielopolska, Jadwiga Wiktorówna, Jadwiga Zającówna, Maria Zwierzyńska[31].

Należy jednak pamiętać, iż niosących pomoc, ofiarujących swój czas i wysiłki było znacznie więcej. Do nich wszystkich, zarówno znanych, jak bezimiennych, odnosi się wypowiedź jednej z byłych więźniarek:
- To byli wspaniali, bezgranicznie ofiarni ludzie, którym większość z nas - ocalałych - w ogromnym stopniu zawdzięcza swe życie.

Należy też zwrócić uwagę na dalszy aspekt działalności polskich organizacji niosących pomoc uwięzionym, która była w praktyce jednym pasmem sabotażu założeń polityki więziennej. Oficjalny zakres pomocy był ściśle ograniczony, aż do ustalania wagi i zawartości paczek świątecznych dla więźniów. Tymczasem organizacje te przy pozornym przestrzeganiu wytycznych ustawicznie przekraczały zakreślone im ramy, rozszerzając je systematycznie w sposób uprzednio przedstawiony i wykorzystujący wszystkie szansę, jakie stwarzał mechaniczny sposób załatwiania formalności przy odbiorze dostaw.
Ułatwiali to też niżsi rangą funkcjonariusze więzienni, którzy szybko zorientowali się w korzyściach płynących dla nich z większych ilości i lepszej jakości dostarczanych produktów, zwłaszcza paczek świątecznych, kontrolując je bardzo pobieżnie. Jak wspomniano uprzednio, dodatkowym argumentem za tolerancją były też dla strażników hojne podarunki, których nie szczędziły im siostry szarytki; zwyczaj ten podtrzymywała w miarę możliwości również M. Zazulowa.
Zakres dozwolonej pracy Patronatu nie przewidywał też jego cichej ingerencji w sprawy przyjmowania do izby chorych więźniów wskazanych przez M. Zazulową lekarzom więziennym odbierającym od niej dostarczone leki. Jak wiadomo, sugestie w tym kierunku odnosiły skutek zwłaszcza w czasie pełnienia obowiązków lekarza więziennego przez dr. Garbienia. Jednakże i w późniejszym okresie były uwzględniane przez doktorów Szczepana Kruczka i Janinę Kościuszkową, szczególnie gdy udało się poprzeć prośbę rodziny o umieszczenie w izbie chorych konkretnego więźnia przedkładanym świadectwem lekarskim, stwierdzającym jego przewlekłą chorobę w okresie przed aresztowaniem.
Inną formą łamania wyraźnych zakazów było ułatwianie więźniom kontaktów z członkami rodzin czy nawet innymi osobami, co jak wiadomo, wiele razy organizowały siostry szarytki. W latach późniejszych spotkania takie mogły się odbywać wyłącznie w miejskich szpitalach, w których zalegalizowaną pomoc umieszczonym tam chorym więźniom niosły pielęgniarki z referatu pomocy chorym Patronatu. One to organizowały osobiste kontakty lub pośredniczyły w wymianie korespondencji[32].
Przekazywanie grypsów należało do najtrudniejszych i najbardziej ryzykownych zadań zarówno dla Patronatu, jak więźniów i ich rodzin. Ogromna liczba członków rodzin starała się za wszelką cenę przesyłać listy i grypsy w paczkach żywnościowych i odzieżowych. Wykrycie takich grypsów podczas kontroli przez administrację więzienia pociągało za sobą zawsze konsekwencje w stosunku do ogółu więźniów, choćby w postaci czasowego wstrzymania przesyłek. Również przechwycenie grypsu wysyłanego przez więźnia miało dlań zawsze bardzo poważne następstwa. A jednak p. Zazulowa przeważnie nie umiała się oprzeć błaganiom rodzin i pośredniczyła w wymianie wiadomości także i w tej formie. Poza tym zarówno ona sama, jak towarzyszące jej osoby wykorzystywały każdą sposobność, by uzyskać informacje od więźniów funkcyjnych wyładowujących i noszących paczki. Jak wspomina K. Remiszewska, kierowcy samochodów wjeżdżających na dziedziniec więzienny i podjeżdżających pod wejście do budynków starali się je ustawić w ten sposób, by ich część zachodziła na okna pralni znajdujące się w pierwszych pomieszczeniach prawego skrzydła suteryn. Umożliwiało to czasem K. Remiszewskiej nawiązywanie kontaktu z E. Korczyńską, pilnującą wyładunku paczek.
W pierwszych latach okupacji siostry szarytki podjęły też próby nawiązania kontaktu z więźniami za pośrednictwem zespołu kominiarskiego mistrza Śliwy i jego pomocnika o nie ustalonym nazwisku. Były to jednak kontakty jednostronne, polegające na dostarczeniu uwięzionym paczek i grypsów. W określonych terminach, o których siostry zawiadamiały więźniów funkcyjnych, zespół kominiarski zgłaszał się do administracji więzienia celem dokonania okresowego przeglądu kominów. Podczas gdy Śliwa załatwiał formalności w kancelarii, jego pomocnik udawał się na dach zabierając ze sobą wiadra z narzędziami kominiarskimi i ukrytymi paczkami, które wrzucał do umówionych przewodów kominowych. Więźniowie funkcyjni wybierali je i przekazywali adresatom[33].
Dla organizacji podziemnych zasadniczym problemem było uzyskiwanie informacji o wydarzeniach w więzieniu, możliwie najszybsze ustalenie nazwisk osób przekazanych na Montelupich oraz zdobycie dalszych wiadomości o ich losach. Z początkiem 1940 r. ZWZ nawiązał w tym celu pierwsze nieoficjalne kontakty z siostrą Emilią, która wyraziła zgodę na zbieranie i przekazywanie informacji pod warunkiem, że będzie ich udzielała tylko osobom znanym jej osobiście, które uzasadnią troskę o danych więźniów względami rodzinnymi. Nieco później nie określona bliżej komórka ZWZ nawiązała bezpośredni kontakt z siostrą Emilią, która pod pseudonimem „Pani Maria” dostarczała okresowo informacji o wydarzeniach na Montelupich oraz zestawień osób rozstrzelanych w masowych egzekucjach[34].
Po podjęciu działalności przez Patronat zostały nawiązane stałe kontakty z ZWZ; utrzymywały je wyłącznie osoby wyznaczone przez obie strony za pośrednictwem specjalnych łączników. Osoby te, podobnie jak funkcjonariusze Patronatu nawiązujący kontakty z więźniami, zdawały sobie sprawę, iż w wypadku wsypy muszą wziąć na siebie wyłączną odpowiedzialność, by umożliwić Patronatowi odcięcie się od nich. Oczywiście wszystkie te środki ostrożności byłyby zupełnie iluzoryczne, gdyby gestapo chciało wyciągać konsekwencje w stosunku do Patronatu.
W maju 1941 r. z inicjatywy ZWZ działającego przez łącznika W. Heina (,,Św. Mikołaj” - „Wit”) Irena Kuśnierzewska (,,Lila”) zorganizowała tajną kartotekę oraz akcję zbierania i przygotowywania informacji na temat aresztowań, zwolnień, transportów i innych danych dotyczących więźniów Montelupich[35]. Głównym źródłem informacji były zapotrzebowania więźniów oraz wiadomości uzyskiwane przez Marię Zazulową, utrzymującą stały kontakt z więzieniem. Zapotrzebowania, jak również wszelkie inne wiadomości były przekazywane I. Kuśnierzewskiej bezpośrednio po każdorazowym powrocie M. Zazulowej z więzienia. Zapotrzebowania wysyłane do rodzin wciągano na listę pozostającą w Patronacie, a będącą podstawowym źródłem, na którym opierała się tajna kartoteka. Składała się ona z pergaminowych kart formatu pionowego przekroju pudełka od zapałek o przeciętnych wymiarach 1,5x3,5 cm i była przechowywana w takich pudełkach Odnotowywano na nich tuszem dane wynikające z listy zapotrzebowań, a to: imiona i nazwiska więźniów i (do 1942 r.) numery ich cel oraz imiona, nazwiska i adresy osób wskazanych przez nich jako adresatów. Od stycznia 1942 gestapo zabroniło podawania numerów cel, którego to zakazu nie przestrzegano często w zapotrzebowaniach z oddziału Helclów.
Analiza tych danych w połączeniu z innymi informacjami pozwalała na ustalenie niektórych zagadnień istotnych dla kontrwywiadu ZWZ. Nie rozwiązywało to niestety najbardziej istotnego problemu: jak najszybszego zawiadomienia o aresztowaniach konkretnych osób, gdyż zapotrzebowania dochodziły do Patronatu po upływie 2-6 tygodni od momentu aresztowania. Niemniej jednak wyciągniecie szeregu wniosków mogło mieć znaczenie dla organizacji podziemnych.
Tak np. sam fakt wysłania zapotrzebowania wskazywał, że więzień przebywa na Montelupich, a więc nie został włączony do kategorii osób interesujących specjalnie policję bezpieczeństwa, które przetrzymywano w piwnicach centrali przy ul. Pomorskiej. Wskazywał on również, iż wstępna faza przesłuchań została zakończona (gdyż w zasadzie dopiero od tego momentu można było wysyłać zapotrzebowania). Przekazywanie zapotrzebowań co tydzień było dowodem, iż więzień jest zatrudniony w jednym z komand roboczych, a wiec nie pozostaje w izolacji, co oznaczało, że jego osobista sprawa stała się w jakiś sposób co najmniej częściowo jasna dla policji bezpieczeństwa. Przedłużający się okres pobytu w wię-zieniu, czego dowodziły zapotrzebowania przekazywane w ciągu kilku miesięcy, wskazywał bądź na przeciągające się śledztwo w indywidualnej sprawie więźnia, bądź na przetrzymywanie go celem konfrontacji z osobami nadal poszukiwanymi; mogło to mieć duże znaczenie dla oceny stanu śledztwa w danej sprawie.
Nieco inaczej należało interpretować długi pobyt więźnia funkcyjnego, gdyż w tym wypadku zachodziła możliwość reklamowania go przez administrację więzienną dla własnych potrzeb lub też - jak wspomniano w rozdziale VII - przedłużania jego pobytu w więzieniu za jakąś łapówkę.
Kiedy brak było informacji o aresztowanych, starano się spowodować reakcję administracji więziennej przez wysyłkę pod adresem więźnia paczki z bielizną czy lekarstwa bez zapotrzebowania. Sposobu tego użyto na przykład w 1941 r. w odniesieniu do osób aresztowanych w kołach harcerskich Nowego Sącza, o których losie nie można było uzyskać informacji. Wysłano więc do więzienia Montelupich przesyłki dla Stanisława Wąsowicza i E. Butschera, które zostały zwrócone 21 kwietnia 1941 r. z adnotacją, iż adresaci nie przebywają w wiezieniu[36].
Tajną kartotekę prowadziła początkowo Czesława Jakubiec „Orwid”, której „Lila” przekazywała w tym celu listy zapotrzebowań do opracowania[37]. Od końca grudnia 1942 r. prowadziła ją Jadwiga Zając.
Uzyskane tą drogą materiały były oddawane przez „Lilę” łącznikowi kontrwywiadu ZWZ - W. Heinowi („Szczotkarz”, „Pan z cukierkami”, ,,Św. Mikołaj”, „Wit”), który przekazywał je Zygmuntowi Kłopotowskiemu („Zygmunt”, „Stanisław”, „Konar”)[38]. Spotkania odbywały się poza obrębem Patronatu i były zawsze uzasadnione pertraktacjami o dostawy artykułów cukierniczych i gospodarczych.
Po aresztowaniu „Wita” 11 lutego 1942 r. funkcję łącznika przejęła Czesława Jakubiec, kontaktując się początkowo z Z. Kłopotowskim, a po jego aresztowaniu z Zofią Żurowską „Jadwigą” i Wandą Żurowską-Górecką[39].
Tajna kartoteka nie została wykryta do końca okupacji, a po wyzwoleniu „Lila” przekazała ją na ręce Zygmunta Klemensiewicza[40].

[1] Zofia Wenzel-Homecka, Polski Komitet Opiekuńczy Kraków-Miasto w latach 1939- 1945, „Archeion” XLI (1964). s. 325.
[2] S. Kłodziński, Krakowski „Patronat” więzienny” „Przegląd Lekarski” 1972. nr 1. s. 169-170.
[3] Cz. Madajczyk, op. cit., t. II, s. 103-106.
[4] Cz. Madajczyk, op. cit.; Z. Wenzel-Homecka, op. cit.
[5] Z. Wenzel-Homecka, op. cit., s. 328, 329, 332; St. Kłodziński, op. cit.,; Sprawozdanie Ireny Cieślickiej z 20 II 1977 r., akta Polko nr 200, AP m. Kraków.
[6] Nie określone bliżej zarządzenie z 28 IX 1943 r., dotyczące obowiązku przedkładania dowodów aryjskości przez pracowników RGO, akta Polko nr 166.
[7] Zeznanie E. Korczyńskiej, OKBZH w Krakowie, akta dochodzeń Ds 4/61.
[8] Sprawozdanie komisji rewizyjnej Polskiego Komitetu Opiekuńczego Miasto Kraków z lustracji Działu Opieki nad Więźniami i Ich Rodzinami w okresie od 17 II do l III 1944 z 6 III 44 r., akta Polko nr 199.
[9] Sprawozdania miesięczne Patronatu z drugiej połowy 1943 i pierwszej 1944, akta Polko nr 166.
[10] Relacja St. Kłodzińskiego w posiadaniu autorów; Z. Wenzel-Homecka, op. cit., s. 333; relacja L Kuśnierzewskiej-Kabat („Lila”), akta Polko nr 199.
[11] Analiza zapotrzebowań z lat 1942-1943.
[12] Wspomnienia siostry Emilii związane z działalnością na Montelupich pt. „Montelupich od 17 IX 1939 - 31 I 1941. Wydawanie posiłków dla więźniów politycznych przez siostry miłosierdzia”; S. Uhma, Szarytki na Montelupich 1939-1941, „Tygodnik Powszechny” z 26 VIII 1961, nr 34; A. Kozłowiecki, op. cit.; J. Lebioda, op. cit., s. 185; S. Kłodziński, op. cit., s. 169.
[13] Wspomnienia siostry Emilii..., jw.
[14] Wspomnienia s. Emilii..., jw.; St. Kłodziński, op. cit., s. 169; relacja siostry Bronisławy Rejmut w posiadaniu autora.
[15] Zbiorowe życzenia „heizerów” (palaczy), życzenia posła Józefa Putka, Tadeusza Dobrowolskiego, listy J. Putka, Rudolfa Dąmbskiego radcy Prokuratorii Generalnej w Katowicach – archiwum ss. szarytek.
[16] St. Kłodziński, op. cit., s. 169, 170.
[17] Zestawienie posiłków wydawanych do wiezienia w okresie miedzy l V 1940 a 30 IV 1944 - archiwum sióstr szarytek.
[18] Zestawienie posiłków na Wilię 1939 - archiwum ss. szarytek.
[19] S. Uhma, op. cit.; zapisy dotyczące darów społeczeństwa, akta Polko nr 179, AP m. Krakowa.
[20] E. Korczyńska, list do dr. Uhmy z 21 III 1944, akta Polko nr 199.
[21] Sprawozdanie z działalności sekcji opieki nad chorymi więźniami w okresie 1940-1945 - J. Kotecka, akta Polko nr 200; A. Średniawa - zeznania.
[22] List E. Korczyńskiej do dr. Uhmy z 21 marca 1961, akta Polko nr 199; akta Polko nr 174 (w sprawie dożywiania członków rodzin).
[23] Sprawozdania: z działalności sekcji opieki nad rodzinami w okresie l X 1941- l VII 1942, akta Polko nr 199; z grudnia 1941 i kwietnia 1942. akta Polko nr 165; z zebrania kierowników referatów w sierpniu 1943, akta Polko nr 166.
[24] Dane zbiorcze ze sprawozdań miesięcznych Patronatu za okres kwiecień-wrzesień 1941, akta Polko nr 165.
[25] S. Kłodziński, op. cit., s. 173; księga kasowa Patronatu za lata 1940 i 1941.
[26] Zestawienie wpływów i rozchodów kasy specjalnej w okresie 12-31 XII 1944, akta Polko nr 194 (Zob. il. 14).
[27] Sprawozdanie Patronatu z października 1941, akta Polko nr 165.
[28] Sprawozdanie komisji rewizyjnej z kontroli przeprowadzonej od 17 II do 1 III 1944, akta Polko nr 199.
[29] Sprawozdanie Patronatu z 20 V 1942, akta Polko nr 166; relacja Henryka Kabata i Jana Pieklusa.
[30] Relacja H. Kabata.
[31] Zestawienia: I. Kuśnierzewskiej przy piśmie z 30 VII 1961, jw., oraz w artykule St. Kłodzińskiego Krakowski „Patronat” więzienny, „Przegląd Lekarski” 1972, op. cit.: informacje udzielone przez H. Kabata.
[32] Sprawozdanie J. Koteckiej z działalności referatu opieki nad chorymi w okresie 1940-1945, akta Polko nr 200.
[33] K. Rolle, op. cit., S. Uhma, op. cit. [34] Wspomnienia s. Emilii,.., ,i>op. cit., archiwum Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia.
[35] Oświadczenie I. Kuśnierzewskiej-Kabat z 15 XII 1960, nr Państw. Biura Notarialnego w Gdyni A-10136/1960; relacja Wincentego Heina.
[36] Lista paczek zwróconych jako nie doręczone z 21 IV 1941, akta Polko nr 165.
[37] Oświadczenie I. Kuśnierzewskiej-Kabat z 15 XI 1960. Tajna kartoteka, przechowywana w oryginalnych okupacyjnych pudełkach od zapałek, oznaczonych na odwrocie rzymskimi cyframi I-XXVII, zawiera w przybliżeniu 9400 kart. Wraz z protokołami oględzin w dniu 5 kwietnia 1948 r. przez członka ówczesnej Głównej Komisji Badania Niemieckich Zbrodni w Polsce Jana Sehna jest przechowywana w archiwum GKBZH w Warszawie. Jak się okazało po porównaniu jej z częścią uporządkowanych i ujętych w skorowidzach zestawień zapotrzebowań i wysianych paczek w okresie od połowy maja 1941 (akta Polko nr 173a i 174), kartoteka ta jest niekompletna. Ponieważ zaś dalsza część akt Patronatu, zwłaszcza dokumentacji wysyłek lekarstw i bielizny w 1941 r. oraz zwrotów, nie jest jeszcze uporządkowana i ujęta w skorowidzach, oba te źródła w obecnym stanie badań mają jedynie charakter orientacyjny.
[38] Oświadczenie Zygmunta Kłopotowskiego z 5 III 1960, nr rej. P. Biura Notarialnego w Warszawie A/l-II-699.
[39] Oświadczenie Cz. Jakubiec z 15 XII 1978.
[40] Oświadczenie I. Kuśnierzewskiej-Kabat z 15 XII 1960.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Kanonicza 18 - tablica upamiętniająca Polski Komitet Opiekuńczy Kraków-Miasto (Patronat) (odsłonięta16.01.1984) [Sowiniec 2014]

Uwagi (wg Sowiniec):
tzw. Polski Komitet Opiekuńczy, tzw. Patronat Krakowski — sekcja PCK, opiekująca się więźniami rozpoczął działalność w październiku 1939 r.; opiekował się więźniami, osadzonymi w Krakowie oraz w obozach, a także członkami ich rodzin. Na czele Patronatu stał najpierw prof. Zenon Klemensiewicz, po nim Maria Zazulowa.



4.4. Bibliografia

- Stanisław Dabrowa-Kostka, Die schwarze Frau, WTK 22.11.1970
- Kłodziński Stanisław, Krakowski „Patronat” więzienny, s. 168-1976, Przegląd Lekarski. Oświęcim, 1972
- Kłodziński Stanisław, Maria Zazulowa, s. 145-152, Przegląd Lekarski. Oświęcim, 1985
- Kłodziński Stanisław, „Patronat” w Krakowie podczas okupacji, (sesja 16.01.1984), Przegląd Lekarski. Oświęcim, 1985
- Wincenty Hein, Czesława Jakubiec, Montelupich, WL 1985

Bibliografia (wg Sowiniec):
- Czapczyńska, Inwentaryzacja, cz. I
- Gąsiorowski, Kuler, s. 42
- Kronika Krakowa, s. 347
- Pomnik Czynu Zbrojnego, s. 16
- Przewodnik, s. 357
- T. Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, s. 42



5.1. Opracowania i relacje

Stanisław Dabrowa-Kostka, Die schwarze Frau, WTK 22.11.1970

Podobno wśród największych hitlerowskich zbirów budziła zabobonny lęk. Podobno niejeden odgrażał się jej. Nie wiadomo czy czuła tę swą metafizyczną przewagę nad zbrodniarzami, pewne jest jednak, że z przewagi tej korzystała w całej pełni z ogromnym pożytkiem nie dla siebie, lecz dla dobra innych.
Od pierwszych dni okupacji straszliwą sławę zyskało sobie pozostające w dyspozycji Sicherheitspolizei krakowskie więzienie przy ulicy Montelupich. Zabezpieczone strażami stało się prawdziwie niedostępną fortecą. Za murami tego więzienia katowano i dręczono w najbardziej wyszukany sposób, a także każdego dnia mordowano trzymanych w potwornych warunkach ludzi, do których dostęp mieli tylko oprawcy i dla których - zdawać by się mogło - nic już nie można było uczynić. Wówczas właśnie pojawiła się „Czarna Pani" budząca swą postawą poszanowanie wśród najbardziej zwyrodniałych zbirów i umiejąca przeciwstawiać się planowej zbrodni.
,,Partronat opieki nad więźniami" miał swą siedzibę w Krakowie przy ulicy Kanonicznej 18. Działalnością swą objął początkowo najcięższe krakowskie wiezienie przy ulicy Montelupich" i był chyba jedyną jawną formą antyhitlerowskiego ruchu oporu. Pracował skutecznie i szybko rozszerzał swą działalność. Z czasem prócz więzienia Montelupich objęto opieką więźniów od ,,Św. Michała" i z ulicy Czarneckiego, przesyłać poczęto paczki do więzień w Tarnowie i Wiśniczu, do obozów karnych w Płaszowie i Podgórzu, a nawet do Oświęcimia.
Roztoczono opiekę nart rodzinami aresztowanych, a w szczególności nad ich dziećmi. Powstała kuchnia. Powstał sprawnie działający system zaopatrzenia w ogromne ilości leków, żywności i odzieży zbieranych w tysiącach kilogramów drogą datków od społeczeństwa.
Zdobywano różnymi sposobami najczęściej starannie kryte przez hitlerowców informacje o miejscu pobytu uwięzionych, a nawet umiejętnie pośredniczono przy wymianie nielegalnej korespondencji między więźniami i ich rodzinami. Tą drogą przenikały często niezwykłej wagi wiadomości o ludziach, którzy wpadli w ręce hitlerowskich władz bezpieczeństwa.
Garstka pracowników „Patronatu" nie analizując stosunku sił i nakładów do uzyskiwanych wyników, walczyła, niosąc doraźną pomoc tym, których często towarzysze broni skreślili z list żywych i spisali na straty własne. Maria Zazulowa, Zygmunt Klemensiewicz[1], Lidia Kuśmierzewska, Kika Cieślicka, Ewa Korczyńska, Helena Merunowiczówna, Janina Kotecka, Anna Kochmanowa, Józef Baster, M. Weberówna, Stanisław Kłodziński, Zofia Kowalska, T. Lasocka, N. Michałowska, Nela Ryczkowska, dr N. Hackbeil, Anna Grabowska, H. Gabrysiówna, Maria Kostrzewska, N. Mitusińska i Henryk Kabat - to nazwiska pracowników „Patronatu".
Przewodniczącą „Patronatu" była licząca wówczas już ponad 60 lat Maria Zazulowa. Pamiętający ją zgodnie przypisują jej właśnie większość uzyskanych rezultatów. Cały swój czas, siły i energię poświęciła bez reszty sprawie pomocy bliźniemu.
Umiała trafiać tam gdzie trzeba było, by wyjednać perswazją lub zwykłą prośbą odstępstwo od drakońskich zarządzeń okupanta. Osobiście pertraktowała z dygnitarzami i prostymi fun-kcjonariuszami. Jej talent organizacyjny zadziwiał efektami. Pracując od świtu do późnej nocy zapominała o swych latach i zdrowiu.
Umiała dobrać sobie sztab ludzi o podobnych Jej cechach. Najtrudniejsze sprawy załatwiała osobiście. Jej czarna suknia znana była dobrze oprawcom z Pomorskiej i Montelupich. Dziwnymi jakimiś sposobami die „schwarze Frau” umiała sobie z tymi oprawcami radzić.
Maria Zazulowa spełniała swą zaszczytną misję do końca hitlerowskiej okupacji. Wraz z ostatnim transportem żywności pojawiła się na Montelupich jeszcze 14 stycznia 1945 r., tuż przed całkowitą ewakuacją tego więzienia.
Po wyzwoleniu Krakowa przez wojska radzieckie „Patronat”' nie zaprzestał swej charytatywnej działalności, niosąc pomoc byłym więźniom powracającym z hitlerowskich kaźni. jeńcom, wysiedlonym i innym ofiarom wojny.
W sierpniu 1945 Maria Zazulowa powołana została na stanowisko radnej miasta Krakowa. Intensywna działalność okupacyjna nie pozostała bez skutków. Traciła siły. Pełniła funkcją przewodniczącej Miejskiego Komitetu Opieki Społecznej. Mimo wieku udzielała się czynnie niemal do ostatnich swoich dni.
Z początkiem stycznia 1957 roku 77-mio letnia już wówczas Maria Zazulowa zachorowała i mimo starannej opieki lekarskiej w dniu 2 lutego tego roku zmarła. „Czarną Panią” pochowano na cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Jej zasługi nagrodziła Rada Państwa odznaczając ją pośmiertnie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

[1] Zygmunt Gabryel Klemensiewicz (pseudonim literacki Alfred Górecki; ur. 23 marca 1874 w Komańczy, zm. 8 sierpnia 1948 w Krakowie) – lekarz, polityk, działacz społeczny, publicysta, filatelista i bibliofil, poseł do Rady Państwa w Wiedniu i do Sejmu Ustawodawczego, senator II RP. Od 1934 roku do wybuchu II wojny światowej był dyrektorem Ubezpieczalni Społecznej w Krakowie.
Podczas wojny zaangażował się w działalność pomocową w ramach Obywatelskiego Komitetu Pomocy, Towarzystwa Opieki nad Więźniami "Patronat" i Rady Głównej Opiekuńczej. Dwukrotnie aresztowany, został zwolniony ze względu na stan zdrowia. Po zakończeniu działań wojennych był członkiem Miejskiego Komitetu Opieki Społecznej w Krakowie i Pełnomocnikiem Zarządu Polskiego Czerwonego Krzyża na Okręg Krakowski. Był odznaczony między innymi Złotym Krzyżem Zasługi, dwukrotnie Krzyżem Walecznych oraz Krzyżem Niepodległości.
 DO GÓRY   ID: 52110   A: dw         

30.
Kanonicza 6 (stolarnia) – miejsce premiery 28.05.1944 Krakowskiego Teatru Podziemnego: Zemsty Fredry oraz Niespodzianki K. H. Rostworowskiego (grano dwa razy)



4.1.1. Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)


4.2.1. Wzmianki w opracowaniach


4.2.2. Tadeusz Kwiatkowski, Krakowski teatr konspiracyjny, Pamiętnik Teatralny. 1963, z. 1-4 (45-48)


4.3.1. Tadeusz Kudliński, Dawne i nowe przypadki „teatrała”, Wydawnictwo Literackie 1975


4.3.2. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986 (fragmenty)


4.3.3. Juliusz Kydryński, 1939-1945 „Pod ziemią”, w: Juliusz Kydryński, Uwaga, gong!... Opowieść-pamiętnik o teatrach krakowskich 1937-1948, Wydawnictwo Literackie 1962


5.2. Lokale Krakowskiego Teatru Podziemnego
Według Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)




zob.
Lubicz 24 (mieszkanie Pelagii Bednarskiej) - „siedziba” Krakowskiego Teatru Podziemnego i adres, od którego pochodził jego kryptonim – L.24
 DO GÓRY   ID: 54235   A: dw         

31.
Karmelicka 12 (gabinet dentystyczny Eugeniusza Pietronia) – miejsce wykonania 11.10.1944 roku spektakularnego wyroku sądu podziemnego na właścicielu, za współpracę z gestapo



4.2.1. Józef Bratko, „Halszka”, Gazeta Południowa [Krakowska?], początek roku 1984

Nazywał się Jan Kowalkowski, był oficerem 20 pp Armii Krajowej i dowódcą dywersji. Od wiosny 1943 roku do końca okupacji wykonał około trzydziestu wyroków śmierci; zabijał konfidentów gestapo, zdrajców wysługujących się hitlerowcom.
„Halszkę” poznałem w którejś z restauracji Starego Miasta w Krakowie ledwie kilka lat przed jego przedwczesną śmiercią. Siedział przy stoliku, gdzie znalazłem się właśnie ze wspólnymi znajomymi. Bardzo szybko dowiedziałem się, że nowym znajomym jest znany konspirator, mający za sobą barwne akcje podczas okupacji i, co natychmiast zelektryzowało stolik - wykonywanie wyroków śmierci.
Minęły lata, ale pewne cechy „Halszki” utkwiły mi mocno w pamięci, może nie najistotniejsze, ale chyba ważne, skoro nie zatarł ich czas, ani to, że „Halszkę” widziałem najwyżej kilkanaście razy. Zapamiętałem wyrazistą, pociągłą twarz, regularne rysy, błyszczące chorobliwie oczy, głos stanowczy… Wydawało się niekiedy, że ma w sobie coś demonicznego. Zwłaszcza gdy mówił o zabijaniu. Ale dawał się lubić. Opowiadał barwnie o swych okupacyjnych przygodach. Wciągał słuchaczy.
W konspiracji znalazł się z początkiem okupacji. Wtedy jego zwierzchnikiem z ramienia kierownictwa Walki Cywilnej był nieżyjący już dziś Tadeusz Seweryn „Socha”, docent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Z jego właśnie polecenia „Halszka” zajął się dywersją, dziedzina najbardziej niebezpieczną spośród konspiracyjnych działań. Przebywał poza Krakowem. Z kolegą swym i współtowarzyszem broni, Wiktorem Cierniakiem także już nieżyjącym, organizowali grupy dywersyjne złożone z SL „Roch” i PPS-WRN, uczyli młodych adeptów konspiracji obchodzenia się z bronią, materiałami wybuchowymi, dokonywania aktów sabotażu.
Do Krakowa wrócił „Halszka” na początku 1943 roku. Dzięki temu pobytowi w terenie ominęły go szczęśliwie wcześniejsze wsypy i zasadzki urządzane przez gestapo z pomorskiej. Jego przełożonym został teraz „Kordian” Dominik Ździebło-Danowski, dowódca „Żelbetu”, pośrednio zaś płk „Odwet” Wojciech Wayda, inspektor krakowskiej AK. Czekały go nowe zadania. Wkrótce przyszło mu bowiem rozpocząć niezwykłą misję rozrachunkową z konfidentami.
Sytuacja w ruchu podziemnym w owym czacie była już bardzo złożona i trudna. Gestapo dysponowało, z czego w podziemiu zdawano sobie doskonale sprawę, rozległą siecią agenturalną, o różnorakich odcieniach, budowaną z wielką dynamiką, brutalnie, od pierwszych dni okupacji. W sporządzonymi 15 października 1940 roku meldunku kontrwywiadu ZWZ napisano o tym tak: „Współpracują (...) Söhnel, bracia Feingold, Żydzi wysiedleni z Rzeszy, zamieszkali ulica Józefitów, małżonkowie Selinger, również Żydzi wysiedleni z Rzeszy, zamieszkali ulica Karmelicka (...), ponadto pozostaje w kontakcie z Heinemeuerem Förster Aleksander, Hische zamieszkały z Lipercem, ulica Juliusza Lea 4, Spitz Szymon”. W meldunku pominięto niektórych innych agentów działających już wówczas bardzo aktywnie: Grünera, Appla, Diamanda, Białobrodę, Martę Piretz, Stefanię Brandstater...
Rozbudowa sieci konfidenckiej przez Pomorską szło zresztą wielotorowo. W roku 1940 przywieziono tu około 40 Ukraińców, których przydzielono gestapowcom z dłuższym stażem policyjnym w celu przygotowania ich do działalności konfidenckiej. W tej sieci zdrajców, niestety, znaleźli się także Polacy. Dlatego sprawy agentury, bez której Pomorska nie mogła się przecież obejść, interesowały obie walczące strony w stopniu najwyższym. Ruch oporu musiał się więc bronić za wszelka cenę. Zdrada kończyła się zawsze tam, gdzie następowała śmierć agenta. Tym zajął się „Halszka”.
Jedną z brawurowych akcji, którą wykonał, była likwidacja konfidenta przy ulicy Karmelickiej w Krakowie. Mieszkał tam dentysta czy technik dentystyczny, Eugeniusz Pietroń. W czerwcu 1943 roku w komunikacie podziemia pisano o nim: Pietroń Eugeniusz (…) jest agentem w Krakowie. Członkowie gestapo schodzą się u niego bardzo często i obradują. Pietroń oddał już gestapo kilkunastu ludzi (m.in. pewnego majora WP).
Reakcja na zdradę musiała nastąpić niezwłocznie. „Socha” podpisał wyrok śmierci, którego wykonanie zlecono „Halszce”. Dywersant działał w swoim stylu; udał się na ulicę Karmelicką w dzień, w towarzystwie „Orszy” Tadeusza Łaptasia, z którym miał uderzyć na konfidenta. Ubezpieczali ich „Ren”, „Pik”, „Sardynka”. Ale zanim „Halszka” wkroczył do gabinetu dentysty wyprzedził go z wizytą u konfidenta Franciszek Hamann, zbrojmistrz z Pomorskiej. Tak oto niespodziewanie spotkało się razem czterech ludzi: funkcjonariusz Sipo, agent i dwóch polskich dywersantów. „Halszka” zaskoczony widokiem gestapowca, nie stracił zimnej krwi. Nie zmienił także planów. W towarzystwie, które zastał, najgroźniejszy był agent. Zabicie zbrojmistrza spowodowałoby krwawy odwet Pomorskiej. Sterroryzował Hamanna. Przy ulicy Karmelickiej 12 zginał tylko konfident. ,,Halszka” zdecydował się na uduszenie zdrajcy. Kiedy indziej znowu, przy placu Na Groblach zadał konfidentowi, artyście rzeźbiarzowi, trucizny. Nigdy nie wspominał, co czuł, wsłuchując się w prośby o litość, której nie mogło być. Wierzył w słuszność tego, co robi.
Wydaje się, że okres kiedy zabijał, musiał zostawić, trwały ślad w jego psychice. Ale nie był to tylko uraz psychiczny.
[…]


4.2.2. Józef Bratko, Teodora Dużego żywot krakowski, w: Józef Bratko, Gestapowcy. Kontrwywiad – konfidenci – konspiratorzy, KAW Kraków 1990 (II wyd.)

[…]
Czy Rudolf Körner, który wiosną 1942 roku przejmował walkę z całą późniejszą akowską konspiracją, podziemiem narodowym i ludowym, mógłby nie dostrzegać zagrożenia po przeczytaniu takiego dokumentu? A nie sposób wykluczyć, że mógł mieć ten dokument w swych rękach.
Warto też spojrzeć na niektóre inne dokumenty. Oto informacja z początku 1943 roku:
„»W« »Prostokąta« do PZP i »W« SOS. Agenci, pracownicy i konfidenci narodowości polskiej zatrudnieni w gestapo Kraków”. Poniżej następuje lista nazwisk, licząca sześćdziesiąt pięć pozycji. Przytaczanie jej w całości nie ma sensu, większość nazwisk jest dziś już bez znaczenia. Interesować mogą jedynie niektóre, na przykład: „1. Wikary Łucja - klucznica w więzieniu Montelupich, występująca pod drugim nazwiskiem Vihary Lucy; (...) 6. Liguda Jan - służy w formacjach SS; (...) 23. Kierat Antoni - poprzednio Polak, zmienił narodowość, obecnie w mundurowym gestapo; (...) 31. Bochenek Alojzy - mundurowe gestapo; (...) 40. Kołodziejczyk Władysław (rozpracowywał kiedyś w więzieniu Józefa Dubiela „Powroza” - przyp. J. B.); 41. Pietroń Antoni (konfident, który pojawi się jeszcze w tej książce w dramatycznych okolicznościach - przyp. J. B.) (...)”.
Dwa miesiące później sporządzono następny meldunek wywiadu „Prostokąta”, z liczbą porządkową 3/43. Tu nazwisk jest zaledwie siedem - dwa .polskie i pięć niemieckich: znany już Egon Christensen, jego żona Irma, jakiś Christ Willi itd. Interesujący natomiast jest wstęp i... podpis. Oto co napisano: „Udzielam do wiadomości wykaz agentów i urzędników Ge-po Kraków na literę C, których zdjęcia przechowane są w archiwum W »Prostokąta«. W razie potrzeby, na żądanie może być udzielona reprodukcja zdjęcia przy równoczesnym powołaniu się na liczbę czynności tego pisma i pozycję porządkową nazwiska”. W podpisie: „Sprężyna”.
Dokumentów jest kilkadziesiąt. W układzie formalnym są podobne do siebie. Z ich merytorycznej zawartości wynika, że podziemie przeprowadziło na przełomie lat 1943-1944 akcję odtworzenia składu personalnego całego urzędu Sipo u. SD: „urzędników, pracowników i konfidentów Ge-po”. Wykazy nazwisk liczą po kilkadziesiąt pozycji, niekiedy ponad sto. Każdy dokument opatrzony był sygnaturą, na przykład: „Konrad Of. Kw. Mp. 26 I 44, L. 1/43/15”, zmieniały się tylko daty i liczby porządkowe. Przy niektórych nazwiskach znajdują się uwagi szczegółowe w rodzaju: „Już uziemiony, wyw... kripo”. Tak pisano o Edmundzie Półtoraczyku, rozstrzelanym za kolaborację. Na końcu każdej listy „Sprężyna” zapisywał dyspozycję. Dokument „L. 1/43/22” kończą następujące słowa: „Dorze przez Selima. Przesyłam album wraz ze zdjęciami fotograficznymi celem przechowania do użytku AK, zastrzegając sobie prawo wglądu i Of. Kw. i inf. Kamień - Beton do wiadomości”.
[…]
Ile podobnych doniesień „Zbyszka” trafiło na Pomorską, mógłby ujawnić tylko sam Rudolf Körner. Nie uczynił tego nigdy, nie ujawnił nazwisk ani pseudonimów, mimo że po wojnie kilkakrotnie stawał przed sądem w RFN. Jego agent „Zbyszek” pozostał więc nieuchwytny. Sprzyjało mu szczęście, którego los poskąpił innemu zdrajcy, Eugeniuszowi Pietroniowi.
W czerwcu 1943 roku jeden z komunikatów podziemia informował: „Pietroń Eugeniusz, technik dentystyczny, zamieszkały w Krakowie przy ulicy Karmelickiej (...) pracownia dentystyczna, jest agentem w Krakowie. Członkowie gestapo schodzą się u niego bardzo często i obradują. Pietroń oddał już gestapo kilkunastu ludzi (m.in. pewnego majora WP)”.
Zbierały się chmury nad Pietroniem od dawna, choć właśnie w przychodni dentystycznej mógł działać bezpiecznie. Ale Pietroń przestał dbać o pozory, mając za sobą potęgę gestapo. Nigdy nie wyjaśniono motywów jego współpracy z Sipo u. SD: można domniemywać, iż źródła tego postępowania tkwiły w sferze moralnej.
Rozpracowania agenta dokonała grupa kontrwywiadu „Szerszenia” pod dowództwem „Sprężyny”. Śmierć Pietronia miała nastąpić niezwłocznie. Rozkaz wykonania wyroku otrzymał Jan Kowalkowski „Halszka”. Postanowił zabić agenta w jego własnym gabinecie. Ale zanim akowcy doszli na miejsce, znalazł się tam Franciszek Hamann, zbrojmistrz z Pomorskiej, którego właśnie rozbolał ząb. Tak oto urzędnik sipo, agent i dwóch polskich dywersantów spotkało się przy fotelu dentystycznym. ,,Halszka” nie stracił zimnej krwi na widok munduru. Nie zmienił także planów. Zabicie zbrojmistrza spowodowałoby najpewniej krwawy odwet Pomorskiej - masową publiczną egzekucję Polaków. Dlatego w gabinecie przy ulicy Karmelickiej 12 zginął tylko konfident. „Halszka” zdecydował o uduszeniu zdrajcy.


4.2.3. Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, 1972, Polakożercy i szpicle

Wśród licznych wyroków śmierci wykonanych przez patrole dywersyjne „Halszki” sensacyjny przebieg miała akcja przeciw niebezpiecznemu agentowi Eugeniuszowi P., który prowadził gabinet dentystyczny przy ulicy Karmelickiej 12. Konfident ten był niezwykle ostrożny. Umiejętnie zabezpieczał się przed spodziewanymi zamachami na jego życie. Przez specjalne okienko ze swego gabinetu obserwować mógł ludzi pragnących złożyć mu wizytę. Posiadał w mieszkaniu dzwonki alarmowe
Kilkakrotne próby wykonania wyroku śmierci na P. nie dały pożądanego wyniku i miały niebezpieczny dla zespołu dywersyjnego przebieg. Usiłującym wykonać to zadanie za każdym razem tylko dzięki szczęśliwemu trafowi udawało się ujść przed pościgiem wroga.
Ostatecznie sprawę agenta Eugeniusza P. przejął „Halszka”. Po dokonaniu rozpoznania i zebraniu wszystkich koniecznych informacji postanowił on działać w dzień, gdy dentysta przyjmował swych pacjentów, mimo że wiadomo było, iż leczy głównie Niemców, a przede wszystkiem gestapowców.
„Halszka” z „Orszą” ucharakteryzowali się na cywilnych funkcjonariuszy Gestapo. Na zewnątrz ubezpieczał „Pik” z „Sardynką”. Ubezpieczenie poczekalni stanowił „Ren” i łączniczka „Kozaczek”. Obaj rzekomi gestapowcy weszli przez poczekalnię do gabinetu. Na fotelu, z szeroko otwartymi ustami siedział pacjent. Agent P. pisał coś przy biurku. „Halszka” wyciągnął rękę z faszystowskim pozdrowieniem:
- Heil Hitler!!! - krzyknął.
„Ren”, który czujnie obserwował reakcję dentysty i pacjenta, gotów był strzelać w każdej chwili. P. podniósł oczy znad biurka, wstał i również uniósł rękę.
- Heitla!
„Halszka” wyszarpnął pistolet.
- Hände hoch! Gestapo...
Konfident wykonał rozkaz. „Halszka” odepchnął go od biurka, w którym, jak wiedział, znajdowały się urządzenia alarmowe, i już miał przystąpić do realizacji zadania, gdy nieoczekiwanie wtrącił się milczący dotąd pacjent.
- Ich bin auch von Gestapo! - wymamrotał.
„Ren” trzymał na muszce dentystę. Pacjent gramolił się, lecz doskoczył do niego „Halszka” i jednym pchnięciem wbił z powrotem w fotel.
- Papiere! - zażądał.
Z dokumentów wyjętych z bluzy pacjenta wynikało, że jest to niemiecki kupiec o nazwisku Wolf. Dywersant kilkakrotnie, z całej siły, trzasnął Niemca w twarz.
- Maulhalten...
Wolf nie odezwał się już więcej i był milczącym świadkiem wykonania wyroku. Potem zespół spokojnie odskoczył z miejsca akcji. Po pewnym czasie wywiad przekazał wiadomość, że fałszywe dokumenty rzekomego kupca kryły w rzeczywistości jednego z największych łotrów hitlerowskich z katowni przy Pomorskiej, polakożercę Heinricha Hamanna[1]. „Halszka” do końca życia nie mógł sobie darować tej niepowtarzalnej okazji...

[1] Heinrich Hamann przesłuchując w późniejszym okresie aresztowanego dra Jana Dadaka „Dura” przyznał się do tego „spotkania”.



4.3.1. Jan Kowalkowski, Znany dr dentysta - konfidentem gestapo, w: Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. II, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, 44/2002

Ponury, deszczowy dzień. Jeden z tych dni, co to nawet psa szkoda wygonić z domu. Jesień, 11 października.
Przygotowałem grupę pięciu ludzi, w tym jedną dzielną dziewczynę, „Kozaczka”. Ona rozpracowała tryb życia dr Pietronia, który dziś ma być zlikwidowany przez naszą komórkę dywersyjno-egzekucyjną. Akcja nie zapowiadała się jako łatwa, już dwa razy inne grupy dywersyjne usiłowały wykonać wyrok na donosicielu, zanim mnie powierzono jego likwidację.
Wiadomo, że na złodzieju czapka gore, tym bardziej na konfidencie gestapo. Pietroń był szczególnie ostrożny, albowiem wcześniej został ostrzeżony nieudanymi zamachami. Zainstalowane dzwonki alarmowe utrudniały wykonanie zadania, okienko wychodzące z gabinetu na klatkę schodową, przez które dr Pietroń miał możność obserwowania każdego człowieka wchodzącego do poczekalni gabinetu, mogło ostrzec go, że wchodzą nieznani pacjenci. I mógł umknąć, ponieważ z gabinetu było przejście do mieszkania. W ostatnich chwilach przed wyruszeniem na akcję każdy sprawdzał, czy pistolet gotowy do strzału, czy nabój tkwił w lufie. Przecież był to rok 1944. Na ulicach miasta bardzo gęste patrole niemieckie nie tylko legitymowały, ale także przeprowadzały rewizje osobiste. Samo dojście na odległe miejsce akcji stwarzało poważne niebezpieczeństwo. Kraków, stolica GG, naszpikowany był różnymi formacjami policji i SS. Cóż znaczyła nasza grupa ludzi w porównaniu z potęgą niemiecka?
Nie można było popełnić żadnej gafy, bo stawką było nasze życie. Wydałem ostatnie rozkazy. Szliśmy dwójkami ze względu na własne bezpieczeństwo. Tym sposobem jedni ubezpieczali drugich. Po drodze minęliśmy dwa patrole szkopów, ocierając się o nich. Trzeci minął nas, idąc po drugiej stronie ulicy. Doszliśmy do ulicy Karmelickiej, gdzie pod Ermitażem wzmocniony patrol niemiecki rewidował ludzi, trzymając ich z rękami podniesionymi do góry. Jeden z moich ludzi nerwowo nie wytrzymał i skręcił w Planty. Wróciłem po niego, zawróciliśmy wszyscy i bez wstrząsów doszliśmy do bramy kamienicy, w której mieliśmy przeprowadzić likwidację agenta gestapo.
„Kozaczek” i „Ren” poszli do poczekalni i zajęli tam miejsca jako pacjenci. „Pik” i „Sardynka” zostali w bramie na obstawie. Ja z „Orszą” weszliśmy przez poczekalnię do gabinetu, gdzie „Kozaczek” skinieniem głowy dała znać, że wszystko w porządku. W gabinecie na fotelu dentystycznym siedział pacjent, wokół niego krzątały się dwie pracownice dra Pietrania. W głębi pokoju, za biurkiem siedział Pietroń - cel naszej wizyty. Podszedłem do biurka. Zahailowałem. Dr Pietroń wstał, podniósł rękę w górę, odpowiedział: „Heil Hitler”. Spytał po niemiecku o cel naszej wizyty. Oświadczyłem, że jestem z policji niemieckiej, podsuwając oryginalną legitymację pod nos doktora dla udokumentowania prawdziwości moich słów. Pietroń ponownie zapytał mnie po niemiecku, czego sobie życzę. Był spokojny, policji niemieckiej nie obawiał się. Chowając legitymację lawirowałem tak, ażeby znaleźć się pomiędzy nim a biurkiem, gdzie tkwił przycisk dzwonka alarmowego. Udało mi się to. Błyskawiczne wyciągnąłem pistolet ze słowami; „Hände hoch, Pietroń!”. Podniósł posłusznie ręce, na jego twarzy malowało się zdziwienie. Nie spodziewał się takiego potraktowania go przez policję niemiecką. W tym momencie „Ren” wszedł go gabinetu. Pod jego opieką zostawiłem Pietrania pod ścianą z podniesionymi rękami, sam bijąc siedzącego na fotelu dentystycznym Niemca w pysk, który na wezwanie „Orszy” „Hände hoch!” darł się: „Ich bin auch von der Polizei”. Moje „Halte Maul!”, poparte dwoma ciosami, podziałało, bo zapanowała cisza. W tym momencie do gabinetu „Pik” przyprowadził służącą, którą złapał w bramie. Okazało się, że zbiegła kuchennymi drzwiami i chciała zaalarmować policję.
Poleciłem „Pikowi” przejąć przylegające do gabinetu mieszkanie i wszystkich zamknąć w łazience. Do poczekalni ściągnąłem „Sardynkę” i wspólnie z „Kozaczkiem” sterroryzowaliśmy pacjentów w poczekalni, zrewidowaliśmy ich i z trudem tak dużą ilość ludzi (około 15 osób) zamknęliśmy w łazience. Zrewidowałem Niemca, który siedział dalej na fotelu, tylko już ze związanymi rękami. Nie znalazłem broni ani przy nim, ani w jego płaszczu. Wyjęta legitymacja stwierdzała, że jest urzędnikiem (Beamter). Oprócz szkopa w gabinecie były jeszcze dwie pracownice, którym „Orsza” symbolicznie związał nogi. Dra Pietronia wykończyliśmy w przyległym do gabinetu pokoju.
Karząca ręka Polski Podziemnej dosięgnęła zdrajcę. Z organizmu społeczeństwa polskiego został usunięty jeden z tych, który dostarczał surowca III Rzeszy na wyrób mydła i galanterii skórzanej, nie licząc ubocznej produkcji. Do bazy wróciliśmy szczęśliwie, mogąc na swym koncie jako grupa egzekucyjna Oporu Społecznego i Centralnej Dywersji „Żelbetu” zapisać jeszcze jedną pomyślnie wykonaną akcję.
Na drugi dzień otrzymałem szokującą wiadomość. Okazało się, że Niemiec, który dostał ode mnie po mordzie, to nie kto inny, tylko sam Hamann, były szef gestapo z Nowego Sącza. Plułem sobie w brodę, że wymknął mi się z rąk ten kat ludności polskiej, ale skąd mogłem przypuszczać, że Hamann chodzi na lewych papierach, w cywilu, z niewinną legitymacją i bez broni.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Po paru dniach wpadł w ręce gestapo żołnierz z mojej dywersji - „Kruk”. Aresztowany został w swoim mieszkaniu przy Placu Kleparskim. Gestapo znalazło przy nim pistolet oraz rozkaz podpisany przeze mnie. Wiedziałem, że gestapo dobrze znało moje pseudo, bo na terenie każdej akcji zostawiałem im swoją wizytówkę. Dlatego też zdawałem sobie sprawę, jak będą znęcać się nad „Krukiem”, ażeby otrzymać od niego jakieś informacje. Tym bardziej zostałem zaskoczony, jak w dwa dni po aresztowaniu „Kruka” spotkałem go na mieście. Przeszliśmy koło siebie jak nieznajomi. Zorientowałem się, że tym razem zastosowali inną metodę. Gestapo woziło go po mieście, by wskazał znajomych z dywersji. Byłem pewny, że „Kruk” nie sypnie nikogo. Na drugi dzień w sile dwóch patroli wyszedłem na miasto, ażeby odbić „Kruka”, lecz nie spotkaliśmy go. Dopiero w parę dni później na punkt kontaktowy zgłosił się „Kruk” i zameldował mi, że gestapo zobowiązało go, ażeby mnie wydał, a przy tym zagroziło mu, że jeśli ucieknie i nie wywiąże się z nałożonego zobowiązania, to rozstrzela jego starych rodziców. Sytuacja była ciężka. Jasne było, że „Kruk” musi zniknąć z Krakowa i to jak najprędzej, ale co stanie się wówczas z jego rodzicami? Znałem szkopów i zdawałem sobie sprawę, że rozstrzelają staruszków. Nie miałem złudzeń.
Wpadłem na pomysł. Wysłałem do gestapo list tej treści: „Zawiadamiam, że żołnierz mojej dywersji Antoni K. pseudo „Kruk” w dniu dzisiejszym został rozstrzelany, ponieważ zobowiązał się wydać mnie jako dowódcę dywersji. /-/ Halszka”.
Podstęp się udał. „Kruk” przeżył końcowe dni okupacji w terenie, a gestapo nie ruszyło jego rodziców, bo przekonane było, że został rozstrzelany. Jak dowiedzieliśmy się potem, „Kruk” zawdzięczał swoje zwolnienie Hamannowi, który pamiętając niedawne spotkanie ze mną, za wszelką cenę chciał mnie dostać w swoje łapy. Hamann nie uniknął wymiaru sprawiedliwości. Siedzi obecnie w więzieniu w Warszawie. Mnie pozostała satysfakcja, że w czasie straszliwego terroru i gwałtu stosowanego przez „nadludzi”, szef gestapo, kat i morderca ludności polskiej dostał w pysk od bojowca Polski Podziemnej.


4.3.2. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986

s.76
Byłem inkasentem przedsiębiorstwa spedycyjnego i łaziłem z rachunkami firmy po urzędach niemieckich. […] Dyrektor Berestyński, szef firmy, dał mi rachunek za przewóz mebli dentysty Pietronia. Udałem się do jego gabinetu przy ulicy Karmelickiej. Pietroń był zajęty, musiałem czekać w poczekalni, aż skończy zabieg pacjentowi. Trwało to dość długo. W poczekalni nie było nikogo. Znudziło mi się wygniatanie fotela, zacząłem spacerować i kiedy
[76]
znalazłem się blisko drzwi gabinetu, posłyszałem rozmowę w języku niemieckim. Przyłożyłem ucho. Mężczyzna o niskim głosie opowiadał drugiemu o kimś, kogo podejrzewa o współpracę z siatką tajnej organizacji. Nie dosłyszałem nazwiska, o kogo chodziło, i nie wiedziałem, kto to mówi. Nie znałem Pietronia, choć znałem jego wywieszkę na kamienicy jeszcze sprzed wojny. Po chwili rozmowa się urwała, ja szybciutko usiadłem na fotelu w drugim kącie pokoju, z dala od drzwi. Nie upłynęły dwie minuty, gdy z gabinetu wyszedł mundurowy gestapowiec, widać, że jakiś wyższy stopniem, a za nim, żegnając go serdecznie, Pietroń w białym kitlu. Kiedy mnie spostrzegli, Niemiec rzucił na mnie gniewne spojrzenie, a Pietroń odezwał się właśnie tym głosem, którym denuncjował jakiegoś konspiratora: - Czego pan sobie życzy? - Pokazałem mu rachunek. Poprosił mnie do gabinetu, uważnie przeliczył kwotę za poszczególne usługi i wyjął z portfela pieniądze, które pokwitowałem. - Tylu tych Niemców mnie nachodzi - powiedział, jakby się chciał przede mną usprawiedliwić - dzisiaj niedobrze mieć dobrą markę specjalisty. A można to odmówić? - rozłożył bezradnie ręce.
Po południu pobiegłem do pana Skąpskiego, ojca mego przyjaciela. Wiedziałem półoficjalnie, że jest oficerem polskiego kontrwywiadu i zrelacjonowałem mu to, co usłyszałem w gabinecie Pietronia. Bardzo go to zainteresowało, ale nie puścił farby, co zamierza zrobić z tym fantem.
[…]
Na Szewskiej zaczepia mnie Stasio Balewicz, wiecznie zagoniony, nerwowy. Czymś tam handluje, pośredniczy w sprzedaży obrazów, aby zarobić na
[372]
kawałek chleba. Wyrzuca ze siebie potok wiadomości, jakie wyczytał i usłyszał w radio. Jest pewny, że już niedługo koniec z Hitlerem i znajdziemy wreszcie swoje miejsce na ziemi. Ilekroć go spotykam, zawsze jest czymś zaaferowany, gestykuluje żywo rękami i śpieszy się, śpieszy. — Co słychać? — pyta automatycznie, ściskając mi dłoń. — Wzruszam ramionami. — Sam wiesz, jak jest. — Skończy się to wreszcie? — Chyba już niedługo. — Słyszałem, że Sowieci przygotowują się do ofensywy. Na Zachodzie też mają ruszyć pełną parą, a w kraju pełna mobilizacja. Ukatrupili Pietronia, tego dentystę z Karmelickiej. Okazało się, że jest agentem Gestapo, i zastrzelili go w jego gabinecie. I słuchaj, ten co poszedł wykonać wyrok, zastał u niego w poczekalni jakiegoś faceta w cywilnym ubraniu, który siedział cichutko. I co się okazało? To był Hamann, kat z Nowego Sącza. Gdyby głupi Pietroń powiedział, kto siedzi u niego, darowałby mu życie i rąbnąłby tamtego drania. Podobno od długiego czasu polują na Hamanna i nie mogą go dostać, a tu była pierwszorzędna okazja. A Hamann siedział cichutko jak trusia i wykonawca wyroku spokojnie opuścił mieszkanie, przechodząc obok tego drania, który ani nie drgnął. A chyba słyszał strzał, bo przecież to się odbyło w pokoju obok.
Przypomniałem sobie wizytę u Pietronia i moje informacje o tym, co słyszałem u niego, które przekazałem Skąpskiemu. Długo trwały obserwacje, zanim zdecydowano się go usunąć z grona żyjących. Widocznie nie było już żadnych wątpliwości, kim był i w jaki sposób wysługiwał się Gestapo. Doigrał się wreszcie.
— A skąd ty to wszystko wiesz? — zadaję pytanie Stasiowi.
— Jak to skąd? Wiem. Nie ja jeden zresztą. Ty o tym nie słyszałeś?
— Nie.
— Przecież to sensacja, o której mówi cały Kraków.
Historyjka z Hamannem w poczekalni wydała mi się niewiarygodna i wymyślona dla ubarwienia wydarzenia. Pietroń był znanym dentystą w mieście i na pewno jego śmierć z wyroku podziemnego sądu wywołała szum i odbiła się szerokim echem wśród mieszkańców Krakowa.
— Kiedy to się stało?
— Parę tygodni temu.
— Dziwne, że nic o tym nie słyszałem. Muszę sprawdzić. Jeśli to rzeczywiście prawda, miałbym satysfakcję, że jeden z pierwszych zorientowałem się, jaki proceder uprawia pan Pietroń.
Tylko to coś za ładnie wygląda z tym gestapowcem.
— Skąd
[373]
ten, co przyszedł wykonać wyrok, dowiedział się, że spotkał się oko w oko z Hamannem?
— Skąd? Tego ci nie powiem. Pewnie później zobaczył zdjęcie Hamanna i poznał, kto był tym pacjentem.
— Stasiu, wybacz, lecz to mi się wydaje zwykłą bajeczką. Sam Hamann, bez obstawy, Hamann, który chyba zdawał sobie sprawę, że na niego polują, przyszedł sam do dentysty? Niemożliwe.
— Był w cywilu — Stasio nie daje się zbić z tropu, wierzy święcie, że to, co mu opowiedziano, wydarzyło się w rzeczywistości.
Potem Stasio przekazuje mi jeszcze kilka wiadomości i żegna się pospiesznie, tłumacząc się, że gdzieś tam ktoś już czeka na niego.
Zachodzę do księgarni Krzyżanowskiego, którą z nakazu przeniesiono na plac Wolnica. Machowski potwierdza informację Balewicza. Czy to był Hamann, nie wie, ale na pewno jakiś ważny Niemiec. […]



A.1. Zapiski

Wg książki telefonicznej z 1942 roku Pietroń miał na imię Eugeniusz i gabinet miał przy Karmelickiej 12.
 DO GÓRY   ID: 54239   A: dw         

32.
Karmelicka 14 - drogeria Jakuba Wilkosza, skrzynka kontaktowa i magazyn krakowskich Szarych Szeregów, miejsce aresztowania Jakuba Wilkosza z synami



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. J. Rozynek, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968

[s. 28]
Na początku 1943 r. wobec zaistniałej reorganizacji Szarych Szeregów, krąg odbiorców prasy podziemnej powiększył się o nowo utworzone szczeble: „Zawiszę”, „BS” i „GS”, z których stałymi odbiorcami „PP” byli Zb. Sanakiewicz „Toporski”, Zb. Potempa „Mirski”, Edward Więcek „Żmija”, Józef Sajboth „Unkas”, Zb. Pogan „Zbroja”, Mieczysław Barycz „Jacek”. Część nakładu liczącego ogółem 500-1500 egzemplarzy pozostawiano w drogerii Wilkoszów przy ul. Karmelickiej, u Tadeusza Skowrońskiego – na AB w Rynku Gł., a część nakładu pobierali nieznani odbiorcy. Obok kolportażu własnej prasy konspiracyjnej Sz.Sz. rozprowadzały w 1943 r. mniej regularnie m.in. „MBI”, „Wiadomości”, „Żołnierz Polski”, których krąg odbierających był mniejszy i zróżnicowany. W związku z aresztowaniem przez gestapo w dniu 8.IX.1943 r. właścicielki lokalu – powielarni w Borku Fałęckim „Szarotka” – J. Struś-Marszałek, grupa redakcyjna „PP” przeniosła się, do mieszkania p. Jakubowskiej na Wolę Justowską. Pracę wydawniczą kontynuowano bez zakłóceń do dnia 4.V.1944 r., kiedy to w czasie jednej z akcji zrzucania broni z niemieckiego pociągu wojskowego aresztowano L. Guzego. Na tej dacie zamyka się działalność grupy „PP”, działającej najdłużej i najwytrwalej ze wszystkich grup prasowych Sz.Sz.

[str.39]
Wspomniałem wyżej o przeznaczeniu GS-ów do zadań specjalnych, dywersyjnych. Poza szkoleniem w tej dziedzinie i dokonaniem kilku akcji w ramach dywersji kolejowej, GS-y krakowskie nie prowadziły tego typu akcji. Otrzymywano co prawda dotacje na ten cel z Głównej Kwatery z Warszawy, ale suma ta wynosząca w lipcu 1943 r. 2 500 zł (do końca roku ustabilizowała się na wysokości 1000 zł), była niewystarczająca na finansowanie akcji, nie mówiąc o zakupie broni, amunicji, o którą w Krakowie było szczególnie trudno. Mimo wielu trudności jednak prowadzono zakupy broni. Innym źródłem zasilania magazynów w broń było zdobywanie z niemieckich magazynów wojskowych. Ogółem kompania „Bartek” posiadała na swoim stanie: 1 km, 2 pm, 30 pistoletów, trochę materiałów wybuchowych. Magazyn broni mieścił się na Wielopole 10, później w drogerii pp. Wilkoszów przy ul. Karmelickiej, odkryty przez gestapo wskutek denuncjacji szofera transportowego przy rządzie GG – Karola, z którym miał kontakt L. Guzy. Od tego momentu zaczęły się aresztowania, które doprowadziły najpierw do rozbicia 1 plutonu, posiadającego największe powiązania w konspiracji krakowskiej, a następnie – w nocy z 2 na 3 lipca 1944 r. – rozszerzyły się na dwa następne plutony, zmuszając ocalałych członków kompanii do szukania schronienia w partyzantce.

***

4.2.2. M. Kurowska, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, Krzysztofory 5/1978

Chłopcy z tej drużyny [Bartka] Lachowicz, Wusatowski i kilku innych pod kierownictwem Leszka Guzego utworzyli patrol dywersji kolejowej zajmujący się rzucaniem broni z jadących pociągów. Broń tę ma¬gazynowano m.in. w Swoszowicach, u pp. Wilkoszów przy ul. Karmelickiej, w magazynie przy ul. Wielopole, w lokalu „Brońca” przy ul. Długiej i u poszczególnych harcerzy. Na szczeblu batalionu tego rodzaju patrol zrzutowy utworzył Franciszek Lang ps. Lampart (d-ca batalionu po K. Piskorze) w jego skład również weszli harcerze z „Bartka”[1]. Zrzuty kolejowe były właściwie jedynym sposobem zdobywania większej ilości broni dla kompanii. Przyznane na zakup broni przez Warszawę fundusze były więcej niż skromne, a zdobywana przez rozbrojenie pojedynczych Niemców broń była kroplą w morzu potrzeb. Sprawa uzbrojenia „Bartka” przed¬stawiała się na skutek powyższych trudności bardzo niekorzystnie. W pierwszej połowie 1944 r. w magazynie kompanii znajdowały się zaledwie: jeden km, dwa pm, 30 pistoletów, granaty, materiał wybuchowy. Może to słabe uzbrojenie było także powodem nie używania kompanii w akcjach bojowych[2].
[…]
Seria aresztowań, które doprowadziły do częściowego sparaliżowania działalności krakowskich Sz. Sz.. a które objęły K. Ch., grupę redaktorów, kompanię „Bartek” i Zawiszę rozpoczęła się w maju 1944 r. Pierwszymi ofiarami aresztowań byli bracia Wilkoszowie, zatrzymani przez gestapo z początkiem maja. W piwnicy zamieszkiwanego przez nich domu przy ul. Karmelickiej znajdował się magazyn broni kompanii „Bartek”. Na kilka dni przed ich aresztowaniem Leszek Guzy przywiózł do magazynu pewną ilość broni zdobytej w zrzutach kolejowych. Broń tą przytransportował samochodem ciężarowym należącym do kolumny transportowej rządu GG. Auto prowadził i pomagał Guzemu przy przenoszeniu broni (znany tylko temu ostatniemu) mężczyzna w mundurze pracownika tej kolumny noszący pseudonim „Karol”. Wiadomo było, że ów „Karol” pomagał BC-emu od pewnego czasu w podobnych akcjach i tym samym znał niektóre kontakty Leszka, a także co gorsze lokal Guzego przy ul. Długiej 6. Dowódca kompanii A. Łaskawski, któremu „BC” zameldował o przeprowadzonej akcji bardzo zaniepokoił się użyciem w niej nienależącego do organizacji, w gruncie rzeczy obcego człowieka i polecił przeniesienie całego magazynu w inne nie znane „Karolowi” miejsce. Niestety polecenia tego nie zdołano już zrealizować, z początkiem maja Wilkoszowie zostali aresztowani, a magazyn dostał się w całości w ręce gestapo. Chodziły pogłoski, że przy aresztowaniu obu braci asystował gestapowcom „Karol”. Nie wiadomo czy informacja ta dotarła do Guzego, czy nie, a jeśli dotarła to czy w nią uwierzył. Faktem jest, że „Broniec” nie przedsięwziął żadnych środków ostrożności i nie zlikwidował swego lokalu przy Długiej 6, gdzie powielano „PP” i trzymano rozmaite materiały konspiracyjne oraz broń. Gdy w godzinach rannych 4 maja 1944 r. „BC” i jego dwaj młodsi koledzy Edward Kozdraś i Tadeusz Lasik powielali ostatni numer „Przeglądu Polskiego” do lokalu wkroczyło gestapo; Niemcom towarzyszył „Karol”. Mieszkanie zostało dokładnie opróżnione, a trzej chłopcy aresztowani i przewiezieni na Pomorską.
[…]
Wobec zaistniałej reorganizacji Szarych Szeregów w roku 1943 liczba odbiorców prasy konspiracyjnej, a w tym i „Przeglądu Polskiego” centralnego organu Komendy Chorągwi znacznie wzrosła. Dla GS-ów pobierali „PP” Zbigniew Sanakiewicz, Zbigniew Potempa, Zbigniew Pogan, Mieczysław Barycz, i bracia Wilkoszowie, dla BS-ów „Pantera”, dla Zawiszy Zbigniew Sajboth, Edward Więcek. Wzmożone zapotrzebowanie na prasę wpłynęło dodatnio na rozwój wydawnictwa „PP”. Powielarnia i redakcja pisma nadal mieściła się w Borku Fałęckim, skład zespołu redakcyjnego nie uległ zmianie jego kierownikiem nadal był Leszek Guzy „BC”. Zwiększyła się natomiast ilość osób współpracujących z gazetą m.in. za-czął zasilać jej szpalty młody poeta przybyły do Krakowa w 43 r. Eugeniusz Kolanko „Bard”, równie młody rysownik Jerzy Wirth rozpoczął zamieszczanie w „PP” udanych karykatur politycznych, coraz częściej pojawiały się też artykuły publicystyczne Adama Kani ps. Akant.

[1] Relacja Alfreda Łaskawskiego z 2.IV.1977 r. w posiadaniu autorki.
[2] Jerzy Rozynek, Krakowskie Szare Szeregi w latach 1939-1945, praca magisterska, w Archiwum UJ.

***

4.2.3. Powody i okoliczności aresztowania więźniów Montelupich, [w:] Wincenty Hein, Czesława Jakubiec, Montelupich, WL 1985

Ostatni poważniejszy atak na koła harcerskie w Krakowie gestapo przypuściło w maju 1944 r. W ręce policji wpadł 4 maja poeta Eugeniusz Kolanko („Bard”), którego wiersze ukazywały się w pismach konspiracyjnych, 8 maja zaś aresztowano 12 osób z kręgu czasopisma „Watra” - członków redakcji satyrycznego pisma konspiracyjnego „Na ucho”[1]. Aresztowania członków Szarych Szeregów trwały do lipca i pociągnęły za sobą bardzo dużą liczbę ofiar; z kół harcerskich na Montelupich znaleźli się m.in. Lech Bijałd, Edward Heil, Adam Kania, Eugeniusz Kasiarski, Tadeusz Lasik, Stanisław Szczerba („Linus”), Jerzy Szewczyk, Walant, Przemysław i Stanisław Wilkoszowie, Jerzy Wirth, Tadeusz Wójcik[2].

[1] T. Wroński, op. cit., s. 336, 338.
[2] E. Kolanko, op. cit., s. 36; L. Bijałd - zeznanie; J.A. Marszałek-Struś - relacja.

***

4.2.4. St. Porębski, Krakowskie Szare Szeregi, [w:] Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, pod red. J. Jabrzemskiego, Warszawa 1988, str. 161

Kryjówki broni Szarych Szeregów, które udało się Niemcom zlikwidować, mieściły się przy: ul. Legionów 6, na strychu stajni; u Stefana Wytyśnika w piwnicy, a później w schowku poza budynkiem; w liceum przy ul. Zamoyskiego u Świstaków, skąd gestapo zabrało dwa worki i jedną skrzynkę broni; drogeria przy ul. Karmelickiej i magazyn w piwnicy przy ul. Łobzowskiej p. Wilkoszów (magazyn broni i rusznikarnia); był jeszcze podobno jakiś magazyn przy ul. Wielopole.
Broń pochodziła z zakupów od Niemców, z magazynów wojskowych w Bronowicach (pilnowanych przez współpracujących z konspiracją strażników przedsiębiorstwa „Nadzór Mienia – Obhut”), ze „zrzutów” kolejowych, wreszcie zdobywania na Niemcach.

***

4.2.5. J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014, str. 115

Od początku maja 1944 roku wypadki zaczęły się toczyć niepowstrzymanym biegiem. Tragiczną serię wydarzeń zapoczątkowało aresztowanie dwóch harcerzy, braci Wilkoszów. W piwnicy ich domu przy ul. Karmelickiej Niemcy znajdują duży magazyn broni należący do harcerskiej kompanii.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. Eugeniusz Kasiarski

Część nakładu [prasy podziemnej] pozostawiałem w drogerii Wilkoszów przy ul. Karmelickiej.

***

4.3.2. Feliks Florek

Materiały, powielacz, radio, chowaliśmy we wnęce nad wejściem na strychu. Tam też od 1941 r. do maj 1944 r. do aresztowania miał skrytkę L. Guzy. Były kenkarty, pieczątki, małe paczki amunicji, broń przejściowo, radiowe części itd.
Broń przechowywał u Wilkoszów przy ul. Karmelickiej.

***

4.3.3. Alfred Łaskawski

Uderzenie w Sz. Sz. poszło od Karola – szofera transportowego rządu GG. Z nim kontakt miał Bece – z-ca plutonu I. W drogerii za Teatrem Rozmaitości mieścił się magazyn broni I plut., do którego broń przywiózł Karol. 2 dni później g-po odkryło ten skład i zabrało 2 synów i ojca. Synowie byli członkami I plutonu. Bece wyjechał w teren, gdzie aresztowało go gestapo. Stąd przyszły przyszłe aresztowania Pieradzkiego, Popka i innych.

***

4.3.4. Igor Pankow, Stanisław Wilkosz – wspomnienie, 1996

Gdy zacząłem sobie odtwarzać w pamięci fakty naszej współpracy ze Staszkiem Wilkoszem w latach 1942-44 w ramach „Szarych Szeregów” krakowskich stwierdziłem ogromne luki w pamięci, z których sobie nawet nie zdawałem sprawy. Np. nie potrafię sobie przypomnieć pseudonimu Staszka. Pewnie dlatego, że był dla mnie zawsze Staszkiem.
Ale do rzeczy.
Skontaktowałem się ze Staszkiem gdzieś w połowie 1942. Zaczęło się to przy okazji gazetek. Wpierw od przekazywania pojedynczych egzemplarzy do poczytania. Potem Staszek włączył się do kolportażu i rozprowadzał po kilkanaście egzemplarzy „Przeglądu Polskiego”, BIM, a potem „Na ucho”.
Gdy w początku 1943 utworzona została harcerska kompania „Bartek” (w ramach batalionu Ochrony Sztabu Okręgu AK-Kraków, weszliśmy w jej skład w plutonie „Danuta”, trzecia drużyna. Dowódcą plutonu był „Osa” (Łaskawski).
Dowódcami drużyn byli „Broniec” – Leszek Guzy i Igor Pankow – „Turek”. Zastępcą dowódcy drużyny był „Staszek Wieliczek (?)”.
Zresztą Staszek wspominał mi, że w ramach własnej, spontanicznej działalności nieraz wsypywał cukier do zbiorników paliwa niemieckich samochodów.
Przysięgę składaliśmy w czterech: Staszek, ja i jeszcze dwóch nieznanych mi wówczas kolegów - na zapleczu drogerii Wilkoszów na Karmelickiej.
Po kilku miesiącach szkolenia i ćwiczeń, ja zostałem skierowany do utworzenia sekcji radionadawczej (w ramach kompanii „Bartek”), zaś Staszek - jak się domyślam - przeszedł kurs minerski. Tak przypuszczam, bo w toku ćwiczeń terenowych w okolicy Bolechowic (uczestniczył w nich również m.in. Józek Szczerba) Staszek prowadził szkolenia w zakresie stosowania materiałów wybuchowych.
Równocześnie Staszek gromadził w piwnicy kamienicy Wilkoszów na ul. Łobzowskiej 41 magazyn granatów i materiałów wybuchowych. Wspominając mi o tym Staszek wyraził przekonanie, że tam (dom był częściowo zajęty przez Niemców na „Urząd Węglowy” lub podobny), są one bezpieczne, bo lokuje je tam pod pozorem magazynowania materiałów drogeryjnych.
Nasze bezpośrednie kontakty osłabły, ale nadal trwała łączność kolportażowa.
Pewnego dnia, wiosną 44 po południu, chcąc przekazać Staszkowi paczkę z prasą poszedłem do drogerii. Była zamknięta, podobnie boczne wejście z korytarza. Nazajutrz, gdy zastałem drogerię nadal zamkniętą, poszedłem do mieszkania Wilkoszów – w oficynie sąsiedniego domu na Karmelickiej. Gdy wbiegłem na schody, wybiegła na nie p. Wilkoszowa i powiedziała „Uciekaj, wszyscy są aresztowani”.
Trzy dni później, w porozumieniu z dowódcą plutonu „Org” opuściłem Kraków i ulokowałem się w Skale, u mojego przyjaciela z gimnazjum Sobieskiego – Bolka Penkali.
Potem – konspiracja w AKRIR i mobilizacja do Baonu Partyzanckiego „Suszarnia” w Miechowie. Chyba dobrze zrobiłem, bo w ciągu tygodnia w nocy w moim mieszkaniu na ul. Popiela była rewizja. Oczywiście mieszkanie było już „czyste”.

***

4.3.5. Zbigniew Śniegowski w: J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014

Aresztowanie „Brońca” było poprzedzone aresztowaniem panów Wilkoszów, przy ul. Karmelickiej w „Drogerii”. W piwnicach „Drogerii” był urządzony skład broni, którą Leszek Guzy zdobywał przy pomocy grupy dywersji kolejowej, poprzez tzw. „zrzuty kolejowe”. Wdrapywano się na wagony i zrzucano stamtąd skrzynki z amunicją, a jak trafiano na strażnika, to dawano mu w łeb i też poleciał na dół, broń jego zdobywano, itd. I taki magazyn broni nakryto u Wilkoszów. (str. 155)



7. Rozmaitości

Według książki telefonicznej z 1939, a także z 1942 roku, przy ul. Karmelickiej 14 znajdowała się drogeria Jakuba Wilkosza, który mieszkał przy Łobzowskiej 41, a przy Karmelickiej 7 mieszkał Wilkosz Piotr, krawiec.
 DO GÓRY   ID: 52109   A: dw         

33.
Karmelicka 29 - konspiracyjna powielarnia i drukarnia w piwnicach należących do księgarni Stefana Kamińskiego; tablica upamiętniająca Stefana Kamińskiego, księgarza



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca Stefana Kamińskiego, księgarza
ul. Karmelicka 29, fasada kamienicy
Autor:
Inicjator: Stowarzyszenie Księgarzy Polskich
Fundator: Stowarzyszenie Księgarzy Polskich
Wymiary: 40 cm x 60 cm
Materiał: kamień ciemnoszary (sjenit); ćwieki żelazo
Data odsłonięcia: maj 1986

Inskrypcja:
W piwnicach tego domu / w latach 1942-1945 / w magazynach swej księgarni / Stefan Kamiński / 1907-1974 / zorganizował powielarnię i drukarnię / na potrzeby walki z hitlerowskim okupantem / Kraków maj 1986 / Stowarzyszenie Księgarzy Polskich



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Karmelicka 29 – tablica upamiętniająca Stefana Kamińskiego, księgarza (odsłonięta V 1986). [Sowiniec 2014]

Uwagi (wg Sowiniec):
Stefan Kamiński, księgarz i antykwariusz, w okresie okupacji prowadził wydawnictwo, księgarnię i antykwariat, jednocześnie prowadził tajną drukarnię. Współpracowali z nim m.in. Zofia Kossak-Szczucka, Karol Irzykowski, Kazimierz Wyka, Czesław Miłosz.

***

4.2.1. [wg Chrobaczyński, 2000]

Na szczególną uwagę zasługuje działalność Stefana Kamińskiego, właściciela księgarni przy ulicy Podwale 6, a zarazem właściciela wypożyczalni, powielarni i drukarni, gdzie oprócz książek i skryptów były także powielane niektóre tytuły krakowskiej prasy konspiracyjnej. Zatrudnił w księgarni kilku wysiedlonych z Poznania profesorów Uniwersytetu im. A. Mickiewicza. Ponadto prowadził szeroko rozbudowaną konspiracyjną działalność wydawniczą, traktowaną z jednej strony jako sposób na przetrwanie okupacji, z drugiej zaś jako forma pomocy materialnej dla pracowników nauki i literatów. Około dwustu osób pobierało u Kamińskiego miesięczną pensję, zwaną „zaliczką” z tytułu zawartych umów wydawniczych. Kamiński współpracował z ośrodkami tajnego nauczania, dostarczając podręczniki szkolne, a ponadto z Komitetem Pomocy Żydom. Z własnych funduszy dofinansowywał nielegalną akcję pomocy więźniom obozów koncentracyjnych.

***

4.2.2. Chwalba 2002, s. 311
Gazety powielano m.in. przy ul. Karmelickiej 29, ul. Poselskiej 9 i na Podwalu 6. Wydajnie pracowała drukarnia przy ul. św. Jana 22 oraz do czasu nakrycia przez Gestapo latem 1943 r. drukarnia na Woli Justowskiej. Drukowano też w legalnych drukarniach (Ateneum, Drukarnia Narodowa). Jednak największym przedsięwzięciem było uruchomienie w listopadzie 1942 r. w Kosocicach Krakowskich Wojskowych Zakładów Wydawniczych (podlegały Biuru Informacji i Propagandy - BIP), które dysponowały dwiema maszynami drukarskimi. Te zakłady wydawnicze działały do 3 IX 1944, czyli do momentu, kiedy willa, w której szła produkcja, została „spalona”. W Kosocicach drukowano w nakładzie do 3500 egz., częściej 2500, jak - „Małopolski Biuletyn Informacyjny” („MBI”), który charakteryzował się dobrą jakością druku i estetyczną szatą graficzną. Wydano 128 numerów. Przy jego redagowaniu uczestniczyli m.in. W. Kabaciński i Krystyna Pieradzka. Już na początku września uruchomiono drukarnie podobną do kosocickiej w Lusinie. Jednakże na skutek wydawania w Krakowie „Biuletynu Informacyjnego” warszawskiego BIP - pod redakcją Kazimierza Kumanieckiego i przy współpracy Władysława Bartoszewskiego - „MBI” przestał się ukazywać.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. Jerzy Zieliński, Gdy Wawel nosił nazwę „Burg von Krakau”, 2001, sztuka.pl (dostęp 16.03.2012)

Wczesnym rankiem 6 września 1939r., w szóstym dniu II wojny światowej, do Krakowa wkroczyły wojska niemieckie. Miasto nie broniło się. Stary polski gród nad Wisłą - rzeką, która - jak głosi legenda - przyjęła w swoje wody Wandę „co nie chciała Niemca”, stał się teraz stolicą Generalnego Gubernatorstwa. Generalny gubernator Hans Frank wybrał sobie na siedzibę królewski Wawel. Rząd G.G. ulokował się w okazałym gmachu Akademii Górniczej. Dystryktem krakowskim zawiadował gubernator, który na swój urząd zajął Pałac Pod Baranami położony w samym centrum miasta przy Rynku Głównym. Okupant rozpoczął swe rządy od niszczenia kultury i nauki polskiej. Zamknięto szkoły średnie i wyższe, burzono pomniki, wywożono dzieła sztuki. Rynek Główny stał się Placem Adolfa Hitlera. Zarządzanie miastem i polskimi firmami przejęli niemieccy funkcjonariusze i wyznaczeni komisarze. W niemieckich planach Kraków musiał natychmiast stracić historycznie ukształtowany polski charakter i czyniono wszystko by nadać mu charakter miasta niemieckiego. Służyły temu nowe niemieckie nazwy ulic, niemieckie napisy na urzędach i szyldy sklepów. Miasto dekorowano dziesiątkami flag z hitlerowską swastyką. Jednocześnie obdarto Kraków z wszelkich symboli polskości. Nowy obraz miasta miały kreować również pocztówki. Na przedwojennych widokach Krakowa ręka niemieckiego propagandzisty domalowywała nowe elementy dekoracyjne - „Hakenkreuz” i czarnego orła. Tak teraz ma wyglądać Kraków. Takie mają być jego pocztówki.
Dla Salonu Malarzy Polskich - największego krakowskiego wydawnictwa pocztówek ustanowiony został niemiecki komisarz. Firma działała odtąd jako Graphische Anstalt „Akropol” Abteilung Bild und Postkartenverlag lub Verlag Salon Polnischer Maler in Krakau. Synowie założyciela Salonu Malarzy Polskich tarnowskiego Żyda Henryka Frista opuścili Kraków - Julian zginął z rąk nacjonalistów ukraińskich, zaś Józef zmarł w 1943r. na terenie Związku Radzieckiego. Pocztówki wydawane przez firmę w okresie okupacji nie dorównywały wcześniejszym edycjom, ani pod względem ilości, ani atrakcyjnością. Znalazły się na nich popularne widoki miasta oraz ilustracje okolicznościowe - świąteczne i imieninowe, w polskich i niemieckich wersjach językowych. Dawny Salon H. Frista wydawał teraz kartki zarówno fotograficzne jak i drukowane. Karty etnograficzne i życzeniowe wydawała również, w nowych warunkach i pod komisarycznym zarządem, dawna firma K. Hefnera i J. Bergera. Ich Ansichtspostkartenverlag mieścił się przy ul. Gertrudy 12. Firma oprócz pocztówek artystycznych wydawała również karty widokowe miast Generalnego Gubernatorstwa. Pod zarządem komisarycznym przetrwały czas okupacji jeszcze inne firmy wydające pocztówki - m. in. Wydawnictwo „Sztuka” Arnolda Stelzera. Wprawdzie dotychczasowy właściciel zmarł w listopadzie 1939 r., ale firma funkcjonowała w czasie okupacji Krakowa zarówno pod nazwą „Sztuka” jak i ASKA. Spadkobierczynią Stelzera była jego córka Regina - wyznaczony przez Niemców komisarz prowadził firmę aż do wyzwolenia Krakowa. Jak i inne firmy, ta też borykała się ze znacznymi trudnościami zaopatrzeniowymi, wydając nieliczne pocztówki widokowe i życzeniowe.
Znani fotografowie krakowscy z przełomu lat trzydziestych i czterdziestych - Stanisław Kolowca i Stanisław Mucha, chociaż obecni na rynku pocztówkowym w okresie okupacji, ze zrozumiałych względów nie znaleźli na nim pola do popisu. Kolowca (właściwie: Kolowiec) poszedł w ślady swojego nauczyciela fotografa A. Pawlikowskiego, specjalizując się w fotografowaniu architektury Krakowa. Posługiwał się eksperymentalnymi metodami fotografii. Jego kolorowe fotografie posłużyły m. in. do wydania długiej serii pocztówek z widokami Krakowa. Nie da się jednak zauważyć na nich widoków charakterystycznych dla okupacyjnego życia Krakowa. O tym, że klisze do tych pocztówek wykonane zostały w okresie przedwojennym świadczą m. in. ślady po starannym wyretuszowaniu (usunięciu z kliszy) pomnika Mickiewicza zburzonego przez okupanta 17 sierpnia 1940 r. Stanisław Mucha - fotograf i fotoreporter - wsławił się już w czasie I wojny światowej, dokumentując dzieje 4. Pułku Piechoty Legionów Polskich, w którym to pułku w tym czasie służył. Był fotografem Krakowa w okresie międzywojnia. Swój zakład prowadził przy ul. Jabłonowskich 20. Szerokie uznanie przyniosła mu panorama Krakowa (wydana również w formie pocztówki o wymiarach 10,5x45 cm) wykonana tuż przed 1939 rokiem z tarasu 7 piętra budynku przy ul. Basztowej. Jego klisze z widokami miasta posłużyły do wydania w okresie okupacji licznych pocztówek dwujęzycznie opisanych. Wiele z nich wydawca uzupełnił dorysowanymi chorągwiami ze swastyką. Mucha wydawał pocztówki widokowe również we własnym zakresie, stemplując fotografie swoim nazwiskiem i adresem zakładu przy ul. Jabłonowskich. Mało znanym fotografem z tego okresu był B. Pindelski. Jego nazwisko uwiecznione stemplem „Phot. B. Pindelski, Krakau” znajdowało się na prymitywnie wydawanych pocztówkach fotograficznych obejmujących miasta Dystryktów Kraków i Galicja. Pindelski był też wydawcą profesjonalnie przygotowanych, a dziś bardzo rzadkich, pocztówek z widokami Krakowa.
Piękną kartę swojego życiorysu zapisał w czasie okupacji krakowski księgarz i antykwariusz Stefan Kamiński - dochód z wydawanych pocztówek pozwolił mu na fundowanie pomocy dla pozostających bez zajęcia polskich pisarzy i ukrywających się Żydów. Księgarski życiorys Stefana Kamińskiego rozpoczął się w odległych Sejnach. W Krakowie w 1928 roku Towarzystwo Szkoły Ludowej powierzyło mu kierowanie księgarnią przy ul. św. Anny. Wejście w spółkę prowadzącą firmę księgarską „Nauka i Sztuka” przy ul. Podwale 6 było pierwszym krokiem S. Kamińskiego ku usamodzielnieniu się. W 1933r. rozpoczął działalność wydawniczą. Osiągane na tym polu zyski pozwoliły na wykupienie od wspólników księgarni „Nauka i Sztuka” - 1 stycznia 1939 r. stał się Stefan Kamiński jedynym właścicielem księgarsko-antykwarycznej firmy z ul. Podwale. Wybuch II wojny światowej spowodował, że Stefan Kamiński, tak jak i inni przedstawiciele jego zawodu, zaangażował się w działalność konspiracyjną. Księgarz z Podwala zajął się nie tylko kolportażem podziemnych wydawnictw ale i sam rozpoczął nielegalną działalność wydawniczą. Uruchomienie (przy pomocy urzędniczego podstępu) wypożyczalni książek było przykrywką dla konspiracyjnych spotkań, ukrywania osób pochodzenia żydowskiego i uciekinierów z obozów. Legalna działalność antykwaryczna i wydawnicza pozwoliła na pozyskiwanie pieniędzy dla finansowego wsparcia potrzebujących pisarzy i osób ukrywających się. W okresie okupacji firma S. Kamińskiego wydała 20 książek oraz setki tysięcy egzemplarzy pocztówek. Książki miały charakter poradnikowy i słownikowy, pocztówki zaś prezentowały widoki miast Generalnej Guberni oraz służyły do korespondencji okolicznościowej - imieninowej i świątecznej. W serii widoków miast ukazały się kolorowe widokówki Krakowa, Lublina, Lwowa, Radomia i Warszawy oraz widokówki tatrzańskie podpisywane po polsku lub niemiecku: „Stefan Kamiński Kraków” lub „Wydawnictwo Nauka i Sztuka” bądź „Verlag Nauka i Sztuka Krakau”. Podobnie podpisywane były pocztówki okolicznościowe z kwiatami, motywami dziecięcymi oraz typami ludowymi.
Krystyna Kamińska-Samek - bratanica Stefana Kamińskiego, spadkobierczyni jego działalności antykwarycznej, przypomina sobie z opowieści stryja jakie znaczenie miało dla niego wydawanie pocztówek. Zysk z ich sprzedaży Stefan Kamiński przeznaczał na pomoc dla ukrywających się Żydów i uciekinierów z obozów. Wobec trudności w uzyskiwaniu przydziałów papieru, krakowski księgarz niejednokrotnie uciekał się do przekupstwa urzędników miejskich. Wszystkie pocztówki S. Kamińskiego drukowane były w technice druku czterobarwnego. Ta sama czcionka na różnych seriach kart wskazywała na współpracę z jedną drukarnią. Kartki były numerowane w miejscu przeznaczonym na znaczek. W rodzinnym archiwum zachował się album z naklejonymi wzorami pocztówek i adnotacją Urzędu G.G. Wydziału Informacji i Propagandy z dnia 5.12.1940 r.: „W odpowiedzi na pismo z 5 grudnia udziela się panu zezwolenia na jednorazowe wydanie dla obszaru Generalnego Gubernatorstwa pocztówek z widokami Krakowa oraz z kwiatami w nakładzie 160 000 egzemplarzy”. Zezwolenie z grudnia 1940r. objęło serię kolorowych pocztówek kwiatowych w ilości 30 sztuk (z numeracją 201 - 230), serię 13 kolorowych widoków zabytkowych budowli Krakowa (numeracja 1-13) oraz, co ciekawe, 18 jednobarwnych widoków miasta z różnych innych wydawnictw (np. Ars Sacra) i różnych autorów zdjęć (m.in. Kolowca). Czyżby Stefan Kamiński współpracował (lub zamierzał współpracować) z tymi wydawcami i autorami zdjęć? Innym ciekawym dokumentem jest opinia niemieckiego cenzora (datowana 29.11.1941) wyrażona na odwrocie arkusza zadrukowanego serią pocztówek etnograficznych, z których tylko część została dopuszczona do druku - pocztówki przedstawiające górali i Ukraińców. Ręka niemieckiego cenzora wykreśliła natomiast postacie w krakowskich strojach ludowych - propaganda nie zezwalała na powielanie strojów krakowskich głęboko wrośniętych w polską kulturę narodową.
W 1942 roku Niemcy odebrali polskiemu księgarzowi i wydawcy obszerny lokal przy ul Podwale, przydzielając pomieszczenia zastępcze przy ul. Karmelickiej i Poselskiej. Wkrótce powstały tam dwie nielegalne drukarnie Stefana Kamińskiego. Dekonspiracja jednej z nich w 1944r. zmusiła księgarza do wyjazdu z Krakowa (do Warszawy).
Krakowskie pocztówki z okresu okupacji nie wybiegały ponad przeciętność. W większości przedstawiały eksploatowane od lat widoki głównych zabytków miasta. Tylko nieliczne z nich jak np. „Węglarze na barkach” St. Muchy, obiekty Baudienstu w Prokocimiu, pokazywały prawdziwe życie Krakowa. Nie znajdziemy na nich Żydów pracujących na ulicach miasta, tłumów słuchających „szczekaczek” na Rynku Głównym, tramwaju z przedziałem „dla Żydów i „dla nie - Żydów”, burzenia pomników (dopiero po wyzwoleniu pokazały się takie widokówki), przeprowadzki Żydów do getta, scen łapanek i egzekucji ulicznych, scen z obozu karnego „Liban”, okopywania się w 1944r., ewakuacji w styczniu 1945r. Zamiast tego propaganda hitlerowska dokumentowała na pocztówkach kolejne uroczystości „Dnia NSDAP” - powstały widoki udekorowanych ulic i szeroko dziś znane kolekcjonerom okolicznościowe karty pocztowe.
Po 1961 dniach okupacji pod Wawelem obróciło się koło historii - 18 stycznia 1945r. nad miastem znów zawisła polska flaga.

***

4.3.2. Stanisław Jankowski, Hitlera powiesili przy Karmelickiej 29, Na Piasku 6 (443)/2014

Z ulicy nie było go widać, ale wystarczyło zejść po schodach do piwnicy w suterenie. Pracowała tutaj tokarka - po zarejestrowaniu i wydaniu zezwolenia - wykorzystywana przez Kazimierza Kamińskiego do produkcji ołówków automatycznych.
„Maskotka” półmetrowej wielkości
W piwnicy stały regały z książkami. W trzecim z nich od wejścia wystarczyło nacisnąć na ostatnią półkę na rolkach. Ręka trafiała na płytkę ze sklejki w tylnej ścianie regału. Sklejka zasłaniała wejście do drugiej części piwnicy, a wchodziło się tam w pozycji „na czworakach”. I zaraz przed oczami pojawiał się Adolf Hitler; na szubienicy z patyków wisiał w paradnym żółtym mundurze. Był półmetrowej wielkości, z dykty wycięty i pięknie pomalowany przez autora pomysłu i wykonawcę „maskotki” - Leonarda Wojciechowskiego.
Konspiracyjny „Dziennik Polski”
„Dla uczczenia dnia otwarcia drukarni Kozakiewicz, Bernard Błaszak, Andrzej Kopff, Leonard Wojciechowski odbyli sąd doraźny nad Hitlerem, skazując go na śmierć przez powieszenie” - napisze we wspomnieniach Aleksandra Mianowska ps. „Krysta”. Wspólnie z innymi łączniczkami odpowiadała za kolportaż „Dziennika Polskiego”, „Rzeczpospolitej”, a nawet książek drukowanych przy Karmelickiej 29. Ulokowana tutaj konspiracyjna drukarnia Stefana Kamińskiego działała od jesieni 1941 do 19 stycznia 1945. Tutaj m.in. wydrukowano „Biuletyn Informacyjny” z rozkazem Dowódcy Sił Zbrojnych w kraju - gen. Leopolda Okulickiego o rozwiązaniu Armii Krajowej.
- A ja wiedziałam, co wyście tam w suterenie robili - oznajmiła Bernardowi Błaszakowi wiele lat po wojnie dozorczyni budynku, zapamiętana przez konspiratorów jako „Józefowa”...



4.4. Bibliografia

Bibliografia (wg Sowiniec):
- Czapczyńska, Inwentaryzacja, t. I
- S. Kamiński, Drukarnie konspiracyjne — przyczynek do tajnych drukarni z czasów II wojny światowej, „Informator” SŻAK 1993 nr 6, 7
- Kronika Krakowa, s. 345
- Przewodnik, s. 357
- Rożek, Przewodnik, s. 462



5.1. Istotne osoby

Stefan Kamiński
Pochodził z Sejn
W 1928 roku Towarzystwo Szkoły Ludowej powierzyło mu kierowanie księgarnią przy ul. św. Anny w Krakowie.
Dochód z wydawanych pocztówek pozwolił mu na fundowanie pomocy dla pozostających bez zajęcia polskich pisarzy i ukrywających się Żydów.
Usamodzielnił się wchodząc w spółkę prowadzącą firmę księgarską „Nauka i Sztuka” przy ul. Podwale 6.
W 1933r. rozpoczął działalność wydawniczą. Osiągane na tym polu zyski pozwoliły na wykupienie od wspólników księgarni „Nauka i Sztuka” - 1 stycznia 1939 r. stał się Stefan Kamiński jedynym właścicielem księgarsko-antykwarycznej firmy z ul. Podwale.
Wybuch II wojny światowej spowodował, że Stefan Kamiński, tak jak i inni przedstawiciele jego zawodu, zaangażował się w działalność konspiracyjną. Księgarz z Podwala zajął się nie tylko kolportażem podziemnych wydawnictw ale i sam rozpoczął nielegalną działalność wydawniczą. Uruchomienie (przy pomocy urzędniczego podstępu) wypożyczalni książek było przykrywką dla konspiracyjnych spotkań, ukrywania osób pochodzenia żydowskiego i uciekinierów z obozów. Legalna działalność antykwaryczna i wydawnicza pozwoliła na pozyskiwanie pieniędzy dla finansowego wsparcia potrzebujących pisarzy i osób ukrywających się. W okresie okupacji firma S. Kamińskiego wydała 20 książek oraz setki tysięcy egzemplarzy pocztówek. Książki miały charakter poradnikowy i słownikowy, pocztówki zaś prezentowały widoki miast Generalnej Guberni oraz służyły do korespondencji okolicznościowej - imieninowej i świątecznej. Zysk z ich sprzedaży Stefan Kamiński przeznaczał na pomoc dla ukrywających się Żydów i uciekinierów z obozów.
W 1942 roku Niemcy odebrali polskiemu księgarzowi i wydawcy obszerny lokal przy ul Podwale, przydzielając pomieszczenia zastępcze przy ul. Karmelickiej i Poselskiej. Wkrótce powstały tam dwie nielegalne drukarnie Stefana Kamińskiego. Dekonspiracja jednej z nich w 1944 r. zmusiła księgarza do wyjazdu z Krakowa (do Warszawy).
 DO GÓRY   ID: 52108   A: dw         

34.
Karmelicka 50 - zakład fotograficzny Bielca, miejsce głośnej akcji propagandowej Szarych Szeregów w styczniu 1944 roku



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. J. Rozynek, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968, s. 33

Przejście „Zawiszy” do nowych zadań w ramach „Mafekingu” nastąpiło w dniu 26.VII.1944 r. Przedtem jednak „Zawiszacy” przeprowadzili kilka akcji na terenie miasta. W styczniu 1944 r. w okno wystawowe firmy fotograficznej „Bielec” przy ul. Karmelickiej, na miejsce zdjęcia przedstawiającego hitlerowskich żołnierzy, trójka „Zawiszaków” – „Jaga” – Jadwiga Więcek, Edward Więcek – „Żmija” i T. Rokossowski „Miś” ustawiła portret gen. W. Sikorskiego.

***

4.2.2. M. Kurowska, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, Krzysztofory 5/1978

Równocześnie Zawiszacy brali udział w małym sabotażu i akcjach propagandowych. W styczniu 1944 roku trzech chłopców Jan Więcek ps. Jaga, Edward Więcek ps. Żmija i Tadeusz Rokossowski ps. Miś w oknie wystawowym firmy „Bielec” przy ul. Karmelickiej na miejsce zdjęć hitlerowskich żołnierzy wstawiła portret Władysława Sikorskiego.

***

4.2.3. K. Lisiński, M. Młynarski, „Zawisza” w Krakowie (1943-1945), [w:] Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, pod red. J. Jabrzemskiego, Warszawa 1988, str. 172

Styczeń zakończyła sławna defilada Zawiszaków na Karmelickiej przed fotografią gen. Władysława Sikorskiego, umieszczoną przez „Misia”, „Żmiję” i „Jagę” (Jadwiga Więcek) w gablocie fotografa, który wystawiał tam zdjęcia umundurowanych Niemców (poprzednio grupa starszych zawiszaków wymieniła w tej gablocie kłódki). Chłopcy maszerowali pojedynczo, oddając w skupieniu cześć zmarłemu tragicznie przed rokiem Naczelnemu Wodzowi i premierowi. Sprawnie i sprężyście przeprowadzona akcja dała jej uczestnikom silne przeżycia i pokrzepiła serca wielu przechodniów.

***

4.2.4. P. Miłobędzki, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005, str. 58

Pomimo napiętej sytuacji, jaka zapanowała w Krakowie w środowisku Szarych Szeregów w związku z majowymi aresztowaniami, w Zawiszy trwała normalna praca. Ze względu na bezpieczeństwo ogłoszono tylko stan wzmożonej gotowości i ostrożności. Nadal odbywały się wycieczki i biegi na stopnie, w trakcie których lustrowano drużyny. W związku ze zbliżaniem się domniemanego terminu „Burzy” Komenda Zawiszy bardzo dużo uwagi poświęciła przygotowaniu chłopców do udziału w służbie pomocniczej, określonej kryptonimem „Mafeking”. Plany mobilizacyjne przewidywały służbę młodzieży w łączności pozafrontowej, obsłudze poczty, pomocy w naprawie sprzętu i linii łączności, rozlepianiu afiszy i ogłoszeń, obsłudze megafonów, zwiadzie informacyjnym, regulacji ruchu, obsadzaniu posterunków OPL, prowadzeniu punktów informacyjnych. Równolegle z przygotowaniami do powstania zawiszacy brali udział w małym sabotażu i akcjach propagandowych - np. w oknie wystawowym firmy „Bielec” przy ul. Karmelickiej [50] zamiast zdjęć hitlerowskich żołnierzy ustawiono portret gen. Władysława Sikorskiego, przed którym krakowscy zawiszacy defilowali, oddając w ten sposób cześć Wodzowi Naczelnemu. Inną ważną akcją było w tym czasie zdobycie z niemieckiej firmy maszyny do pisania i matryc, które posłużyły później celom organizacyjnym.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

Na Karmelickiej w: Tadeusz Rokossowski, Zawiszacy z Krakowa, Na Przełaj nr 4 z 28.04.1957

Było to w styczniu 1944 r. W centrum miasta, na początku ulicy Karmelickiej znajduje się duże okno wystawowe. Znana krakowska firma fotograficzna „Bielec” wystawiła tam przyozdobione w laury, butne oblicze hitlerowskich żołdaków.
Oglądamy wystawę razem z Edkiem[1]. Jest zamknięta na kłódkę, ale kłódka jest niedomknięta. Pozostaje ustalić termin. Najlepiej chyba w niedzielę[2]. Akurat odbędzie się uroczysty obchód 10 rocznicy objęcia władzy przez Hitlera.
Jest jeszcze zupełnie ciemno, kiedy spotykamy się na rogu Karmelickiej i Krupniczej – Jaga[3], Edek i ja. Od strony Garbarskiej słychać stukot podkutych butów. Za chwilę błysk latarki w oczy. Patrol. Widocznie jednak wzbudzamy zaufanie - mijają nas bez słowa. Jaga ubezpiecza na rogu Krupniczej. Edek od strony Rajskiej.
Szarpniecie kłódki, wystawa otwarta, zrywamy pierwsze portrety. Nagle - uwaga! Nadjeżdża auto. Światło reflektorów prześlizguje się po nas. Spostrzegamy numer – Pol-47 itd. Taką rejestrację posiada gestapo...
Od strony Szewskiej z głośnym śmiechem nadchodzi zataczające się towarzystwo niemieckie. Ci nie są groźni. Wracamy z Jagą do wystawy.
Wśród laurów zawieszamy portret Generała Sikorskiego, po obu stronach przyczepiamy biało-czerwone girlandy. zamykamy wystawę na własną nową kłódkę i zabrawszy hitlerowskie portrety - odchodzimy.
Już o świcie wielu przechodniów, spostrzegłszy barwy narodowe ostrożnie przypatrywało się wystawie. Coraz więcej osób chodzi przed „Bielcem” tam i z powrotem.
Około godz. 10-ej sprawa „wpada”. Rozwścieczony żandarm wzywa najpierw dozorcę, potem właściciela firmy, wreszcie - ślusarza, który otwiera naszą kłódkę.
Przybyłe w międzyczasie gestapo zabiera ze sobą portret gen. Sikorskiego - nowy dowód protestu przeciw okupantowi.

[1] Edward Więcek ps. Żmija.
[2] Niedziela wypadała 30.01.1944. [JB]
[3] Jadwiga Więcek ps. Jaga, już wówczas żona Edwarda Więcka.
 DO GÓRY   ID: 52107   A: dw         

35.
Karmelicka 9 (mieszkanie Langrodów) – melina i skrzynka kontaktowa Polskiej Partii Socjalistycznej - WRN (Józefa Cyrankiewicza)



4.2. Piotr Lipiński, Dać się pożreć, ale pożyć, Magazyn Gazety Wyborczej, 16.12.1999


Józek kojarzy mi się z jesienią
[…]
„Był inteligentny, miał duże powodzenie u dziewcząt - wspomina Lidia Ciołkoszowa, działaczka PPS, w książce Andrzeja Friszke „Spojrzenie wstecz”. - Był zdecydowanym przeciwnikiem współpracy z komunistami, a wspomnienia i opowiadania drukowane w kraju inaczej tę sprawę przedstawiają”.
- Józek studiował prawo, ja historię sztuki - opowiada przedwojenna znajoma Cyrankiewicza, Wanda Załuska. - Przyszedł do PPS ze Związku Pacyfistów. To była moja młodość: stary Drobner, Żuławski, wybitni działacze PPS. Józek kojarzy mi się z jesienią. Myśmy to nazywali „manewry jesienne”. Wtedy bojówki napadały na Żydów, tworzono getto ławkowe. Cyrankiewicz zwoływał swoich kolegów z PPS, tramwajarzy, i murem chronili żydowskich studentów, odprowadzali ich do sal wykładowych.

Wicie, jo wom tu powim
- Mówił jak inteligent i robotnicy bardzo to sobie cenili - opowiada Lucjan Motyka, przedwojenny towarzysz partyjny Cyrankiewicza, powojnie minister kultury w jego rządzie (kiedy nim został żartowano, że pisarze idą z Motyką na słońce).
- Byli tacy działacze, co mówili: wicie, jo wom tu powim. Zniżali się. A robotnik na ogół ma cienką skórę i widzi, kto go traktuje jak dziecko. Robotnicy chcieli się kształcić i pomagała im w tym PPS. Profesorowie chodzili na wykłady pięć, dziesięć kilometrów w okolice Krakowa. Robotnicy i inteligenci łączyli się w rodziny. Pierwszym mężem Wandy Wasilewskiej, działaczki PPS, był inteligent, ale drugim już murarz, chociaż wysławiał się jak inteligent.

Podejrzewaliśmy Wallenroda
Jan Nowak-Jeziorański trafił w połowie września 1939 r. do tej samej kolumny jenieckiej, w której znalazł się Józef Cyrankiewicz. W „Kurierze z Warszawy” pisał: „Cyrankiewicz, którego poznałem bliżej w ciągu następnych dwóch tygodni, niepodobny był zupełnie ani fizycznie, ani pod żadnym innym względem do późniejszego, spasionego jak wieprz, współwłaściciela Polski Ludowej. Ten późniejszy Cyrankiewicz tak dalece różnił się od tego, którego poznałem w niewoli, że w latach powojennych podejrzewałem w nim nawet przez jakiś czas Wallenroda, który w sposobnej chwili odegra rolę, jakiej nikt się po nim nie spodziewa [...]. Był raczej małomówny, ale z wymiany zdań i poglądów zdołałem się zorientować, że należy do prawego skrzydła PPS, nastawionego nieufnie do współpracy i wspólnego frontu z komunistami”.

Spalił trzy pokosy
W czasie wojny część PPS-owców, zdecydowana walczyć zbrojnie z Niemcami, zawiązała organizację Wolność-Równość-Niepodległość.
- Powstał ostry konflikt - mówi prof. Michał Śliwa - zwłaszcza między Zygmuntem Żuławskim a Kazimierzem Pużakiem. Żuławski nie rozumiał potrzeby konspiracji. Na drzwiach jego krakowskiego mieszkania w czasie wojny wciąż wisiała wizytówka: poseł Zygmunt Żuławski.
Kiedy jesienią 1939 r. przyszli do niego gestapowcy, zrobił im awanturę, że co sobie wyobrażają - robić rewizję staremu żołnierzowi austro-węgierskiemu, przywódcy związków zawodowych? Był człowiekiem wychowanym w kulturze XIX wieku. Demokracja, godność człowieka, wydawały mu się niepodważalne. Kazimierz Pużak był starym konspiratorem. Cyrankiewicz wybrał właśnie Pużaka. Związał się z warszawskim WRN i w krakowskiej PPS założył superkonspirację WRN. Józef Cyrankiewicz wspominał: „Pierwszą naszą akcją dywersyjną, symboliczną dla Krakowa, było spalenie zapasów siana. Niemcy mieli jeszcze wtedy duże tabory konne stacjonujące w Borku Fałęckim. W wielkich wojskowych magazynach było gromadzone siano z trzech pokosów, były to ogromne sprasowane ilości, zwożone z całego obszaru”. Cyrankiewicz poprosił Pużaka o wskazanie dobrego chemika. „Pużak podał mi hasło i adres. Był to stary towarzysz, jeszcze z POW, z wyglądu podobny do włoskich anarchistów. Powiedziałem mu, że chodzi nam o świece z materiałem, który wybucha z opóźnieniem. Przygotował. Było to pudło z tektury z materiałem, a w rogu u góry była rurka podobna do strzykawki od zastrzyków, gdzie był kwas solny. Pipetka była zakończona gumowym korkiem. Ilość kwasu solnego w rurce decydowała o czasie wybuchu. Były to technicznie bardzo dobre świece”.

Wschodząca gwiazda socjalizmu
- Kiedy wysyłano mnie z Francji do okupowanej Polski, dostałem charakterystyki osób, z którymi mam się spotkać - mówi wojenny kurier Jan Karski. - Ten z wąsami jak Piłsudski, to Pużak. A ten łysielec z Krakowa, to Cyrankiewicz. Cyrankiewicz był wówczas najinteligentniejszym z polskich przywódców, z Sikorskim włącznie - mówi Jan Karski. - Mądry, spokojny, przewidujący. Widziałem w nim wschodzącą gwiazdę socjalizmu. Kiedy Niemcy aresztowali Karskiego, został uwolniony przy pomocy Cyrankiewicza. - Dałem sygnał, że dłużej nie wytrzymam tortur, więc niech mi dostarczą albo truciznę, albo ratują -opowiada Jan Karski. - I Bór-Komorowski przysłał pigułkę cyjankali. Cyrankiewicz jednak wydał pieniądze PPS na zorganizowanie mojej ucieczki. Potem mi powiedział: „Tych pieniędzy potrzebowaliśmy na działalność partyjną, ale zdecydowałem, że powinniśmy ciebie ratować - nie zapomnij tego”. I nigdy nie zapomniałem. Kiedy Niemcy aresztowali Cyrankiewicza, zgłosiłem się do bojówki, żeby go uwolnić. Niestety, powiedzieli mi, że ja się do takiej roboty nie nadaję.



4.3.1. Józef Cyrankiewicz, W konspiracji krakowskiej i oświęcimskiej, w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. I, Warszawa 1994

W kampanii września 1939 roku brałem udział jako dowódca baterii artylerii konnej, cofającej się zresztą od Pszczyny, jej pierwszego boju, po Zamość, miejsce dostania się w dniu 17 września w niedzielę, do niewoli. Z wiozącego nas, jeńców, do Austrii czy Niemiec transportu uciekłem pod Krakowem, wyskakując z pociągu na serpentynach toru k. Swoszowic. W Krakowie pierwsze spotkania z towarzyszami i początki roboty konspiracyjnej.
W utworzeniu krakowskiej organizacji było na początku dużo spontaniczności. Była to przecież duża organizacja Polskiej Partii Socjalistycznej, która, z natury rzeczy, nie mogła w okresie konspiracji obejmować całych organizacji podstawowych w zakładach pracy i całego szeregu towarzyszy, którzy potem byli zresztą połączeni z poszczególnymi komórkami.
Byłoby to kompletnym nonsensem. Byli przede wszystkim ludzie, którzy byli „kontaktowymi” w zakładach, takich było wielu i ich można wymienić - przykład Mariana Bomby w Borku Fałęckim i Podgórzu, czy Jedynaka i Holcera w Wieliczce i wielu, wielu innych. Wiadomo, kontakt był w każdej chwili, kiedy było to potrzebne.
Z kolportażem bibuły, prasy partyjnej było podobnie - dostawał ten, z którym, był kontakt i który mógł ją później przekazać tym, których darzył zaufaniem. Byli to ludzie gotowi w każdej chwili do takiej czy innej akcji, to jest bezsporne. Nie czuli się odizolowani od politycznej walki dlatego, że mieli sygnały tej walki od ludzi zaufanych. Natomiast centralnie nigdy tych rzeczy się nie ewidencjonowało.
Jednakże trzeba raz jeszcze podkreślić, że organizacja PPS sprzed wojny stanowiła podstawę tworzenia organizacji konspiracyjnej, podziemnej PPS. Można się było zawsze odwołać i odnieść do ludzi z dawnych dzielnicowych komitetów i zakładów pracy. A nie było zakładu, o którym można było powiedzieć, że tam nie ma naszych, na których można było zawsze liczyć. Na przykład, było wiadomo, że jeżeli chcemy kogoś dobrze przechować, to można się zwrócić do Jedynaka i Holcera w Wieliczce. Holcer trzymał, np. na strychu w szafie uciekiniera z Oświęcimia, przechowywał zresztą innych też ludzi, całe rodziny, którzy potem nieładnie mu odpłacili.
Może też dzięki takim zasobom organizacyjnym nie było u nas jakichś głupich wsyp. Marian Bomba był np. bardzo odważny, szedł na
[s. 168]
ryzyko, ale nigdy nie oznaczało to, że robi coś lekkomyślnego A robił to świetnie. Od razu też przystąpił do organizowania działań dywersyjnych, co doprowadziło do utworzenia organizacji bojowej - Gwardii Ludowej PPS.
Na zewnątrz oczywiście nie używaliśmy nazwy „PPS”; jeżeli w Warszawie dla celów konspiracyjnych PPS została słusznie rozwiązana, to nie można było prezentować tej nazwy. Ułatwiałoby to przecież penetrację i wsypy. W końcu jakieś spisy Niemcy powoli robili. Ale też nie używaliśmy w Krakowie w istocie nazwy WRN. Po prostu, między sobą wiedzieliśmy, że jesteśmy pepesowcami i że jest tylko jedna organizacja socjalistyczna, w której - od razu to powiem - były różnice poglądów, całe wachlarze poglądów, bo przecież nie raz miedzy sobą dyskutowaliśmy i różne były zdania. Przykładowo, obaj Rosieńscy też mieli swoje wątpliwości. I można było spierać się w trójkę czy czwórkę, perswadować, uznać to czy tamto za słuszne czy niesłuszne. To nie były spory typu rozłamowego. Zresztą powstania Polskich Socjalistów też nie można nazwać rozłamem. To nie był rozłam. To był inny odcień, tak ja przynajmniej uważam. Były po prostu odrębne grupy. Weźmy przykład Próchnika i Żuławskiego. Od początku była między nimi duża różnica, przede wszystkim jeśli chodzi o stronę polityczną i ideologiczną. Próchnik był lewicowym, marksistowskim historykiem i publicystą. W każdym razie reprezentował określoną część lewicy. Żuławski - odwrotnie. Spierali się, dyskutowali, a przy tym Próchnik zmarł w Warszawie właśnie na rękach Żuławskiego. Faktem przecież jest, że na Kongresie Radomskim PPS Żuławski i Niedziałkowski różnili się stosunkiem do uchwał kongresowych. Ale i Żuławski i Niedziałkowski należeli przecież do liderów tego samego ruchu socjalistycznego.
Były różnice w samym kierownictwie, były także różne poglądy, np. jeśli chodzi o stosunek do Delegatury czy do ludowców. Ludowcy do PPS czy WRN w ogóle nie mieli zaufania. Były tam jeszcze wpływy Witosa i całej prawicy SL-owskiej, niezależnie od tego, że istniała dobra współpraca między Korbońskim i Zarembą. U nas, w Krakowie, zresztą także odnoszono się nieufnie do ludowców - była wzajemna niechęć. Wychodziło z tego później coś, co można było nazwać rozłamem, a tu nie było rozłamu.
W niewiele dni po mojej ucieczce z transportu jeńców zjawił się w Krakowie gen. Tokarzewski, przysłany do mnie przez Niedziałkowskiego. W rozmowie zaproponował niezwłoczne założenie organizacji wojskowo-politycznej w PPS, podporządkowanej organizacji Służba Zwycięstwu Polski, którą kierował. Chociaż Tokarzewski był jednym z przyzwoitszych generałów i nietypowym sanatorem, zacząłem się jednak obawiać, że wojsko chce przejąć kierownictwo polityczne poszczególnymi ugrupowaniami. Wobec tego odpowiedziałem, że najpierw muszę przeprowadzić
[s. 169]
rozmowy w Warszawie. […]
Wówczas też w toku moich spotkań z Pużakiem i Zarembą, którzy już tworzyli coś w rodzaju kierownictwa WRN i organizowali m.in. wydawnictwa - zajmował się tym wszystkim Zaremba - stałem się w jakimś sensie członkiem kierownictwa grupy CKW.
Powierzono mi rejon południowy do Sanu. Z ramienia kierownictwa nawiązałem kontakt z Sosnowcem, z tow. Aleksym Bieniem. Byłem u niego. To był pierwszy kontakt Bienia z Warszawą via Kraków. Bień potem także został członkiem kierownictwa i przyjeżdżał na jego posiedzenia. Nigdy nie wpadł, co świadczy o dobrej konspiracji i wykorzystaniu wszystkich możliwości.
Wróćmy jeszcze do początku konspiracji w Krakowie. Jeżeli chodzi o polityczną stronę, to zostały zorganizowane kontakty międzypartyjne. Istniał już Komitet Porozumiewawczy w Warszawie, w Krakowie więc mieliśmy także taki komitet, który zbierał się w różnych miejscach, m.in. na ul. Garbarskiej. Ja byłem w komitecie przedstawicielem PPS, ze Stronnictwa Ludowego był Mierzwa, Narodowej Demokracji - prof. Rymor, człowiek umiarkowany, nie z bojówkarskiej grupy, z Chrześcijańskiej Demokracji był ksiądz Kaczyński, dawny redaktor dziennika dość żydożerczego, ale w tym czasie już się uspokoił. Był także przedstawiciel wojska - dowódca obszaru południowego ZWZ Bór-Komorowski. Przed nim był pułkownik z grupy Kościałkowskiego. Dla nas ważne było. żeby wojsko nie przewodziło komitetowi, lecz było tym, czym być powinno,
[s. 171]
a więc jedynie normalnym, jednym z kilku członkiem komitetu. Jeśli chodzi o Bora-Komorowskiego, to w swoich poglądach był on bardziej na prawo, ale zachowywał się z umiarkowaniem, kulturą, żadnego komenderowania nie było.
Natomiast w naszej krakowskiej politycznej organizacji PPS, stanowiącej kontynuację tej sprzed wybuchu wojny, działać dość szybko utworzony pod formalnym przewodnictwem Zygmunta Żuławskiego konspiracyjny Okręgowy Komitet Robotniczy PPS. Powiem tu od razu, że Żuławski, jeżeli chodzi o konspiracje, zachowywał się, niestety, podobnie jak Niedziałkowski. Mieszkał nadał w mieszkaniu przy ul. Batorego. Kiedy przyjeżdżał „kurier” do mnie i chciał się widzieć z Żuławskim, to trzeba było obstawiać pobliskie ulice, żeby nie było spadki. A przy tym adres jego mieszkania był także w książce telefonicznej. Tylko Żuławski nie był tak ciekawy dla Niemców, jak Niedziałkowski, który m.in. brał udział w obronie Warszawy.
A jednocześnie Żuławski był to wspaniały człowiek, przewodniczący Rady Naczelnej PPS. sekretarz generalny związków zawodowych, mądry człowiek, który zarazem był przeciwnikiem jakiejkolwiek działalności politycznej, a zwłaszcza wojskowej w podziemiu. Groziło to, jego zdaniem, całkowitym wyniszczeniem naszych ludzi przez okupanta. Ale partia była pracowała, na tyle, na ile mogła. Na szczęście, potem Stefan Rzeźnik, członek naszego OKR, zarządzający w szczególności naszymi finansami, który się Żuławskim opiekował, wywiózł go do Myślenic, gdzie dotrwał do końca wojny. Dodam, że między nim a Pużakiem istniał ostry zatarg.
Oprócz Żuławskiego i wymienionego już Rzeźnika, w OKR pracował Miecio Bobrowski, stary wypróbowany działacz ideowy, początkowo, a i później prowadził komórkę legalizacyjną; ja sekretarzowałem; Marian Bomba miał sprawy dywersji i GL PPS. Działali w Komitecie również Antoni Pajdak, Zygmunt Bocian i Stanisław Cekiera. Oczywiście, nie było tak, że my co drugi dzień spotykaliśmy się, byłoby to bez sensu, istniała jednak pełna łączność i żadnej wsypy nie było.
Struktury organizacyjne tworzyły się powoli, to znaczy w miarę krzepnięcia organizacji. Były szczeblowe. Na ogół poszczególne grupy, jeżeli coś wiedziały o sobie, to na podstawie domysłów ludzi, którzy się przecież wzajemnie znali. Staraliśmy się jednak możliwie surowo przestrzegać zasad konspiracji.
Działalność polityczną prowadziliśmy, między innymi, jeśli nie głównie, prasą, którą wydawaliśmy regularnie. Zamieszczaliśmy w niej informacje i artykuły, teksty wyjaśniające, interpretujące. Po klęsce Francji naszym zadaniem było nie rzucanie hasła: „Słońce wyżej. Sikorski bliżej”, tylko wyjaśnienie sprawy od strony politycznej. Pisaliśmy, że wojna trwa, będzie trwać i trzeba walczyć. Staraliśmy się, po prostu, dodawać otuchy ludziom, którzy w jakimś stopniu byli załamani, bo
[s. 172]
przecież klęska Francji i to w takim stylu była wielką niespodzianką. Redaktorzy prasy w pierwszym okresie to przede wszystkim bracia Rosieńscy, na nich spoczywała troska o wydawnictwa. Tytuł pierwszego naszego periodyku - „Wolność”. Było to pismo powielane, częściowo drukowane, zależnie od możliwości i okoliczności, a także z uwzględnieniem wiadomości bieżących, ponieważ mieliśmy bardzo dobry nasłuch. Na nasłuchu siedział m.in. sędzia Kazimierz Piotrowski. On miał nasłuch BBC i dawał serwis. Z tego drukowało się to, co trzeba. […]
Pierwszą naszą akcją dywersyjną, symboliczną dla Krakowa, było spalenie zapasów siana. Niemcy mieli wtedy jeszcze duże tabory konne stacjonujące w Borku Fałęckim. W wielkich wojskowych magazynach było gromadzone siano z trzech pokosów, były to ogromne sprasowane ilości, zwożone z całego obszaru. Marian Bomba z towarzyszami przygotowywał się do spalenia siana, toteż w czasie wizyty w Warszawie poprosiłem Pużaka, żeby mi dał - jeżeli może - dobrego chemika do zrobienia świec zapalających. Pużak podał mi hasło i adres. Był to stary towarzysz, jeszcze z POW, z wyglądu podobny do włoskich anarchistów. Powiedziałem mu, że chodzi nam o świece z materiałem, który wybucha z opóźnieniem. Przygotował. Było to pudło z tektury z materiałem, a w rogu u góry była rurka podobna do strzykawki od zastrzyków, gdzie był kwas solny, Pipetka była zakończona gumowym korkiem. Ilość kwasu solnego w rurce decydowała o czasie wybuchu. Były to technicznie bardzo dobre świece.
Pod koniec października 1940, kiedy siano zostało zwiezione, Bomba, który teren znał wspaniale, dostał zgodę Komitetu na podpalenie. Akcja udała się wspaniale, zwłaszcza, że nie było żadnych ofiar ani represji. Mieliśmy akurat posiedzenie, kiedy nad Krakowem ukazała się olbrzymia łuna pożaru. Był to niesamowity widok. Następnego dnia szmatławiec krakowski napisał: „Łuna pożaru nad Krakowem”. Pożar ten był dla nas sygnałem dobrej roboty.
[s. 173]
Oczywiście, przyjechała komisja niemiecka z Berlina, badała przyczyny wybuchu pożaru, ale widocznie bojący się podejrzenia o sabotaż oficerowie niemieccy - musieliby za niedopilnowanie odpowiadać - stwierdzili, że to było samozapalenie siana. Takich akcji dywersyjnych PPS było wiele. Dość przypomnieć chociażby akcje, na arbeitsamt i zniszczenie akt.
[…]
Szef organizacji Todta jeździł do rządu, do Krakowa, i woził nasze łączniczki, które mówiły mu, że jadą z cukrem do rodziny do Krakowa, a woziły „bibułę”. Był to najbezpieczniejszy transport.
[…]
Moje prace konspiracyjne w Krakowie zakończyło aresztowanie 19 kwietnia 1941 r. Stało się to w lokalu konspiracyjnym ZWZ przy ul. Sławkowskiej 6, gdzie gestapo zorganizowało „kocioł” po wielkiej wsypie zetwuzetowskiej.


4.3.2. Kazimierz Hałoń, W krakowskiej organizacji bojowej PPS w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. I, Warszawa 1994

Na wstępie kilka informacji życiorysowych. Urodziłem się w 1915 r. Brzeszczach i od 16 roku życia pracowałem już na kopalni węgla kamiennego. To była twarda szkoła klasowego i politycznego myślenia, która szybko skierowała mnie do Organizacji Młodzieżowej TUR. W krótkim czasie zostałem działaczem młodzieżowym, biorąc udział w organizowaniu strajków robotniczych z przykrymi z reguły dla mnie konsekwencjami (coraz gorsza praca, coraz mniejsza płaca, dwukrotne zwolnienia z pracy, do której powracałem po zagrożeniach strajkowych ze strony towarzyszy). W 1937 r. zostałem powołany do służby wojskowe w 5 Pułku Artylerii Ciężkiej w Krakowie.
Wrzesień 1939 r., udział w kampanii wojennej, od Pszczyny na Śląsku poczynając, dokąd 5 PAC został skierowany, aż po Tomaszów Lubelski i ostatnią tam bitwę. Potem niewola, obóz jeniecki w Stargardzie, stalag II D, a po pewnym czasie - niewolnicza praca u niemieckich „bauerów”, jednego, drugiego, trzeciego, z różnymi elementami oporu i sabotażu oraz próbami ucieczki.
I wreszcie ucieczka udana, 10 stycznia 1941 r., z przeróżnymi przygodami, ale też pomocą ludzką, pociągiem na trasie: Szczecin, Frankfurt n. Odrą, Wrocław i Katowice. Z Katowic już piechotą do Szopienic Strzemieszyc, gdzie mieszkała siostra mojego ojca. Stamtąd, po paru dniach dotarłem do domu, do Brzeszcz, a po dwóch dniach dalej. Przy pomocy brzeskiej podziemnej organizacji PPS, kierowanej przez b. posła na Sejm z ramienia PPS, Jana Nosala i mojego Ojca, dotarłem przez Jaworzno i „zielona granicę” do Krakowa. W mieszkaniu profesora Langroda, na II p. przy ul. Karmelickiej 9 po przekazaniu hasła: „Jestem od Janka do Józka”, po pół godzinie oczekiwania spotkałem się z Józefem Cyrankiewiczem. Poznałem go już wcześniej, gdy jako działacz PPS przyjeżdżał w latach trzydziestych z odczytami do Brzeszcz i jako podporucznik pułku art. ciężkiej we wrześniu 1939 r. wyjeżdżał na front.
Tak się zaczęła moja konspiracyjna karta krakowska z kenkartą na nazwisko Kazimierza Wrony, zamieszkałego we Lwowie, Piłsudskiego 5c, urodzonego w Brzeszczach w dn. 5V1915r. Zgodność daty i miejsca urodzenia na fałszywym dowodzie z rzeczywistością, będzie potem, gdy znajdę się w KL Auschwitz, przyczyną wielu niepokojów i zagrożeń.
W Krakowie było chłodno i głodno. Był luty, brakowało pieniędzy. Sytuacja poprawiła się nieco, gdy z polecenia J. Cyrankiewicza zostałem
[s. 350]
zatrudniony jako spawacz w Spółdzielni Straży Pożarnej przy ul. Dunajewskiego.

W tym okresie byłem - przechodząc przez zieloną granicę - w Strzemieszycach, gdzie spotkałem się z bratem Edwardem. Ponownie spotkałem się z nim w Krakowie w końcu kwietnia 1941 r. Przy ponownym wyjeździe w końcu czerwca do Strzemieszyc, do Czeladzi i do Dąbrowy Górniczej dla zorientowania się w konspiracyjnych możliwościach organizacyjnych po wybuchu wojny radziecko-niemieckiej, wpadłem. Przebieg śledztwa, prowadzonego parę miesięcy przez gestapo w Sosnowcu, w którym zarzucano mi, jako kurierowi z Krakowa, kontaktowanie się z organizacją w Czeladzi, wskazywał na prowokację ze strony jednego z poznanych w Czeladzi młodych ludzi.
[…]


4.3.3. Włodzimierz Reczek, Socjaliści krakowscy w czarnych dniach okupacji, w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. II, Warszawa 1995

Pod koniec września 1939 r. zbiegiem z niemieckiej niewoli i szybkim marszem przeszedłem 100 kilometrów od linii demarkacyjnej, dzielącej armię niemiecką od radzieckiej, od okolic na wschód od Hrubieszowa do Rzeszowa. Miałem lat 28, byłem fizycznie bardzo sprawny, światopogląd miałem, jako wychowanek Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, marksistowski. Byłem spragniony dalszej walki z Niemcami, mimo że w toku działań wojennych mogłem stwierdzić, podobnie zresztą jak inni, pełne nieprzygotowanie kraju do wojny i druzgocącą przewagę armii niemieckiej. Moja wola walki nie łączyła się jednak z określoną koncepcją sposobów tej walki.
Kiedy z zatłoczonej lory kolejowej zeskoczyłem za Podłężem i dotarłem do rodzinnego domu na Dębnikach w Krakowie, zastałem wiadomość o żołnierskiej śmierci ojca i opuszczone, okradzione mieszkanie.
Kraków przedstawiał obraz rozpaczliwej pustki i przygnębiającego opuszczenia. Ruszyłem na poszukiwanie przyjaciół i jako jednego z pierwszych spotkałem Józefa Cyrankiewicza, z którym łączyły mnie bliskie i serdeczne stosunki zawiązane jeszcze w czasie studiów na UJ. Tak narodził się mój kontakt z PPS. Sekretarz byłego OKR PPS silnie potrzebował współpracowników. Zaczęliśmy od likwidacji adresów członków w lokalach PPS, TUR, związków zawodowych, związku górników, a na związku kolejarzy kończąc. W dniach następnych przyszła kolej na nawiązanie kontaktów z dawnymi towarzyszami. Ze starego kierownictwa jako jeden z pierwszych zgłosił się Stanisław Cekiera (znany ze swych radykalnych poglądów), odbywał się także werbunek nowych. Niezbędni byli w organizacji ludzie nowi, o specjalnych kwalifikacjach technicznych czy językowych od zorganizowania nasłuchu radiowego. Było to sprawą ważną, priorytetową. W ciągu paru dni dysponowaliśmy kilkunastu aparatami, mimo że ogłoszenia na murach zapowiadały za posiadanie radia karę śmierci. Sprawne zorganizowanie szybkiej informacji miało szczególne znaczenie, gdyż szalała uliczna plotka i równolegle narastała propaganda prasowa i radiowa wroga.
Wkrótce królem nasłuchu został pracujący dla Delegatury były pacyfista Kazimierz Piotrowski w asyście dwóch sympatyczek PPS poliglotek - Anieli Steinsberg i Bronisławy Langrod. Prasą zajęli się bracia
[s. 169]
Stanisław i Jan Rosieńscy oraz Wanda Nelken i Stanisława Sarna.
W roku 1940 już regularnie wychodziły „Zagadnienia” i „Wolność”. Sieć kolportażu i druk (powielarnia przy ul. Wenecja) nadzorował Cyrankiewicz przy współpracy Stefana Rzeźnika, Mandeckiego i Danuty Grodyńskiej. Następną odpowiedzialną i konieczną akcją było zorganizowanie lokali kontaktowych. Tej wysoce niebezpiecznej funkcji podejmowały się często kobiety nie związane w przeszłości z ruchem robotniczym, jak na przykład sympatyczka PPS, lekarz ginekolog Helena Szlapakowa, hrabianka Teresa Lasocka (później żona prof. Karola Estreichera) i lewicowa Danuta Grodyńska. Jeden z pierwszych punktów kontaktowych na Dęblikach (osiedle na Czarodziejskiej) uległ jako pierwszy samolikwidacji na skutek wpadki wybitnego działacza lewicy Legionu Młodych Tadeusza Pilca.
Na początku 1940 r. dysponowaliśmy już kilkunastoma lokalami. W akcji kolportażu, informacji i gazetek oraz przygotowaniu punktów i lokali kontaktowych dała znać o sobie inteligencja krakowska, tradycyjnie żywiąca sympatię do PPS.
[…]
W tworzeniu jednolitego frontu walki wszystkich Polaków z hitleryzmem Cyrankiewicz odegrał tak liczącą się rolę, że gdyby nie aresztowanie i wywiezienie do Oświęcimia byłby na pewno desygnowany na delegata rządu na region krakowski. PPS-WRN w swojej konspiracyjnej działalności organizacyjnej opierała się w zasadzie na pracy kilkuosobowych grup (przeważnie 5-osobowych), wzmacniało to zabezpieczenie od ewentualnych wpadek. Od początku WRN było organizacją kadrową, prawidłowo funkcjonującą, dobrze zorganizowaną i sprawnie kierowaną.
[…]


4.3.4. Stefan Rzeźnik, Krakowska organizacja PPS-WRN w latach 1939-1941, w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. II, Warszawa 1995

W chwili najazdu hitlerowców na nasz kraj w skład OKR PPS w Krakowie wchodzili: Zygmunt Żuławski, Adam Ciołkosz, Józef Cyrankiewicz, dr Romuald Szumski, Kazimierz Przybyś, Zygmunt Bocian, dr Lidia Ciołkoszowa, Mieczysław Bobrowski, Stefan Rzeźnik, Maksymilian Statter, Piotr Płatek, Stefan Czerwieniec, Franciszek Kubanek, Stanisław Cekiera, Saturnin Nowakowski, Rudolf Bator, Zygmunt Gross.
W kilka dni później, jeszcze w październiku 1939 r., spotkaliśmy się w mieszkaniu przy ul. Batorego 19, gdzie mieszkał wówczas Zygmunt Żuławski, w składzie: J. Cyrankiewicz, M. Bobrowski, S. Rzeźnik i Z. Żuławski. Na spotkaniu mieliśmy ocenić sytuację, w jakiej znalazł się nasz kraj. Narada dotyczyła również zorganizowania spotkania w szerszym gronie członków OKR PPS w Krakowie. Chodziło także o dobór ludzi, którzy odpowiadaliby warunkom walki podziemnej. Po dłuższej dyskusji postanowiono powołać komitet organizacyjny spośród członków ostatniego OKR PPS w Krakowie w składzie: Zygmunt Żuławski, Mieczysław Bobrowski, Józef Cyrankiewicz, Zygmunt Bocian, Stefan Rzeźnik, Stefan Czerwieniec, Kazimierz Przybyś.
Pozostali członkowie OKR PPS nie wprowadzeni, mieli pozostać na razie nieczynni i być uzupełnieniem Komitetu w przyszłości.
W kilka dni później zwołał zebranie J. Cyrankiewicz w mieszkaniu Z. Żuławskiego, na którym został dokonany wybór prezydium oraz podział funkcji. Przewodniczącym Komitetu OKR PPS w Krakowie został Żuławski, zastępcą przewodniczącego Bobrowski, sekretarzem Cyrankiewicz, skarbnikiem Rzeźnik. Pozostali trzej towarzysze, wchodzący w skład Komitetu, tworzyli uzupełnienie wymienionych funkcji oraz zadaniem ich było zbieranie wiadomości, jacy działacze są zagrożeni, aby roztoczyć nad nimi opiekę organizacyjną. Na zebraniu tym zostały uzgodnione zasady walki z okupantem, przy czym na pierwszym miejscu postawiono wydawanie prasy podziemnej, zorganizowanie pomocy ludziom ściganym przez okupanta, ukrywanie działaczy, niesienie pomocy finansowej, zbieranie informacji, w następnej kolejności zaś zorganizowanie oddziałów sabotażowych w zakładach pracy.
Po uzgodnieniu zasad działalności Z. Żuławski złożył oświadczenie, że wobec stanowiska towarzyszy z CKW PPS w Warszawie - M. Niedziałkowskiego, K. Pużaka, Z. Zaremby, T. Arciszewskiego, którzy po kapitulacji Warszawy ogłosili rozwiązanie PPS bez uzgodnienia z większością członków CKW i Rady Naczelnej PPS (na skutek niemożności zorganizowania takiego spotkania), decyzja taka nie może być uważana
[s. 224]
za wiążącą i każda organizacja okręgowa musi działać zgodnie z własnymi możliwościami. W tym stanie rzeczy uchwała taka nie jest dla nas wiążąca i krakowska organizacja powinna działać na zasadach ciągłości organizacyjnej jako PPS w Krakowie. Obecni na zebraniu całkowicie zgodzili się ze stanowiskiem Z. Żuławskiego, po czym podjęto decyzję, że J. Cyrankiewicz jako sekretarz organizacji krakowskiej pojedzie do Warszawy i złoży takie oświadczenie towarzyszom w Warszawie, którzy powołali do działalności w walce z okupantem organizację pod nazwą Ruch Mas Pracujących Miast i Wsi - „Wolność - Równość - Niepodległość”. Następnie Cyrankiewicz został upoważniony do złożenia oświadczenia, że krakowska organizacja PPS będzie współpracowała z towarzyszami w Warszawie i będzie się starała utrzymywać z nimi jak najściślejszy kontakt, natomiast ze względu na trudności terenowe w okresie wojny musi mieć swobodę działania według własnych możliwości i uważać się będzie w okresie okupacji za autonomiczną organizację. Stanowisko takie zajęli wówczas wszyscy obecni na zebraniu, przy czym podjęto uchwałę, że należy podać do wiadomości towarzyszy w Warszawie, iż będziemy starać się, jak najczęściej konsultować z nimi wspólną działalność organizacyjną.
[…]
Pod koniec 1940 r. pomagamy organizacji tajnego Stronnictwa Demokratycznego w Krakowie. Jest to mała grupa ludzi bardzo żywotna i ruchliwa, której specjalnością jest zbieranie wiadomości i wydawanie codziennego pisma pod nazwą „Dziennik Polski”. Na skutek aresztowania ich kolportera, SD jest zmuszone do likwidacji swoich punktów organizacyjnych i przez pewien czas korzysta z przydzielonych im naszych lokali i pomieszczeń, z naszego cyklostylu oraz pomocy materialnej. Wówczas SD kierowali Mikołaj Kwaśniewski, Adler, Ferdynand Arczyński i Edward Marszałek. Organizacja ta przez dłuższy czas przechodziła reorganizację, w konsekwencji nastąpił rozłam tej małej grupy ludzi. Przyczyną rozłamu była chorobliwa ambicja członka jej kierownictwa - Arczyńskiego, który postanowił usunąć z kierownictwa Kwaśniewskiego i Adlera, co mu się w końcu udało. Następstwo rozłamu miało skutek tragiczny, gdyż grupa pierwsza pod kierownictwem Kwaśniewskiego została aresztowana i przez gestapo zlikwidowana (aresztowani w Ubezpieczalni Społecznej Kwaśniewski, Adler i dalszych 16 działaczy). Był to wielki cios w organizacje ruchu oporu na terenie Krakowa.
[…]
W lutym i marcu 1941 r. organizację naszą spotkał ciężki cios. Do grupy na terenie Wodociągów Miejskich w Krakowie, którą prowadził tow. Karol Korzeniak, a „piątkami” kierowali Jan Fryc i Ludwik Siedleczka, wkradł się szpicel gestapo, Volksdeutsch Julian Stolarczyk, pracownik Wodociągów. Po dłuższej obserwacji naszych działaczy oddał ich prawie wszystkich w ręce gestapo. W sumie aresztowano 15 działaczy PPS. Byli to: Ludwik Siedleczka, Aleksander Wypych, Antoni Łąko, Franciszek Pachnor, Ignacy Karaman, Tadeusz Kopciuch, Józef Kuźnik, Kazimierz Małek, Zdzisław Rówżański, Aleksander Szymski, Wilhelm Rippe, Eugeniusz Walczak, Franciszek Szczygieł, Władysław Banaś. Była to pierwsza bardzo ciężka i dotkliwa strata, jaka dotknęła naszą organizację. Zdrajca i szpicel gestapo Julian Stolarczyk w niedługim czasie sporządził długą listę i oddał do gestapo dalszych 16 Polaków, działaczy ruchu oporu. Dzieje się to w roku 1942. Aresztowani zostali: Tadeusz Gędłek, inż. Wiktor Kropiwnicki, Jerzy Schrett, Adam Nowak, Edward Paprocki, Leopold Wilak, Wojciech Tomasik, Roman Kaczor, Stanisław Tylek, Tadeusz Furdzik, Józef Kubiński, Augustyn Martyka, N. Zara-
[s. 237]
ziński, Tomasz Gołda, Józef Czech, Eugeniusz Oleksik. Zdrajca ten pozostawał do końca okupacji na terenie Wodociągów w Krakowie i był pod specjalną opieką gestapo, które poinformowało, że Stolarczyk należy do narodowości niemieckiej, i w wypadku zamachu na niego, 100 pracujących Polaków będzie zastrzelonych. Zdrajcy temu udało się uciec z Polski pod koniec okupacji. Zabrali go Niemcy ze sobą, wyjeżdżając autobusem Wodociągów z Krakowa. Autobus ten zaraz za miastem został spalony, ale Niemcy razem ze Stolarczykiem przesiedli się do samochodu ciężarowego. Od tego czasu ślad po nim zaginął.
Rok 1941 był dla naszej organizacji bardzo dotkliwy, jeśli chodzi o straty w ludziach. 19 kwietnia 1941 r. w Krakowie, w mieszkaniu szefa sztabu ZWZ Jana Cichockiego ps. „Kabat” przy ul. Sławkowskiej 6, został aresztowany Józef Cyrankiewicz - sekretarz organizacji PPS. Aresztowanie to było przypadkowe, gdyż gestapo w pierwszej chwili nie miało rozeznania, że nakryło dowództwo organizacji wojskowej na okręg krakowski.
Aresztowanie tow. Cyrankiewicza przez gestapo było dla naszej organizacji ciężkim i dotkliwym ciosem. Była to strata, której organizacja już nigdy nie wyrównała, strata przyjaciela i kierownika organizacji. Józef Cyrankiewicz był inicjatorem utworzenia podziemnej organizacji PPS w Krakowie, był pierwszym człowiekiem, który na początku października 1939 r. rozpoczął współpracę ze starymi działaczami PPS, aby zgromadzić informacje o pepesowcach gotowych do pełnego poświęcenia się dla sprawy walki o wolność i niepodległość naszego kraju oraz o sprawę robotniczą. Historia jego aresztowania jest następująca. Ob. Jan Cichocki, ps. „Kabat” szef sztabu ZWZ, mieszkał przy ul. Sławkowskiej 6, gdzie również odbywały się spotkania organizacyjne. Na początku kwietnia 1941 r. zostaje aresztowany kierownik laboratorium ZWZ mjr dr Władysław Cyga przy ul. Starowiślańskiej nr 40. Razem w tym okresie aresztowano kilkunastu ludzi. Wielu zwolniono i w tym dra Cygę, u którego znaleziono kwit na węgiel na nazwisko Jan Cichocki. Mjr dr Władysław Cyga był warszawiakiem, nie zdawał sobie sprawy, że gestapo wypuściło go celowo, aby zaobserwować, gdzie będzie chodził i z kim się będzie spotykał. Gestapo wówczas jeszcze nie miało rozeznania, że obserwuje kierownika laboratorium wojskowego. Kiedy mjr dr Władysław Cyga odwiedził lokal przy ul. Sławkowskiej 6, Cichocki uświadomił go, że na pewno jest obserwowany przez gestapo, ale było już za późno, gdyż gestapo weszło tam w kilkanaście minut później i zaczęło dochodzić, skąd W. Cyga posiada kwit na węgiel, który jest wystawiony na nazwisko J. Cichockiego. W czasie rewizji w lokalu Jana Cichockiego przy ul. Sławkowskiej 6 przychodzili działacze wojskowi i łącznicy, których zatrzymywano. Ponieważ przychodzących do lokalu było bardzo dużo, gestapo pozostało dłużej i zabierało wszystkich. Liczba przybyłych
[s. 238]
wzbudziła podejrzenie gestapo, że w lokalu tym dokonywane są nielegalne transakcje handlowe czy też walutowe. Gestapo uzyskało pełne informacje dopiero po przewiezieniu wszystkich do więzienia na Montelupich. Także jeszcze przez wiele tygodni, a nawet miesięcy nie by zorientowane, że ma w swoich rękach dowództwo wojskowe na okręg krakowski.
W lokalu tym również aresztowany został J. Cyrankiewicz, który w dniu 19 kwietnia 1941 r. przygotował się do wyjazdu do Warszaw na spotkanie z kierownictwem partii. W tym okresie godzina policyjna obowiązywała od 21.00 do 5.00 rano. Materiały organizacyjne miał w punkcie przy ul. Karmelickiej 9 w mieszkaniu Bronisławy Langrodowej. Pociąg, którym zamierzał wyjechać, odjeżdżał z Krakowa o godz. 22.30. O godz. 19.00 J. Cyrankiewicz wyszedł z domu przy ul. Karmelickiej, pozostawiając walizkę i rzeczy osobiste przygotowane do po droży, informując gospodarzy, że zaraz wróci. Ale niestety już nie wrócił. Następnego dnia, w sobotę o godz. 8.00 przyszedł do mego mieszkania przy ul. Jabłonowskich 22, Jan Rosieński i poinformował mnie, że Cyrankiewicz wyszedł wczoraj wieczór z lokalu przy ul. Karmelickiej, w którym mieszkał, pozostawił przygotowaną walizkę i tam nie wrócił. Była to dla mnie straszna wiadomość, ale nie traciłem jeszcze nadziei i starałem się uspokoić siebie i J. Rosieńskiego, polecając mu niezwłocznie zakupić bilet kolejowy i jechać do Warszawy, aby sprawdzić czy tow. Cyrankiewicz tam dojechał. Kierując Rosieńskiego do Warszawy, zakładałem, że Cyrankiewicz mógł w tym dniu na spotkaniu z towarzyszami stracić wiele czasu, nie był więc w stanie zabrać walizki ze względu na godzinę policyjną. Mógł natomiast udać się dorożką bezpośrednio na dworzec i wyjechać bez walizki, gdyż jak sprawdziliśmy, walizka zawierała przedmioty, które nie były niezbędne w drodze.
Kierując J. Rosieńskiego do Warszawy przekazałem mu również informacje o sposobie skontaktowania się z towarzyszami warszawskimi oraz hasło krakowskiej organizacji, z prośbą sprawdzenia, czy Cyrankiewicz był na umówionym spotkaniu.
Po rozmowie z Janem Rosieńskim udałem się bezzwłocznie do sekretariatu organizacji, który mieścił się w mieszkaniu Mieczysława Bobrowskiego przy ul. Sebastiana 22 i tam zleciłem łącznikom szukanie Cyrankiewicza we wszystkich punktach organizacyjnych. Równocześnie spotkałem się z Zygmuntem Kłopotowskim, który był kierownikiem komórki informacyjnej naszej organizacji, i poleciłem, by bezzwłocznie nawiązali kontakty z innymi organizacjami, aby uzyskać informacje, czy nie było jakichś aresztowań lub „wsypy”.
W tym czasie, kto tylko wchodził do lokalu przy ul. Sławkowskiej 6, zostawał tam zatrzymany. Jednak do tego lokalu nasi wywiadowcy nie mieli wejścia, nie byli więc zorientowani, kto tam mieszka z władz oporu. Wiadomo tylko było, ze jest to lokal wojskowy.
[s. 239]
W poniedziałek, dnia 22 kwietnia 1941 r. rano, wrócił z Warszawy Jan Rosieński, a wiadomość, jaką przywiózł, była tragiczna. W Warszawie byli zaskoczeni, że tow. Cyrankiewicz nie przyjechał. Nigdy bowiem dotąd nie zawodził. Nie mieliśmy już wątpliwości, że został aresztowany, nie wiedzieliśmy tylko jeszcze, gdzie i w jakich okolicznościach. Dopiero w poniedziałek w południe wiedzieliśmy już wszystko. Nasze komórki informacyjne w ciągu niedzieli ustaliły, że „kocioł” jest przy ul. Sławkowskiej 6. Siedzi tam gestapo i zatrzymuje wszystkich, którzy przychodzą, a w nocy zatrzymani przewożeni są do więzienia na Montelupich. Aresztowano około 100 osób i miejsce to przez wiele tygodni było pod stałą obserwacją gestapo. Zostało również ustalone, że Cyrankiewicz jest już w więzieniu na Montelupich. Po uzyskaniu wszystkich wiadomości o jego aresztowaniu i okoliczności, w jakich ono nastąpiło, OKR przez swoich działaczy i specjalne komórki poczynił starania o skontaktowanie się z aresztowanym. Chodziło o informacje, co wie gestapo o nim i o naszej organizacji. W kilkanaście dni po jego aresztowaniu otrzymaliśmy wiadomość, że gestapo na razie nic nie wie o jego funkcji, ani o przynależności partyjnej. Następnie, że aresztowani wojskowi nic o nim nie mówią i nie wciągają go do swojej grupy. On sam tłumaczył swoje przyjście do lokalu przy ulicy Sławkowskiej 6 chęcią uzyskania informacji o możliwości zakupienia dolarów, które były mu bardzo potrzebne. Ponieważ gestapo nie znalazło przy nim kompromitujących rzeczy, osoba jego schodziła na plan drugi. Człowiekiem w tej grupie, który miał rozwiązać i wyjaśnić wszystko gestapowcom był gospodarz mieszkania - Jan Cichocki ps. „Kabat”. Mimo tortur, jakie stosowało gestapo, nikt z aresztowanych nie przyznawał się do działalności wojskowej, zasłaniając się chęcią załatwienia spraw handlowych. Śledztwo trwało bardzo długo, bo kilka miesięcy, a co do osoby J. Cyrankiewicza przeszło rok. Gestapo znęcając się i torturując aresztowane kobiety uzyskało wiele informacji, przez co nastąpiły dalsze aresztowania. Wśród aresztowanych znalazł się znany działacz PPS z 1905 r. Aleksander Kamiński, który w chwili aresztowania liczył blisko 70 lat.
W trakcie jednej z wielu konfrontacji, łączniczka, nie wytrzymując widoku bitego do nieprzytomności Jana Cichockiego, załamała się nerwowo. Chcąc go bronić, powiedziała, że zna człowieka, który organizował ludzi do walki przeciw Niemcom, ale on już jest w obozie w Oświęcimiu. Ten, którego podejrzewają, jest niewinny. Broniąc w ten sposób Jana Cichockiego wskazała gestapo Orzelskiego, byłego dyrektora Wodociągów. Wypadek ten miał miejsce w pierwszej dekadzie maja 1941 r. Gestapo, mając wiadomość, że Orzelski ma coś wspólnego z aresztowanymi, postanowiło natychmiast sprowadzić go z obozu. Liczono, że on pomoże rozwiązać zagadkę, gdyż pomimo tortur niewiele się od aresztowanych dowiedzieli. Tadeusza Orzelskiego przywieziono z obozu w Oświęcimiu
[s. 240]
w dniu 12 maja 1941 r., ale z powodu jego ciężkiej choroby, gestapo było zmuszone bezzwłocznie przewieźć go na oddział skórny do szpitala Łazarza przy ul. Kopernika 19.
Gdy organizacja PPS otrzymała wiadomość, że Tadeusz Orzelski został sprowadzony z Oświęcimia na konfrontację z grupą wojskową z ul. Sławkowskiego 6, przeprowadzono szczegółowy wywiad przez nasze komórki informacyjne. Wówczas OKR podjął decyzję wykradzenia więźnia w jego własnej obronie i obronie aresztowanych. Zachodziła bowiem obawa, że przy konfrontacji gestapo wyjaśni całą sprawę. W tym czasie po aresztowaniach objąłem funkcję sekretarza Okręgu. Po odpowiednich przygotowaniach organizacja PPS w Krakowie wykradła dra Orzelskiego w dniu 11 czerwca 1941 r. ze szpitala Łazarza. W akcji tej brali udział: Zygmunt Kłopotowski, dr Helena Szlapak, dr Józef Woźniakowski, Aleksander Jaworski, Tadeusz Jaworski, Józef Kosałka, Marian Bomba, Anna Krajewska, Mieczysław Łabuda, ja oraz żona Orzelskiego - Janina, a także łączniczki z grupy wojskowej Zofia i Wanda Żurowskie.
[…]



5.1. Langrod Bronisława (24.01.1902 - 12.1975) krakowianie1939-56.mhk.pl [31.10.2016]

Urodziła się 24 stycznia 1902 roku jako Bronisława Brenner. Była żoną Witolda Langroda, pracownika Ligi Narodów, wyższego urzędnika Międzynarodowego Biura Pracy, wraz z którym mieszkała w Genewie. W 1939 roku wróciła do rodzinnego Krakowa. Zaangażowała się w działalność konspiracyjną w Polskiej Partii Socjalistycznej. W swoim mieszkaniu przy ulicy Karmelickiej prowadziła punkt kontaktowy partii. W 1940 roku została przydzielona przez Józefa Cyrankiewicza do redakcji podziemnego czasopisma „Wolność”. Po aresztowaniu Cyrankiewicza w 1941 roku przeniosła się do Warszawy, gdzie ukrywała się pod fałszywym nazwiskiem. Została aresztowana przez funkcjonariuszy gestapo i osadzona w więzieniu na Pawiaku, skąd – prawdopodobnie 26 marca 1943 roku – przeniesiono ją do obozu koncentracyjnego na Majdanku w Lublinie. Udało się ją wykupić. Po zakończeniu II wojny światowej przebywała na emigracji. Zmarła w Nowym Jorku w grudniu 1975 roku.

Bibliografia:
- Mariańscy M., M., Wśród przyjaciół i wrogów. Poza gettem w okupowanym Krakowie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 17.
- Uziembło A., Uziembło A., Kanwa i na kanwie. Okruchy wspomnień z lat 1939 – 1945, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 1999, s. 94, 99, 101, 102.
- Uziembło A., Bronisława Langrodowa, „Gazeta Wyborcza” nr 41, Kraków 2005, s. 14.



A.1. Zapiski

- Według książki telefonicznej z 1939 roku telefon przy Karmelickiej 9 należał do prof. Jerzego Langroda, brata Witolda Langroda.
- Michalina Langrod (z domu Rucker) – (1874-?); w dzienniku Marii Inlender występuje jako Misia, mieszkała w Krakowie, w tzw. kamienicy Bonerowskiej (Rynek 9). Mąż Bernard Langrod był adwokatem. Mieli dwóch synów: Witolda i Jerzego.
- W 1912 roku Bernard Langrod był adwokatem i mieszkał przy Karmelickiej 9
- Po wojnie mieszkała w tym mieszkaniu Dr Aleksandra Bigay-Mianowska [wg Walery Bigay-Mianowski - Mógł tyle dobrego zrobić!, w: Helena Noskowicz-Bieroniowa, Ciągle czekają z obiadem, Wydawnictwo Literackie 1987
- Jerzy Langrod był pod koniec lat 30. zaangażował się w działalność polskiego ruchu demokratycznego, był członkiem Klubu Demokratycznego w Krakowie (1937–1939) oraz sekretarzem Rady Naczelnej Stronnictwa Demokratycznego. Podczas wojny na Zachodzie, a po okupacji powrócił do Krakowa i objął ponownie Katedrę Nauki Administracji i Prawa Administracyjnego UJ. Pełnił również obowiązki wiceprzewodniczącego Prezydium Rady Naczelnej Stronnictwa Demokratycznego..
- Witold Langrod studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, a następnie był słuchaczem École des Hautes Études Sociales (Faculté de Journalisme) w Paryżu. Zatrudniony w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, potem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, został oddelegowany w r. 1935 do Międzynarodowego Biura Pracy w Genewie. Wrócił jednak do kraju, gdy wojna wisiała już w powietrzu, i walczył w kampanii wrześniowej. Mimo odniesionych wówczas ran w grudniu 1939 r. przedarł się do Francji, by dalej walczyć w formacjach polskich. Znalazł się potem w Szkocji i w Londynie, gdzie otrzymał przydział w sztabie WP, pracował w UNRRA, a w r. 1946 przeniesiono go do nowojorskiej centrali ONZ.
 DO GÓRY   ID: 54238   A: dw         

36.
Koletek 4 (mieszkanie prof. Zenona Klemensiewicza) – miejsce zajęć prof. Zenona Klemensiewicza w ramach tajnego uniwersytetu



4.1.1. Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)


4.2.1. Wzmianki w opracowaniach


4.2.2. Tadeusz Kwiatkowski, Krakowski teatr konspiracyjny, Pamiętnik Teatralny. 1963, z. 1-4 (45-48)


4.3.1. Tadeusz Kudliński, Dawne i nowe przypadki „teatrała”, Wydawnictwo Literackie 1975


4.3.2. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986 (fragmenty)


4.3.3. Juliusz Kydryński, 1939-1945 „Pod ziemią”, w: Juliusz Kydryński, Uwaga, gong!... Opowieść-pamiętnik o teatrach krakowskich 1937-1948, Wydawnictwo Literackie 1962


5.2. Lokale Krakowskiego Teatru Podziemnego
Według Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)




zob.
Lubicz 24 (mieszkanie Pelagii Bednarskiej) - „siedziba” Krakowskiego Teatru Podziemnego i adres, od którego pochodził jego kryptonim – L.24
 DO GÓRY   ID: 54248   A: dw         

37.
Krasińskiego 23 (pracownia witraży Żeleńskiego) – miejsce zajęć prof. Kazimierz Nitscha oraz prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu



4.2. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”, w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968


4.3.3. Wzmianki we wspomnieniach


4.3.4. Wzmianki we wspomnieniach dotyczące zajęć prof. Kazimierza Nitscha


5.2.1. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu


5.2.2. Miejsca zajęć prowadzonych przez prof. Kazimierza Nitscha


zob.
Szlak 21 (II piętro, mieszkanie Danuty Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Kazimierza Nitscha i prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54242   A: dw         

38.
Kujawska 11 (dom sióstr Wielowieyskich) – miejsce spotkań literackich ludzi z różnych środowisk krakowskich



4.1. Stanisław Czarniecki, Wspomnienie o Adamie Włodku, w: Godzina dla Adama. Wspomnienia o Adamie Włodku. Wiersze. Przekłady, Wydawnictwo Literackie 2000

[…]
Ojciec mój, Stefan Czarniecki, jeden z twórców Stronnictwa Demokratycznego i jego pierwszy sekretarz generalny, widząc narastające zagrożenie ze strony faszyzmu, stworzył w 1938 roku spółdzielnię wydawniczą „Czytelnik”. Jej zadaniem było wydawanie tanich publikacji oświatowych i ostrzeganie przed niebezpieczeństwem totalitaryzmu. Współorganizatorką wydawnictwa została Maria Żeromska, która musiała opuścić Wilno po procesie Żagarów. Lokal mieścił się w naszym domku przy ulicy Królowej Jadwigi 32, gdzie mieszkała wraz z mężem Kazimierzem Namysłowskim.
Właśnie sprawy „Czytelnika” połączyły mnie z Adamem Włodkiem. Tyle że kilka lat później. Przez całą okupację „Czytelnik” nie próżnował. Przeciwnie: rozrastał się nie tylko poprzez swoją nielegalną działalność wydawniczą, ale i przez system powiązań ze spółdzielniami księgarskimi i całym zapleczem niezbędnym do rozwoju czytelnictwa. Już w czasie okupacji ojciec zaproponował mi, bym zajął się sprawami wydawnictwa. Przenieśliśmy je wówczas z siedziby Stronnictwa Demokratycznego z ul. Grodzkiej - gdzie lokal został przed okupantem „spalony” - na ulicę Dunajewskiego. W lokalu Spółdzielni Straży Pożarnych dostałem mały pokoik od podwórka, w którym rozpocząłem pracę wspólnie z kilkoma kolegami z gimnazjum. Brali w tym udział Jaś Namirski z Sobieskiego i Jaś Pieczara, Marian Preis, Zdzisław Olas i Jurek Spiegel z Nowodworka - najwybitniejszy dziś bodaj historyk Krakowskiego Teatru, znany pod pseudonimem Got, zamieszkały od lat w Wiedniu. Pomagali koleżeńsko, ale niektórzy zostali potem pracownikami etatowymi.
Pierwszym stałym współpracownikiem ze starszego pokolenia był Ignacy Fik. Spotkaliśmy go z ojcem wieczorem pod koniec grudnia 1939 r. lub w styczniu 1940 na rogu ulic Wiślnej i Anny przy usuwaniu śniegu. Odrabiał w ten sposób zapomogę zarządu miasta. Ojciec zaprosił go do pracy w „Czytelniku” i wkrótce został członkiem zarządu. Fik z kolei zaproponował wiosną zaangażowanie jako kierownika sklepu Witolda Zechentera, a nieco później Kornela Filipowicza, który miał organizować warsztat introligatorski, do czego jednak nic doszło. Do władz spółdzielni weszli też Kazimierz Czachowski i Halina Wielowiejska, pełniąca po aresztowaniu Ignacego obowiązki członka Zarządu.
Spółdzielnia szybko się rozwijała. Przyjmowaliśmy na członków pisarzy, naukowców i artystów, by objąć ich akcją pomocy materialnej, którą umożliwiały zarobki ze wzrastających obrotów książkami antykwarycznymi i nowymi, sprowadzanymi z Warszawy i Lwowa, oraz materiałami piśmiennymi. Prezesem rady nadzorczej został historyk sztuki z Poznania dr Gwido Chmarzyński, aktualnie przewodniczący zarządu Spółdzielni Spożywców Praca.
Legalne i nielegalne działania „Czytelnika” ściśle były ze sobą związane. Stopniowo działalność handlową zdominował antykwariat. Mieścił się w lokalu sklepu cukierniczego przy Łobzowskiej 6, szafy z szufladami na słodycze uzupełniliśmy półkami na książki, pokrywającymi całą trzecią ścianę aż do sufitu. Na drugim podwórku wyremontowaliśmy magazyn na materiały nie mieszczące się w sklepie, a Kornel, co ujawnił po wojnie, trzymał w nim podziemne wydawnictwa. Niemal każdy z pracowników „Czytelnika” prowadził jakąś działalność, karalną w oczach okupanta.
Na pograniczu legalności były biblioteki, których liczba w 1945 r. doszła do siedmiu. Nielegalnie wydaliśmy trzecią edycje książeczki Stanisława Thugutta: Listy do młodego przyjaciela. Jej cały nakład rozebrały licznie organizowane w małych miasteczkach spółdzielnie księgarskie. Prowadziły one zaopatrzenie sieci tajnego nauczania, a my dostarczaliśmy im lektur i przedwojennych podręczników sprowadzanych głównie ze Lwowa.
I wreszcie to, co było specyfiką „Czytelnika” i co we wspomnieniach Adama Włodka nazywane jest „czytelnikowcami” i „legendarną już dzisiaj księgarnią na Łobzowskiej”. Adam wysoko cenił sobie role, jaką kontakty zadzierzgnięte w „Czytelniku” odegrały w kształtowaniu się jego twórczości. Myślę, że nic tylko w twórczości literackiej czytelnikowcy usiłowali przeżyć lata okupacji INACZEJ, a słowo to stało się hasłem jednodniówki, którą wydał Adamowi tenże „Czytelnik”, już po okupacji hitlerowskiej, we wrześniu 1945 r.
Atmosferę księgarenki opisał w swoich wspomnieniach Witold Zechenter, jej kierownik. Pewien jej aspekt najlepiej, jak mi się wydaje, wydobył nasz rówieśnik, Mieczysław Porębski: „Potem, już w okupowanym Krakowie, kupowałem za grosze poetyckie publikacje «a.r.» z ilustracjami Arpa, Maxa Ernsta, Legera, wszystko to w tzw. «małym Czytelniku», spółdzielczym antykwariacie prowadzonym przez Staszka Czarnieckiego. Widywało się tam (przez jakiś czas konspiracyjnie oczywiście) całą ówczesną krakowską awangardę”.
To, co przez pięć lat okupacji działo się w „Czytelniku” i wokół niego, nie mogłoby istnieć, gdyby czytelnikowcy byli sami. Spółdzielnia stanowiła jednak ogniwo dziesięciu podobnych inicjatyw nazywanych współdziałającymi lub współpartnerskimi, w handlu, administracji, bankowości, przemyśle chałupniczym, ogrodnictwie i ochronie zdrowia.
Adam Włodek, który niemal codziennie odwiedzał antykwariat na Łobzowskiej, nie mógł nie zauważyć osobliwej struktury współpracujących ze sobą organizmów. Nie byłby poetą, gdyby ich działalność nie wywarła nań wpływu. O znaczeniu spotkań i rozmów w „Czytelniku” pisze Adam wyraźnie w swoich wspomnieniach - jakkolwiek pomija spółdzielczą genezę i ideologie ruchu. Nic w tym dziwnego. Przez cały czas rządów komunistycznych doktryna spółdzielcza i kształtująca ją wiara, że można dążyć do lepszego współżycia społecznego trzecią drogą, inną niż kapitalizm i komunizm - były nie tolerowaną herezją. Zastanawiając się jednak nad dziełem Adama Włodka, a szczególnie nad jego pracą z młodzieżą literacką od 1945 r. aż do śmierci, nietrudno dostrzec inspiracje wywodzące się z tamtych kontaktów i doświadczeń.
W tomiku Nasz łup wojenny znajdujemy sporo wspomnień z częstych jego odwiedzin na Łobzowskiej. Chciałbym uzupełnić je kilkoma, które utkwiły w mojej pamięci. Czasami, szczególnie gdy w księgarni było kilku odwiedzających, siadało się na niewysokiej ladzie naprzeciw drzwi wejściowych. Tak właśnie Włodek relacjonował odwiedziny w Gwoźnicy u Juliana Przybosia. Największe wrażenie zrobiło na nim to, że zastał go przy pracy w polu - bodaj przy rozrzucaniu nawozu. O tym, a nie o teoriach literackich, opowiadał z przejęciem. Innym znów razem - co znam jedynie z opowieści Kornela Filipowicza - w biurze „Czytelnika” mieszczącym się w tym czasie przy sąsiedniej ulicy Garbarskiej, pojawił się mężczyzna w mundurze gestapo. Oświadczył, że właścicielka lokalu została aresztowana, a on za trzy dni zgłosi się do sklepu po klucze. W rozmowie z Kornelem i Witoldem ustaliliśmy, że sprawa wygląda podejrzanie, że może to być usiłowanie rabunku, i trzeba zawiadomić policję. W dniu wyznaczonym na oddanie kluczy zjawił się w sklepie niemiecki policjant w mundurze z pełnym uzbrojeniem. Ustawił się tak, że otwierane drzwi całkiem go zasłoniły. W tym czasie wpadł do księgarni spieszący się jak zwykle Adam. Gdy zamknął drzwi i zobaczył policjanta, kupił pospiesznie pierwszą z brzegu książkę i zniknął. Miał potem pretensje, że nie ostrzegliśmy go wcześniej, ale kto mógł przewidzieć przebieg wydarzeń.
Nikt z nas nie dysponował nadmiarem pieniędzy, a w antykwariacie pojawiały się ciekawe publikacje. Utarł się więc zwyczaj, że członkowie spółdzielni, stali klienci, mieli przydzielone głębokie szuflady w szafkach cukierniczych, do których odkładali upatrzone książki do czasu uzyskania środków na ich wykupienie. Oczywiście i Adam miał taką szufladę. Książka w tych latach była w naszym kręgu najczęstszym i najbardziej cenionym prezentem. Na imieniny czy gwiazdkę 1944 r. dostałem od Adama tomik jego wierszy, pisanych na maszynie. Nie przypuszczaliśmy, że za parę miesięcy dostanę następny, wydany już przez naszą spółdzielnię.
„Czytelnik” był pierwszą księgarnią, a bodajże w ogóle pierwszym sklepem otwartym w Krakowie po ucieczce okupantów. Rada nadzorcza uchwaliła, by przez pierwsze trzy dni żołnierzom polskim i rosyjskim wydawać książki i materiały piśmienne bezpłatnie.
Poczęliśmy myśleć o wznowieniu wydawnictw. Działem wydawniczym kierował od początku, z przerwami spowodowanymi aresztowaniami przez bezpiekę, mój ojciec. Jemu też zaproponował Adam Włodek kilka tomików wierszy młodych poetów. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że i w Lublinie tamtejszy oddział „Czytelnika” również zaczynał od wierszy. Pierwszą wydaną u nas książką był tomik Jerzego Laua U płomienia, przygotowany przez Adama już pod koniec lutego 1945. Była to pierwsza książka wydana w Krakowie po okupacji niemieckiej. Nie było jeszcze księgarń, i tomik sprzedawały kioski z gazetami. Nakład 3000 egzemplarzy (zezwolenie mieliśmy na 300) rozszedł się szybko. Następny tomik — Najcichszy sztandar Adama Włodka — wyszedł z koncern maja. Trzeci, Leśne oczy Władysława Machejka, ukazał się nakładem autora, ale nie cieszył się już takim powodzeniem.
W tym czasie Adam, zachęcony przez Witolda Zechentera, podjął współpracę z „Dziennikiem Polskim” wydawanym przez „Czytelnika” lubelskiego. Bez trudu skupił grupę młodych pisarzy i wraz z Tadeuszem Jęczalikiem redagował dodatek literacki pod nazwą „Walka”. Od naszej działalności musiał się zdystansować. Narastał bowiem ostry konflikt z lubelską spółdzielnią. Borejsza zażądał od nas zmiany nazwy, grożąc interwencją urzędu bezpieczeństwa. Nazwy nie zmieniliśmy, a we wrześniu Adam Włodek — któremu w tym czasie zlikwidowano „Walkę” — wydał w naszym „Czytelniku” jednodniówkę „Inaczej”. Tytuł ten wzbudził nieufność władz, a gorliwi krytycy znaleźli się na zawołanie. Bo rzeczywiście, co można było próbować inaczej? I po co?
[…]
Po wydaniu „Inaczej”, które ściągnęło na autora wiele gromów, kontakty między Adamem a spółdzielnią niemal ustały, chociaż „Czytelnik” bardzo się rozwinął i jeszcze przez kilka lat po wojnie sporo wydawał. Ukazały się u nas między innymi pierwsze po wojnie wydania dramatów Stanisława Ignacego Witkiewicza i Jerzego Szaniawskiego, Stanisława Brzozowskiego Płomienie i Rewolucja Francuska Kropotkina oraz tomy Biblioteki Uniwersytetu Robotniczego i Biblioteki Oświaty Powszechnej, obie redagowane przez mego Ojca.
Żaden totalitaryzm nie toleruje jednak ośrodków niezależnych. Wkrótce rozbity został nawet kartel Borejszy, a on sam zmarł po wypadku samochodowym. W sylwestrową noc 1950 roku upaństwowiono całą sieć księgarstwa spółdzielczego. W Poznaniu aresztowano i skazano na kilka lat wiezienia kierownika Spółdzielni Akademickiej, Jachowicza, który próbował bronić swej placówki. Nam zabrano sklepy i hurt księgarski, pozostawiając tylko prowadzenie zakładów introligatorskich. Jeszcze przez rok tolerowano rozprzedawanie nakładów. Polecono też skreślić z listy członków wszystkich literatów i inne osoby nie pracujące w spółdzielni zawodowo.



4.2.Andrzej Chwalba, Dzieje Krakowa. Kraków w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 2002, Rozdział VI. Kraków polski. 3. Polskie Państwo podziemne (tajne państwo), G. Podziemie artystyczne, s. 334

Organizowano również nielegalne wieczory literackie i audycje poetyckie. Poetów gościły salony i mieszkania, m.in. Tadeusza Kwiatkowskiego, Heleny i Zofii Wielowieyskich (skupiał literatów o orientacji lewicowej), Marii Morstin-Górskiej oraz Jachimeckich, Wielopolskich, Pusłowskich. Wspaniałym salonem pozostały Pławowice Morstinów, w których m.in. dłużej ukrywali się Arnold Szyfman i Artur Maria Swinarski.



4.3.1. Tadeusz Kwiatkowski, Niedyskretny urok pamięci, Wydawnictwo Literackie 1982

s.31
Zbliżał się koniec wojny. Na przyczółku nad Sanem wrzało. Mówiło się głośno o ofensywie wojsk radzieckich, która, jeśli ruszy, dotrze impetem aż do Berlina. Wiedzieliśmy już o Lublinie, PKWN i niektórych pisarzach, kręcących się przy nowo utworzonym rządzie polskim. W środowisku kolegów, z którymi się kontaktowałem, panowało zrozumiałe podniecenie. Niestety, prognozy były niezbyt optymistyczne. Hitlerowski aparat wyniszczenia działał nadal sprawnie i systematycznie. Niemcy w pośpiechu minowali Kraków, wzmógł się terror, każdy teraz dbał, aby bezpiecznie dożyć momentu wyzwolenia. Głupio byłoby wpaść i nie doczekać się wolności.
W tydzień po wybuchu powstania warszawskiego Niemcy zgarnęli z ulic Krakowa kilka tysięcy mężczyzn. Była to niedziela i po południu zebraliśmy się u Hali Wielowieyskiej w jej mieszkaniu przy ul. Kujawskiej 11. Czytaliśmy swoje utwory czy dyskutowaliśmy, nieważne. Byli tam: Wojtek Żukrowski, Julek Kydryński, Jurek Lau, Zygmunt Fijas, Adam Włodek i jeszcze kilka osób. Około siedemnastej wpadła zadyszana Hala Królikiewiczówna z wieścią, że w mieście Niemcy zorganizowali łapankę i biorą każdego napotkanego mężczyznę bez względu na papiery, jakimi się legitymuje. Nie wyglądało to pocieszająco. Znajdowaliśmy się w obcym mieszkaniu, daleko od swych domów, zbliżała się godzina policyjna. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się jednak próbować dotrzeć do swych miejsc zamieszkania. Gdyby nakryto nas u Wielowieyskiej - sprawa przedstawiałaby się jeszcze groźniej. I dla niej, i dla nas. Postanowiliśmy się urządzić tak. Staliśmy w bramach, a dziewczyny biegły na róg ulicy i badały, czy nie ma tam Niemców z budami, do których upychali zatrzymanych. Gdy droga była wolna dopadaliśmy do rogu, a one znowu biegły do wylotu następnej przecznicy i dawały znaki, że nie grozi nam niebezpieczeństwo. W ten sposób dotarłem bez kłopotów na Sobieskiego, a Wojtek okrężną drogą prawie pod Tyńcem przeprawił się przez Wisłę na drugi brzeg. Mieszkał na Dębnikach, a most Dębnicki był silnie obstawiony przez patrole. W ten sposób rozprowadzono nas bezpiecznie i nikt nie wpadł w ręce Niemców. Łapanka ta miała być odwetem i profilaktycznym zabezpieczeniem przed ewentualnymi rozruchami w Krakowie. W obozie u Libana znalazło się kilka tysięcy ludzi, których przetrzymano tam dosyć długo.


4.3.2. Adam Włodek, W domku na Kujawskiej i gdzie indziej, Adam Włodek, Nasz łup wojenny. Pamiętnikarski aneks do dziejów literackiego startu wojennego pokolenia pisarzy krakowskich, Wydawnictwo Literackie 1970, s. 51

1.
Od dziecka osłuchałem się ze starym żołnierskim porzekadłem, wyrażającym przekonanie, że „pocisk dwa razy w to samo miejsce nie pada”. W imię tego prawdziwi wojenni wyjadacze lubili w gorących momentach bitewnych chronić się w lejach po artyleryjskich i lotniczych „pigułkach”.
Pogląd doświadczonych wiarusów podzielały – nie wiem, czy świadomie - Helena i Zofia Wielowieyskie. Ich domek na Kujawskiej można wszakże porównać do leja po najcięższym pocisku: mam na myśli aresztowanie Ignacego Fika i Heleny Moskwianki. A jednak - po niewielkiej stosunkowo przerwie - obie siostry zdecydowały się na kontynuowanie pod ich dachem konspiracyjnych spotkań literackich. Nigdy nie zapomnę, że w owym „leju po pocisku” odbył się mój pierwszy w życiu wieczór autorski.
Wspominał po okupacji Stanisław Żytyński, częsty bywalec „salonów” na Kujawskiej, przedwojenny aktor Cricotu, lewicowy publicysta i działacz społeczny: „- Przyjdź jutro o trzeciej do Heli. Będą czytać dwaj nowi. - Znaczyło to: jutro o godzinie 3, w programie stałych konspiracyjnych zebrań literackich, odbywających się w mieszkaniu Heleny Wielowieyskie j, wystąpią dwaj nie znani literaci i odczytają swoje wiersze. Przyszedłem. Przyszli i obydwaj nowi...”
Miało to miejsce w niedzielę 6 lutego 1944. Wielkie przejęcie i równie wielką satysfakcję dzielił ze mną Tadeusz Jęczalik, w tym samym charakterze zaproszony. Tadek czytał wtedy kilka próz poetyckich i wiersz Epitaphium - ja trochę wierszy z przygotowanego wtedy do konspiracyjnej publikacji zbiorku pt. Wiązanka jaskrów.
Wedle panującego tutaj obyczaju - zebrani siedzieli najczęściej „po turecku”, porozmieszczani wzdłuż ścian obszernego pokoju na różnych niskich leżankach, matach i poduszkach. W takiej pozycji zabierało się głos w dyskusji, w takiej pozycji odczytywało się swoje utwory. Atmosfera prawdziwie domowa, chociaż zebrania te były czymś znacznie poważniejszym niż normalne spotkania towarzyskie.
Nie przez cały czas rozmawiało się o rzeczach wzniosłych. Były chwile na ploteczki i żarty, były chwile na wychylenie czegoś innego niż herbata. Ale życzyłbym wszystkim dzisiejszym, odbywanym w normalnych warunkach spotkaniom w środowisku literackim, aby wypowiedzi na temat przeczytanych utworów były tak konkretne, tak pozbawione ogólników i niedomówień. Tak wolne od zdawkowych komplementów, a zarazem wolne od choćby cienia złośliwości.
Nasz debiutancki występ potraktowany został nader życzliwie. A szczegółowe uwagi - zwłaszcza te bardziej krytyczne - przydały nam się bardzo w dalszym pisaniu. Nie mówię tego bynajmniej dla tzw. wyzłocenia wspomnień. Pamiętam dobrze, że właśnie po usłyszeniu owych uwag krytycznych napisałem parę nowych wierszy, których i dzisiaj nie mam powodu się wstydzić.
[…]
Wróćmy do domku na Kujawskiej. Jak z przebiegu tych wspomnień wynika, nie przez cały czas odbywania się, tam wieczorów konspiracyjnych bywałem ich uczestnikiem. Warto, aby ktoś bardziej do tego powołany spisał historię owych spotkań. Warto przypomnieć tematy dyskusji oraz nazwiska wszystkich uczestników. Ja pamiętam - a lista to z pewnością niepełna - następujących pisarzy: Kazimierza Barnasia, Władysława Bodnickiego, Zygmunta Fijasa, Kornela Filipowicza, Józefa Andrzeja Frasika, Zofię Jaremko, Tadeusza Kwiatkowskiego, Jerzego Laua, Natalię Rolleczek, Irenę Szczepańską, Amelię Średniawę, Wojciecha Żukrowskiego. Stałymi uczestnikami zebrań było również małżeństwo Seifertów, oboje artyści malarze. Bywaliśmy „autorami” albo „publicznością” - zależnie od programu danego wieczoru. Odczytywaliśmy również otrzymywane w różny sposób utwory nieobecnych - czy to nie mieszkających w Krakowie, czy nie mogących z różnych przyczyn pojawić, się osobiście. Zwyczaj ten dotyczył też utworów pisarzy przebywających poza krajem, jeśli tylko udało się zdobyć ich teksty. I znów można by zestawić pokaźną listę nazwisk.
[…]
3.
Błyskawica groteski na tle burzliwej nocy - takie motto można by postawić przed opisem wydarzeń towarzyszących konspiracyjnemu spotkaniu literackiemu w domku na Kujawskiej w dniu 6 sierpnia 1944.
Ogólna sytuacja w kraju uważana być mogła w danej chwili za nader optymistyczną. Co prawda szósty już dzień toczyły się dramatyczne walki na barykadach powstańczej Warszawy, ale nikt nie przewidywał tak tragicznego ich zakończenia. Tym bardziej że najlepsze nadzieje łączyliśmy z postępami ofensywy radzieckiej, której zatrzymanie się na linii Wisły i Sanu uważane było za przelotne „łapanie oddechu” przed dalszym przetaczaniem się na zachód. Panika, jaka od trzech tygodni ogarnęła Niemców, była najlepszym argumentem dla rzeczników takiego poglądu.
Spotkanie na Kujawskiej (jak zwykle: w pierwszą niedzielę miesiąca) nie miało ściśle określonego, z góry zaplanowanego programu. Organizatorki liczyły w danym wypadku na to, że wyłoni się jakaś składanka z tego, co kto przyniesie. I rzeczywiście: składanka się wyłoniła, w dodatku szczególnie pogodnie - z woli przy-padku - skomponowana. Bo i Zygmuś Fijas przeczytał coś żartobliwego, bo i Tadzio Kwiatkowski zaprezento-wał spory fragment Lunaparku, też zgoła nieposępny. Nawet ja, bardzo w owym czasie pochłonięty utrwalaniem w wierszach najcięższych przeżyć wojennych, wystąpiłem z cyklem pogodnych erotyków.
Wojtek Żukrowski opowiadał zabawne anegdoty partyzanckie, o jakimś qui pro quo wynikłym przy spotkaniu się na wiejskich kwaterach akowców z alowcami. Pogoda była również wesolutka. Aby zaś w pełni rozkoszować się słonecznym popołudniem (spotkanie zaczęło się o trzeciej) - przenieśliśmy „salon” do przestronnej i szczególnie widnej pracowni malarskiej pani Zofii.
Wszystko było tak piękne i tak idealnie przystające do koncepcji „ostatnich dni wojny”, że za wybitnie tandetny żart wzięliśmy informację przyniesioną przez kogoś z sąsiedztwa. Wedle tej informacji Niemcy wpadali kolejno do wszystkich mieszkań, zabierali wszystkich mężczyzn do „budy” i odwozili ich w niewiadomym kierunku.
Domniemany „tandetny żart” okazał się prawdą. W ciągu tej jednej tylko niedzieli aresztowano w Krakowie i osadzono w obozie płaszowskim blisko dwadzieścia tysięcy mężczyzn. Dopiero potem przystąpili gestapowcy do przeprowadzenia „selekcji”. Większość aresztowanych zwolniono co prawda po kilku tygodniach, ale i tak około czterech tysięcy zostało rozstrzelanych albo wywiezionych do obozów w Rzeszy. (Bardziej szczegółową relację mógłby z pewnością dać Witold Zechenter, albowiem i on znalazł się wśród „pensjonariuszy” obozu płaszowskiego.) Dość osobliwe były nasze przeżycia w domku na Kujawskiej. W każdej chwili spodziewaliśmy się najścia Niemców - o ulotnieniu się nie było nawet co marzyć, jako że na ulicach nie czekało nas nic lepszego. Nas - to znaczy mężczyzn, bo kobiet w czasie tej monstrualnej łapanki istotnie się Niemcy nie czepiali. Akcja miała przede wszystkim na celu sterroryzowanie miasta na wszelki wypadek, aby nie mogło się tu zdarzyć to, co w Warszawie.
Oprócz osób wymienionych już przed chwilą znajdowali się wtedy u Wielowieyskich: Władysław Bodnicki, Jerzy Dankiewicz, Zofia Jaremko, Tadeusz Jęczalik, Halina Królikiewicz (obecnie Kwiatkowska), Jerzy Lau z żoną Naną, Stanisław Żytyński... (Nie jest wykluczone, że pominąłem jeszcze kogoś.) A chociaż, jak wspomniałem, zagrożeni przez łapankę byli w zasadzie tylko mężczyźni, w domku na Kujawskiej spotkałoby wtedy wszystko najgorsze cały komplet zebranych, bez względu na płeć. Zbyt liczne było to niedzielne spotkanie, a i „trefnych” materiałów znalazłoby się na pewno dość, w ilości wystarczającej na obciążenie w oczach gestapo każdego z nas. Chcieliśmy co prawda, aby panie wyniosły się w jakieś względnie bezpieczne miejsce, ale wszystkie uparły się solidarnie dzielić to niewesołe położenie. Niektóre wyskakiwały tylko parę razy do miasta, aby zasięgnąć języka czy też zawiadomić nasze rodziny, że tak czy tak nie wrócimy na noc do domów.
Udało się nam u mieszkającego w sąsiedztwie pokątnego handlarza wódką nabyć stosowną ilość półlitrówek i - spodziewając się wszystkiego najgorszego - postanowiliśmy się przynajmniej na te ostatnie chwile ,,wyłączyć” z makabrycznej rzeczywistości. Gdy dziś odtwarzam sobie w pamięci atmosferę tej sierpniowej niedzieli roku czterdziestego czwartego, nasuwa mi się na myśl, przez analogię, inna okupacyjna historia.
Kiedy z górą dwa lata wcześniej, w kwietniu czterdziestego drugiego, dokonali hitlerowcy pamiętnego nalotu na kawiarnię Plastyków przy Łobzowskiej, aresztując (by potem prawie wszystkich wymordować w Oświęcimiu) około trzydziestu artystów[1], stojący z kolegą przy bufecie malarz Kazimierz Chmurski, w momencie gdy doskoczył do nich esesman z okrzykiem: „Hände hoch!” - ujął spokojnie dopiero co napełniony kieliszek, trącił nim w kieliszek kolegi i powiedział: „Ale to jeszcze nie znaczy, abyśmy mieli nie wypić tej wódki!” I wypił. Po czym dopiero podniósł ręce do góry, aby udać się w drogę, z której już nie powrócił.
Nasze „ale to jeszcze nie znaczy” miało, na szczęście, inny epilog. Bo rzeczywiście doświadczyliśmy słuszności starego żołnierskiego porzekadła: pocisk drugi raz w to samo miejsce nie trafił. Sprowadzając jednakże ten przypadek do bardziej realnych przesłanek, próbowaliśmy wyjaśnić sobie to później w sposób następujący: naprzeciw Wielowieyskich mieściła się podówczas dzielnicowa komenda „zielonych” żandarmów niemieckich, znali oni dobrze swoje najbliższe sąsiedztwo, nie chciało się im więc najwidoczniej wchodzić do domu, w którym oficjalnie mieszkały tylko dwie kobiety i niemowlę rodzaju męskiego (Filipek, syn Zofii Wielowieyskiej-Ratkowskiej).
Ale to jeszcze nie znaczy”... Właśnie. Posługując się raz ostatni tym zwrotem, chciałbym najdobitniej podkreślić: ale to jeszcze nie znaczy, że wspomniane „wyłączenie się” przy pomocy alkoholu z makabrycznej rzeczywistości owej „czarnej niedzieli” przerodziło się w jakieś straceńcze pijaństwo. Wręcz przeciwnie: mało kiedy miałem w czasie okupacji sposobność brać udział w tak spokojnym (chciałoby się rzecz: pogodnym) zebraniu towarzyskim. Do odruchowo zaakceptowanego przez wszystkich „fasonu” należało kolejne opowiadanie możliwie najzabawniejszych i możliwie najautentyczniejszych historyjek. Tak przesiedzieliśmy do białego rana.
A potem - w przyzwoitych odstępach czasu, aby nie zwrócić przypadkiem uwagi hitlerowskich „sąsiadów” z przeciwka - podejmowaliśmy wyprawę do swych domów. Mimo że zasadnicza łapanka (ta z mieszkań) zakończona została przed północą, odbywało się nadal tu i ówdzie polowanie na mężczyzn pojawiających się na ulicach. Trzeba było przemykać się nader ostrożnie - z wdzięcznością wspominam kilka staruszek, które w ramach spontanicznie zorganizowanej we wszystkich dzielnicach akcji patriotycznej, penetrując zza rogów poszczególne ulice, informowały, którędy iść, a którędy nie... Kto zna choć trochę Kraków, domyśli się, jak wtedy kluczyłem, jeśli z Kujawskiej (przecznica ulicy Kazimierza Wielkiego) szedłem do swego domu na Sebastiana (koło Plant Dietlowskich) przez Bronowice i Zwierzyniec!
Nie byłem pewny, jaką sytuację w domu zastanę, zwłaszcza że ukrywała się u nas poszukiwana przez Niemców córka przyjaciół moich rodziców. Byłbym jeszcze bardziej niespokojny, gdybym wiedział, że właśnie tego popołudnia odwiedził ją u nas jej narzeczony, działacz konspiracyjny, z racji swych obowiązków organizacyjnych noszący stale przy sobie pistolet. Ale jeden z promyczków szczęśliwej gwiazdy, świecącej owej niedzieli nad domem Wielowieyskich, padł widocznie i na mój dom: przetrząsając wszystkie piętra w kamienicy, przegapili hitlerowcy przez jakieś dziwne roztargnienie tylko jedno mieszkanie, właśnie to, które by ich mogło najbardziej usatysfakcjonować!
Radość moja była później tym większa, że - jak się okazało - wszyscy uczestnicy zebrania na Kujawskiej dotarli szczęśliwie do domów i - o ile dobrze pamiętam - owa monstrualna łapanka nie poczyniła jakichś tragicznych wyrw w kręgu naszych najbliższych.
Dowiedziałem się o tym w czasie kolejnych spotkań konspiracyjnych - w domku na Kujawskiej i gdzie indziej.

[1] O wydarzeniu tym piszą obszerniej m. in. Witold Zechenter we wspomnianym już szkicu pt. Księgarnia na Łobzowskiej oraz Juliusz Kydryński w książce pt. Uwaga, gong!.


4.3.3. Adam Włodek, Wracamy do swoich nazwisk, w: Adam Włodek, Nasz łup wojenny. Pamiętnikarski aneks do dziejów literackiego startu wojennego pokolenia pisarzy krakowskich, Wydawnictwo Literackie 1970

Już jesienią 1944, słuchając konspiracyjnie audycji radia lubelskiego, dowiedzieliśmy się m. in., że na czele reaktywowanego tam Związku Literatów Polskich stanął Julian Przyboś. Teraz więc, po wyzwoleniu Krakowa, zaczęliśmy wyglądać rychłego jego przybycia do miasta, które — zwłaszcza po upadku powstania warszawskiego — stało się najliczniejszym skupiskiem pisarzy. W uruchomieniu normalnej już działalności tego skupiska przewodniczący zarządu głównego ZLP winien wziąć przecież udział.
I tak się też stało. W niedzielę 21 stycznia, na trzeci dzień po całkowitym wyzwoleniu miasta, przekazała mi mieszkająca w Krakowie krewna pana Juliana wiadomość o jego przyjeździe, a także pierwsze jego „instrukcje”.
Istnieje nie pozbawiony dowcipu zapis, świadczący, że natychmiast zabrałem się do roboty. Rekonstruując — na podstawie rozmów przeprowadzonych po latach z aktywnymi przedstawicielami różnych środowisk — obraz ówczesnych wydarzeń, tak odnotował Jan Paweł Gawlik informacje uzyskane od jednego z pisarzy i działaczy kulturalnych: „...W niedzielę 21 stycznia zjawił się u S. W. Halickiego szczuplutki podówczas Adam Włodek... Przynosił wiadomość, że przyjechali właśnie wysłannicy Lublina — Przyboś, Ważyk, Piętak. Przyjechali i proszą na zebranie...” Chodziło więc o zwołanie na dzień następny zebrania możliwie najliczniejszego grona pisarzy. Ze wzruszeniem wspominam ten fakt, chociaż wiem dobrze, że miłe skądinąd pierwszeństwo uczestniczenia w określonym ciągu wydarzeń zawdzięczam przypadkowi: tylko mój adres, poznany w czasie prowadzonej w poprzednim roku korespondencji, mógł być przez Juliana Przybosia uznany za względnie realny.
W „rozkręceniu” sztafety, zwołującej pierwsze po okupacji zebranie literatów, wziął udział również Tadek Jęczalik. On też towarzyszył mi następnego dnia podczas spotkania z „naszym” poetą. Spotkanie nastąpiło w mieszkaniu owej krewnej, przy ulicy Krowoderskiej. Pięknym „gościńcem” obdarował pan Julian każdego z nas: otrzymaliśmy egzemplarze normalnego już, lubelskiego wydania Póki my żyjemy oraz numery „Odrodzenia” z naszym kryptonimowym debiutem, który — jak już wcześniej mówiłem — nastąpił w październiku 1944, bez naszej o tym wiedzy, a za sprawą właśnie Juliana Przybosia.
Udaliśmy się wkrótce na ulicę Kujawską, bo właśnie w domku Wielowieyskich naznaczone było zgromadzenie. Zgromadzenie okazało się nader tłumne, znacznie większe od każdego ze zorganizowanych tutaj przeszło pięćdziesięciu spotkań konspiracyjnych. Uruchomiona dnia poprzedniego sztafeta dotarła pod najbardziej skomplikowane adresy. Pojawili się nie tylko krakowianie, ale również sporo kolegów warszawskich, przebywających tu od upadku powstania. Nie próbuję nawet ujmować w słowa wzruszenia, jakie towarzyszyło powitaniom i pierwszym rozmowom.
A samo już zebranie? Z inauguracyjnymi wypowiedziami wystąpili zarówno przybyli z Lublina pisarze — Julian Przyboś, Adam Ważyk i Stanisław Piętak — jak i towarzyszący im w tym „rekonesansie” przewodniczący Związku Plastyków, Stanisław Teisseyre. Była mowa o doniosłości roli, jaką literatura i sztuka winny w nowej rzeczywistości społecznej odgrywać, była też mowa o sprawach związanych z powszednią egzystencją pisarzy w tym przełomowym, a więc pełnym trudności okresie.
Nie obeszło się bez momentów zgoła zabawnych. We wspomnianym już przed chwilą montażu relacyj odnotował Jan Paweł Gawlik również i taką anegdotkę: „...Stanisław Dygat, pierwszy głos w dyskusji, pytał przytomnie, czy jego książka zostanie aby wydana...” Poświadczam uroczyście autentyczność tego epizodu. Chodziło o Jezioro Bodeńskie.
Słowa wszystkich przybyłych z Lublina kolegów wzniecały jednakowo żywe zainteresowanie, ale tylko jeden z nich — Adam Ważyk — dysponował atutami dodatkowymi. Tylko on jeden przypominał swą powierzchownością, że tak radosne spotkanie wybrańców muz odbywa się jeszcze inter arma. Sfatygowany mundur, kapitańskimi dystynkcjami opatrzony, przyoblekał jego filigranową posturę, a dyndający u pasa imponujących rozmiarów nagan budził zrozumiały szacunek.
Zacytuję fragment komunikatu, ogłoszonego 25 stycznia: ,,...Pod koniec zebrania informacyjnego literaci krakowscy wyłonili komitet organizacyjny Oddziału Związku Literatów Polskich w następującym składzie: Kazimierz Czachowski (przewodniczący), Jan Wiktor, Stanisław Witold Balicki, Helena Wielowieyska, Adam Włodek (sekretarz).” Równocześnie ogłoszono komunikat natury ściśle roboczej: „Wszystkich literatów, a szczególnie dotychczasowych członków Związku Zawodowego Literatów Polskich, wzywa się do jak najszybszego zarejestrowania się w Sekretariacie Związku. Sekretariat czynny co dzień (z wyjątkiem niedziel), między godz. 12-14, w Krakowie, ul. Felicjanek 10, m. 13.”


5.1. Helena Wielowieyska

Almanach sceny polskiej 1980/81

Helena Wielowieyska (1.01.1911 Kraków – 24.01.1981 Warszawa), poetka, dziennikarka. Ukończyła romanistykę na UJ, do wybuchu II wojny świat, działała w Krakowie. W 1934 debiutowała sztuką „Krótkie spięcia” wystawioną w Teatrze Artystów Cricot, w którym występowała też jako aktorka (np. tytułowa rola w „Pani Śmierć” wg Kasprowicza), ponadto współpracowała z amatorskim teatrami „Mikroscenka”, z Polskim T. Akademickim „Poltea”, który wystawił jej „Babski czomber” (1937). Była członkiem redakcji Gazety Artystycznej i Nowego Wyrazu, laureatką konkursów literackich. W czasie II wojny świat, była kelnerką w Kawiarni Artystów. Od 1945 pracowała w redakcji literackiej PR oraz współkierowała teatrem dla dzieci „Wesoła Gromadka” w Krakowie, od 1947 działała w Warszawie, m. in. jako autorka słuchowisk, redaktorka audycji i reportaży lit., kier. działu felietonów i recenzji, magazynu lit. „Listy z teatru”. 1.08.1971 przeszła na emeryturę.

***

w: Zygmunt Leśnodorski, Wśród ludzi mojego miasta. Wspomnienia i zapiski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1968, s. 247

Występowała też parę razy w Cricot Helena Wielowieyska, uzdolniona poetka i publicystka, siostra malarki Zofii. Obie wchłonęło środowisko malarskie i stały się typowymi przedstawicielkami „bohemy”. Helena ze swoim ostro zarysowanym profilem i tajemniczym wyrazem egzotycznie osadzonych oczu stworzyła niezwykłą parę z błędnie patrzącym i grobowo mówiącym Władkiem Dobrowolskim w jakimś niesamowitym maeterlinckowskim epizodzie. Bardziej pogodną gwiazdą męską był młody lekarz Gustaw Nowotny, syn głośnego chirurga zakopiańskiego. Poza tym występował rzeźbiarz Jacek Puget i przewinęli się przez tę scenkę także inni młodzi plastycy i literaci.
 DO GÓRY   ID: 54251   A: dw         

39.
Kujawska 11 (mieszkanie Fików) – lokal kontaktowy krakowskiej lewicy komunistycznej



3.1. Kujawska 11 (mieszkanie Ignacego Fika) - tablica upamiętniająca inauguracyjne zebranie PPR (1962) [Katalog 1972]
Obecnie tablicy nie ma.



4.1. Janusz Jakubowski (oprac.), Władzy ludowej dali początek, Dziennik Polski. 19.01.1970

Nie sposób na kilku szpaltach druku oddać bogatą historię rewolucyjnego ruchu konspiracyjnego. Obfitowała ona w równie piękne, co tragiczne wydarzenia. Droga do jakiej szli komuniści, aby przejąć władzę ludową w państwie, pełna była zasadzek i trudności. W naszym krótkim zapisie maksymalnie skróconym nie mieszczą się opisy stoczonych potyczek z hitlerowskim okupantem, odniesione sukcesy i porażki. Nie pokazaliśmy całego mechanizmu konspiracyjnej działalności PPR, która jako jedyna partia konsekwentnie od początku do końca, była realizatorką bezkompromisowej walki o narodowe i społeczne wyzwolenie. Poniosła też w tej walec najcięższe ofiary. Trudno było opisać ogrom pracy propagandowej i agitatorskiej dla przekonania społeczeństwa o słuszności głoszonych haseł rewolucyjnych. Z miesiąca na miesiąc PPR zyskiwała coraz więcej sojuszników wśród bezpartyjnych i wywodzących się z innych partii i stronnictw politycznych. Oni też w historycznym momencie wyzwolenia Ziemi Krakowskiej przez Armię Radziecką przejął wspólnie z PPR-owcami władzę ludową. Przedstawiony poniżej materiał, choć w formie fragmentarycznej daje obraz bohaterstwa i poświęcenia ludzi walczących o kształt dzisiejszej Polski. W opracowaniu korzystaliśmy z relacji bezpośrednich uczestników wydarzeń tamtych dni a także z opracowań naukowych. Dużą pomoc w gromadzeniu materiału faktograficznego i ilustracji okazało nam Muzeum Historyczne i Archiwum Państwowe Województwa i miasta Krakowa., za którą serdecznie dziękujemy.

PPR
Początki działalności konspiracyjnej ruchu lewicowego datują się od 31. XII. 1939 r. W tym dniu ukonstytuowała się organizacyjnie pierwszy „piątka” w składzie: I. Fik, H. Fikowa, M. Lewiński, P. Lewińska i T. Pilc. Grupa występowała pod kryptonimem „R”, co było symbolem pojęcia „rewolucja”. Inicjatywa poczynań konspirscyjnych ,,R” należała do byłych kapepowców lub ludzi blisko z KPP związanych. Przyjęła ona później nazwą „Polska Ludowa”. Pod tym tytułem wydawała też pismo konspiracyjne.
Jesienią 1941 powstał w Krakowie Związek Walki Wyzwoleńczej, który powołał do życia swoją organizację wojskową. Organizacja stała na gruncie, walki o Polską niepodległą, która czynnie powinna poprzeć walkę Związku Radzieckiego i wszystkich ludów walczących o wolność. Tak więc w okresie poprzedzającym powstanie Partii, rewolucyjna konspiracja w Krakowskiem, miała na swoim koncie szereg osiągnięć.
24 stycznia 1942 roku w mieszkaniu Ignacego Fika przy ul. Kujawskiej 11 odbyło się pierwsze zebranie organizacyjne Polskiej Partii Robotniczej. IV Obwód krakowski PPR, podzielony został na cztery okręgi: Kraków-Miasto, Kraków- Podmiejski, Tarnów i Zagłębie.
Pierwszy Komitet Okręgowy w Krakowie został utworzony w marcu 1942 r., a jego sekretarzem został Mieczysław Lewiński, zaś jego członkami – Stanisław Szadkowski, Józef Dubiel, Pelagia Lewińska i Ignacy Fik.
W nocy z 21 na 22 października l942 r. gestapo wpadło na trop organizacji i aresztowało kierownictwo Okręgu z Fikiem i Lewińskimi na czele. Obaj zginęli na Montelupich. Praca partyjna jednak nie ustaje. Już w listopadzie 1942 r. powstaje nowy Komitet Okręgowy ze Stefanem Dziwlikiem jako sekretarzem. W owym czasie aresztowanych było około 160 członków PPR. Kolejna fala aresztowań nastąpiła wiosną 1943 r., kiedy to zatrzymano sekretarza Dziwlika i rozbita została „technika” partyjna. Kolejnym sekretarzem – do wyzwolenia był Stanisław Fąfara.
Represje gestapo dotknęły pod koniec 1943 kierownictwo obwodu IV – aresztowani zostali sekretarz Anastazy Kowalczyk, a niedługo potem, w styczniu 1944 następny sekretarz obwodu PPR i redaktor „Trybuny Ludu” (organ partii) Stanisław Ziaja. Dopiero ustanowienie dla IV obwodu nowego sekretarza, w osobie Włodzimierza Zawadzkiego (pseudonim „Jasny”) przyczyniło się do odbudowy i ożywienia działalności PPR w Krakowskiem. Pełnił on również funkcję I sekretarza KW PPR po wyzwoleniu.
Z końcom kwietnia 1943 gestapo wpadło na trop jednego z lokali konspiracyjnych partii przy ul. Gramatyka, w którym mieściła się technika „Trybuny Ludowej” oraz pracownia pirotechniczna. Gestapo zaskoczyło przy pracy w lokalu Hanuszka i Antoniego Dymanusa „Ryży”, wraz z całym obciążającym materiałem.
Od początku maja 1942 w Krakowie prowadzi się pierwsze szkolenie wojskowe gwardzistów. Wszędzie tam, gdzie powstawała PPR tworzono równocześnie oddziały Gwardii Ludowej. Okręgom PPR odpowiadały okręgi GL.
W drugiej połowie grudnia 1942 odbyła się w Krakowie na Prądniku Białym w mieszkaniu działacza GL., Stanisława Podborskiego szeroka całodzienna konferencja obwodowa PPR. Uznano wówczas, że Gwardia Ludowa w pełni dojrzała do przystąpienia do rozwiniętych działań dywersyjno-bojowych a także partyzanckich, głównie w Miechowskiem.
Pierwszym pismem Komitetu Obwodowego PPR w Krakowie była ukazująca się od lutego do lipca 1942 r. „Trybuna Ludowa” redagowana przez I. Fika, A. Burdę i J. Zemanka. Po przerwie spowodowanej rozbiciem „techniki partyjnej”, w lipcu 1943 r. wychodzi ,,Trybuna Ludu” redagowana m.in. przez Stanisława Ziaję.
W latach 1942-1945 na terenie IV Obwodu PPR wychodziło 14 pism partyjnych, dwa pisma GL-AL i dwa pisma rad narodowych. Pracami krakowskiej „techniki” obwodowej kierowali kolejno: Józef Zemanek, Tadeusz Hanuszek i Helena Skórówna.
W Deklaracji programowej z l marca 1943 r. pt. ,,O co walczymy” PPR sprecyzowała 10-punktowy program reform, które powinny być zrealizowane zaraz po uzyskaniu niepodległości. W programie tym m. in. była mowa o nacjonalizacji przemysłu, reformie rolnej, planie odbudowy i rozbudowie j gospodarki narodowej Polski, o rozwoju oświaty i nauki, bezpłatności nauczania, lecznictwa, konieczności szybkiej rozbudowy urządzeń socjalnych i innych.


4.2.1. Józef Bratko, Gestapowcy. Kontrwywiad –konfidenci –konspiratorzy, KAW Kraków 1990 (II wyd.), Rozdział V. Od Hanoweru po Kraków

Heinemeyer był innego zdania. Zwrócił się do Sicherheitsdienst z prośbą o bliższe szczegóły, ewentualnie o umożliwienie mu spotkania z agentem, który przekazał meldunek. SD uzupełniła meldunek nazwiskiem Ignacego Fika, na spotkanie z agentem nie wyrażając zgody. Jakiś czas potem, gdy wszelkie ustalenia zostały już poczynione (w tym czasie SD kilkakrotnie pytało o wyniki rozpracowania), gestapowcy z Podreferatu IV Al dokonali aresztowań i rewizji u Fików i Lewińskich. Zatrzymali trzy osoby: Lewińskiego, jego żonę i Fika. „Pamiętam - powiedział Heinemeyer - że żona Ignacego Fika nie została aresztowana tylko dzięki temu, że znajdowała się w wysoko zaawansowanej ciąży lub też kilka dni wcześniej urodziła dziecko. Zamiarem naszym jednak było aresztowanie Fikowej”. (Zresztą aresztowano ją później.) U Fika gestapowcy znaleźli maszynę do pisania, powielacz z matrycą, projekty artykułów politycznych. Fikowie mieszkali przy ulicy Kujawskiej 11, we wspólnym mieszkaniu z rodziną malarki Zofii Wielowieyskiej-Ratkowskiej. Wydarzenia nocy z 22 na 23 października 1943 roku pozostały w pamięci rodziny Ratkowskich. Gestapowcy tak zachłysnęli się swym odkryciem, że dokończyli rewizji nader powierzchownie. Nie zwrócili uwagi na fałszywe dokumenty osobiste, a w ściennej szafie nie zauważyli naboi do rewolweru, które pozostawił tam jeszcze ojciec malarki. U Lewińskich nie natrafiono na ślady przynależności do organizacji.


4.2.2. Jerzy Jarowiecki, Konspiracyjna prasa w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej 1939-1945, WL 1980, s. 122

„Trybuna Ludowa” (podtytuł: „Organ Polskiej Partii Robotniczej”, „Organ Obwodowej Polskiej Partii Robotniczej”) ukazywała się od sierpnia 1942 r. do kwietnia 1943 r., początkowo jako dwutygodnik, a następnie nieregularnie. Miała charakter pisma programowego. Powielana była również we wspomnianej już zagrodzie Józefa Konika, gdzie mieściła się powielarnia techniki krakowskiej PPR. Pismo do października 1942 r. redagował zespół w składzie: Ignacy Fik, Andrzej Burda („Mecenas”), Mieczysław Lewiński („Pisarz”), Helena Fikowa i Pelagia Lewińska. Materiałów z nasłuchu radiowego oraz informacji o działalności GL dostarczał Julian Topolnicki („Komar”). Techniką zajmował się Tadeusz Hanuszek („Student”), wprowadzony w tajniki powielania przez Józefa Zemanka. Helena Fikowa przepisywała materiały na maszynie w mieszkaniu przy ul. Kujawskiej. Gotowe matryce I. Fik dostarczał Hanuszkowi sam albo za pośrednictwem Heleny Hanuszkowej, z którą spotykał się na osiedlu robotniczym w Dębnikach (ul. Czarodziejska).
Grupa odpowiadająca za technikę musiała we własnym zakresie zaopatrywać się w papier i farbę. Tę ostatnią przynosił częściowo Julian Topolnicki, a pozostałe materiały: papier cyklostylowy, matryce, a także farbę, dostarczała Helena Hanuszkowa, która dzięki pośrednictwu prof. Małeckiego otrzymywała te materiały w sklepiku papierniczym niejakiego Mizi przy ul. Jabłonowskich. Pozwoliło to na rozwinięcie działalności wydawniczej. Tak np. w okresie od września do października 1942 r. powielono od 400 do 1000 egzemplarzy „Trybuny Ludowej”.
[s. 122]
W mocy z 21 na 22 października 1942 r. aresztowano wielu członków PPR, w tym także kierownictwo okręgu. Mieczysław Lewiński w dwanaście godzin po zatrzymaniu zginął z rąk oprawców gestapowskich. Ignacy Fik i Stanisław Szadkowski wraz z grupą innych więźniów z Montelupich zostali rozstrzelani w końcu listopada 1942 r., Pelagia Lewińska i Helena Fikowa znalazły się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, H. Fikowa tam zginęła.
Po tragicznym aresztowaniu przez gestapo Fików i Lewińskich redakcją zajął się Andrzej Burda. Wśród współpracowników m.in. znajdowali się: Julian Topolnicki, Tadeusz Hanuszek i jego żona Helena, Franciszek Malinowski („Zagóra”), Helena Skórówna-Pająkowa, Antoni Gołda, Józef Konik.



4.3.1. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986

s.159
Przypominam sobie Ignacego Fika. Byłem u niego w mieszkaniu na Kujawskiej, gdzie zajmował pokój w willi Hali Wielowieyskiej. Maleńką Martę usypiała w łóżeczku jego żona Moskwianka, pisarka dla dzieci. Był jeszcze Lewiński, bliski ich przyjaciel, i przegadaliśmy coś ze dwie godziny na tematy literatury proletariackiej i roli pamiętników robotniczych. Fika znałem jeszcze sprzed wojny z Kawiarni Plastyków, a potem wymienialiśmy pomiędzy sobą podziemną prasę. Miły człowiek, o twarzy nieco mongoidalnej, niewysoki. Wiedział, że w gimnazjum trzymałem się z lewicowcami, że brałem udział w RIOK-u i przyjaźniłem się z Hołujem, Nardellim i Porębskim. Strasznie go zabawiło, gdy opowiedziałem mu, jak w VIII klasie miałem wieczór autorski, na który przybyło niemal całe grono profesorskie, ksiądz katecheta Rychlicki, koledzy i ich rodziny. Zaprosiłem wtedy także Hołuja i Porębskiego, którzy - po zakończeniu recytacji mych utworów - wyszli na katedrę i wygłosili antypaństwowe, komunistyczne przemówienie, wyzywając zebranych od drobnomieszczan, kołtunów, których zmiecie z powierzchni ziemi rewolucja, oczywiście czerwona. Zrobił się skandal, ksiądz Rychlicki zaczął bić w stół parasolem, profesor Niemiec wskazał im drzwi, a rodzice pokrzykiwali z oburzeniem. Hołuj wraz z Porębskim wyszli godnym krokiem, z podniesionymi głowami, dumni, że wsadzili kij w mrowisko. Na drugi dzień wezwał mnie dyrektor Waga, sam endek, i zagroził wilczym biletem. Moja matka błagała go prawie na kolanach, aby nie wyrzucał mnie przed maturą z gimnazjum, ja przyrzekłem poprawę i zobowiązałem się nie organizować już nigdy więcej wieczorków autorskich. Z dumy gimnazjum stałem się zakałą i podejrzanym typem, mającym kryminalne znajomości.
Lewińskiego poznałem w domu pani Eisele. Przyjaźniłem się od dawna z jej dwiema córkami bliźniaczkami, Janka i Zosią, dziewczętami bardzo urodziwymi, lecz trudnymi do odróżnienia. W Jance podkochiwałem się bez większych rezultatów, owszem, darzyła mnie sympatią, która przetrwała przez lata okupacji. Były same, trzy kobiety, bo pułkownik Eisele przebywał w którymś z oflagów. Mama Eisele, niezwykle przyjemna i wykształcona pani, nie kryła swych powiązań i skłonności lewicowych. Bywałem tam częstym gościem z Karolem Hoffmanem, który znowu smalił cholewki do Zosi. I u nich właśnie często zdarzało mi się zetknąć z ludźmi, których nazwiska znałem jako przedwojennych działaczy. Pewnego popołudnia, gdy jak zwykle przyszedłem na Kremerowską do Eiselanek, zastałem wszystkie trzy panie z pogrzebowymi minami. Co się stało? Poprzedniej nocy aresztowano Lewińskich i Fika. Lewińscy ukrywali się przez pół roku przed Gestapo, które już chodziło im po piętach, i wreszcie przekonani, że zapomniano o nich, ponieważ przez te sześć miesięcy nic nie wskazywało na to, że nadal ich poszukują, zdecydowali się zajrzeć do mieszkania przy Mazowieckiej. Zanim jednak zdążyli się rozlokować, wpadli Niemcy i zabrali ich na Pomorską. Aresztowali też na Kujawskiej Fika. Jego żonę pozostawili przy małym dziecku.
Pani Eisele z ciężkim sercem opowiadała, co było dalej. Fikowa przybiegła do nich z wiadomością o wzięciu męża. Na darmo pani Eisele prosiła ją, aby zabrała Martusię i uciekła z domu, zaszywając się gdzieś na wsi z dala od Krakowa. Fikowa nie dała się przekonać i nie słuchała rad. Uważała, że jeśli ucieknie, tym samym podpisze wyrok na męża, gdyż będzie to jawnym dowodem, że mają coś na sumieniu. A po trzech dniach przyszli po nią i już nie litowali się nad dzieckiem pozostawionym bez opieki. Dobrze że brat Fika wziął dziewczynkę do siebie.
Ponury nastrój w domu podziałał i na mnie. Pani Eisele prosiła, abym przez jakiś czas trzymał się z dala od ich domu, ponieważ nie wykluczone, że Gestapo może złożyć im wizytę z powodu znajomości z Fikami i Lewińskimi. Na szczęście skończyło się na strachu, ale podziwiałem córki pani Eisele, które nie zamierzały opuścić matki mimo grożącego im niebezpieczeństwa.
Po kilku miesiącach dowiedziałem się od więźnia z Montelupich, którego potem wywieziono do Oświęcimia, skąd udało mu się zbiec, że Lewiński powiesił się w celi. Prawdopodobnie przyczyną samobójstwa była obawa, że jego żona Pelagia będzie podobnie jak i on poddana torturom. Podobno grożono tym Lewińskiemu w czasie przesłuchań i zadawanych mu męczarni. Swoją śmiercią odciął liczne powiązania, jakie miał w mieście, i ocalił setki osób od niechybnej śmierci. Tak wtedy komentowano jego rozpaczliwy krok na Monte.
Powtórzyłem to pani Eisele. Nie wykluczała tej możliwości, znając odwagę i nieskazitelny charakter Lewińskiego. Z Jasią spotykaliśmy się w mieście, ale potem znowu zacząłem ich odwiedzać jak dawniej.
Fik pisał jakąś nową książkę. Czytał mi nawet fragment, a właściwie esej o marksistowskiej metodzie badań literackich. Gestapo zabrało te materiały, bo nie przypuszczam, aby mogły się uchować podczas rewizji, chyba że powierzył przedtem kopię maszynopisów komuś zaufanemu, kto nie wpadł. Przez pewien czas dom Hali był spalony, a ona w niebezpiecznym położeniu. Dała przecież lokum komunistom.
[…]
s. 178
Przy ulicy Łobzowskiej mieścił się lokal księgarni „Czytelnika”; zaglądałem tam często, nie tyle żeby pogrzebać w książkach, lecz aby spotkać się z pracującym tam Witoldem Zechenterem, do którego schodzili się pisarze krakowscy na plotki i wymianę wiadomości. Hala Wielowieyska, Kornel Filipowicz, Adam Włodek, Jan Wiktor, Ignacy Fik byli częstymi gośćmi w księgarni, zawsze więc było z kim pogadać, ponarzekać i snuć plany na przyszłość. Zechenter ukrywał w grubaśnych foliałach starych wydawnictw gazetki, czasem ja mu przynosiłem jakieś nowości nadeszłe z Warszawy, czasem on dawał mi do poczytania krakowskie efemerydy prasowe, okolicznościowe ulotki.


4.3.2. Witold Zechenter, Helena, w: Witold Zechenter, Upływa szybko życie, Wydawnictwo Literackie 1971, s. 230

Poznałem ją jesienią 1925 roku, gdy wstępowałem na „uniwerek”. Tak zabawnie się złożyło, że podczas załatwiania jakichś formalności nasze papiery znalazły się obok siebie, podobnie jak my, czekający w kolejce. Przypadkowe spojrzenie na jej papiery odkryło mi, że data jej urodzin jest identyczna z moją, i to nie tylko co do roku, miesiąca, ale nawet co do dnia.
Przypadek zabawny i zapewne nie tak częsty, zwróciłem na to uwagę koleżanki i tak poznałem się z Heleną Moskwianką. Potem zaczęliśmy pracować w tym samym kole literackim, w „Helionie”, a po „przewrocie” - w "Litarcie” i w redakcji „Gazety Literackiej”. Byliśmy bardzo młodzi, nikt nie miał więc potrzeby zatajania swych lat, nawet koleżanki, niemniej Helena powiedziała mi kiedyś ze śmiechem, nawiązując do tego, że temu i owemu opowiadałem o naszym zabawnym rówieśnictwie:
- Teraz to nie szkodzi, ale za jakieś dziesięć lat będziesz musiał o tym zapomnieć, a za dwadzieścia będę na pewno o dziesięć lat młodsza od ciebie!
Za dwadzieścia lat nie było jej już wśród żywych, ale któż z nas mógł wtedy przewidzieć taką wojnę i taką okupację?
Ta przypadkowa, zabawna zbieżność daty urodzenia jakoś od razu nas zbliżyła. Zbliżała też wspólna praca literacka, podobne poglądy i fakt, że jej narzeczony, młody pisarz, był zarazem moim przyjacielem. Tym młodym pisarzem był Adam Polewka.
Narzeczeństwo Adama i Heleny trwało kilka lat - w czasie pokrywało się bodajże z ich uniwersyteckimi studiami. Nie było mnie w Krakowie, gdy się rozchwiało, nie pytałem o to nigdy ani jej, ani jego, nie wiem też, w jakich okolicznościach nastąpiło poznanie się Heleny z Ignacym Fikiem, dość nieoczekiwanie dowiedziałem się o ich małżeństwie. Było to małżeństwo harmonijne, zjednoczone w poglądach, przypieczętowane jednaką śmiercią poniesioną za te poglądy.
W mych uniwersytecko-„litartowskich” latach, na rozlicznych spotkaniach autorskich, wieczorach literackich w Krakowie i poza Krakowem, trzymaliśmy się zawsze razem - a nawet kilkakrotnie występowaliśmy tylko we troje - Helena, Adam i ja. Moskwianka uprawiała prozę, nigdy nie pisała wiele, jej krótkie nowelki powstawały jakby z trudem. Drukowała te dziwne, półrealne opowiadania w ,,Gazecie Literackiej”, wygłaszała na wieczorach autorskich. Potem, po kilkunastu łatach, gdy już była żoną Ignacego, gdy przyszła na świat ich córeczka Marta, zaczęła pisać dla dzieci, jak mi powiedziała, z myślą o swoim dziecku. Czytałem nieraz w rękopisie te jej bajki, które potem opowiadała dziecku - refleksyjne, zamyślone, bardzo subtelne i całkowicie odbiegające od tradycyjnych bajeczek dla dzieci.
Na licznych wieczorach, w jakich występowaliśmy razem, czytała Helena zawsze jakieś jedno opowiadanie. Czytała matowym, równym głosem, poważnie, jakby dla siebie, nie „pod publiczność”. W ogóle była zawsze bardzo poważna, o urodzie raczej kobiecej niż dziewczęcej, i od młodych lat miała pewną inklinację do tycia; podczas okupacji (a widywaliśmy się wtedy prawie codziennie), wyszczuplała znacznie. Miała duże poczucie humoru, lubiła żarty, ale sama nigdy nie żartowała, śmiała się niewiele, zawsze jakby trochę przygaszona.
Była w niej jakaś wielka siła i stanowczość. Ile razy byliśmy bliscy załamania wobec piętrzących się trudności, ona nas podtrzymywała, jej rada była zawsze słuszna i okazywała się z reguły zbawienna. Miała w naszym kole wielki mir, kochaliśmy ją wszyscy.
Potem widywałem ją jako żonę Fika, matkę malutkiej wtedy córeczki. Ignacy był - jak się to zwykło mawiać - „nieżyciowy”. Helena kierowała wszystkim, radziła, pracowała w domu, opiekowała się mężem i dzieckiem. Jej radykalne od młodych lat poglądy, zespolone z rewolucyjną postawą Fika, znalazły wyraz w działalności ich obojga. Nic dziwnego, że Helena Moskwianka-Fikowa znalazła się w pierwszej piątce, która utworzyła partię pod nazwą „Polska Ludowa”, przekształconą następnie w ogniwo krakowskie Polskiej Partii Robotniczej.
Gdy w październiku 1942 roku Ignacy Fik został aresztowany, zostawiono Helenę w mieszkaniu przy ul. Kujawskiej, w domku Wielowieyskich, gdzieśmy się nieraz spotykali, radzili, gdzie urządzaliśmy nie tylko polityczne, lecz także literackie wieczory. Ale już nazajutrz gestapowcy wrócili i aresztowali również Helenę. Starano się wymusić na obojgu zeznania, wiedzieli zbrodniarze, że Fikowie są nie lada osobistościami w podziemnym ruchu politycznym. Żądano nazwisk, adresów. Ani Ignacy, ani Helena nie powiedzieli ni słowa. Torturowano oboje. Wieszano Ignacego w obecności Heleny, wieszano wielokrotnie, i znów przywracano do życia. Ale nie powiedziała. Ignacego po kilku tygodniach kaźni stracono, ją wysłano do Oświęcimia.
Zachował się gryps, który udało się jej przemycić z Brzezinki. „Moje ty sreberko - pisze do swej malutkiej córeczki Marty - jestem wciąż myślą przy tobie”. W grypsie wyraża Helena nadzieję, że wróci do dziecka, do domu, do Krakowa, i prosi Martę, by była zawsze grzeczna i myślała o mamusi. „Będziemy wspominać sobie tę złą przygodę” - pisze. Ale nie sprawdziły się jej nadzieje. Na wiosnę 1943 roku zmarła w Brzezince na tyfus.
Już mało kto o niej pamięta. Jakże bym chciał ocalić od zapomnienia tę szlachetną postać, tę Helenę-bohaterkę i Helenę zwykłą kobietę, pisarkę i matkę. Nie ma nawet jej grobu, nie ma niczego, o co można by zahaczyć myślą wzruszoną. Tylko wspomnienie.
Gdy cała nasza siódemka redakcyjna zebrała się w pokoiku Brauna w ów „jubileuszowy” dzień pierwszej rocznicy wychodzenia „Gazety Literackiej” i Charlie rysował nasze karykatury do specjalnego numeru pisma, dokuczaliśmy mu żartem, że boi się zrobić karykaturę naszej jedynaczki redakcyjnej. Bo rzeczywiście narysował po prostu przyjemny portrecik - jej puszyste włosy, jej piękne, zamyślone oczy, jej uśmiech jakby trochę nieśmiały, zagubiony... Bo taka była Helena, że naprawdę nie można było zrobić jej karykatury, nie można było napisać parodii jej opowiadań, nie mogła być nigdy przedmiotem żartu...



4.3.3. Witold Zechenter, Ignacy, w: Witold Zechenter, Upływa szybko życie, Wydawnictwo Literackie 1971, s. 499

Znowu tamtędy przeszedłem - teraz właśnie, gdy piszę tę książkę wspomnień - był taki piękny dzień niespodziewanie słonecznej jesieni, chociaż listopad już nadszedł, dzień jednak był jakby wrześniowy dopiero. Przeszedłem znowu tamtędy - jakże od tamtych czasów zmieniło się na tej ulicy!
Tak dobrze ją pamiętam, tę ulicę Kujawską. Tu podczas okupacji, w tej właśnie kamieniczce Wielowieyskich, trzeciej od narożnika, mieszkał Ignacy Fik. Widnieje teraz na tym domu tablica pamiątkowa, głosząca, że tu, w roku 1942, w mieszkaniu Ignacego Fika, odbywały się zebrania komitetu miejskiego Polskiej Partii Robotniczej.
Tablica z podobnym tekstem znajduje się niedaleko od ulicy Kujawskiej, bo przy ulicy Mazowieckiej, na domu, w którym mieszkał Mieczysław Lewiński, najbliższy Fika współpracownik, jeden z równych mu w konspiracyjnym trudzie i ryzyku współ założycieli podziemnej PPR okręgu krakowskiego, pierwotnie zwanej „Polską Ludową”.
Zebrania odbywały się też w innych prywatnych mieszkaniach, na Bronowickiej, na Osiedlu Oficerskim, przy Czarodziejskiej, jak w danym wypadku wydawało się bezpieczniej. Ale mózg podziemnej Partii znajdował się raczej na Mazowieckiej, serce jej zaś na pewno biło właśnie tu, na Kujawskiej. Sercem tym był Ignacy Fik.
Bo on - jak do wszystkiego - tak i do tej największej sprawy podchodził z sercem. Znałem Ignacego Fika od lat uniwersyteckich jeszcze, ale wtedy pobieżnie, przypadkowo. Mam od niego, z września 1932 roku, dedykację na tomiku jego wierszy Kłamstwa lustra: „Panu Witoldowi Zechenterowi na pamiątkę wspólnych lat uniwersyteckich”. A więc jeszcze „panu”. Ale właśnie niedługo potem, w jesieni 1932 roku, dziesięć lat przed śmiercią bohaterską i tragiczną Fika - któż mógł wówczas coś takiego przeczuwać! - zbliżyliśmy się bardzo. Fik bywał często w Krakowie - pracował wówczas jako profesor gimnazjalny w Oświęcimiu, potem w Mysłowicach, gdzie też uczyła jego żona. Zawsze telefonował do mnie, umawialiśmy się najczęściej, jeśli była pogoda, gdzieś na wolnym powietrzu, Fik nie lubił kawiarni, wolał spacer, Planty, jakiś park. I rozmawialiśmy na różne tematy, raczej odbiegające od naturalnych dla nas, pisarzy - młodych bo młodych, ale przecież już mających za sobą jakieś książki - tematów literackich. Były to rozmowy, które można by nazwać „światopoglądowymi”, choć to określenie wydaje się zbytnio napuszone dla tych bezpośrednich, szczerych dyskusji, nieraz sprzeczek nawet. Ale widać Ignacy lubił tak ze mną dyskutować, skoro często szukał ze mną spotkania. Może też tę przyjaźń cementowała na początku moja wielka i dawniejsza jeszcze przyjaźń z jego żoną, Heleną Moskwianką.
Tak więc owej jesieni 1932 roku zniknął „pan” w naszych stosunkach, przeszliśmy na „ty”, i to nie przy kieliszku, jak każe zwyczaj, bo Ignacy stronił bardzo od alkoholu - coś zawsze miał z żołądkiem czy wątrobą, nie pamiętam już, kwękał, jak się to mówi, i cerę też miał niezbyt zdrową, po prostu żołądkowiec, w myśl starego określenia. Ale nie był żołądkowcem, w najmniejszej nawet mierze, w postępowaniu, w rozmowie, w tym, co pisał. Szczery, pogodny, uśmiechnięty jakoś poważnie, spokojnie - właśnie serce promieniowało z uśmiechu tego bladawego, nieco przygarbionego młodego mężczyzny, mówiącego powoli, poruszającego się też zawsze jakby w zwolnionym tempie.
Pierwszy był u mnie, gdy tylko wróciłem w ostatnim dniu maja roku 1940 z wędrówki zaczętej 3 września o północy. Przyszedł nie tylko, by przywitać się znów po tej wojennej rozłące, dowiedzieć się, jak to było w tych miesiącach wojny i okupacji, gdy przebywałem daleko poza swoim miastem, ale żeby zapytać, co mam zamiar robić, jak się chcę urządzić. Słowem - ażeby od razu przyjść z pomocą, z radą. Z tej i kilku następnych wizyt i spotkań wynikła moja współpraca w księgarence „Czytelnik”, gdzie Ignacy prezesował w radzie nadzorczej. Ze wzruszeniem biorę do ręki książkę Bertranda Russella Drogi do wolności. Dostałem ją od Fika na moje urodziny w roku 1941, na niespełna rok przed jego aresztowaniem. Napisał mi, odnosząc dedykację do tytułu książki: „Drogi już jest bardzo, jeszcze życzenia dalszej części tytułu najmilszemu Witkowi...” Czyli: wolności... Sam już jej nie doczekał, choć jakże dążył do niej, całą swą konspiracyjną pracą, jak starał się tę wolność przybliżyć - każdą swą akcją partyjną, każdym zebraniem, każdym artykułem w gazetce podziemnej, każdym wierszem...
Płomienny entuzjasta, nieugięty bojownik, bohater, którego nie złamały potworne tortury, był Ignacy na pozór człowiekiem nieśmiałym, cichym, spokojnym. Nigdy nie widziałem go w gniewie, nigdy też - nawet w ogniu dyskusji politycznej czy literackiej - nie unosił się. Gdy nie mógł przekonać, po prostu uśmiechał się... Jakże dobrze pamiętam ten jego uśmiech! Na posiedzeniach, zebraniach mówił zawsze spokojnie, rzeczowo - nie był przednim oratorem, trochę jakby się zacinał, przestawiał słowa, ale tok jego rozumowania zawsze był logiczny. Argumenty lubił brać z życia, nie z literatury, nie „od wielkiego dzwonu”, lecz jakieś całkiem proste, zwyczajne.
Taki też był on sam - prosty, bezpośredni. Można by powiedzieć, że nie zmieniał się w ciągu lat; pamiętam go z czasów uniwersyteckich, potem jako debiutującego poetę, potem jako profesora gimnazjalnego, wreszcie jako podziemnego działacza rewolucji i oporu - zdawał się być zawsze taki sam. Może sprawiał to jego wygląd, był tak poważny, chociaż Fik umiał być dowcipny i świetnie wyczuwał komizm słowa czy sytuacji, sam zresztą pisywał fraszki i złośliwe nieco epigramaty. Wszystko, co robił, traktował bardzo serio - gdy przyszedł czas, oddał się cały i bez reszty sprawie i Partii, pieczętując to oddanie męczeńską śmiercią.
Przyszli po niego 15 października 1942 roku. Nazajutrz aresztowali jego żonę. Dręczono go potwornie, katowano nieludzko - między innymi wieszano w celi tortur na oczach Heleny. Ani on, ani ona nie powiedzieli słowa; wieszano go znów, cucąc zdejmowano i znowu, i tak wiele razy. Po strasznych torturach, Ignacy zginął rozstrzelany w Krzesławicach, Helena, wywieziona do Brzezinki, zmarła wiosną 1943 roku podczas epidemii tyfusu. Nikt po wpadce KM PPR nie był poszukiwany ani aresztowany - poza kilkoma osobami, które, nie wiem jakim cudem nie ostrzeżone, zapędziły się w najbliższych dwu, trzech dniach na Kujawską, gdzie pozostawiono, na krótko zresztą, „kocioł”. Do dziś nie jest wyjaśnione, jak doszło do tej tragicznej „wsypy”.
Gdy w niedługi czas potem zostałem aresztowany w „kotle” przy ul. Poselskiej, w księgarni Basińskiego i znalazłem się na Montelupich, spotkałem się ze starszymi więźniami, „arbeiterami”, np. z fryzjerem, którzy opowiadali mi o Fiku. Legenda jego bohaterstwa przetrwała owe miesiące znaczone codzienną męczarnią, torturą, śmiercią, i trwała tam do końca okupacji; w historii tego czarnego okresu, w historii Partii, w pamięci wielu - pozostała na zawsze.
Do księgarenki „Czytelnika” przychodzili czasem we trójkę: Ignacy, Helena i mała Marta. Ignacy bardzo kochał córeczkę, mówił o niej zawsze z rozczuleniem. Wybierał dla niej książeczki, kupował kredki. „Marcie się podobało” - mawiał o jakiejś lekturze dziecięcej, i to była najwyższa pochwała; byłem bardzo zadowolony, gdy właśnie tak powiedział o moich Bajdach krasnoludkowych, które mu ofiarowałem z dedykacją chyba właśnie dla malutkiej Marty. Widzę jeszcze tę trójkę: przygarbiony trochę Ignacy, dość tęga, ale zgrabna Helena, oboje trzymają za ręce idące między nimi dziecko, ten obraz pozostał mi w oczach. Patrzyłem za nimi z progu księgarenki w pogodny dzień jesieni tego dla nich tragicznego roku, jak szli trotuarem ulicy Łobzowskiej, skąpanej w słońcu. Może to było nawet ostatnie moje z nimi spotkanie?
Na Kujawskiej tamtych lat zbierano się nie tylko w celach politycznych. Fik organizował też spotkania literackie, nie zapomniał w pracy konspiratorskiej, że jest poetą. Czytał swoje wiersze, słuchał wierszy innych, dyskutował. Te literackie spotkania były wielką nieostrożnością, zwracano mu uwagę, by ich zaniechał, tym więcej że sam prosił swych współpracowników, mnie także, by nie uczęszczali na przykład na przedstawienia podziemnego teatru czy inne podobne imprezy. Jego zdaniem było to dodatkowe „wywoływanie wilka z lasu” przez ludzi i tak już dosyć obciążonych. Ale sam praktykował - chyba dla własnej przyjemności - owe wieczory literackie. Na pewno jednak nie z tej strony przyszła zagłada.
Byłem znów na Kujawskiej, lubią przejść się tamtędy co pewien czas. W słońcu jesiennym lśniły mosiężne litery na pamiątkowej tablicy - „w domu tym, w mieszkaniu Ignacego Fika”... Piękny, choć tragiczny rozdział dziejów współczesnych, dziejów Partii - i moje wspomnienie, jedno z najczulszych, najsmutniejszych.



5.1. Ignacy Fik

http://portalwiedzy.onet.pl/75737,,,,fik_ignacy,haslo.html
Fik Ignacy (1904-1942), polski krytyk literacki, publicysta, poeta. Studiował filologię polską w Uniwersytecie Jagiellońskim i w Uniwersytecie Jana Kazimierza.
Nauczyciel gimnazjalny, m.in. w Oświęcimiu. Związany z lewicą, był członkiem ZMMS Życie, brał udział w imprezach Komunistycznej Partii Polski, działał w Klubach Demokratycznych w Krakowie i Katowicach, współpracował z pismami lewicowymi (np. Nasz Wyraz, Sygnały).
W czasie okupacji współzałożyciel komunistycznej grupy Rewolucja, redaktor konspiracyjnego pisma Polska Ludowa, sekretarz komitetu okręgowego Polskiej Partii Robotniczej w Krakowie i współredaktor jego czasopisma Trybuna Ludowa. Brał udział w tajnym nauczaniu i podziemnej działalności kulturalnej. Aresztowany przez gestapo 1942, został rozstrzelany.
Autor książek syntetyzujących zjawiska literackie XIX w., a przede wszystkim XX w.: Rodowód społeczny literatury polskiej (1938 - wydanie skonfiskowane przez cenzurę, wznowione w 1946) i Dwadzieścia lat literatury polskiej 1918-1938 (1939 - wydanie skonfiskowane, wznowione 1949), gdzie zastosował marksistowską interpretację zjawisk artystycznych i społecznych. Także rozprawa Uwagi nad językiem Cypriana Norwida (1930), prace z dziedziny estetyki, tomy wierszy: Kłamstwa lustra (1932), Przemiany (1932), Plakaty na murze (1936), Przymierze (wydanie konspiracyjne 1940).
 DO GÓRY   ID: 54250   A: dw         

40.
Lea 41 m. 5 – miejsce kilku spektakli Krakowskiego Teatru Podziemnego



4.1.1. Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)


4.2.1. Wzmianki w opracowaniach


4.2.2. Tadeusz Kwiatkowski, Krakowski teatr konspiracyjny, Pamiętnik Teatralny. 1963, z. 1-4 (45-48)


4.3.1. Tadeusz Kudliński, Dawne i nowe przypadki „teatrała”, Wydawnictwo Literackie 1975


4.3.2. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986 (fragmenty)


4.3.3. Juliusz Kydryński, 1939-1945 „Pod ziemią”, w: Juliusz Kydryński, Uwaga, gong!... Opowieść-pamiętnik o teatrach krakowskich 1937-1948, Wydawnictwo Literackie 1962


5.2. Lokale Krakowskiego Teatru Podziemnego
Według Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)




zob.
Lubicz 24 (mieszkanie Pelagii Bednarskiej) - „siedziba” Krakowskiego Teatru Podziemnego i adres, od którego pochodził jego kryptonim – L.24
 DO GÓRY   ID: 54236   A: dw         

41.
Lipowa 4 (Zabłocie 23) – miejsce zestrzelenia przez Niemców 17.08.1944 samolotu RAF, lecącego z pomocą dla akcji Burza; tablica pamięci lotników alianckich



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica pamięci lotników alianckich
ul. Lipowa 4 (Zabłocie 23), ściana zewn. zakładów „Telpod”
Autor:
Inicjator: Krakowski Klub Seniorów Lotnictwa, ZBoWiD Podgórze
Fundator: „Unitra Telpod”
Wymiary: 60 cm x 80 cm
Materiał: metal odlew
Data odsłonięcia: 4 września 1986

Inskrypcja:
[centralnie u góry krzyż z symbolem Polski Walczącej]
W 42 rocznicę powstania warszawskiego / pamięci / bohaterskich lotników alianckich / niosących pomoc powstańczej Warszawie / 17 VIII 1944 r. na Zabłociu w zestrzelonym samolocie / Liberator z 205 grupy / bojowej południowo- / afrykańskiej 178 Dywizjonu Bombowego / Royal Air Force – zginęli: / F/Ldr John P. Liversidge RAAF / F/Lt Pilot William D. Wright RAF / F/Sgt/G John D.Clarke RAF / Cześć ich pamięci / Krakowski Klub seniorów / Lotnictwa / Zbowid Podgórze / Kraków 1986 Fund. Unitra Telpod



3.2. Bulwar Lotników Alianckich

W dniu 16/17 sierpnia 1944 r. samolot Liberator KG-933 „P” ze 178 Dywizjonu RAF, wracający z wykonanego zrzutu dla Armii Krajowej Obwodu Piotrkowa Trybunalskiego znad placówki „Nida” 504, rozbił się o godz. 2.27 na Zabłociu - przedmieściu Krakowa, zestrzelony przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą.
Załoga leciała w składzie:
F/L Wright W.D. pilot
Sgt. Blunt mechanik
S/L Liversidge nawigator - Royal Australian Air Force
F/L Hammett A. radiotelegrafista RAAF
Sgt. Helme strzelec
F/S Clarke J.D. strzelec.
Radiotelegrafista Hammett wyskoczył na spadochronie i został uratowany przez żołnierzy Armii Krajowej, wyleczony, walczył w szeregach AK do końca wojny. Losów sgt. Bluta i sgt. Helme nie można do dzisiaj ustalić. Pozostała załoga zginęła i jest pochowana na cmentarzu Rakowickim, w Krakowie.
Wszyscy lotnicy byli ochotnikami, zdającymi sobie sprawę z ryzyka lotów nad Polskę.

W wyniku inicjatywy obywatelskiej w dniu 16 sierpnia 2014 r., dla upamiętnienia tego wydarzenia oraz wszystkich bohaterskich lotów dla AK nadano bulwarowi nad Wisłą w miejscu rozbicia się Liberatora, nazwę „Bulwaru Lotników Alianckich”. Złożono kwiaty, zapalono znicze oraz odmówiono modlitwę za zmarłych lotników pod tablicą na ul. Lipowej.
Na cmentarzu Rakowickim w Krakowie, znajdują się groby kilkuset lotników alianckich, poległych bohaterską śmiercią niosących pomoc zrzutową dla AK. W Muzeum AK w Krakowie znajdują się liczne tego dowody i pamiątki.
tekst Jacek Janiec



3.3. Inne przejawy pamięci

3.3.1. Ewa Mazur, Spacer śladami zestrzelonego Liberatora, 15.08.2010

Stowarzyszenie Podgórze.pl zaprasza na spacer śladami liberatora KG-933 ze 178. Dywizjonu Bombowego RAF, który rozbił się w nocy z 16 na 17 sierpnia 1944 r. nad Zabłociem. Oprowadzającym będzie dr inż. Krzysztof Wielgus, architekt i miłośnik historii samolotów z Politechniki Krakowskiej.
To tu mniej więcej spadły części zestrzelonego w czasie wojny alianckiego...
Przybliży on atmosferę powstańczych dni i fakty związane z zestrzeleniem samolotu kapitana Wrighta. Spacer odbędzie się w najbliższy poniedziałek o godz. 19, zbiórka na placu Bohaterów Getta 18 przed Apteką pod Orłem.

3.3.2. Spacer po Krakowie śladami zestrzelonego liberatora, 15.08.2013[1]

W tej okolicy spadły części zestrzelonego w czasie wojny alianckiego Liberatora (Fot. Krzysztof Karolczyk/AG)
Pierwsze wyniki archeologicznych badań prowadzonych na dnie Wisły w sprawie liberatora KG-933 mogą zostać zaprezentowane podczas spaceru, który odbędzie się w piątek wieczorem w Krakowie. Brytyjski samolot został zestrzelony nad miastem nocą z 16 na 17 sierpnia 1944 r.
Jak poinformował PAP pomysłodawca spotkania Paweł Kubisztal, główna trasa przejścia będzie wiodła miejscami, nad którymi maszyna leciała w ostatnich chwilach przed katastrofą. Spacer rozpocznie się o godz. 19 przed Apteką pod Orłem. Następnie jego uczestnicy - wszyscy zainteresowani tematem, a także świadkowie feralnego lotu - przejdą m.in. brzegiem Wisły, gdzie zapalą lampiony na cześć poległych aliantów. Na koniec dojdą przed budynek byłej Fabryki Schindlera. Tam, pod tablicą poświęconą pamięci lotników niosących pomoc walczącej w powstaniu warszawskim stolicy, polscy harcerze złożą wieniec od ambasady brytyjskiej.

Lot liberatora
Spotkanie przypominające nieszczęśliwy lot liberatora odbywa się co roku w rocznicę zestrzelenia maszyny i - jak powiedział PAP przewodnik spaceru Krzysztof Wielgus - ma upamiętniać lotników państw sprzymierzonych, którzy w czasie II wojny światowej pomagali Polsce. - Małopolska jest dnem powietrznego oceanu. Spadło tutaj wiele samolotów. Lotnicy, którzy ocaleli, byli ratowani przez mieszkańców południowej Polski - powiedział.
Jeden z uczestników badań prowadzonych na dnie Wisły, Andrzej W. Święch, wyjaśnił w lipcu, że jeśli badacze odnajdą interesujące obiekty, to będą się starać, aby zostały wpisane w rejestr zabytków.

Zestrzelony nad Krakowem
Brytyjski liberator ze 178. Dywizjonu Bombowego RAF wracał w sierpniu 1944 r. z misji zrzutowej dla walczącej w powstaniu Warszawy. Został zestrzelony nad Krakowem - najpierw prawdopodobnie przez niemiecki myśliwiec, a potem przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą. Jego szczątki zaczęły spadać nad Grzegórzkami. Najwięcej kawałków spadło na teren składów na Zabłociu, m.in. na baraki Fabryki Schindlera. Prawdopodobnie niektóre fragmenty maszyny wpadły do Wisły pomiędzy dzisiejszymi mostami Powstańców Śląskich i Kotlarskim. Na dnie rzeki, w miejscu dawnego mostu tymczasowego, tzw. Lajkonika, spoczywają prawdopodobnie ciała trzech członków załogi liberatora.
Organizatorem spaceru jest Stowarzyszenie Podgorze.pl.

[1] Cały tekst:
http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,44425,14446594,Spacer_po_Krakowie_sladami_zestrzelonego_liberatora.html#ixzz2cGUTwDg9



4.1. Krzysztof Wielgus [?], Liberator z Zabłocia[1]

1. Małopolska - pole powietrznej bitwy.
...Żeby latem i jesienią 1944 roku lecieć nad Polskę samotnym, słabo uzbrojonym bombowcem, wioząc z wolnego świata nie tylko broń, lecz przede wszystkim nadzieję - trzeba było być szalonym. A może tylko trzeba było być Polakiem, Brytyjczykiem, Obywatelem Południowej Afryki, Kanadyjczykiem, Australijczykiem - dostać rozkaz i czuć powinność niesienia pomocy niezłomnym żołnierzom Armii Krajowej?
Żeby w 1944 roku lecieć nad śląskie fabryki benzyny syntetycznej, zdławić niemiecką machinę wojenną u samych jej źródeł, odcinając dopływ paliwa do zbiorników czołgów, u-bootów i samolotów Luftwaffe - trzeba było być szalonym, lub dostać rozkaz i czuć powinność skrócenia tej wojny choćby o godzinę. Trzeba było być Amerykaninem, jednym z tysięcy lotników 15 Armii Powietrznej, mieć dziewiętnaście lat i tak strasznie bać się, wlatując spokojnie, w regularnym szyku, w ogień zaporowy artylerii przeciwlotniczej nad Blachownią Śląską.
Żeby zimą 1945 roku nadrabiać nonszalancję i nieudolność sowieckiego dowództwa, zastępując w naszych Beskidach ciężką artylerię, której nie udało się dostarczyć tu na czas, trzeba było być szalonym, lub dostać rozkaz; być młodym Rosjaninem - pilotem albo strzelcem pokładowym szturmowego Iła-2, który wbrew propagandowym bredniom o niezniszczalnym „latającym czołgu”, był po prostu „paszą” dla pilotów Luftwaffe, strącających tę stalinowską legendę w niewyobrażalnych ilością...
Mapa Małopolski. Dno powietrznego oceanu, naznaczone prawie setką miejsc lotniczych tragedii. Tych z 1939 roku i tych z gorących miesięcy ostatniego roku wojny. Okaleczona pamięć, skazani na niebyt młodzi chłopcy, spoglądający na nas ze starych zdjęć, które czasem udało się uzyskać z archiwów lub od rodzin. Bezimienne szczątki maszyn, będące w większości także grobami (pochówki i ekshumacje, zarówno te z czasów wojny, jak i z późnych lat 40. przeprowadzane były z różną starannością, zaś do wszystkiego mieszała się wszechobecna polityka). Akcję poszukiwania śladów i odkłamywania historii podjęli już pod koniec lat 70 - weterani lotnictwa, tacy jak ś.p. Józef Zubrzycki z Krakowa, oraz weterani Armii Krajowej - Adam Popiel czy Zbigniew Faix-Dabrowski. Potem w ich ślady poszli młodsi badacze, dziś dysponujący Internetem, otwartymi archiwami i, przede wszystkim, swobodą badań. Ich wyniki upoważniają do postawienia pytania, czy na tym najrozleglejszym polu bitwy nie należałoby stworzyć specyficznego, przestrzennego pomnika - jakby sieci pamięci? Nie kolejnej wielotonowej statuy, o której formę i lokalizacje będą toczyć się długotrwałe spory, lecz systemu lokalnych miejsc pamięci, punktów muzealnych, scalonych dobrą informacją turystyczną, wpisanych w tworzony Małopolski Szlak Historii Lotnictwa. Początek już jest zrobiony: istnieją punkty muzealne w Wadowicach i Ochotnicy Górnej; Muzeum Lotnictwa Polskiego wydało przewodnik po lotniczych śladach w naszym regionie. Istnieje odpowiedni zapis w Planie Zagospodarowana Przestrzennego Województwa Małopolskiego. Sieci potrzebne jest też centrum. Symbol, który ogniskowałby i równocześnie rozsyłałby wszystkich, szlakami kulturowej turystyki, do autentycznych miejsc wydarzeń. Intelektualna rolę takiego ośrodka spełnia i spełniać będzie Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. Brakuje jednak nośnego, ekspresyjnego symbolu. Mamy w Krakowie takie miejsce - widoczne dla każdego, kto pociągiem lub samochodem przekracza Wisłę, jadąc na południe. Tę Wisłę, nad która w nocy 16 na 17 sierpnia 1944 roku rozsypał się w ogniu zestrzelony Liberator por. Wrighta.
Mamy w Krakowie Bulwar Czerwiński, Podolski, Inflancki... Czy na, przygotowywanym do rewitalizacji Zabłociu nie mógłby zaistnieć Bulwar Lotników Alianckich, oznaczony i urządzony w nowoczesny sposób - tak, aby stać się „Południkiem Zero” dla pamięci o wszystkich ofiarach powietrznych bitew nad naszą ziemią?

2. Katastrofa na Zabłociu.
16/17 sierpnia 1944 r. byłą jedną z najgorszych nocy w akcji zrzutowej dla AK. Obowiązywał zakaz A/M Slessora dokonywania zrzutów bezpośrednio na Warszawę, z uwagi na ciężkie straty, poniesione nad Warszawą w nocy 13/14 sierpnia (3 załogi) i 14/15 sierpnia (aż 7 załóg, z czego 4 w rejonie walczącej stolicy). 16/17 dokonać miano zrzutów na placówki w Puszczy Kampinoskiej i w innych rejonach kraju. Akcja była pozornie bezpieczniejsza. Skierowano do niej 19 samolotów: 6 z polskiej Eskadry 1576, 4 ze 148 Dywizjonu RAF, 3 z mieszanego 178 Dywizjonu RAF (latali tam m.in. Australijczycy) i 6 z 31 Dywizjonu Południowoafrykańskich Sił Powietrznych. Jedna z maszyn zawróciła na skutek awarii silników.
Niemcy mieli już bardzo dobrze zorganizowaną obronę przeciwlotniczą, realizowaną w oparciu o system radiolokacyjny za pomocą bardzo niewielkiej ilości myśliwców nocnych, stacjonujących na lotnisku Rakowice-Czyżyny w Krakowie.
Dokonały one istnej rzezi załóg, która odbyła się w prawdopodobnie w ciągu zaledwie kilkunastu minut, na stosunkowo niewielkiej przestrzeni pomiędzy Krakowem, Kazimierzą Wielką a Tarnowem. W tym czasie poległo co najmniej 33 lotników.
Z 18, wysłanych tej nocy maszyn, stracono jedną trzecią. Były to:
1. Polski Halifax JP-220 „C” z Eskadry 1586, ( pilot W/O Leszek Owsiany) zestrzelony koło Bochni, ok. 2.15, przymusowo lądował koło wsi Dębina. Poległ radiotelegrafista W/O Bohanes, pilot poważnie ranny dostał się do niewoli, 6 członków załogi dostało się do oddziału AK.
2. Polski Liberator EW-275 „R” z Eskadry 1586 (pilot F/L Zygmunt Pluta) zestrzelony koło Tarnowa, rozbił się wraz z całą załogą (7 osób) ok. 2.19 we wsi Olszyny.
3. Brytyjski Liberator KG-933 „P” - ze 178 Dywizjon RAF na Zabłociu, (pilot F/L Wright) prawdopodobnie uszkodzony przez myśliwca i dobity przez artylerię p/lot, rozbity o 2. 27 na Zabłociu. Trzech członków załogi poległo na pewno, trzech następnych zaginęło; jeden - radiotelegrafista - ocalał.
4. Południowoafrykański Liberator EW-248 „P” z 31 Dywizjonu SAAF, (pilot maj. I. J. M. Odendaal), zestrzelony po długiej walce przez nocnego myśliwca, rozbił się na północ od wsi Ostrów, koło Klimontowa. Na spadochronie ocalił życie drugi pilot Lt. J.J.C. Groenwald, który trafił do oddziału AK. 7 członków załogi zginęło. Do dziś pamięć bohaterskiej załogi kultywuje szkoła w Ostrowiu, gdzie znajduje się tablica pamiątkowa i punkt muzealny).
5. Południowoafrykański Liberator EW-161 „M” z 31 Dywizjonu SAAF, (pilot cpt. G.Lawrie), zestrzelony przez 2 myśliwce Luftwaffe w rejonie Tarnowa. Rozbił się koło wsi Łysa Góra wraz z całą 7-osobową załogą.
6. Południowoafrykański Liberator EV-941 „Q” z 31 Dywizjonu SAAF, (pilot cpt. L. C. Allen), zestrzelony w rejonie Krakowa przez myśliwca nocnego, rozbił się w rejonie Luborzycy wraz z całą 8-osobową załogą. Na cmentarzu w Luborzycy stoi do tej pory pomnik w miejscu pierwszego pochówku załogi, ekshumowanej później na Cmentarz Rakowicki. Jest to uszkodzone śmigło Hamilton z Liberatora; jedno z dwóch, jaki oglądać możemy w Polsce (drugie znajduje się na ekspozycji w Muzeum Ziemi Wadowickiej). W roku 1985 w polach za ostatnim gospodarstwem w Luborzycy znajdowała się jeszcze uszkodzona gondola silnikowa Liberatora; nikt wówczas nie wykazał nią zainteresowania.

Liberator KG-933 „P” F/L Wrighta 178 Dywizjon RAF, dokonywał zrzutu na placówkę „Nida” 504, położoną 28 km od Piotrkowa, koło wsi Górale. W drodze powrotnej zestrzelony przez ciężka artylerię p/lot rozbił się na Zabłociu o 02.27. Istnieje wersja, iż maszyna była uszkodzona przez nocnego myśliwca i dobita przez artylerię p/lot w rejonie Krakowa.

Załoga:
- F/L W. D. Wright, RAF, pilot, poległ;
- Sgt L. J. Blunt, RAF, mechanik, los nieznany;
- S/L J. P. Liversidge, Royal Australian Air Force, nawigator, poległ;
- F/L A. Hammet, Royal Australian Air Force, radiotelegrafista, wyskoczył na spadochronie, w rejonie Kocmyrzowa., ranny, znalazł opiekę w oddziale AK,
- Sgt. F. W. Helme, RAF, strzelec, los nieznany;
- F/S J. D. Clarke, RAF, strzelec (prawdopodobnie tylnej wieży), poległ.

Samolot rozpadł się na osi przelotu Grzegórzki - Zabłocie. Wieża ogonowa z fragmentami usterzenia i martwym strzelcem wewnątrz spadła najprawdopodobniej na północnym brzegu Wisły, na składy węglowe rzeźni miejskiej; wiele kolejnych części i, być może, ciała dalszych lotników, wpadły do Wisły, dokładnie w miejscu dzisiejszego mostu tymczasowego (tzw. „Lajkonika”), wiekszość płatowca spadła na teren składów na Zabłociu. W miejscu katastrofy, pomiędzy ulicami Lipową a Dekerta zginęli: Australijczyk F/Lt John P. Liversidge oraz Brytyjczycy: F/Lt. William D. Wright (pilot, dowódca maszyny) i strzelec pokładowy F/Sgt. John D. Clarke. Na spadochronach ratowało się podobno trzech lotników, z których dwóch: sierżanci: Blount i Helme zaginęli, zaś Austalijczyk, kpt. Hammet wylądował szczęśliwie, mimo ran, na północny wschód od Krakowa. Przetransportowany na kwaterę A.K. koło Kocmyrzowa, otoczony troskliwą opieką, doszedł do zdrowia. Brał następnie udział w wielu akcjach, walcząc czynnie w szeregach A.K. Od listopada 1944 ukrywał się w Święcicach; tam też doczekał wkroczenia armii sowieckiej. Przez Odessę, wrócił do swej jednostki, później zaś - do domu. Ożenił się z Polką, miał dwóch synów; zmarł w roku 1981. Losy pozostałych lotników z 8 - osobowej załogi są nieznane. Według niesprawdzonego, ustnego przekazu 1 lub 2 lotników było chwilowo przetrzymywanych przez Niemców na terenie Fortu V Mogilskiego. Tablicę pamiątkową, umieszczono na ścianie zakładów „Unitra -Telpod” w roku 1986 z inicjatywy Krakowskiego Klubu Seniorów Lotnictwa; wykazane są na niej nazwiska jedynie trzech lotników[2].
W roku 1999, w związku z planowaną przebudową wałów wiślanych, Instytut Architektury Krajobrazu Politechniki Krakowskiej wydał, jako temat projektu studenckiego na III roku Wydziału Architektury P.K., koncepcję urządzenia bulwarów od strony Zabłocia, z widocznym miejscem pamięci, poświęconym załodze Williama D. Wrighta.

Allan Hunter Hammet, rocznik 1920, ur. w Red Cliffs w Stanie Victoria; student, zgłosił się na ochotnika do RAF w roku 1940. radiotelegrafista w 178 Dywizjonie RAF. Był to dywizjon ciężkich bombowców nocnych, nie zaś dywizjon do zadań specjalnych. 16/17 sierpnia wyskoczył ranny z płonącego bombowca, ratując się prawdopodobnie jako jedyny. Lądował koło Kocmyrzowa. Po ukryciu spadochronu szedł, mimo ran, na północ. Ukrył się w ciągu dnia w lesie. Dopiero następnej nocy zwrócił się o pomoc do pierwszej napotkanej chałupy. Nakarmiono go, a w dwie godziny później przyszła, wraz z uzbrojonym partyzantem, sanitariuszka, która opatrzyła mu rany. Porozumiewał się z nimi po francusku. Nocą zawieziono go furmanką do dworu w Goszycach, gdzie lekarz usunął mu odłamki z ran. Dostarczono mu ubranie cywilne i dostarczono do Słaboszowa, gdzie leczył się przez 5 tygodni. Po wyzdrowieniu brał udział w akcjach oddziału partyzanckiego ze 106 Dywizji Piechoty AK, m.in. w wypadach do Miechowa, w akcji na cukrownię w Kazimierzy Wielkiej. W połowie października 1944r. brał udział w krwawym starciu z ekspedycją karną własowców okolicy Święcic. W walce poległo, po stronie AK, 7 Polaków i 2 Brytyjczyków, zbiegłych z niewoli.
Przełom 1944/45 rok spędził w tajnej kryjówce pod Święcicami. Po wkroczeniu wojsk sowieckich ujawnił się, osadzono go w obozie pod Częstochową, gdzie objął komendę nad około 800 jeńcami alianckimi. Przeniesiono ich do Krakowa, stamtąd do Odessy, skąd odpłynął do W. Brytanii około 15 marca.[3]
Wg informacji, zebranych w połowie lat 80. tuż po wojnie powrócił na krótko do Polski, by zabrać sanitariuszkę z dawnego oddziału AK, z którą się ożenił. Zmarł w Australii, na przełomie lat 70 i 80. Informacje te mogą nie być ścisłe.
Najprawdopodobniej właśnie kombinezon Hammeta znajduje się w Muzeum Armii Krajowej w Krakowie.

Badania historyczne prowadzone były w latach 1989-93 i w roku 1997. Dzięki współpracy mgr inż. arch. Jacka Kamińskiego udało się dotrzeć do mieszkańca Rybnika, posiadającego liczne części z zestrzelonego na Zabłociu „Liberatora”. Nie wyraził on zgody na przekazanie części, ani na ujawnienie personaliów, zgodził się natomiast na sfotografowanie kilku części. Udało się zebrać kilka cennych relacji o katastrofie maszyny. Jedna z nich, uzyskana od K. Ulińskiego, wskazuje, jakoby dwóch lotników, właśnie z załogi Liberatora rozbitego na Zabłociu było prowadzonych przez Niemców do Fortu V, dziś nieistniejącego, znajdującego się na Rondzie Mogilskim. Od tegoż informatora, uzyskano informację, iż zmasakrowane zwłoki strzelca „w szklanej kuli” (prawdopodobnie w tylnej wieży strzeleckiej) znaleziono na składach węgla obok rzeźni miejskiej, tj. na brzegu krakowskim (dziś - „Galeria Kazimierz”). Stąd poważne podejrzenie, że samolot rozpadł się w przelocie nad Wisłą, a jego fragmenty, a nawet szczątki załogi mogły znaleźć się w nurtach rzeki.
Polegli członkowie załóg niosących pomoc oddziałom A.K. spoczywają dziś na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

[1] Artykuł na stronie internetowej Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie http://www.muzeumlotnictwa.pl/historia/100lat_liberator_z_zablocia/index.php [16.11.2015]
[2] Za: (lang) Pamiątkowa tablica ku czci poległych lotników brytyjskich, [w:] "Echo Krakowa", Nr 167 (12213).
[3] Za: K. Bieniecki, Lotnicze wsparcie Armii Krajowej, wyd. 2, Warszawa 2005, s. 301, 302).



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Wzmianki w katalogach miejsc pamięci:
- Lipowa 4 (Zabłocie 23) - tablica pamięci lotników alianckich[1] (odsłonięta 4.09.1986). [Sowiniec 2014]

Uwagi (wg Sowiniec)
Tablica upamiętnia trzech lotników alianckich strąconych nad Zabłociem podczas lotu z pomocą powstańczej Warszawie.

[1] 17.08.1944 r. na Zabłociu w zestrzelonym samolocie „Liberator” zginęło 3 pilotów RAFu.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

Relacje dołączone do artykułu Liberator z Zabłocia, umieszczonego na stronie internetowej Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie http://www.muzeumlotnictwa.pl/historia/100lat_liberator_z_zablocia/index.php [16.11.2015]
Udało się zebrać kilka istotnych relacji świadków. Są na tyle ważne iż przedstawiono je w całości.

4.3.1. Adam Gatniejowski

„...Mieszkałem wtedy w Krakowie przy ulicy Ariańskiej, na trzecim piętrze, z okna miałem widok w kierunku zachodnim. W nocy z 16 na 17 sierpnia obudził mnie głośny warkot i wyraźnie dochodzący szum. Zobaczyłem nisko lecący, ognisty kształt przypominający wydłużony prostokąt. Przesuwał się szybko z północy na południe, w kierunku Podgórza. Następnego dnia miałem lekcje w domu przy ulicy Józefińskiej (uczęszczałem na komplety tajnego nauczania - druga klasa gimnazjum). Mieszkańcy tego domu byli wstrząśnięci przeżyciami minionej nocy. Jak opowiadał jeden z nich, łoskot był tak straszny, że myśleli iż to na ich dom spadł samolot, tymczasem przeleciał jeszcze około kilometr i eksplodował w okolicy ul. Zabłocie i Dekerta.
Byłem na miejscu katastrofy tego samego dnia około południa. Na ulicy Zabłocie po lewej stronie idąc od wiaduktu, w składzie opału znajdowała się przednia część kadłuba ze stanowiskiem strzelca pokładowego; obok szczątków leżał zabity członek załogi. Nieco dalej, po prawej stronie tliły się jeszcze resztki baraku, na który spadła część kadłuba. Skrzydła z silnikiem leżały kilkaset metrów dalej po wschodniej stronie nasypu kolejowego wzdłuż ulicy Dekerta. Dwa silniki znajdowały się przy jednym skrzydle, trzeci silnik był przy drugim skrzydle a czwarty był wbity w nasyp kolejowy. Były to silniki gwiazdowe, podwójna gwiazda, prawdopodobnie 14 cylindrowe... Później dowiedziałem się, że kilku lotników angielskich lub kanadyjskich miało się uratować z płonącego kadłuba i rannych umieszczono w szpitalu przy ul. Kopernika. Nie wiem jednak, czy nie była to tylko niesprawdzona pogłoska; w czasie okupacji zbieranie takich informacji nie było bezpiecznym zajęciem”.[1]

[1] Wspomnienia pana Adama Gatniejewskiego z Poznania. Mszpis. w posiadaniu dr Krzysztofa Wielgusa.

***

4.3.2. Wiesław Wielgus

”...Mocno po północy obudził nas łoskot wystrzałów i blask, widoczny nawet w szczelinach rolet maskujących z czarnego papieru, zaciągniętych w oknach mieszkania przy ul. Zamojskiego. Z głośnym hukiem nadciągał z kierunku północno - wschodniego, płonący jak pochodnia, wielki samolot. Biła do niego artyleria przeciwlotnicza, także z Krzemionek; różnokolorowe koraliki pocisków, nanizanych jakby na niewidzialne nitki, pozornie wolno, podążały do nadlatującego celu. Po chwili maszyna znikła nam z oczu, za krawędzią oficyny, ograniczającej widok. Rankiem po Podgórzu rozeszła się wieść, że na Zabłociu spadł angielski samolot. Gdy poszedłem na miejsce katastrofy, otaczali je Niemcy, a za ich kordonem, na nasypie kolejowym stała spora grupa ciekawych. Zwłok już nie było, tylko stosy pokrwawionych bandaży i opatrunków. Podobno Niemcy starali się opatrzyć któregoś ze śmiertelnie rannych lotników, lecz nie przeżył nikt. Jedno srebrne, długie skrzydło leżało odwrócone na dachu lub obok uszkodzonego baraku; o ile pamiętam leżało tam chyba jeszcze po wojnie. Przy przedniej części rozbitego kadłuba stała grupa lotników niemieckich, w tym jeden, niebywale podniecony, coś tłumaczył i fotografował się na tle wraku.”[1]

[1] Wspomnienia dr. inż. Wiesława Wielgusa. W posiadaniu dr Krzysztofa Wielgusa. Według pewnych poszlak, pilot lub członek załogi nocnego myśliwca, który zestrzelił Liberatora KG-933 „P” był Ślązakiem, po wojnie mieszkał w Polsce; żył jeszcze pod koniec lat 80. (Przyp. KW)

***

4.3.3. Gienia Manor, Pamiętnik z Emalii

W sierpniu 1944 stała się dziwna rzecz. W środku nocy obudził nas wielki huk i odgłosy detonacji. Momentalnie cały obóz znalazł się w płomieniach.. Wysuszone baraki paliły się jak zapałki. Strzały z broni maszynowej powodowały dodatkowa panikę. Naokoło ludzie krzyczeli i biegli we wszystkie strony. Ci którzy chcieli wyjść z obozu na teren fabryki, napotkali bramę zamknięta i groźnego wachmana. Część z nas zajęła się próbami gaszenia pożaru i wtedy okazało się, że w środku płonącego baraku pali się kabina dużego samolotu a w niej zwęglone ciała pilotów. Amunicja i różne przedmioty eksplodowały seriami lub pojedynczo. Żar nie do zniesienia. Wyszliśmy na dachy baraków z wiadrami wody, ażeby skuteczniej gasić ogień. W pewnym momencie załamał się dach i wpadłem do środka, doznając silnej kontuzji kolana. Nadszedł Schindler i przekonał wachę, ze należy otworzyć bramę i wypuścić ludzi z ogniowej pułapki. Nadjechała straż ogniowa… Tymczasem dzień juz był w pełni. Ogień został ugaszony - wszystkie baraki spaliły się. Oprócz strat materialnych nie było poważnych uszkodzeń ciała wśród więźniów. Stal się jednak nowy „cud nad Wislą”. Otóż okazało się, ze samolot Royal Air Force, który zrzucał desanty dla bojowników Powstania Warszawskiego został zestrzelony nad Krakowem i rozpadł się na trzy części. Cześć przednia - kabina z silnikiem spadla na nasz obóz prosto na barak, z którego kilka dni wcześniej wysłano transport ludzi do Mauthausen. Nikt nowy się do niego nie wprowadził, bo był strasznie zapluskwiony i ludzie woleli spać na dworze, na ziemi (chciałem napisać „na polu”, ale może to będzie czytał także nie Krakowianin). Tak wiec tragedia wysyłki… uratowała, być może, setki żywotów. (Pisze „być może”, bo ci ludzie zostali wywiezieni do strasznego miejsca i wielu z nich zginęło). Należy znów podkreślić ten fakt, ze to był jedyny wypadek zestrzelenia samolotu alianckiego w Krakowie w ciągu całej wojny… Nadjechało wielkie auto z żołnierzami Luftwaffe i z pełnymi honorami wojskowymi wyjęli szczątki pilotów do pochowania. Myśmy zaczęli grzebać w gruzach i ustawiliśmy na murku wystawę: spalony karabin maszynowy, różne dziwne instrumenty samolotowe, amunicja, na pół spalona biblia kieszonkowa… Pono ktoś znalazł portfel z dolarami - mam nadzieje, że tak naprawdę było. Cały dzień przyjeżdżali rożni oficerowie niemieccy oglądać te szczątki i naszą wystawę. A nam było jakoś dziwnie na sercu; z jednej strony ta tragedia lotników, trauma spalonego samolotu i spalonego obozu, a z drugiej to jakbyśmy dostali pozdrowienie „z tamtej strony” - tam istnieją ludzie i oni walczą! Tymczasem powstał jeszcze jeden aspekt : myśmy zostali bez obozu - „bezdomni”, nie mówiąc już o tym, ze i nasz skromniutki dobytek poszedł z dymem. To, cośmy mieli, było nam drogie i ważne, tym bardziej, że od początku wojny przechodziliśmy stały proces tracenia rzeczy i nasz cały majątek na tym padole skurczył się do wielkości małego zawiniątka - i nawet te resztki zostały nam odebrane w Gross Rosen i w Oświęcimiu! Nasz Wybawca Schindler postawił nam do dyspozycji tzw. Nową Halę, nowoczesny budynek fabryczny, który jeszcze nie zdążył funkcjonować ponieważ z powodu ewakuacji ogołocono go z maszyn (przesyłanych już do Brünnlitz). Z utajonych magazynów pojawiły się nagle nowiutkie koce i po uciążliwym i pełnym wrażeń dniu mogliśmy nareszcie odpocząć i usnąć na betonowej wprawdzie podłodze, ale bez pluskiew! (Przypomina się stare, żydowskie przysłowie: „Dom się pali - jakaż zemsta nad pluskwami!")



4.4. Bibliografia

Bibliografia [wg Sowiniec]:
- Banaś, Fijałkowska, Miejsca Pamięci, s. 155-156
- „Dziennik Polski” 1986 nr 203, s. 3
- „Echo Krakowa” 1986 nr 167, s. 3
- Gąsiorowski, Kuler, s. 296
- Przewodnik, s. 365
 DO GÓRY   ID: 52090   A: dw         

42.
Lubelska 27 (25) - siedziba Arbeitsamtu, organizującego wysyłanie Polaków na przymusowe roboty do Niemiec, miejsce akcji dywersyjnej grupy bojowej PPS 28.01.1943; tablica upamiętniająca akcję PPS



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca akcję PPS na Arbeitsamt
ul. Lubelska 27, fasada kamienicy
Autor:
Inicjator:
Fundator:
Wymiary: 100 cm x 65 cm
Materiał: marmur
Data odsłonięcia: 28 stycznia 1964

Inskrypcja:
dnia 28 1 1943 roku / oddział bojowy / Polskiej Partii Soc / jalistycznej doko / nał zamachu bom / bowego na miesz / czący się w tym / budynku „Arbeits / amt” niszcząc / całą ewidencję / uratował tysiące / Polaków przed / wywiezieniem na / przymusowe ro / boty do Niemiec



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Kraków-Lubelska (Gwardia Ludowa PPS) [akcja/bitwa wg Pomnika na Cmentarzu Rakowickim]
- Lubelska 25 – tablica upamiętniająca akcje dywersyjną grupy bojowej PPS (1963) [Katalog 1972]
- Lubelska 27 - tablica upamiętniająca akcję PPS na Arbeitsamt 28.01.1943 (odsłonięta 28.01.1964) [Sowiniec 2014]

Uwagi [wg Sowiniec]
28 stycznia członkowie GL i PPS spalili kartoteki Arbeitsamtu dot. wysyłki na roboty przymusowe.

***

4.2.1. Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, WL 1974

28.01.[1943] - Grupa bojowa GL-PPS pod dowództwem Mariana Bomby dokonała akcji na Urząd Pracy przy ul. Lubelskiej 27 podkładając wewnątrz gmachu bombę. Od wybuchu zniszczeniu uległa część II piętra z kartotekami osób, które miały być wywiezione na przymusowe roboty do Niemiec.[1552]

***

4.2.2. Wincenty Hein, Czesława Jakubiec, Montelupich, WL 1985

[…]
Montelupich nie straciło jednakże charakteru więzienia śledczego, gdyż ciągle napływały nowe i coraz większe fale aresztowanych w związku z narastającą działalnością podziemia. Z początkiem 1943 r. organizacje bojowe jego głównych pionów wszczęły, niezależnie od siebie, wzmożoną działalność, dezorientując organy policji bezpieczeństwa. Rozpracowanie różnych sieci organizacji podziemnych, działających odrębnie i niezależnie od siebie, sprawiało coraz większe trudności władzom policyjnym, zmuszonym do zmiany swego schematu organizacyjnego, tworzenia nowych siatek wywiadowczych itp. Długa seria zamachów i aktów sabotażowych rozpoczęła się w styczniu 1943 podłożeniem materiału wybuchowego w budynku Urzędu Pracy przy ul. Lubelskiej 27 przez zespół bojowy Gwardii Ludowej PPS pod dowództwem Mariana Bomby. Zamach udał się tylko częściowo, niemniej jednak zniszczono część kartotek osób przeznaczonych do wywozu na roboty do Niemiec[1] .

***

4.2.3. [Chwalba]

27 I 1943 bojowcy z PPS-WRN, kierowani przez Mariana Bombę i Adama Rysiewicza, zniszczyli za pomocą bomby zegarowej akta Urzędu Pracy z ul. Lubelskiej (w tym kartoteki Polaków w wieku od 16 do 50 lat, których chciano wysłać na roboty do Rzeszy). Dzieła dopełniła akcja wtajemniczonej w cel przedsięwzięcia straży pożarnej, która zamiast ratować, niszczyła.

***

4.2.4. Biogram Mariana Bomby w Wikipedii

28 stycznia 1942 dowodził zamachem na krakowski Arbeitsamt (Urząd Pracy) przy ul. Lubelskiej 27, w trakcie którego całkowicie zniszczono kartoteki młodzieży przygotowanej do wysłania na roboty do Rzeszy.

***

4.2.5. Józef Bieniek, Święty z laickiego kalendarza [o Adamie Rysiewiczu], http://lewicowo.pl/swiety-z-laickiego-kalendarza-adam-rysiewicz/ [27.02.2014]

W samym Krakowie miejscowa grupa GL-PPS, pod dowództwem Bomby lub Rysiewicza wykonała kilkanaście akcji bojowych i dywersyjnych, z których do głośniejszych należy akcja na Arbeitsamt, przy ul. Lubelskiej 27. Wybuch podłożonej bomby zniszczył część budynku z działem kartotek z wykazami osób, które miały być wywiezione na roboty przymusowe w Niemczech.

***

4.2.5. Kalendarium Państwowej Straży Pożarnej
http://www.psp.krakow.pl/kalendarium1926-39inc.php?strona=43

28.01.[1943] - około godz. 15 członkowie ruchu oporu - GL-PPS - Mariana Bomby podłożyli 13 kg materiału wybuchowego w pomieszczeniach niemieckiego biura zatrudnienia „Arbeitsamt” przy ul. Lubelskiej 25 w celu zniszczenia kartoteki i spisu ludności polskiej przeznaczonej do wywiezienia do obozów pracy przymusowej w Rzeszy. Eksplozja nastąpiła o północy. O sabotażu powiadomiono 5-osobową sekcję strażaków - członków ruchu oporu, których zadaniem było przekonać Niemców, że wybuch nastąpił z powodu nieszczelności instalacji gazowej na niższych piętrach. W czasie akcji gaśniczej połowa /tj. 10/ strażaków z pełną świadomością zalewała wodą i niszczyła zawartość kartotek pozorując gaszenie i odgruzowywanie. W akcji brali udział: kpt. Boblewski, Stefan Syrek, Franciszek i Tadeusz Sikora, Ludwik Pachowski, Stanisław Uniwersał, Stanisław Pyciak, Wojciech Leśniak, Ludwik Witek, Ludwik Tomkiewicz, Jan Róg, Henryk Adamczyk, Stanisław Socha, Zdzisław Bugaj, Rozmarynowicz i Pogorzelski. 30 stycznia strażacy z ruchu oporu przesłali organizatorom akcji sabotażowej protokół z dziennika MZSP, w którym m.in. napisano: „W urzędzie pracy nastąpił wybuch, siła wybuchu wyrwała część ściany frontowej na II piętrze, nadto zniszczyła podłogę i sufity. Straż wykonała otwór w ścianie i przezeń wyprowadziła mieszkańców z bloku”.



4.4. Bibliografia

Bibliografia [wg Sowiniec]:
- Gąsiorowski, Kuler s. 228
- „Dziennik Polski” 1964 nr 25
- Gąsiorowski, Kuler s. 228
- kartoteki MHmK
- Przewodnik, s. 361
 DO GÓRY   ID: 52089   A: dw         

43.
Lubicz 24 (mieszkanie i zakład fotograficzny Pelagii Bednarskiej) – laboratorium i punkt kontaktowy struktur wojskowych i Polskiej Partii Socjalistycznej WRN



3.2 Anna Agaciak, „Malarzowa”. Jedni robią o niej wystawę, inni chcą przekopać grób, Gazeta Krakowska 27.11.2011 http://www.gazetakrakowska.pl/artykul/476907,malarzowa-jedni-robia-o-niej-wystawe-inni-chca-przekopac-grob,id,t.html

Zaskakujące są echa otwartej w muzeum Fabryka Schindlera przy ul. Lipowej nowej wystawy - „Wojna to męska rzecz? Losy kobiet w okupowanym Krakowie w 12 odsłonach”. Zwiedzający ekspozycję krakowianie poinformowali pracowników muzeum, że niebawem grób jednej z bohaterek wystawy, zniknie z powierzchni ziemi.
Chodzi o Pelagię Bednarską pseud. „Maria”, „Malarzowa”. W 1933 roku jako jedna z pierwszych kobiet w Polsce otrzymała dyplom mistrzowski fotografa. Ale nie tylko to budzi szacunek i podziw. Po wybuchu wojny na ul. Lubicz 24/2, Pelagia prowadziła konspiracyjny zakład fotograficzny. Zlokalizowany był naprzeciw „Białego Domku”, komisariatu policji niemieckiej i grantowej. Zakład Pelagii był punktem kontaktowym dla dywersyjnych akcji kolejowych. Kobieta czuwała nad bezpieczeństwem kolejarzy, którzy szkolili się w jej zakładzie. Przechowywała broń i materiały wybuchowe. Fotografowała listy i dokumenty wyrzucane z pociągów przez więźniów.
Po „wsypie” była przetrzymywana na Montelupich. Na szczęście nie zdołano jej powiązać z działalnością konspiracyjną i po dwóch miesiącach wróciła na wolność.
W 1943 r. rozpoczęła prace dokumentujące zbrodnie w obozie w Auschwitz. Reprodukowała grypsy pisane przez więźniów, wykonywała negatywy i odbitki, które odbierał łącznik, przesyłając je do Warszawy i Londynu. Organizowała pomoc żywnościową dla więźniów obozów koncentracyjnych w Auschwitz i Beneszowie.
Założyła też „podziemny” teatr Zespół L24, w którym wystawiała m.in. „Wesele” S. Wyspiańskiego. Pelagia przeżyła wojnę, ale w PRL uznano ją za kolaborantkę, więc miała kłopoty. Dziś o jej bohaterskich czynach mało kto pamięta. Zmarła w 1981 roku. Została pochowana na cmentarzu Rakowickim tuż obok Alei Zasłużonych...
- Po otwarciu wystawy dowiedziałam się, że grobem tej dzielnej kobiety od lat nikt się nie interesuje - mówi Beata Łabno, kustosz ekspozycji w Muzeum przy Lipowej. - Jej bardzo daleka rodzina otrzymała informację, że jeśli nie uregulują opłat cmentarnych, jej grób zostanie przekopany i wystawiony na sprzedaż. Tych ludzi nie stać jednak na tę opłatę. To bardzo smutne. Uważam, że należy coś z tym zrobić - stwierdziła.
Patrycja Ćwikła z Zarządu Cmentarzy Komunalnych potwierdza, że od 2001 roku grób Pelagii Bednarskiej jest nieopłacany. - Wysyłaliśmy do rodziny pisma o konieczności wpłaty 1360 zł, ale wracały z adnotacją: „adresat nieznany”. Grób jest bardzo zaniedbany. Nagrobek zaczął się zapadać. W tej sytuacji mamy prawo przekopać grób - zauważa.
Na szczęście nie wszystko jeszcze stracone. Według Patrycji Ćwikły grobów historycznych przekopywać nie można. Trzeba to jednak udokumentować, złożyć odpowiednie wnioski do ZCK. W tym na pewno pomoże Muzeum Historyczne Miasta Krakowa. Przydałoby się też zatroszczyć o mogiłę. Sprawą zainteresował się wiceprzewodniczący dzielnicy II Grzegórzki - Grzegorz Finowski.
- Nasza dzielnica wspólnie z „Jedynką”, na której terenie jest cmentarz Rakowicki, organizujemy akcje odnawiania nagrobków - mówi Finowski. - Niewykluczone, że i w tej sprawie uda się pomóc.
Wiceprzewodniczący chciałby też przedstawić Pelagię Bednarską mieszkańcom w najnowszym numerze dzielnicowej gazetki.

(aktualizacja 19.03.2012)
„Gazeta Krakowska”, Muzeum Historyczne Miasta Krakowa oraz Muzeum Armii Krajowej walczą o ocalenie grobu Pelagii Bednarskiej, zasłużonego żołnierza AK i współtwórczyni organizacji Pomoc Więźniom Obozów Koncentracyjnych. Jej grób na cmentarzu Rakowickim został bowiem przeznaczony do przekopania. A dalekiej rodziny Pelagii Bednarskiej (pseudonim „Maria”, „Malarzowa”) nie stać na jego dalsze opłacanie. Po naszym artykule o tej historii decyzja Zarządu Cmentarzy została zawieszona.
Ostatecznie problem ten może rozwiązać tylko prezydent Krakowa. Pisma do niego przygotowuje już Muzeum Historyczne i Muzeum AK. Muzealnicy chcą zasugerować prezydentowi, by w uznaniu zasług bohaterki jej grób stał się pomnikiem historycznym. Chcą też zasugerować przeniesienie jej szczątków do Alei Zasłużonych!
Dzielnica II Grzegórzki planuje natomiast organizację kwesty na naprawę nagrobka Pelagii podczas festynu w czerwcu. Z kolei harcerze obiecali opiekę nad grobem.



4.1.1. Wzmianki w opracowaniach o kierownictwie konspiracji

Pluta Czachowski, Organizacja Orła Białego, Pax 1987

s. 143
Działalność OOB w grudniu 1939 r. i w styczniu 1940 r.
19 grudnia Niemcy uderzyli w placówkę łącznikową Okręgu Śląskiego, mieszczącą się w Krakowie przy ul. Siemiradzkiego 18. Zabrano stąd i wywieziono do więzienia w Katowicach dwóch pracowników warsztatu mechanicznego inż. Murczyńskiego, którzy jednak nie byli członkami organizacji. Kierownik placówki inż. M. Kamala „Marek” zdołał umknąć i zaalarmować Komendę Główną OOB w Krakowie oraz Komendę Okręgu Śląskiego w Dąbrowie Górniczej. Zmieniono natychmiast system łączności między Krakowem i Zagłębiem. Zamiast placówek łącznikowych (system sztafetowy) w Krakowie, Chrzanowie, Maczkach i Dąbrowie - uruchomiono odcinek dywersyjno-przerzutowy „Szczakowa”, który począwszy od stycznia 1940 r. przerzucał idących ze Śląska i przejmował idących z Krakowa dowódców, wysłanników i kurierów organizacji. Sformował odcinek por. Stefan Filip „Poraj” (z 1. pułku strzelców podhalańskich, komendant chrzanowskiego rejonu OOB), a jego dowódcą został por. rez. W. Jamski „Jodła”.
Jak ustalił kontrwywiad Okręgów Krakowskiego i Śląskiego OOB, zagrożenie przyszło z Sosnowca. „Marek” został czasowo „spalony” i musiał się ukryć na pograniczu Kielecczyzny, a później na Śląsku Cieszyńskim. Nowe punkty kontaktowe dla Śląska ustalono w Krakowie przy ul. Długiej 20 (firma Bogdanowicza) i Lubicz 24 m.2 (zakład fotograficzny Pelagii Bednarskiej). Zdublowano łączność ze Śląskiem staraniem Ślązaka, Waltera Bartoniaka, kierownika referatu przerzutów materiałowych między Krakowem i Śląskiem w Komendzie Głównej OOB, który wykorzystał w tym celu członków swojej rodziny: Rudolfa Bartoniaka z Rybnika, wpisanego na listę niemiecką, oraz Reichdeutscha A.R. (przedwojennego propolskiego, katolickiego działacza niemieckiego na Śląsku). Przybywając swoimi samochodami ze Śląska do Krakowa w różnych sprawach niemieckich lub po zakupy żywności, której brakowało już na Śląsku, przywozili oni do Krakowa na punkty kontaktowe OOB lub zabierali stąd na Śląsk i do Zagłębia przesyłki. Była to łączność pewna i niezawodna, wykorzystywana dla spraw szczególnie pilnych i ważnych.
[…]
s. 167
[Struktura kierownictwa akcji Obszaru Południe (Krakowsko-Śląskiego)
c. obszarowe kierownictwo kontrwywiadu
(ekspozytura „A” Oddziału II Sztabu KG ZWZ):
- kierownik - mjr GL PPS mgr Z. Kłopotowski „Konar”,
- I zastępca - kpt. T. Polkowski „Florian” (równocześnie kierownik wywiadu wojskowego w Okręgu Krakowskim
ZWZ),
- II zastępca - kpt. żand. NN „Prosty” (równocześnie kierownik kontrwywiadu Okręgu Krakowskiego ZWZ),
- III zastępca - J. Strzałkowski „Jawor”[1] (gospodarka pieniężna),
- referat legalizacji i prac fototechnicznych - S. Drabikowa „Stacha”, prof. Z. Kamiński z konspiracyjnym zakładem fotograficznym Pelagii Bednarskiej („Maria”, „Wala”, „Pucek”) w Krakowie przy ul. Lubicz 24 m. 2,
- sekretariat i służba wewnętrzna - Zofia Żurowska „Jadwiga Wysoka” z pomocnicami: A. Żurakowska, W. Żuromska-Górecka, S. Drabikowa „Stacha”, Z. Naporowska [Naporówna] „Dada” i maszynistka Karolina Krasowska „Lola”,
- kierownik sieci agentów - W. Skąpski „Adam”.
Obszarowemu kierownictwu kontrwywiadu podlegały pod względem fachowym wydziały kontrwywiadu w Okręgach Krakowskim i Śląskim oraz w Podokręgu Zagłębie, własna siatka agentów głównie w Krakowie, „obstawiająca” gubernatora Franka i gen. Krügera, urzędy niemieckie, biura, domy i lokale, a poza tym działająca na terenie wszystkich trzech okręgów[2].

[1] Jan Strzałkowski, student Uniwersytetu Jagiellońskiego.
[2] Pracownikami (żołnierzami) kontrwywiadu byli ponadto: Czesława Jakubiec „Cesia", Maria Starowiejska „Prawdzic" (w roku 1943 - kwatera płk. J. Spychalskiego), Mirosława Weber „Antoni", Hanna Wysocka „Perełka", Kazimierz Piotrowski ,,Piotruś" (pochodzenia żydowskiego, zajmował się nasłuchem radiowym), Hanna Krajewska „Hanka", Leon Zdybalski „Cynkowiec", Józef Łukowicz „Elida", Adam Brombosz, Czyżewski „Czyżewicz" z policji granatowej, Stanisław Strzałkowski „Wolski", Anna Zielke „Nina", Maria Bielawska (pochodzenia żydowskiego), „Jaga", „Agata" (lokal kontaktowy z J. Cyrankiewiczem z PPS).

***

Czesław Skrobecki, Walka bieżąca z najeźdźcą w latach 1939-1945

[…]
W listopadzie 1939 r. zorganizowano sieć przerzutową za granicę. Kierownictwo punktu przerzutowego umieszczono przy ul. Lubomirskich (obecnie Modrzewskiego) 10, a punkty kontaktowe na zagranicę:
- przy ul. Franciszkańskiej 4 (zakład instalacji wodociągowych inż. Jurasza),
- przy ul. Czystej 13,
- przy ul. Lubelskiej 20.
Kierowniczką krakowskiego etapu przerzutowego została Wanda Marucini [Marokini] ps. „Jadwiga”. Nadzór nad siecią przerzutową powierzono z ramienia SZP kpt. Józefowi Prusowi „Tadeusz” oraz z ramienia KG OOB mjr. Janowi Kopeckiemu „Gala”, „Skałka”.
W grudniu 1939 r. rozpoczęły się pierwsze aresztowania wśród działaczy OOB głównie na Śląsku i w Zagłębiu. Zaczęły się masowe wysiedlenia z ziem zachodnich polskich.
[W Krakowie] 19.12.1939 r. w placówce łącznikowej w Krakowie przy ul. Siemiradzkiego 18 aresztowano i wywieziono do Katowic dwóch pracowników warsztatu mechanicznego inż. Murczyńskiego, którzy nie byli związani z konspiracją. Kierownik placówki M. Kanala „Marek” zbiegł i zaalarmował Komendę Główną w Krakowie i Okręgu Śląskiego OOB w Sosnowcu.
Nowy punkt kontaktowy ze Śląskiem został zorganizowany przy Długiej 20 w firmie Bogdanowicza i przy ul. Lubicz 24 m.2 w zakładzie fotograficznym Pelagii Bednarskiej.


4.1.2. Beata Łabno, Pelagia Bednarska, w: Wojna to męska rzecz? Losy kobiet w okupowanym Krakowie w dwunastu odsłonach. Materiały do wystawy MHK, Kraków 2012

(ur. 5 marca 1902 roku w Dąbrowie Górniczej, zm. 23 sierpnia 1981 roku w Krakowie), fotograf, związana z Polską Partią Socjalistyczną (PPS), żołnierz Związku Walki Zbrojnej-Armii Krajowej (ZWZ-AK) w referacie legalizacji i prac fototechnicznych, pseudonim Maria, Malarzowa, aktorka teatru podziemnego, współtwórczyni organizacji Pomoc Więźniom Obozów Koncentracyjnych (PWOK).
Pochodziła z wielodzietnej rodziny robotniczej. Córka Joanny i Piotra Opiłków. Po ukończeniu szkoły podstawowej podjęła pracę na kolei. W latach 20. odbyła staż w zakładzie fotograficznym. W1923 roku wspólnie z nowo poślubionym mężem Stanisławem Fronczkiem prowadziła zakład fotograficzny w Sosnowcu. Urodziła córkę Janinę (1923) i syna Henryka (1925). W1933 roku jako jedna z pierwszych kobiet w Polsce zdobyła dyplom mistrzowski w zawodzie fotografa. Sześć lat po śmierci Stanisława, w 1937 roku, ponownie wyszła za mąż za artystę malarza Wincentego Bednarskiego. W1938 roku małżonkowie przeprowadzili się do Krakowa i zamieszkali przy ulicy Grochowskiej. Mąż pracował w zbrojowni przy ulicy Rakowickiej. Nie mogąc znaleźć pracy w Krakowie, codziennie dojeżdżała do Katowic, gdzie samodzielnie prowadziła zakład fotograficzny „Korekt”. Po wybuchu wojny, a września 1939 roku, przekazała zakład uczennicy i powróciła do Krakowa.
3 września ewakuowano rodziny i pracowników zbrojowni, jednak z powodu bombardowania pociąg zawrócono do miasta. Pelagia postanowiła wraz z dziećmi powrócić do domu. 5 września podjęła pracę w zakładzie fotograficznym Woźniaka przy Rynku Głównym. Po sześciu tygodniach powrócił Wincenty, związał się z ZWZ, działał w dywersji kolejowej. W październiku 1940 roku Bednarscy wynajęli dwupokojowy lokal przy ulicy Lubicz 24/2. W jednym pokoju było mieszkanie, w drugim konspiracyjny zakład fotograficzny. Zlokalizowany na wprost komisariatu policji niemieckiej i granatowej (Biały Domek), z dobrym widokiem na Dworzec Główny, był faktycznie punktem kontaktowym dla dywersyjnych akcji kolejowych na terenie Śląska Górnego i Cieszyńskiego oraz Zagłębia Dąbrowskiego.
Od listopada 1940 roku służyła w ZWZ, używając pseudonimów Maria i Malarzowa. Od lipca 1941 roku działa w PPS-WRN. Odpowiadała za przyjmowanie i wydawanie paczek oraz przesyłek, czuwała nad bezpieczeństwem kolejarzy, którzy w jej zakładzie przechodzili szkolenia dywersyjne. Przechowywała broń i materiały wybuchowej fotografowała listy i dokumenty wyrzucane z pociągów przez więźniów. Wiosną 1941 roku, po tzw. wsypie, zakład zawiesił działalność konspiracyjną, obsługiwano tylko zwykłych klientów. 5 czerwca w wyniku nalotu gestapo przesłuchano dzieci Pelagii, ją samą zabrano na ulicę Pomorską 2, wypuszczono jednak dla obserwacji zakładu. 7 czerwca 1941 roku została ponownie przesłuchana i osadzona w więzieniu przy ulicy Montelupich w celi z 32 kobietami. Mąż Pelagii musiał się ukrywać, bracia zostali wkrótce złapani przez gestapo: Bronisława zamordowano w Katowicach (28 lipca 1942 roku), Jerzego w obozie koncentracyjnym Auschwitz (28 lipca 1943 roku), siostry wywieziono do obozu pracy przymusowej w Czechach. Były dyrektor zbrojowni inż. Henryk Bizun wspominał: „W kwietniu 1941 roku w zakładzie spotkali się Adam Rysiewicz, Józef Cyrankiewicz, Stefan Rzeźnik, kolejarze z Organizacji Orzeł Biały z terenu Zagłębia Dąbrowskiego, Marian Kurkiewicz, Piotr, Flacht. W kwietniu cała grupa została aresztowana. Jednak nikt nie zdradził punktu kontaktowego z ulicy Lubicz. Bednarskiej nie powiązano z działalnością konspiracyjną. Przez pewien czas zakład był obserwowany, wówczas kontakt z organizacją utrzymywała córka, Janina”[1].
Po zwolnieniu z więzienia, 7 lipca 1941 roku złożyła zeznanie w Radzie Głównej Opiekuńczej, opisując warunki panujące przy Montelupich. W 1943 roku wznowiła działalność w podziemiu, rozpoczęła prace dokumentujące zbrodnie w obozie w Auschwitz. Pracowała nocą. Reprodukowała grypsy pisane przez więźniów, wykonywała negatywy i trzy odbitki, które odbierał łącznik. Wiedziała tylko tyle, że jedną odbitkę wysyłano do Warszawy, drugą do Londynu, a trzecia pozostawała w Krakowie. Jak niebezpieczne było to zajęcie, świadczy zdarzenie z lata 1944 (lub 1943) roku. „Otrzymałam przesyłkę zawierającą kilkanaście grypsów. Jak zawsze nocą zabrałam się do wykonywania negatywów. Nagle usłyszałam łomotanie do bramy domu. Szybko schowałam negatywy grypsów i wyszłam otworzyć drzwi. Okazało się, że dobijał się niemiecki patrol uliczny. Spodziewając się (...) takich odwiedzin, miałam w ręku mokre fotografie żołnierzy niemieckich, które rzekomo zamierzałam suszyć. Przeprowadzono pobieżną rewizję zakładu. Okazało się, że przyczyną odwiedzin była szpara w rolecie (...) Całe zajście kosztowało mnie (...) tylko 50 zł, które zapłaciłam jako karę za nieprzestrzeganie przepisów o zaciemnianiu oraz fotografie dla członków patrolu”[2].
Wraz z siostrami (wróciły z obozu w Beneszowie) zorganizowała wysyłkę paczek żywnościowych do obozów w Auschwitz, Kotzer i Beneszowie. W marcu 1943 roku wraz z m.in. Adamem Rysiewiczem, dr Heleną Szlapak i Teresą Lasocką założyła organizację Pomoc Więźniom Obozów Koncentracyjnych (PWOK). Bezpośrednią przyczyną była prośba o pomoc dla 300 polskich dzieci (w wieku 4-14 lat) w Beneszowie. W 1944 roku udzieliła wskazówek Lasockiej na temat używania przyniesionego przez nią aparatu z ośmiomilimetrową taśmą, który miano przerzucić do Auschwitz. Wkrótce dostała film, dobre były jedynie trzy klatki: zdjęcia kobiet pędzonych do gazu i palące się na stosie ciała. W 1943 roku w jej domu powstał podziemny teatr Adama Mularczyka - Zespół L.24. Grano nie tylko fragmenty sztuk, ale również przygotowano kilka premier (m.in. Sędziów i Wesele Stanisława Wyspiańskiego, Zemstą Aleksandra Fredry). Dla bezpieczeństwa próby odbywały się w różnych miejscach, ale bardzo często w jej mieszkaniu przy ulicy Lubicz 24. Podczas realizacji tych przedstawień korzystano z pomocy teatrologów, m.in. Wiesława Góreckiego Tadeusza Kudlińskiego, Wiktora Bujańskiego, Jerzego Merunowicza. Do zespołu (94 aktorów) należały również jej dzieci, Janina i Henryk, oraz siostry. Już po wojnie, 13 września 1945 roku, urodziła córkę, Barbarę, którą z powodu odejścia męża około 1955 roku wychowywała samotnie.
Zakład był przestarzały, nie miała zamówień na fotografie, chorowała, była zadłużona. Kilkakrotnie prosiła o wsparcie finansowe na odnowienie zakładu i doposażenie go oraz o zmniejszenie podatku, adresatami jej próśb byli: premier i były członek władz PPS Józef Cyrankiewicz (w lutym 1949 roku) i Rada Ministrów (w maju 1957 roku). Dzięki wsparciu udzielonemu przez Cyrankiewicza zakupiono reflektory i aparaty, które potem jednak zostały skonfiskowane. Władza ludowa uznała ją za kolaborantkę i nałożyła domiar (podatek uznaniowy stosowany w PRL-u). Pomimo tych trudności zawsze miała wielu uczniów, działała w Cechu Rzemiosł Różnych, w 1971 roku przyznano jej Srebrną Odznakę za Zasługi w Rzemiośle. Została odznaczona także m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1960). W czerwcu 1965 roku poznała Janinę Jasicką, która pokrótce opisała działalność Bednarskiej w konspiracji. W1978 roku najmłodsza córka oficjalnie przejęła zakład fotograficzny. Istniał do 1992 roku, kiedy został zlikwidowany.
Pelagia Bednarska zmarła w wieku 79 lat, spoczęła na cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

[1] Bednarska P.: Wspomnienia pani Pelagii. Wywiad z Pelagią Bednarską przeprowadzony przez Jadwigę Rubiś. „Echo Krakowa” 1975. nr 21, z 26 stycznia, s. 3.
[2] Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, relacja Pelagii Bednarskiej, Ośw./Bednarska/710, nr inw. 105 985.


4.1.3. Pelagia Bednarska – biogram wg Archiwum ofiar terroru nazistowskiego i komunistycznego w Krakowie 1939 – 1956 [dostęp 2.11.2016]

Pelagia Bednarska pseud. „Maria”, „Malarzowa” , urodziła się 5 marca 1902 roku w Dąbrowie Górniczej, fotograf, związana z Polską Partią Socjalistyczną (PPS), żołnierz Związku Walki Zbrojnej-Armii Krajowej (ZWZ-AK) w referacie legalizacji i prac fototechnicznych, aktorka teatru podziemnego, współtwórczyni organizacji Pomoc Więźniom Obozów Koncentracyjnych (PWOK).
Pochodziła z wielodzietnej rodziny robotniczej. Córka Joanny i Piotra Opiłków. Po ukończeniu szkoły podstawowej podjęła pracę na kolei. W latach 20. odbyła staż w zakładzie fotograficznym. W 1923 roku wspólnie z nowo poślubionym mężem Stanisławem Fronczkiem prowadziła zakład fotograficzny w Sosnowcu. Urodziła córkę Janinę (1923) i syna Henryka (1925). W 1933 roku jako jedna z pierwszych kobiet w Polsce zdobyła dyplom mistrzowski w zawodzie fotografa. Sześć lat po śmierci Stanisława, w 1937 roku, ponownie wyszła za mąż za artystę malarza Wincentego Bednarskiego.
W 1938 roku małżonkowie przeprowadzili się do Krakowa i zamieszkali przy ulicy Grochowskiej. Mąż pracował w zbrojowni przy ulicy Rakowickiej. Nie mogąc znaleźć pracy w Krakowie, codziennie dojeżdżała do Katowic, gdzie samodzielnie prowadziła zakład fotograficzny „Korekt”. Po wybuchu wojny, 2 września 1939 roku, przekazała zakład uczennicy i powróciła do Krakowa. 3 września ewakuowano rodziny i pracowników zbrojowni, jednak z powodu bombardowania pociąg zawrócono do miasta. Pelagia postanowiła wraz z dziećmi powrócić do domu.
5 września podjęła pracę w zakładzie fotograficznym Woźniaka przy Rynku Głównym. Po sześciu tygodniach powrócił Wincenty, związał się ze Związkiem Walki Zbrojnej (ZWZ), działał w dywersji kolejowej.
W październiku 1940 roku Bednarscy wynajęli dwupokojowy lokal przy ulicy Lubicz 24/2. W jednym pokoju było mieszkanie, w drugim konspiracyjny zakład fotograficzny. Zlokalizowany na wprost komisariatu policji niemieckiej i granatowej (Biały Domek), z dobrym widokiem na Dworzec Główny, był faktycznie punktem kontaktowym dla dywersyjnych akcji kolejowych na terenie Śląska Górnego i Cieszyńskiego oraz Zagłębia Dąbrowskiego.
Od listopada 1940 roku służyła w ZWZ, używając pseudonimów Maria i Malarzowa. Od lipca 1941 roku działa w PPS-WRN. Odpowiadała za przyjmowanie i wydawanie paczek oraz przesyłek, czuwała nad bezpieczeństwem kolejarzy, którzy w jej zakładzie przechodzili szkolenia dywersyjne. Przechowywała broń i materiały wybuchowe, fotografowała listy i dokumenty wyrzucane z pociągów przez więźniów.
Wiosną 1941 roku, po tzw. wsypie, zakład zawiesił działalność konspiracyjną, obsługiwano tylko zwykłych klientów. 5 czerwca w wyniku nalotu gestapo przesłuchano dzieci Pelagii, ją samą zabrano na ulicę Pomorską 2, wypuszczono jednak dla obserwacji zakładu. 7 czerwca 1941 roku została ponownie przesłuchana i osadzona w więzieniu przy ulicy Montelupich w celi z 32 kobietami. Mąż Pelagii musiał się ukrywać, bracia zostali wkrótce złapani przez gestapo: Bronisława zamordowano w Katowicach (28 lipca 1942 roku), Jerzego w obozie koncentracyjnym Auschwitz (28 lipca 1943 roku), siostry wywieziono do obozu pracy przymusowej w Czechach.
Były dyrektor zbrojowni inż. Henryk Bizun wspominał: „W kwietniu 1941 roku w zakładzie spotkali się Adam Rysiewicz, Józef Cyrankiewicz, Stefan Rzeźnik, kolejarze z Organizacji Orzeł Biały z terenu Zagłębia Dąbrowskiego, Marian Kurkiewicz, Piotr, Flacht. W kwietniu cała grupa została aresztowana. Jednak nikt nie zdradził punktu kontaktowego z ulicy Lubicz. Bednarskiej nie powiązano z działalnością konspiracyjną. Przez pewien czas zakład był obserwowany, wówczas kontakt z organizacją utrzymywała córka, Janina”.
Po zwolnieniu z więzienia, 7 lipca 1941 roku złożyła zeznanie w Radzie Głównej Opiekuńczej, opisując warunki panujące przy Montelupich. W 1943 roku wznowiła działalność w podziemiu, rozpoczęła prace dokumentujące zbrodnie w obozie w Auschwitz. Pracowała nocą. Reprodukowała grypsy pisane przez więźniów, wykonywała negatywy i trzy odbitki, które odbierał łącznik. Wiedziała tylko tyle, że jedną odbitkę wysyłano do Warszawy, drugą do Londynu, a trzecia pozostawała w Krakowie. Jak niebezpieczne było to zajęcie, świadczy zdarzenie z lata 1944 (lub 1943) roku. „Otrzymałam przesyłkę zawierającą kilkanaście grypsów. Jak zawsze nocą zabrałam się do wykonywania negatywów. Nagle usłyszałam łomotanie do bramy domu. Szybko schowałam negatywy grypsów i wyszłam otworzyć drzwi. Okazało się, że dobijał się niemiecki patrol uliczny. Spodziewając się (…) takich odwiedzin, miałam w ręku mokre fotografie żołnierzy niemieckich, które rzekomo zamierzałam suszyć. Przeprowadzono pobieżną rewizję zakładu. Okazało się, że przyczyną odwiedzin była szpara w rolecie (…) Całe zajście kosztowało mnie (…) tylko 50 zł, które zapłaciłam jako karę za nieprzestrzeganie przepisów o zaciemnianiu oraz fotografie dla członków patrolu”.
Wraz z siostrami (wróciły z obozu w Beneszowie) zorganizowała wysyłkę paczek żywnościowych do obozów w Auschwitz, Kotzer i Beneszowie. W marcu 1943 roku wraz z m.in. Adamem Rysiewiczem, dr Heleną Szlapak i Teresą Lasocką założyła organizację Pomoc Więźniom Obozów Koncentracyjnych (PWOK). Bezpośrednią przyczyną była prośba o pomoc dla 300 polskich dzieci (w wieku 4–14 lat) w Beneszowie. W 1944 roku udzieliła wskazówek Lasockiej na temat używania przyniesionego przez nią aparatu z ośmiomilimetrową taśmą, który miano przerzucić do Auschwitz. Wkrótce dostała film, dobre były jedynie trzy klatki: zdjęcia kobiet pędzonych do gazu i palące się na stosie ciała.
W 1943 roku w jej domu powstał podziemny teatr Adama Mularczyka – Zespół L.24. Grano nie tylko fragmenty sztuk, ale również przygotowano kilka premier (m.in. Sędziów, Wesele Stanisława Wyspiańskiego, Zemstę Aleksandra Fredry). Dla bezpieczeństwa próby odbywały się w różnych miejscach, ale bardzo często w jej mieszkaniu przy ulicy Lubicz 24. Podczas realizacji tych przedstawień korzystano z pomocy teatrologów, m.in. Wiesława Góreckiego Tadeusza Kudlińskiego, Wiktora Bujańskiego, Jerzego Merunowicza. Do zespołu (94 aktorów) należały również jej dzieci, Janina i Henryk, oraz siostry.
Już po wojnie, 13 września 1945 roku, urodziła córkę, Barbarę, którą z powodu odejścia męża około 1955 roku wychowywała samotnie.
Zakład był przestarzały, nie miała zamówień na fotografie, chorowała, była zadłużona. Kilkakrotnie prosiła o wsparcie finansowe na odnowienie zakładu i doposażenie go oraz o zmniejszenie podatku, adresatami jej próśb byli: premier i były członek władz PPS Józef Cyrankiewicz (w lutym 1949 roku) i Rada Ministrów (w maju 1957 roku). Dzięki wsparciu udzielonemu przez Cyrankiewicza zakupiono reflektory i aparaty, które potem jednak zostały skonfiskowane. Władza ludowa uznała ją za kolaborantkę i nałożyła domiar (podatek uznaniowy stosowany w PRL-u). Pomimo tych trudności zawsze miała wielu uczniów, działała w Cechu Rzemiosł Różnych, w 1971 roku przyznano jej Srebrną Odznakę za Zasługi w Rzemiośle. Została odznaczona także m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1960).
W czerwcu 1965 roku poznała Janiną Jasicką, która pokrótce opisała działalność Bednarskiej w konspiracji.
W 1978 roku najmłodsza córka oficjalnie przejęła zakład fotograficzny. Istniał do 1992 roku, kiedy został zlikwidowany. Pelagia Bednarska zmarła 23 sierpnia 1981 roku w wieku 79 lat, spoczęła na cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Bibliografia:
Anna Czocher, Dobrochna Kałwa, Barbara Klich-Kluczewska, Beata Łabno, Wojna to męska rzecz? Losy kobiet w okupowanym Krakowie w dwunastu odsłonach (katalog do wystawy), Muzeum Historyczne Miasta Krakowa, Kraków 2011.



4.3.1. Kazimierz Hałoń, W krakowskiej organizacji bojowej PPS, Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. I, Warszawa 1994

s. 404
Lato i jesień 1944 były już bardzo nerwowe. Wyzwolenie nadchodziło szybkimi krokami. Ofensywa rosyjska już się zaczynała po Jasłem. Popłoch wśród Niemców był olbrzymi. Na wielką skalę organizowali oni kopanie okopów i budowanie umocnień. Za wydajność w pracy poili ludzi wódką, starali się rozpijać społeczeństwo. Widziałem ludzi wracających z prac w okopach, przeważnie młodzież, która niosła całe litry wódki, W tym czasie łapanki były na porządku dziennym, trudno było się gdziekolwiek pokazać. A jeżeli się już gdzieś szło, to musiało się mieć zaświadczenie o zwolnieniu z prac w okopach. Wszyscy nasi ludzie mieli znakomicie zrobione zaświadczenia o zwolnieniu z prac przy okopach. Kiedyś, gdy złapano „Borutę”, wylegitymował się tym zaświadczeniem i zwolniono go. Ja sam też kilka razy byłem legitymowany, ale moje dokumenty i zaświadczenia chorobowe pomagały.
Nie pomogły jednak w grudniu 1944. Przyjechała wówczas łączniczka od Franka Krzyżaka po instrukcję. Spotkałem się z nią w mieszkaniu u państwa Ulatowskich. Kiedy miała odjeżdżać z Krakowa, odprowadziłem ją na stację. Przed wejściem na stację Niemcy zbudowali bunkry. Poszedłem normalnie kupić bilet, wręczyłem go następnie łączniczce i odprowadziłem Ją do tego miejsca, gdzie Polacy mieli dozwolone wejście. Pożegnałem kobietę i wracam do domu. Nagle podchodzi do mnie taki sobie niepozorny człowieczek z jednym okiem burym, a drugim kawowym - zapamiętałem te oczy - i żąda ode mnie dowodu. W pierwszej chwili pomyślałem, te palnę go w głowę i dam nogę. Prędko jednak poszedłem po rozum do głowy: pełno tu Niemców, poznaję nawet jednego z tych konfidentów, którzy na ulicy Mikołajskiej urzędowali. Nie patrząc w jego stronę, aby mnie nie rozpoznał, wyciągnąłem kenkartę i podałem. Legitymujący spojrzał to na mnie, to na kenkartę i wreszcie zabiera mnie z sobą. Mówię mu, że mam gruźlicę, jestem chory, przedstawiam zaświadczenie. Nic nie pomogło, zabrał mnie do szefa. Teraz i Niemiec i agent oglądają kenkartę. zaświadczenia. Niemiec, gdy dowiedział się, że jestem chory, odtrącił mnie jak trędowatego i ze wstrętem kazał siadać na ławce. Próbuję przekupić go pieniędzmi, mówię, żeby mnie zwolnił, bo żona moja jest w pociągu, a ja wyszedłem kupić tylko chleba, proszę mnie zwolnić, bo pociąg już ma odjazd. Ale Niemiec na to podbiegł do mnie, wrzasnął „sitzen”! i wskazał na ławkę.
Siadam i widzę, jak wielu już ludzi zaaresztowano. Ja nie mogę się dać aresztować: w rękawie mam pistolet, a ponadto sam już czytałem książkę inwigilacyjną ludzi poszukiwanych, którą Niemcy się posługiwali. Jestem poszukiwany przez gestapo dwa razy: jako Kazimierz Hałoń, urodzony 5 V 1915 w Brzeszczach, uciekinier z niewoli niemieckiej, oraz jako Kazimierz Wrona, urodzony 5 V 1915 w Brzeszczach, uciekinier z Oświęcimia. Rozszyfrować mnie teraz nie będzie trudno, a to już pewna śmierć. Muszę więc uciekać, bo to jest jedyna szansa ratunku, albo śmierci natychmiastowej, gdy Niemcy otworzą ogień.
Widzę, z prawej strony stoi auto ciężarowe. Już przygotowane do załadowania aresztowanych. Przy nas stoi żandarm z parabellum w ręku: pilnuje nas. Patrząc na niego, cała siłą woli powtarzani w duchu: „Draniu, odwróć się w drugą stronę, abym mógł z tego momentu skorzystać”. W pewnym momencie Niemiec robi o 180 stopni obrót i patrzy w kierunku dworca. Niewiele myśląc zrywam się i uciekam za stojące tuż koło nas auto. Opodal ludzie z Organizacji TODT ładują ziemniaki: są zajęci pracą, kieruję się więc w ich stronę. Za mną już rozlegają się strzały rewolwerowe. Uciekam i myślę: wpadnę do domu, a potem przez okno na ulicę Pijarską. Ale jeśli w oknach będą kraty, co wówczas. Kieruję się więc wprost na płot, który jest niski. Ciężko mi jest uciekać, bo przecież mam odmę, a jednak przeskakuję płot na ulicę Pijarską, stamtąd na Basztową i na Planty. Wskakuję do ruszającego tramwaju „5”, i to na przedni pomost, wyjmuję pistolet i wołam motorniczego, aby jechał najszybciej, jak tylko może. Paru Niemców jechało w tramwaju, toteż na zakrętach przy ulicy Radziwiłłowskiej, aż im głowy skakały. Tak dojechałem do ulicy Zyblikiewicza. Tutaj motorniczy przyhamował, ja wyskoczyłem z tramwaju i ulica Zyblikiewicza, przez Planty Dietlowskie na Starowiślną 14/25. Tam ostrzegłem ich, że byłem aresztowany, a ponieważ tutaj jestem meldowany, powinni usunąć się z domu. Stamtąd poszedłem natychmiast do fotografa, gdyż moją kenkartę zabrali gestapowcy. U pani Bednarskiej na ulicy Lubicz, naszego
[s. 405]
organizacyjnego fotografa, która m.in. kopiowała dokumenty oświęcimskie, zrobiłem zdjęcia do kenkarty. Poprosiłem, aby zaraz przyniosła te zdjęcia na ulicę Lubicz 40, gdzie się zatrzymam i oddam do zrobienia nowej kenkarty.
Poszedłem na Lubicz, do „Babci”. Otwieram drzwi i wchodzę. Zastaję posępnie opuszczone głowy „Ignasia” (tak „Babcia” nazywała Lutka Motykę). „Birkuta”, „Jantara” i „Magdy”. Kiedy mnie zobaczyli, poderwali się z minami, powiedziałbym, raczej wystraszonymi. Jak to, skąd się tutaj wziąłeś, przecież zostałeś aresztowany na dworcu?
„Magda”, która przyjechała do Krakowa, widziała, jak gestapo aresztowało mnie na dworcu i pozostałym to zrelacjonowała. Opowiedziałem o mojej ucieczce, rzucili się wszyscy na mnie, zaczęli ściskać, całować z radości, że jestem między nimi. My - opowiadali - gdy tylko „Magda” powiedziała nam, że jesteś aresztowany, pobiegliśmy na dworzec z bronią, aby cię odbić. Okazało się, że już auta nie było, tylko jakaś jeszcze strzelanina, wobec tego wycofaliśmy się do domu.
Zostały przyniesione mi zdjęcia, Lutek zabrał je i za dwie godziny przyniósł mi gotową kenkartę, na nazwisko „Malinowski”. która posługiwałem się już aż do zakończenia wojny. Teresa po jakimś czasie, w jakiś sposób zdobyła i przyniosła moją kenkartę na nazwisko „Radwański”. Był na niej już znak sprawy: 206.


4.3.2. Józef Proficz, Wspomnienia z kampanii wrześniowej od 24 sierpnia 1939 roku i okupacji hitlerowskiej do stycznia 1945 r. Na podstawie własnych przeżyć i relacji współtowarzyszy

s. 28
Punktów kontaktowych miał Teodor kilkanaście na terenie Krakowa, uzależnionych od kierunku pracy konspiracyjnej. Na ul. św. Tomasza punkt miał dwa wejścia, drugie od ul. św. Krzyża- centrum miasta – wewnątrz duże podwórze i oficyny. Dozorca znał wszystkich lokatorów jak własną kieszeń.. Mieszkał tam również wywiadowca policji granatowej Matlak, sprzyjający ruchowi konspiracyjnemu. Inny punkt kontaktowy mieścił się przy ul. Lubicz 24 w zakładzie fotograficznym u Bednarskiej.
 DO GÓRY   ID: 54252   A: dw         

44.
Lubicz 24 (mieszkanie Pelagii Bednarskiej) - „siedziba” Krakowskiego Teatru Podziemnego i adres, od którego pochodził jego kryptonim – L.24



4.1.1. Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)

W jednej z bibliotek udostępniono mi niedawno specjalny zeszyt »Pamiętnika Teatralnego«, w którym omówione są dzieje teatru polskiego podczas wojny. Ponieważ prowadzony przeze mnie w Krakowie, w okresie okupacji niemieckiej teatr konspiracyjny pod nazwą Krakowski Teatr Podziemny doczekał się wzmianki w tej publikacja (w Kronice na s. 55 ,oraz w art. Tadeusza Kwiatkowskiego Krakowski teatr konspiracyjny na s. 152-153), pozwalani sobie na złożenie pewnych uzupełnień i wyjaśnień.
Krakowski Teatr Podziemny zorganizowałem 9 IX 1940 i prowadzałem go przez całą wojnę do 17 I 1945. W zespole teatru, składającym się z dziewięćdziesięciu czterech osób, znaleźli się: profesorowie, literaci, aktorzy i entuzjaści teatru. Pracowaliśmy w dwudziestu zakonspirowanych lokalach rozrzuconych po całym mieście. Na prace naszego zespołu składały się: wykłady, ćwiczenia teoretyczne, ćwiczenia warsztatowe, próby aktorskie i przedstawienia dla imiennie zapraszanych gości. Zaproszenia roznosili członkowie zespołu. Ogółem zorganizowaliśmy 16 przedstawień, w tym 8 premier. Obejrzało je około 2000 widzów.
Po wojnie, 11 VII 1947, zgłosiłem działalność Krakowskiego Teatru Podziemnego w ZASPie przedkładając jednocześnie cenny dokument tajnego teatru: 7 tomów bogato ilustrowanej „Kroniki”. W opracowaniu jej brali udział członkowie zespołu. Po zgłoszeniu teatru w ZAiSPie otrzymałem zezwolenie na wydanie b. jego członkom specjalnej legitymacji potwierdzającej przynależność do tajnego zespołu. Legitymacje te z nadrukiem Krakowski Teatr Podziemny, opatrzone pieczęcią ZASPu, wydałem w r. 1947.
Przy okazji chciałbym podziękować serdecznie p. Tadeuszowi Kwiatkowskiemu, który w artykule opublikowanym w »Pamiętniku Teatralnym« poświęcił mi kilka ciepłych słów. Szkoda tylko, że nie udało mu się skorzystać, w większym zakresie, z moich materiałów, które szczęśliwie ocalały. Pragnę tu nadmienić, że 13 VIII 1950, na dziesięciolecie Krakowskiego Teatru Podziemnego, urządziłem w Krakowie wystawę zachowanych materiałów.
Jednocześnie korzystając z okazji chciałbym wyrazić zdziwienie, że p. Juliusz Kydryński, członek i wykładowca naszego teatru, w swojej książce pt. Uwaga, gong!..., wzmiankę o naszym teatrze oparł wyłącznie na notatce, jaką opublikował w »Twórczości« (1946, nr 3, s. 173). Żałuję, że pracując nad tą książką nie zwrócił się do mnie po materiały, których chętnie bym udostępnił. Pragnę też wyjaśnić, że „niepokojący” p. Kydryńskiego „zbyt głupi” policjant, który był obecny na przedstawieniu Niespodzianki w stolarni przy ul. Kanoniczej w r. 1944 (Uwaga, gong!..., s. 58) to p. Jan Ziółkowski, kolega szkolny p. Wiktora Sadeckiego, aktora krakowskiego teatru. Zaprosiliśmy go na to przedstawienie celowo. Pragnęliśmy w ten sposób uspokoić mniej odważnych w czasie wojny widzów.
Biorąc pod uwagę spory wysiłek całego tajnego zespołu, ogromne ryzyko naszej pracy i entuzjazm oddanych nam widzów wydaje mi się, że przytoczone uzupełnienia i wyjaśnienia o działalności Krakowskiego Teatru Podziemnego są bardzo ważne.


Zespół Krakowskiego Teatru Podziemnego:
Barski Józef, Bąkowska Krystyna, Bąkowski Jerzy, Bednarska Pelagia, Benedyktowicz Witold, Biegański Wiktor, Boczar Stanisław, Cebulski Marian, Chudzik Ludka, Cichy Tadeusz, Czadowski Stanisław, Dikówna Lala, Duda Jan, Fidziński Maciej, Frączek Janina, Frączek Henryk, Friedmann Marian, Gajdarska Izabella, Gładyszek Henryk, Gładyszek Stanisław, Gołąbek Józef, Gorecki Wiesław, Grabowska Maria, Grzechowiak Edward, Hołań Nina, Jasiński Jacek, Kamieńska Irena, Karaś Dioniza, Kleinmann Zofia, Koralewicz Felicyta, Koreleski Zdzisław, Kot Kazimierz, Kuczmierczyk Wiesława, Kudliński Tadeusz, Kwiatkowski Tadeusz, Kwieciński Aleksander, Kydryński Juliusz, Langer Andrzej, Legut Lidia, Marculanis Wacław, Maternowski Kazimierz, Mazurkiewicz Adam, Merunowicz Jerzy, Metzler Jerzy, Meyerhold Kazimierz, Mikołajska Halina, Mossakowski Jerzy, Mularczyk Adam, Mularczyk Andrzej, Mularczyk Maria, Mysiak Kazimierz, Nowak Jan, Nowakowski Mieczysław, Oehl Franciszek, Olszewski Zdzisław, Opiłka Lucyna, Opiłka Wala, Opioła Mieczysław, Pachońska Krystyna, Parafiński Józef, Passendorfer Jerzy, Pawlik Władysław, Piskor Irena, Podoski Antoni, Proksch Jan, Romanowska Halina, Rosikiewicz Tadeusz, Sadecki Wiktor, Sarama Danuta, Sobkiewicz Danuta, Soja Zbigniew, Sokołowski Wojciech, Stelmach Irena, Stępniowski Tadeusz, Szczepkowski Andrzej [nie występuje na liście Mularczyka, ale we wspomnieniach o nim pojawia się informacja o współpracy podczas okupacji z Mularczykiem i Sadeckim], Ścibor Bronisław, Śmieszek Franciszek, Twardowski Jerzy, Warczewska Roma, Werner Jerzy, Wicińska Boga, Wicińska Iza, Wilkoszewska Hanka, Wronarowicz Tadeusz, Wróblewski Stanisław, Wyroba Adam, Wysocka Sława, Wysocki Zenon, Zaborski Antoni, Zając Wanda, Zarzycki Ireneusz, Zdeb Stanisław, Zieliński Jan, Życzyński Marian, Żyła Tadeusz

Lokale Krakowskiego Teatru Podziemnego
Batorego 17 m. 9
Floriańska 15
Grodzka 55
Kanonicza 3
Kanonicza 6 m. 4
Kanonicza 6 - stolarnia
Karmelicka 35
Lea 41 m. 5
Lea 56
Lubicz 24
Mogilska 80
Pędzichów 19
Prokocim
Rakowicka 11
Rynek Kleparski 5
Skawińska Boczna 10 m. 5
Szewska 19
Warszawska 19 – garaż
Wróblewskiego 4
Zbrojów 1

Repertuar Krakowskiego Teatru Podziemnego
J. Dobrzański, Podejrzana osoba oraz składanka Śmiech to zdrowie; Prem. 19 IX 1940, grano 2 razy przy ul. Zbrojów 1.
Pobratymiec (J. S. Płatkowski), Kozłowickie Sherlocki Holmesy oraz składanka Wieczorek literacki; Prem. 29 IX 1940, grano 2 razy przy ul. Lea 41 m.5.
Mogllska 80
Pędzichów 19
Prokocim
Rakowicka 11
Rynek Kleparski 5
Skawińska Boczna 10 m 5
Szewska 19
Warszawska 18 — garaż
S. Wyspiański, Wesele; Prem. 21 III 1941, grano l raz przy ul. Lea 41 m. 5.
J. K. Gregorowicz, Werbel domowy; Prem. 3 X 1943, grano 2 razy przy ul. Floriańskiej 15.
J. K. Gregorowicz, Werbel domowy oraz składanka Bo gdy harmonia gra; Prem. 16 I 1944, grano l raz przy ul. Warszawskiej 19, w garażu.
J. K. Gregorowicz, Werbel domowy oraz składanka Bo gdy harmonia gra; Wznowienie 19 III 1944, grano 1 raz na Prokocimiu.
Fredro, Zemsta oraz K. H. Rostworowski, Niespodzianka; Prem. 28 V 1944, grano 2 razy przy ul. Kanoniczej 6, w stolarni.
Fredro, Zemsta oraz K. H. Rostworowski, Niespodzianka; Wznowienie 11 VI 1944, grano 1 raz przy ul. Warszawskiej 19, w garażu.
Składanka Bo gdy harmonia gra; Wznowienie l X 1944, grano l raz przy ul. Grodzkiej 55.
J. Nestroy, Trójka hultajska; Prem. 16 XII 1944, grano l raz przy ul. Warszawskiej 19, w garażu.
J. Nestroy, Trójka hultajska; Wznowienie 17 XII 1944, grano 2 razy przy ul. Warszawskiej 19, w garażu.

Warszawa, 15 X 1964



4.2.1. Wzmianki w opracowaniach

Stanisław Marczak-Oborski, Polskie życie teatralne podczas drugiej wojny światowej. Kronika, Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera, 1963 Rok XII z. 1-4(45-48)

W Krakowie w 1943 zaczął działać trzeci zespół konspiracyjny: Teatr Jednoaktówek w mieszkaniu swojego założyciela, Wiesława Goreckiego, przy Placu Kleparskim 5. Do wyzwolenia dał 19 przedstawień, wystawił Miłość czystą u kąpieli morskich Norwida. W Krakowie odbywały się jednocześnie tajne przedstawienia amatorów, którymi opiekował się Tadeusz Kudliński. Grupa Adama Mularczyka wystawiła trzykrotnie, w warsztacie stolarskim przy ul. Kanonicznej, Niespodziankę Rostworowskiego w reż. Goreckiego. Grupa Wiktora Sadeckiego pokazała Zemstę i Wiesława Brodzińskiego w opracowaniu Ostrowskiego.

***

Kazimierz Bajer, Kultura czasu okupacji, Informator Stowarzyszenia Żołnierzy AK nr 7(33)/1995
Teatr


Tak jak wszystkie placówki kulturalne, tak i teatr padł na ziemiach polskich ofiarą prześladowań okupanta. Jako pierwsze zamknięto teatry i sale widowiskowe na ziemiach wcielonych do Rzeszy; w ten sposób okupant realizował niszczenie polskiego życia kulturalnego. Podobne restrykcje spotkały teatry w G.G.
Wzorem innych kontynuatorów życia kulturalnego w podziemiu, ludzie teatru rozpoczęli również działalność artystyczną w konspiracji. Działalność ta stała się tym bardziej konieczna, gdy władze hitlerowskie ogłosiły otwarcie teatrzyków komercyjnych i scenek rewiowych o trywialnym i propagandowym repertuarze. Bojkot tych teatrów ogłosił Zarząd Artystów Scen Polskich i był on respektowany przez prze-ważającą część aktorów, w tym najwybitniejszych. W związku z tym brak pracy zmuszał aktorów do podejmowania różnych zawodów, zapewniających nie tylko byt materialny, ale również konieczną wtedy kartę pracy.
Rozwój konspiracyjnego życia teatralnego szedł w trzech kierunkach. Po pierwsze - wystawianie sztuk, po drugie - szkolenie artystyczne, po trzecie - prace zespołów studyjnych i wypracowywanie nowych form organizacyjnych na przyszłość.
Pomimo szalejącego terroru, więzień, aresztowań, które nie ominęły środowiska aktorskiego, usilna praca organizatorów konspiracyjnych teatrów doprowadziła do powstania na ziemiach wcielonych kilkunastu grup teatralnych, w tym 4 w Poznaniu oraz 2 teatrzyków kukiełkowych; w G.G. 20 teatrów dramatyczno-poetyckich, w tym 2 zawodowe w Warszawie, 4 zespoły studyjne w Warszawie, 21 teatrzyków lalkowych i 5 zespołów audycji poetyckich.
Z inicjatywy BIP przy Komendzie Głównej AK powstał Konspiracyjny Teatr Żołnierski z bardzo dobrym zespołem aktorskim. K.T.Ż. dal kilka spektakli w Warszawie, ale nie udał się występ dla partyzantów.
Oprócz tych zespołów zawodowych i studyjnych działały tajne zespoły amatorskie, szkolne, ludowe oraz odbywały się tajne wieczory literackie i poetyckie.
Ponadto działały 3 szkoły aktorskie i 4 kursy dramatyczne.
Dawną scenę teatralną zastąpiły - mieszkania prywatne, różne pomieszczenia szkolne czy podziemia kościołów. W nowej, osobliwej scenerii nie brakło aktorów ani widzów - pomimo grożących represji. W tych warunkach udawało się przekazywać nieprzemijające wartości zawarte w dziełach wybitnych twórców polskich i obcych, w tym m.in. Mickiewicza, Słowackiego, Wyspiańskiego, Szekspira, Moliera.
W Warszawie wyróżniały się teatry wystawiające najbardziej ambitne sztuki, a prowadzone przez: E, Wiercińskiego, S. Daczyńskiego i H. Szletyńskiego. Wystawiono m.in.: Męża i żonę, Śluby panieńskie. Irydiona, Wilki w nocy, Świętoszka, Pastorałki i wiele innych. W Krakowie, w drugim dużym prężnym ośrodku teatru podziemnego, powstało 8 zespołów teatralnych, zarządzanych przez W. Górnickiego, T. Kotlarczyka i A. Mularczyka. Najbardziej aktywny był teatr rapsodyczny Kotlarczyka, w którym wystawiono m.in.: Króla Ducha, Beniowskiego i Hymny. Miarą sprawnej organizacji i twórczej inwencji było wystawienie w jednym z teatrów Krakowa 17 premier w latach 1941-1943.
Polskie środowisko teatralne udowodniło podczas okupacji, zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz, że cechuje je służebny i patriotyczny stosunek do kultury polskiej, przejawiający się zwłaszcza w chwilach poważnego zagrożenia.

***

Kronika Krakowa, Warszawa 1996

Podziemny Kraków był również liczącym się ośrodkiem życia teatralnego. Jest zjawiskiem zdumiewającym, jak w czasie okupacji artystom i zwykłym zjadaczom czarnego kartkowego chleba potrzebne były strofy wielkiej polskiej literatury. Działało tutaj 8 tajnych zespołów teatralnych, które łącznie w okresie okupacji dały co najmniej 89 przedstawień. Niektóre z tych inscenizacji - m.in. Tadeusza Kantora i Mieczysława Kotlarczyka - stały się prawdziwymi wydarzeniami artystycznymi. Działał także Krakowski Teatr Podziemny Adama Mularczyka. [Przypis: Premiery Krakowskiego Teatru Podziemnego Adama Mularczyka: 19.09.1940 - S. Dobrzyński, Podejrzana osoba (w składance: Śmiech to zdrowie); 29.09.1940 - Pobratymiec Kozłowieckie Sherloki Holmesy (w składance: Wieczorek Literacki); 23.03.1941 - S. Wyspiański Wesele (fragmenty); 3.10.1943 - J. K. Gregorowicz Werbel domowy (w składance: Bo gdy harmonia gra); 28.5.1944 - A. Fredro Zemsta K. H. Rostworowski Niespo-dzianka (fragmenty); 16.12.J944 - J. Nestroy Trójka hultajska.]

***

Andrzej Kuler, Konspiracja krakowska w latach 1939-1945, Biuletyn Informacyjny Małopolski Okręgu Krakowskiego ŚZŻAK grudzień 1998 4/33

Opisane powyżej formy oporu miały charakter zorganizowany i prowadziły do walki zbrojnej. Mówiąc o walce Krakowian z okupantem, nie można pominąć biernego oporu społecznego wobec „niemieckich porządków”, jak i działań nakierowanych na kształtowanie polskiej świadomości narodowej. Te formy walki były również zagrożone bardzo surowymi karami do kary śmierci włącznie. Miały jednak trwały i powszechny charakter. Najlepszym przykładem mogą być działania podejmowane przez intelektualistów, nauczycieli i aktorów.
Już w listopadzie 1939 roku środowiska aktorskie Krakowa zorganizowały tajne kursy teatralne, na których wykładowcami był m.in. Kazimierz Meyerchold, Wiesław Gorecki, Wiktor Biegański, natomiast słuchaczami stali się późniejsi aktorzy teatrów konspiracyjnych i ludzie teatru powojennego, tej miary co Tadeusz Kwiatkowski, Juliusz Kydryński, Danuta Michałowska. 9.09.1940 r. Adam Mularczyk zorganizował Krakowski Teatr Podziemny, zwany też Związkiem Młodych Artystów lub „L-24,” z siedzibą przy ul. Lubicz, gdzie prowadził próby (spektakle dawał w prywatnych mieszkaniach). Teatr ten działał przez cały okres okupacji, dając 6 premier i 17 przedstawień. Grali w nim m.in. Halina Romanowska i Wiktor Sadecki. W pierwszej połowie 1941 roku powstał kierowany przez Tadeusza Steicha teatr „Studio 41”. 22.08.1941 zawiązany został przez Mieczysława Kotlarczyka przy udziale Tadeusza Kudlińskiego Teatr Słowa (zwany Teatrem Rapsodycznym). Grali w nim m.in. D. Michałowska, Karol Wojtyła. W grudniu 1942 roku podjął działalność tajny Teatr Niezależny Młodych Plastyków kierowany przez Jerzego Kujawskiego i Tadeusza Kantora. Aktorami tego teatru w latach wojny byli m.in. Marta Stebnicka Jerzy Turowicz, Jerzy Skarżyński i in. W 1943 r. rozpoczął działalność krakowski tajny Teatr Jednoaktówek, prowadzony przez Wiesława Goreckiego. Grali w nim m.in. T. Kwiatkowski, J. Kydryński.
Teatr krakowski służy jedynie jako przykład oporu, jaki podjęło społeczeństwo Krakowa i jego środowiska twórcze. Omówienie całości tego nurtu konspiracji krakowskiej jest w tak krótkim artykule niemożliwe. Pozwolę sobie przypomnieć jedynie, że podobne formy walki podjęli malarze muzycy, pisarze, poeci i inni. Postawa środowisk intelektualnych i twórczych Krakowa w latach 1939-1945 doczekało się bogatej literatury wspomnieniowej i opracowań historycznych, pozwalających ująć temat monograficznie. Podobną postawę prezentowały działające w konspiracji środowiska i towarzystwa sportowe Krakowa.

***

Teatry w Krakowie podczas okupacji, fragment hasła teatr [w:] Encyklopedia Krakowa, PWN 2000

Podczas okupacji działało kilka konspiracyjnych grup teatr.:  Teatr Rapsodyczny (M. Kotlarczyka),  Teatr Niezależny (T. Kantora) oraz zespoły W. Goreckiego, A. Mularczyka, W. Sądeckiego, T. Staicha, J. Swiderskiego; przedstawienia odbywały się w mieszkaniach prywatnych.

***

Andrzej Chwalba, Dzieje Krakowa. Kraków w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 2002, s. 327

[…]
Duże ambicje miał Adam Mularczyk, twórca najstarszego teatru okupacyjnego - L 24, później zwanego teatrem „Podziemnym”. Pierwsze przedstawienie zorganizował 19 IX 1940. Współpracował z nim Wiktor Sadecki. W teatrze Mularczyka aktorzy grali w strojach z epoki, były lampy i reflektory, specjalnie przygotowane dekoracje, bywała także orkiestra. Mularczyk grał nawet jesienią 1944 r., kiedy to inne teatry ze względu na ogólną atmosferę i bezpieczeństwo, a także konkurencję teatrów legalnych zawiesiły działalność.

***

Katarzyna Zimmerer, Życie codzienne krakowian w okupowanym mieście, w: Kraków czas okupacji 1939-1945 (album), MHK 2010, s. 215

„O ile wiem, Kraków był miastem o najwyższym nasileniu działalności konspiracyjnego teatru (...). Że przy tym wszystkim nie było ani jednej wsypy na większą skalę, to do tej pory nie zrozumiałe; przyznać trzeba, że w wielu wypadkach przysłowiowy łut szczęścia stawał się czynnikiem decydującym” - pisał Juliusz Kydryński.
Pierwsza premiera teatralnego podziemia odbyła się 19 września 1940 roku w mieszkaniu przy ulicy Zbrojów 1. Zorganizowany przez 17-letniego wówczas Adama Mularczyka zespół, który wkrótce przyjął nazwę Krakowski Teatr Podziemny (KTP), wystawiał wtedy składankę Śmiech to zdrowie. Niebawem Mularczyk sięgnął po bardziej ambitny program - Zemstę Fredry, Wesele Wyspiańskiego, Niespodziankę Rostworowskiego. Aktorzy KTP, jak pisał Tadeusz Kwiatkowski, który przez jakiś czas służył im radą i pomocą, „mówili krakowskim akcentem, nie rozróżniali »strz« od »cz«, łykali końcówki wyrazów i poruszali się jak kukiełki machające rękami bez ładu i składu”. Szybko się jednak uczyli, a ich zapał do pracy był imponujący. Grozę wśród znajomych budziło lekkomyślne zachowanie Mularczyka, przeczące wszelkim zasadom konspiracji - nieomal jawnie rozdawał zaproszenia na spektakle i rozprawiał o nich na głos w miejscach publicznych. W pracowni stolarskiej przy ulicy Kanoniczej 6 zbudował prawdziwą scenę, dbał o naturalistyczne dekoracje, a na widowni gromadził tłumy, przeważnie robotników i rzemieślników, którzy zwykle reagowali żywiołowo i głośno. Gościem na spektaklach KTP bywał też m.in. Ka-rol Wojtyła, późniejszy papież Jan Paweł II, wtedy aktor Podziemnego Teatru Rapsodycznego.
[…]
Grudzień 1944 roku był mroźny i śnieżny. Około godziny 17 po południu zaciemnione z obawy przed nalotami miasto pogrążało się w ciemnościach. Mało kto zdobywał się na odwagę, by wyjść z domu z obawy przed tak częstymi w tamtym okresie napadami najróżniejszych chuliganów. Większość rozmów obracała się wokół pytania, kiedy wreszcie ruszy ofensywa sowiecka, która w sierpniu zatrzymała się na Sanie. „Boże, niech przyjdzie kto chce, byleby nas uwolnił od tych czartów (...)” - modlili się niektórzy[1]. Kościoły pełne były wiernych, manifestujących narodową wspólnotę. Krakowski Teatr Powszechny wabił widzów kolejnymi spektaklami, które nie cieszyły się jednak zbyt dużym powodzeniem, skoro w ciągu jednego miesiąca pokazano aż cztery premiery. W Filharmonii GG odbywały się koncerty. Krakowski Teatr Podziemny Mularczyka wystawiał mało ambitną i dość wesołkowatą sztukę Johanna Nestroya Trójka hultajska. W tzw. Poetyckiej Bibliotece Krakowa, redagowanej oczywiście nielegalnie przez Adama Włodka, ukazał się kolejny tomik wierszy Antologia poetycka. Mnożyły się akcje sabotażowe. Pogłoski o tym, że miasto zostało zaminowane przez Niemców budziły przerażenie.

[1] Ibidem, s. 406.


4.2.2. Tadeusz Kwiatkowski, Krakowski teatr konspiracyjny, Pamiętnik Teatralny. 1963, z. 1-4 (45-48)

Teatr jednoaktówek, gdyż tak nazwałbym naszą grupę, której duszą był Gorecki, nie miał sprecyzowanego oblicza artystycznego, nie próbował obalać dotychczasowych pojęć o teatrze, ale reprezentował rzetelny stosunek do sceny i w miarę dużą dbałość o jej principia. Jeśli nazwalibyśmy grupę Kotlarczyka teatrem recytatorów, Kantora - teatrem plastyków, grupa Goreckiego kładła szczególny nacisk na wykonanie aktorskie; Wycieraczka i Miłość były bardzo udanymi przedstawieniami właśnie pod względem wykonawczym.
W czasie zajęć teatralnych napotkałem, już nie wiem w jaki sposób, na niewielkie grono młodych ludzi, którzy próbowali stworzyć swój teatrzyk. Podjąłem się tam prowadzić ćwiczenia gry aktorskiej. Zaczęliśmy od fragmentów Wesela, którego dialogi pozwalały odbywać kameralne spotkania teatralnie i szkolić bardzo rozmaite typy aktorskie. A młodzi byli zdolni, garnęli się do teatru i z zapałem pracowali. Byli to: Halina Romanowska (obecnie aktorka we Wrocławiu), Wiktor Sadecki (obecnie aktor teatru im. Słowackiego w Krakowie), Adam Mularczyk (obecnie aktor Teatru Narodowego w Warszawie) i wielu innych, których nazwisk już sobie nie przypominam. Po roku studiów Adam Mularczyk przejął dalszą inicjatywę (w tym czasie zostałem aresztowany) i doprowadził do przedstawienia w reżyserii Goreckiego Niespodzianki K. H. Rostworowskiego. W obsadzie znaleźli się: Ojciec - Adam Mularczyk, Matka - Halina Romanowska, Antek - Henryk Bednarski, Zośka - Izabela Gajdarska (obecnie aktorka Teatru Rozmaitości w Krakowie), Abramek - Jerzy Werner. Sztukę tę wystawiono trzy razy. Nie wiem, co było przyczyną rozwiązania się tej grupy, ale w pewien czas później Sadecki zorganizował nowych zapaleńców, którzy przystąpili do wykonania Wiesława Brodzińskiego w adaptacji Ostrowskiego i Zemsty Fredry. Niestety, w przedstawieniach tych zabrakło wytrawnej opieki reżysera i obydwie premiery nie reprezentowały nic więcej ponad przeciętny poziom amatorski. Publiczność jednak przyjęła te próby ze wzruszającym aplauzem. Trzeba nadmienić, że kiedy na spektaklach Kantora i Goreckiego gromadzili się widzowie z grona krakowskiej inteligencji - na Wiesławie i Zemście widziało się w większości ludzi prostych, robotników i rzemieślników. I była to widownia reagująca wyśmienicie, mniej może wymagająca, lecz tak samo spragniona polskiego słowa. Przedstawienia odbywały się w warsztacie stolarskim przy ul. Kanonicznej. W obszernej salce mieściło się chyba około stu osób. W premierach tych wystąpili: A. Kiernicka, B. Kulikowska, I. Michalczyk, E. Pachońska (obecnie aktorka teatralna w Warszawie), I. Bartula, J. Borys, W. Pawłowski (obecnie dyrygent), J. Procner (obecnie dyrygent), W. Sadecki, A. Szczepkowski (obecnie aktor w Warszawie) i wielu innych.
Temperamenty Sadeckiego i Mularczyka sprawiały, że niejednokrotnie ich imprezy organizowane były bez zachowania odpowiedniej ostrożności, z lekceważeniem warunków bezpieczeństwa, tak ważnych przecież w latach okupacji.


4.3.1. Tadeusz Kudliński, Dawne i nowe przypadki „teatrała”, Wydawnictwo Literackie 1975

Podobnych inicjatyw teatralnych było w Krakowie więcej. M. in. przechowuję kryptonimowany, a wydany ozdobnie rękopiśmienny program Wesela, którego fragmenty odegrano 13 lipca 1941 roku w Bronowicach, dokąd zaproszonych gości odprowadzali z ówczesnego końcowego przystanku „dwójki” członkowie zespołu. W przedstawieniu tym brali udział m.in. Halina Romanowska (pseud. T. Łuczycka), Wiktor Sadecki (Joachim Wniebowzięty) i Adam Mularczyk (Horacy Świerszcz). Przedstawienie było pokazem prac założonego przez braci Benedyktowiczów „Studia 41”, w którym działali ponadto Zbigniew Bochenek, późniejszy reżyser filmowy, i Andrzej Kopff, późniejszy dyrektor muzeum. Reżyserem przedstawienia i kierownikiem artystycznym grupy był znany działacz Tadeusz Staich (Andrzej Śtyrbny).
Ów program Wesela zapowiadał przed przedstawieniem mszę w kościele Mariackim, następnie pokłon złożony poecie u tablicy pamiątkowej przy placu Mariackim, wreszcie hołd w krypcie na Skałce. Po przedstawieniu przewidziano sąd nad wykonaniem. Zamieszczono ponadto w programie wypowiedzi zespołu o Weselu i kronikę prac. Jest to więc świadectwo studyjnego traktowania prac teatralnych, a nie tylko szukania okazji do wyżycia się na scenie amatorskiej.
Na okładce programu widnieje przypis z podziękowaniem za opiekę dla mitycznej „góry” inspirującej poczynania teatralne w twardych czasach okupacji. W kryptonimowanym spisie osób współdziałających figuruje także moja skromna osoba, określona jako „milczący pan, pierwsza instancja, Wiele Możny Pan z «Uroków» (aluzja do tytułu mej powieści) Przeciszewski”. A tytuł „komisarza słowa” otrzymał „Imć Brat Kwiatów” (domyślny Kwiatkowski).
Wesele grał również Adam Mularczyk w prowadzonym przezeń - przez cały okres okupacji - osobnym Teatrze Podziemnym, zwanym także „L.24” (od adresu siedziby przy ul. Lubicz 24). Teatr ten skupiał wiele osób stale lub dorywczo, działając w różnych pomieszczeniach na zmianę. We wspomnianym wcześniej numerze „Pamiętnika Teatralnego” (4/1964) Mularczyk zamieścił artykuł (którego odbitkę otrzymałem z dedykacją) zawierający bliższe szczegóły o owej imprezie oraz spis blisko stu uczestników, z tą uwagą, że legalizował istnienie placówki w ZASPie (1947). Tam również złożył do archiwum zachowaną obszerną kronikę swego konspiracyjnego teatru. Uzyskał też zezwolenie na wydawanie legitymacji byłym uczestnikom, wśród których i ja się znalazłem.
Zespół Mularczyka grywał nie tylko sztuki wielkiego repertuaru, ale również farsy i wodewile. Można by więc wątpić, czy np. przedstawienie takiej bzdurki jak Werbel domowy odpowiadało nastrojom teatru konspiracyjnego za okupacji. Jednak powtarzało się także i w tych warunkach znane zjawisko aktywności widowni, nadającej akcji scenicznej znaczenia najzupełniej obce tekstowi, a wynikające z nastrojów powszechnych i aktualnych. Tak więc w Werblu działała podniecająco piosenka o Wiśle, bo i najprostszym, codziennym sprawom nadawano głębsze znaczenie, podteksty wręcz patriotyczne. Wszak analogiczną manifestację patriotyczną wywołało przedstawienie niewinnych politycznie Krakowiaków Bogusławskiego, dane w przeddzień i w atmosferze powstania kościuszkowskiego w Warszawie.
(Od czegóż to zależy tzw. „wydźwięk” przedstawienia! Wielki Talma zabłysnął kreacją w Karolu IX, sztuce antyrojalistycznej M. J. Cheniera. Zwolennicy rewolucja oklaskiwali go demonstracyjnie, zelanci ancien regime'u sykali. Doszło do bójek na widowni i na scenie. Pytanie, czy z racji politycznych, czy z powodu Talmy? I zakulisowych intryg?)


4.3.2. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986 (fragmenty)

s.68
Uwierzyłem, że znam już podstawowe tajniki sceny i aktorskiego rzemiosła. Nie pamiętam, kto skontaktował mnie z grupą młodych zapaleńców, równie pałających żądzą złożenia swego życia na ołtarzu Melpomeny. Adaś Mularczyk, Wiciu Sadecki, Hala Romanowska, Iza Gajdarska schodzili się parę razy w tygodniu i próbowali swych sił. Przyjęli mnie entuzjastycznie jako człowieka, który im pomoże w zmaganiach z interpretacją tekstu i ruchem na scenie. W swoim mniemaniu uważałem się za fachowca, bo po roku studiów w „Konfraterni” i ćwiczeniach u Kudlińskiego zdobyłem tyle wiedzy o aktorstwie, że mogłem jej rudymentarne zasady przekazać innym, nie mającym o tym zielonego pojęcia. Złapałem się za głowę, kiedy zademonstro-wali przede mną dotychczasowe próby. Mówili krakowskim akcentem, nie rozróżniali strz, od cz, łykali końcówki wyrazów i poruszali się jak kukiełki machające rękami bez ładu i składu. Mozolnie tłumaczyłem, na czym polega przeniesienie drukowanego tekstu na scenę, jak należy go interpretować, wyjaśniałem, na czym polega akcent logiczny i zdzierałem z ich wymowy naleciałości krakowskiego zaśpiewu. W lot pojmowali, o co mi idzie, i przystąpiliśmy do prób ze scen z Wesela. Niektóre miałem już dobrze wkute na studiach u Kudlińskiego i po prostu przekazywałem swoją wiedzę podopiecznym. Robili zadziwiająco szybkie postępy i teraz ja odegrałem rolę Osterwy, przepowiadając im karierę aktorską. Myślałem sobie - to moja szkoła. Sympatię poczułem do Sadeckiego, młodego człowieka otwartego, szczerego, pragnącego nałykać się wszystkiego, co dotyczyło teatru. Z niego będą ludzie! Adaś Mularczyk to znowu wariatuńcio, postrzeleniec i zarazem najbardziej zapalony organizator wszystkich przedsięwzięć. Niestety, jego pomysły graniczyły nieraz z tak wielkim niebezpieczeństwem, że stawały nam włosy na głowie w obawie, że wpadnie i będzie tragedia. Zawsze jednak wchodził cało z opresji i śmiał się z naszych ostrzeżeń. Lubiłem z nimi pracować i kiedy się usamodzielnili tworząc zespół teatralny, bywałem stałym gościem na ich premierach.
Temperamenty Mularczyka i Sadeckiego sprawiały, że niejednokrotnie przy organizowaniu imprez nie zachowywali odpowiedniej ostrożności, lekceważyli warunki okupa-
[68]
cyjne i wzmożoną czujność wroga. O ich przedstawieniach wiedziały setki osób. Mularczyk prawie jawnie kolportował adresy i daty spektakli, zapraszał, agitował. Nikt jednak nie poderwał zaufania garstki teatralnych szaleńców. Z przerażeniem ujrzałem na premierze Niespodzianki Rostworowskiego w warsztacie stolarskim przy ulicy Kanoniczej siedzącego w pierwszym rzędzie ław granatowego policjanta. Mularczyk wyjaśnił mi potem, że przedstawiciel władzy, jego znajomy, miał gwarantować w razie wsypy ochroną licznie zebranej publiczności. Nieobliczalna odwaga Mularczyka wywoływała liczne spory i dyskusje. Sam mu nieraz natarłem uszu za beztroskę, z jaką traktował wszystkie ostrzeżenia. Adam jednak nic sobie z tego nie robił i nadal z młodzieńczą energią organizował ukochany teatr. Był z niego dumny, poświęcał mu cały wolny czas i pieniądze, aby wszystko wyglądało solidnie i okazale. Jak w prawdziwym teatrze. Własnoręcznie zbudował scenę w stolarni i wznosił na niej naturalistyczne dekoracje. Miłość do sceny łączył z namiętną drapieżnością, chciał wydrzeć wszystko otaczającemu go światu i zużytkować w swojej stolarni. Nie chciał w ogóle słyszeć, że poza jego teatrem istnieją inne. Był przekonany, że tylko grupa, której przewodził, ma w przyszłości zadanie niemal posłannicze. Niestety, nie przekonywały go żadne argumenty. Miał za sobą widownię niesłychanie żywiołowo reagującą, owacje po skończonym przedstawieniu, kwiaty od wielbicieli. Uwierzył w siebie i swoją szczęśliwą gwiazdę. Na spektaklach Kotlarczyka i Kantora gromadzili się w skromnej ilości widzowie zaufani, z grona krakowskiej inteligencji, Na Kanoniczej widziało się w większości ludzi prostych, robotników, rzemieślników i drobnych mieszczan. Dramat Rostworowskiego przemawiał do nich, wzruszał i wyciskał łzy. A ja miałem małą satysfakcję, że przyczyniłem się do tych poczynań, choć niejednokrotnie rozsądek mówił mi: skończ z tym Mularczykiem, bo pewnego dnia ani się obejrzysz, jak cię zamkną. Nigdy jednak zdrowy rozsądek nie wygrywał z młodzieńczym zapałem, zwłaszcza kiedy wzmagały się represje niemieckie, kiedy powiększały się szeregi partyzantów i ich akcje niemal codziennie dawały znać o sobie, Polska walczy. Tą wal-ką był też podziemny teatr.
[…]

***

s. 93
I tak Kawiarnia Plastyków była codziennym elementem mojego dnia. […] Idąc na Łobzowską spotkałem na Karmelickiej Adasia Mularczyka. Zaczepił mnie, jak to on, zaczął męczyć opowiadaniem o trudnościach, jakie napotyka w związku z przygotowaniami do premiery w swoim teatrze. Co chwilę spoglądałem na zegarek, bo już minęła siódma, a lubię być punktualny. Mu-
[93]
larczyk nie zauważał mego zniecierpliwienia i gadał, gadał. Wreszcie brutalnie przerwałam tok jego monologu, życzyłem mu powodzenia i pognałem Garbarską do Plastyków. A tam przed kawiarnią kordon gestapowców i dwie suki kryte plandekami. Stanąłem po przeciwnej stronie ulicy. Domyśliłem się, że coś jest niedobrze. Lokal Plastyków wydawał się nam zawsze bezpieczny. Komisarz niemiecki Hoenel żył w zgodzie ze Zbigniewiczem, który był z ramienia związku opiekunem kawiarni, i jak do tej pory chronił ją przed niespodziewanymi wizytami gestapo. Coś zatem się wydarzyło, co zdjęło z kawiarni immunitet nietykalności.
Musiałem ukryć się w bramie naprzeciw, bo Niemcy przepędzali gapiów z ulicy. Spoza półprzymkniętych drzwi widziałem, jak gestapowcy wyprowadzają ludzi, wszystkich moich znajomych gości kawiarnianych i cały personel. Między nimi Julka. Pakowali ich do samochodów, popychając kolbami karabinów. Łapanka, zwyczajna łapanka, do jakich przyzwyczailiśmy się chodząc po mieście. Ale u Plastyków? […]
Boże, uprzytamniam sobie, gdybym był punktualny, i ja znalazłbym się wśród nich i siedział teraz w suce, pobity, skopany. Ocalił mnie swym gadulstwem Mularczyk. A więc szczęście... […]Przecież, gdybym się nie natknął przypadkowo na Mularczyka... […]
[…]

***

s.286
Spotykam Mularczyka. Jak zawsze pełen energii i niestrudzony organizator swego teatru, który jest jego żywiołem. Nadal lekkomyślny, mało zwraca uwagi na bezpieczeństwo swych poczynań. Zaprasza mnie do stolarni przy Kanoniczej 6, gdzie wystawia Zemstę Fredry. Prosi mnie na wszystkie świętości, abym przyszedł na przedstawienie. Idziemy z Haliną. Na ławach z desek kilkudziesięciu widzów. Młodzi adepci robią co mogą, aby okazać się godnymi komedii Fredry. Są nieporadni, odziani w jakieś wydobyte z lamusa stroje, mające przypominać kontusze i suknie z epoki. Jestem jednak dumny, że Adam, którego uczyłem pierwszych kroków na scenie, tak przejął się swym posłannictwem, że poświęca mu nie tylko godziny pracy, lecz i pieniądze, które zarabia jako kierowca. Ten zapał się opłaca. Widzowie reagują, jakby byli na przedstawieniu największych sław polskiego aktorstwa. Niektórzy są może po raz pierwszy na spektaklu teatralnym. Z wypiekami na twarzach śledzą akcję i głośnymi wybuchami śmiechu przyjmują niezdarne perypetie Papkina.
Gratuluję rozpłomienionemu sukcesem Adamowi. Całuje mnie serdecznie i wręcza Halinie bukiecik kwiatów, jakie otrzymał po premierze.
— Wzruszające — mówi Halina — jacy oni są przejęci swoimi rolami. Wydaje się, że nic poza tym dla nich nie istnieje.
— To zaleta amatorstwa, której zwykle są pozbawieni aktorzy zawodowi — wyjaśniam, uważając się już za autorytet w sprawach teatru. Przed wojną miałem zawsze od ojca dwa wolne bilety na premiery w Teatrze Słowackiego,
a ponieważ premiery szły jedna po drugiej, niemal co tydzień w piątki, widziałem wiele głośnych przedstawień i znakomitych odtwórców na gościnnych występach, jak Stanisławę Wysocką, Jaracza, Osterwę, Zygmunta Nowakowskiego. — Pamiętam — ciągnę dalej, gdy wracamy Plantami na Sobieskiego — teatry amatorskie w małych miasteczkach, gdzie grały panie sędziny, radczynie, aptekarzowe
[286]
I ich mężowie. Czegóż oni nie znosili do teatru ze swych mieszkań, aby salon był salonem, a jadalnia jadalnią! Odnosili sukcesy lokalne, ale to było ich życie kulturalne poza pracą zawodową. Mam kuzyna, Henka Kowalskiego, który był duszą takiego teatrzyku w Dębicy. I szkoda że nie został aktorem. Jest naprawdę utalentowany i zrobiłby karierę na scenie Trzeba zazdrościć im tego szlachetnego entuzjazmu. — Czy oni rozumieją wszystko, co niesie tekst? Czy im ktoś robi analizę postaci, problemu, sytuacji? — Pewnie nie, lecz oni tego nie potrzebują. Oni są tymi postaciami według swych pojęć i dlatego są tacy autentyczni. A że tam mają kłopoty, co zrobić z rękami czy w którym miejscu zaakcentować pointę w odpowiednim kontekście, to nieważne. — Te niedostatki warsztatu można usunąć kilkoma uwagami. — Po co? Wtedy będą myśleć tylko o tym i stracą tę swoją świeżość, chcąc dorównać zawodowcom.
[…]

***

s. 347
Na ulicy Karmelickiej widzę maszerujący oddział żołnierzy niemieckich z biało-czerwonymi opaskami na ramionach i śpiewający ze złym akcentem polskim „Zielony mosteczek ugina się”. Staję zdumiony i dopiero przejeżdżający samochód niemiecki z kamerą na dachu, filmujący ten przemarsz, wyjaśnia mi wszystko. Propaganda niemiecka chce w swojej kronice pokazać, jak to Polacy tłumnie i ochoczo podjęli apel władz i przystąpili do służby w Wehrmachcie. Przechodnie są wyraźnie zdezorientowani, niektórzy żegnają się krzyżem świętym, ktoś zagaduje kroczącego zamaszyście żołnierza, ale ten udaje, że nie słyszy pochłonięty śpiewaniem. Polacy czy nie Polacy? — Jacy tam Polacy! — starszy pan stuka palcem w czoło. — Przebierańcy, volksdeutsche! — Na rogu Batorego czekają dwie młode dziewczyny. Kiedy samochód z kamerą zbliża się do nich, podbiegają do maszerującej kolumny i wręczają kwiaty żołnierzom z pierwszego szeregu. Operator wychylony z okna samochodu filmuje tę scenę. Wyobrażam sobie, jakim komentarzem będzie opatrzona ta maskarada na ekranach. Z drugiej strony ulicy
[347]
daje mi znaki Adaś Mularczyk, żebym na niego poczekał, aż skończy rozmowę z jakimś starszym panem. Po chwili, kiedy już żołnierze zniknęli skręcając na Podwale, przybiega do mnie rozgorączkowany. — Widziałeś, co za chamstwo? — Widziałem. — Gdybym miał automat, przejechałbym się po nich aż miło. — I wyrżnęliby za to pół Krakowa — przy Adamie staram się zawsze nie poddawać emocjom. Wystarczy, że on sam zdradza czasem objawy szaleńca. Aż dziwne, że do tej pory, przy jego braku poczucia odpowiedzialności, wszystko mu się udaje. Gada na cały głos o sukcesach swego teatru, podaje nazwiska i miejsca, gdzie się odbywają przedstawienia, opowiada, jak oszukuje Niemców, i to na ulicy pełnej przechodniów. Szybko zmienia temat, widząc, że nie chcę podjąć dyskusji o przebranym wojsku, i naturalnie zaczyna wychwalać swoją ostatnią premierę, Niespodziankę Rostworowskiego. Znów wpada w głośny entuzjazm, tak że muszę go mitygować, bo już kilka osób obejrzało się za nami. Ale on jest monologistą i nie zważa, co mówi partner. Po prostu zwariował z powodu teatru, tylko tym żyje od rana do nocy. To oszołomienie sceną jest bardzo pozytywne i godne podziwu, lecz czasem przebiera miarkę i zaczyna nudzić. Wysłuchuję więc relacji spokojnie, pozwalam mu się wygadać. Przecież dzięki tej jego gadaninie spóźniłem się na spotkanie z Julkiem u Plastyków. Prawdopodobnie ocalił mi życie. Iluż bowiem ludzi zabranych stamtąd ocaleje? Chodzą słuchy, że prawie wszystkich wymordowano. Jakżeż zatem okazywać mu zniecierpliwienie i dawać poznać, że przesadza w tym swoim teatralnym zapale? Syczę tylko co chwilę — Adam, ciszej. — Wreszcie zobaczył jakiegoś kumpla, szybko żegna się ze mną i zaprasza na Niespodziankę. Fajny chłopak, ale postrzelony jak rzadko kto.
[…]

***

A tymczasem krakowski Teatr Powszechny daje premierę po premierze. Pilnie notuję tytuły przedstawień. Po rewii Codziennie o piątej następna rewia Mikołaj dla dorosłych, zaraz potem Trafika pani generałowej Bus-Feketego, w kilka dni później Jasełka polskie i Dziewczyna i kokosy Gozdawy i Stępnia. Reżyserują Witold Zdzitowiecki, Tymoteusz Ortym, Zygmunt Chmielewski i Kazimierz Szubert. Nie cieszą się jednak powodzeniem te wesołe spektakle, skoro w tak krótkim czasie teatr zmuszony był dać tyle premier. Nawoływanie do bojkotu teatru widocznie zrobiło swoje. Teatry podziemne zawiesiły na razie działalność, gdyż warunki bezpieczeństwa pogorszyły się bardzo, a wczesna godzina policyjna ogranicza możliwości występów. Tylko niezmordowany Mularczyk na nic nie bacząc, z ryzykanckim, uporem gra nadal w warsztatach, garażach, niestety i jego repertuar niezbyt odpowiada nastrojom, jakie panują w mieście. Mówię mu, że Trójka hultajska Nestroya to pozycja teatralna nie na te czasy i czemu nie zwrócił się do mnie, abym poradził mu coś ambitniejszego z polskiego repertuaru, bo przecież teatry konspiracyjne mają za zadanie szerzyć kulturę rodzimą i przekazywać rodakom najświętsze jej wartości. Adam nie daje się zbić z tropu. Jest przekonany, że to, co robi, ma sens, a widzowie na jego przedstawieniach rekrutują się z ludzi prostych, do których nie dotrą arcydzieła literatury i poetyckie metafory. Tym bardziej staram się go namówić, aby sięgnął do klasyki. — Wykonasz pionierską pracę. Otworzysz tym ludziom oczy, zmusisz ich do myślenia. Może potem sami wezmą do ręki książki, o któ-
[410]
rych dotąd nie słyszeli. — Dość mają tego życia. Chcą się zabawić. — Ten argument mnie nie przekonuje. — Adam, prawisz mi tu głupstwa. Weź Witka Sadeckiego. Też go uczyłem tak jak i ciebie pierwszych kroków na scenie. A on nałożywszy swoją grupę teatralną wystawił Zemstę Fredry, a potem Wiesława Brodzińskiego. I czy myślisz, że jego widzowie wiedzą coś o Brodzińskim? A jednak Wiktor podjął to zadanie. Potrzebę chwili. — A moja Niespodzianka, przecież mi gratulowałeś? — Tak, ale co potem? Werbel domowy i Trójka hultajska. Poszedłeś na łatwiznę. Na śmieszki, gagi. I nie mów mi, że ludzie się tego domagają. Tych pięć lat okupacji wygłodziło ich kulturalnie, chcą słuchać piękna języka polskiego, doszukać się jakichś głębszych treści, pragną potwierdzenia, że są synami narodu o wielkich tradycjach i przeszłości bogatej w dzieła o uniwersalistycznym znaczeniu, o humanistycznej wymowie. — E, daj spokój. Przemawiasz jak ksiądz z ambony. — Pewnie, że to są truizmy. Lecz w tym wypadku stosowne. Tracisz czas i zarazem okazję do spełnienia o wiele pożyteczniejszej roli. Przecież te komedyjki mógłbyś grać oficjalnie. Po co konspirować i narażać się Niemcom. Popatrz, co ma w repertuarze Teatr Powszechny. To samo. — Tego już Adam nie wytrzymuje, zaczyna gestykulować i zaperzać się, jak człowiek boleśnie dotknięty. Potem żegna mnie urażony. Najbardziej zabolało go porównanie z Sadeckim, z którym się rozeszli i zaczęli rywalizować. Sympatyczny, niesłychanie przedsiębiorczy i zapalony człowiek. Teatr jest jego siłą napędową i jedynym celem w życiu. Ale musiałem zabawić się w kaznodzieję. Któż inny mógł mu to powiedzieć bez osłonek?
[…]


4.3.3. Juliusz Kydryński, 1939-1945 „Pod ziemią”, w: Juliusz Kydryński, Uwaga, gong!... Opowieść-pamiętnik o teatrach krakowskich 1937-1948, Wydawnictwo Literackie 1962

O ile wiem, Kraków był miastem o najwyższym nasileniu działalności konspiracyjnego teatru. W ciągu z górą pięciu lat powstawała tu istotnie coraz to nowa nielegalna scena, tak że pod koniec okupacji miasto - bez przesady - pokryte było całą ich siecią, a co drugi spotkany na ulicy przechodzień na pewno z którąś z nich miał coś wspólnego. Ze przy tym wszystkim nie było ani jednej „wsypy” na większą skalę, to do tej pory jest niezrozumiałe; przyznać trzeba, że w wielu wypadkach przysłowiowy „łut szczęścia” stawał się czynnikiem decydującym.
Zalążkiem, z którego rozwinął się pierwszy nielegalny zespół, była stworzona z początkiem 1939 r. Krakowska Konfraternia Teatralna. Była to instytucja mająca wspomagać i lansować młodego autora i aktora polskiego. Istniejące przy niej „Studio 39” jako szkoła dramatyczna skupiało młodzież marzącą o teatrze, która po raz pierwszy stanęła na deskach scenicznych w Kawalerze księżycowym Mariana Niżyńskiego, granym na dziedzińcu Biblioteki Jagiellońskiej w czasie „Dni Krakowa” w r. 1939. Było to pierwsze i ostatnie przedstawienie Konfraterni - wkrótce potem wrzesień 39 przerwał jej prace. Jednak już zimą tego roku dawni jej członkowie zaczęli myśleć o ich podjęciu, oczywiście w ramach konspiracji. Rozpoczęliśmy, początkowo w bardzo szczupłym gronie, odczytywanie fragmentów polskich arcydzieł dramatycznych. Była to praca dorywcza, która niedługo później przybrała kształt organizacyjny. W wielu mieszkaniach krakowskich zaczęły się odbywać konspiracyjne wieczory teatralne. Grano m. in. fragmenty Wesela i Wyzwolenia. Te zebrania, poświęcone nie tylko praktyce teatralnej, lecz także dyskusjom teoretycznym, odbywały się stale i regularnie. Brali w nich udział przeważnie ludzie młodzi, większość stanowiła grupa polonistów, studentów i studentek krakowskiego Uniwersytetu. Tajne nauczanie nie było jeszcze zorganizowane, toteż na tych właśnie zebraniach uczestnicy uzupełniali swoją wiedzę humanistyczną i teatrologiczną.
„Studio 39” rozszerzało stopniowo zakres swoich wpływów i wkrótce coraz więcej domów i mieszkań stało się terenem pracy. Tworzyły się nowe grupy aktorskie (tzw. żartobliwie „kółka i podkółka”), wciągające wciąż inne, młodsze siły do współpracy. Organizowano przedstawienia dla zaproszonych gości w nieprawdopodobnych niejednokrotnie warunkach bezpieczeństwa: grano np. w moim mieszkaniu drugi akt Przepióreczki dokładnie pół godziny po rewizji przeprowadzonej przez gestapo. Za późno już było na odwoływanie spektaklu i mimo że spodziewaliśmy się inwigilacji domu, postanowiliśmy zaryzykować. Udało się. Przedstawienie to oglądało wówczas ponad 30 osób, wśród widzów znajdował się Juliusz Osterwa. Fragmenty Słowackiego, Fredry, Wyspiańskiego, Żeromskiego i Rostworowskiego były najczęściej treścią ówczesnych wieczorów w owym pierwszym i najtrudniejszym z wielu względów okresie pracy, w jesieni r. 1940. Jednak już wówczas rozbicie pierwszego zespołu na kilka komórek po 3-4 osoby stworzyło warunki pomyślne dla prac o charakterze bardziej jeszcze kameralnym, a za to realizowanych jednocześnie w kilku punktach miasta. Ta metoda niewątpliwie ułatwiała konspirację, ale - z drugiej strony - jeżeli należało przygotować rzecz wymagającą większej ilości wykonawców, nikt się metodą „komórek” nie krępował.
[…]
Zdarzało się, że niektóre z powstających jak grzyby po deszczu „komórek” ginęły równie szybko, jak powstawały. Rozmaite były tego przyczyny. Najczęstszą bywał słomiany zapał ludzi, którzy po zobaczeniu jakiegoś podziemnego spektaklu pragnęli sami stworzyć coś, do czego jednak brakowało im wytrwałości i szczerego umiłowania swej pracy. Tym silniejszą pozycję zdobywały sobie zespoły, umiejące nie tylko utrzymać własne istnienie, lecz dochodzące z biegiem czasu do coraz lepszych wyników. Takim zespołem, skupiającym najmłodszych, była grupa Adama Mularczyka. Prowadził ją w zasadzie sam organizator, jednak pod kolejną opieką artystyczną Kwiatkowskiego, moją, wreszcie Goreckiego. Mularczyk szedł również po linii naturalizmu, po prostu dlatego, że nie miał ambicji teoretyzowania ani szukania nowych sposobów wypowie-dzi; jako urodzonemu aktorowi wystarczało mu to, że grał, a robił to rzeczywiście dobrze i con amore. Nato-miast lekkomyślność jego, jeśli chodziło o warunki konspiracyjne, przekraczała już absolutnie wszelkie granice.
W małej pracowni stolarskiej przy ulicy Kanoniczej potrafił sam jeden zbudować stałą scenę, a na widownię spędził pół Krakowa. Słabo zrobiło mi się jednak dopiero wówczas, gdy pośród widzów zobaczyłem granatowego policjanta. Okazało się, że Mularczyk jakimś tam sposobem sprowadził go po to, żeby inni, obcy widzowie „lepiej się czuli”, myśląc, że są na przedstawieniu legalnym. No bo gdzie policjant, tam nie ma konspiracji. Osłupiałem, słuchając tych wyjaśnień, ale policjant był na szczęście zbyt głupi, żeby się bliżej zainteresować tym, co się tu właściwie dzieje. Grał wówczas Mularczyk Zemstę i Nie-spodziankę, korzystając ze wskazówek reżyserskich Goreckiego.
Cała dotychczas zarysowana praca teatru podziemnego inspirowana była przez literatów. Temu też prawdopodobnie należy przypisać, że nie szukając nowych rozwiązań formalnych, trzymała się ustalonych tradycyjnie form teatru realistycznego, w wypadkach zaś, gdzie pragnęła być bardziej „teatralna”, wpadała w naturalizm, czyli że od istoty „teatralności” raczej się oddalała. Główna troska skupiała się tutaj na wadze słowa, analizie tekstu, żywiono więc głównie kult dla autora. U aktorów specjalną uwagę zwracano na dykcję, reżyseria stała już na dalszym planie, mimo że np. Gorecki bynajmniej jej nie lekceważył, przeciwnie: bardzo dokładnie przepracowywał ją w szczegółach. Wymagała tego jednak już choćby naturalistyczna konwencja, której zdecydowanie ulegał. Zespoły wykonawców składały się wyłącznie z amatorów, którzy w konspiracji krakowskiej przechodzili „przedszkole dramatyczne”. Współudział aktorów zawodowych w pracach konspiracji był minimalny i ograniczał się do stanowisk doradczych. W tym sensie współpracowali z kon-spiracją Juliusz Osterwa oraz Władysław Woźnik i Zdzisław Mrożewski.
Bardzo silnie i przykro dawał się odczuwać fakt, że każdy z współpracowników teatru posiadał z konieczności jakieś „oficjalne” zajęcie, skutkiem czego praca sceniczna stała niejako na marginesie jego codziennych, nieraz bardzo męczących i zajmujących mnóstwo czasu obowiązków. To był także powód niewielkiej stosunkowo liczby zrealizowanych przedstawień. Nie dużo było czasu na ich przygotowanie, skoro Kwiatkowski był inkasentem w firmie przewozowej, Kotlarczyk konduktorem tramwajowym, Mularczyk szoferem, a ja robotnikiem kamieniołomu. Jeżeli mimo to w ciągu pięciu lat można było pozostawać z sobą niemal w codziennym kontakcie i w rezultacie dać choćby tyle spektakli, ile właśnie dano, świadczy to jednak o poważnym traktowaniu wziętego na siebie zadania.
Przedstawienia odbywały się - rzecz prosta - w zwykłym pokoju. Umawiano się, w jakiej jego części mieścić się będzie przestrzeń sceniczna, której nawet niczym nie oznaczano. Światła początkowo nie używano zupełnie - grano albo przy świetle dziennym, albo przy zwyczajnej, elektrycznej lampie, normalnie oświetlającej cały pokój. Kostiumów oczywiście także nie było żadnych. Dopiero znacznie później Mularczyk zbudował do Zemsty scenę z desek i pierwszy użył wypożyczonych reflektorów, kostiumów i peruk. Wtedy potrzebna była również szminka. Podobnym przedstawieniem była Miłość czysta w realizacji Goreckiego i Wiesław grany dla robotników.
[…]
Nie sposób wyliczyć, ile trosk, niepokoju i wzruszeń łączyło się z każdą imprezą. Długotrwały zazwyczaj okres przygotowań niejednokrotnie bywał zakłócany nie przewidzianymi przeszkodami z zewnątrz. Ale okres ten cechowało stale powtarzające się zjawisko: w czasie jego trwania nawiązywała się między uczestnikami pracy szczera przyjaźń i więcej niż przyjaźń: poczucie braterstwa, to samo, które łączy wspólnie walczących żołnierzy. Nie wspominam o tym dla jakichś sentymentów, idzie tu o rzecz ważniejszą: o atmosferę, w jakiej nie tylko w czasie konspiracji, ale kiedykolwiek indziej możliwa jest jedynie wszelka artystyczna praca. Niezwykle silne poczucie zespołowości i co za tym idzie współodpowiedzialność za każdy szczegół teatralnego zdarzenia jest czynnikiem wywierającym na to zdarzenie wpływ o wiele silniejszy, niż by to się komuś mogło wydawać. I kto wie, czy stworzenie i utrzymanie w ciągu kilku lat tej atmosfery nie jest największą zdobyczą krakowskiego teatru konspiracyjnego. Faktem jest, że jej istnieniu zawdzięczały przedstawienia krakowskie w dużej części poziom swoich osiągnięć.
Jedyną pamiątką tamtych dni są dzisiaj zbiory notatek, fragmenty dorywczo prowadzonych kronik, i nie zawsze udane fotografie, które jednak - na szczęście zresztą - nigdy nie powrócą wzruszeń, przeżywanych wówczas, gdy omijając patrole „Szupo” szło się na podziemne przedstawienie.



5.2. Lokale Krakowskiego Teatru Podziemnego
Według Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)


„Siedziba” Krakowskiego Teatru Podziemnego
Lubicz 24 – adres, od którego pochodził kryptonim Krakowskiego Teatru Podziemnego – L.24

Miejsca spektakli Krakowskiego Teatru Podziemnego:

Floriańska 15
- 3.10.1943 premiera J. K. Gregorowicz, Werbel domowy (grano dwa razy)

Grodzka 55
- 1.10.1944 zagrano wznowienie składanki Bo gdy harmonia gra (grano jeden raz)

Kanonicza 6 (stolarnia)
- 28.05.1944 premiera Fredro, Zemsta oraz K. H. Rostworowski, Niespodzianka (grano dwa razy)

Lea 41 m. 5
- 29.09.1940 premiera Pobratymiec (J. S. Płatkowski), Kozłowickie Sherlocki Holmesy oraz składanka Wieczorek literacki (grano dwa razy)
- 21.03.1941 premiera S. Wyspiański, Wesele (grano jeden raz)

Prokocim
- 19.03.1944 wznowienie J. K. Gregorowicz, Werbel domowy oraz składanka Bo gdy harmonia gra (grano jeden raz)

Warszawska 19 (garaż)
- 16.01.1944 premiera J. K. Gregorowicz, Werbel domowy oraz składanki Bo gdy harmonia gra (grano jeden raz)
- 11.06.1944 wznowienie Fredro, Zemsta oraz K. H. Rostworowski, Niespodzianka (grano jeden raz)
- 16.12.1944 premiera J. Nestroy, Trójka hultajska (grano trzy razy)

Zbrojów 1
- 19.09.1940 premiera J. Dobrzański, Podejrzana osoba oraz składanka Śmiech to zdrowie (grano dwa razy)

Miejsca prób Krakowskiego Teatru Podziemnego
Batorego 17 m. 9
Kanonicza 3
Kanonicza 6 m. 4
Karmelicka 35
Lea 56
Lubicz 24
Mogilska 80
Pędzichów 19
Rakowicka 11
Rynek Kleparski 5
Skawińska Boczna 10 m. 5
Szewska 19
Wróblewskiego 4
 DO GÓRY   ID: 54217   A: dw         

45.
Lubicz 40 (mieszkanie Katarzyny Łapczyńskiej ps. Babcia) – konspiracyjna kwatera i skrzynka kontaktowa Polskiej Partii Socjalistycznej WRN



4.2. Jerzy Jarowiecki, Konspiracyjna prasa w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej 1939-1945, WL 1980

s. 197
Głównymi organami prasowymi krakowskich socjalistów (PPS-WRN) były dwa pisma: „Wolność” i „Naprzód”. „Wolność” była organem Komitetu Okręgowego PPS, ukazywała się w latach 1940-1945, początkowo nosiła podtytuł „Komunikat” (do sierpnia 1940 r.) i była pismem codziennym, powielanym na dwu stronach. W numerze z dnia 3 lipca 1940 r. ukazał się komunikat informujący, iż „od dnia dzisiejszego wydawnictwo nasze ukazywać się będzie w nieco rzadszych odstępach”. Zgodnie z tą zapowiedzią pismo ukazywało się co 2-3 dni, od 14 sierpnia zniknął podtytuł „Komunikat”, a pismo przestało być dziennikiem o charakterze informacyjnym, stając się informacyjno-programowym, a następnie teoretyczno-programowym. Od maja 1941 r. w winiecie tytułowej pisma pojawiło się hasło „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się” (od nr 23 z 7 maja), zaś od 31 października tegoż roku informacja, że jest to organ WRN. Od czerwca 1944 r., kiedy WRN zrezygnowała z kryptonimu, w tytule umieszczono przedwojenne symbole PPS, lipcowe zaś numery nosiły podtytuł: „Organ Polskiej Partii Socjalistycznej”.
Pismo wydawane było techniką mieszaną, początkowo było powielane, w 1942 r. podjęto próby drukowania (np. w nr 43 z 27 października czytamy: „Oddajemy w twoje ręce pierwszy numer «Wolności» bity drukiem”), by po pewnym czasie znowu wrócić do powielania. Istnieją poważne trudności w ustaleniu pełnego składu zespołu redakcyjnego. Wiadomo, że w redagowaniu uczestniczyli członkowie Okręgowego Komitetu Robotniczego PPS, spośród których za sprawy wydawnicze odpowiedzialny był Józef Cyrankiewicz i Adam Rysiewicz. Udało się ustalić, że pismo drukowano m. in. w Kobierzynie, w domu jednego z pracowników Solvaya. Wiadomo też, że pismo w latach 1940-1942 redagowano w mieszkaniu Stanisława Ulatowskiego przy ul. Starowiślnej 14 przy współudziale właściciela mieszkania i jego żony Heleny. Jednym z jego współredaktorów był Zdzisław Wróblewski. Tam również mieścił się rozdzielczy punkt prasy socjalistycznej. Rozdziałem prasy zajmował się Marian Bomba („Roman”), kolportażem zaś trudnili się - w tym okresie m.in. Kazimierz Hałoń („Kartuski”) oraz Hanka Kuciel-Kowalczykowa („Baśka”)[1].
W piśmie, którego objętość średnio wynosiła 4-6 stron, bogaty był dział publicystyki programowej, wypowiedzi redakcyjnych i agencyjnych, wiadomości i sprawozdań, nie brakowało też komunikatów oficjalnych Delegatury RP na Kraj. Mimo teoretyczno-programowego charakteru tygodnika na jego łamach pojawiały się problemy kultury, które znalazły swój wyraz np. w artykule pt. Front walki o kulturę. Czytamy w nim programowe sformułowanie krakowskich socjalistów: „[...] nie po to walczymy o swą narodową kulturę, aby po odzyskaniu wolności zmonopolizowały ją dla siebie [klasy] posiadające. Walczymy o kulturę powszechną dla mas” [podkr. JJ]. „Wolność” sięgała do nurtu poezji Rewolucyjnej. Za reprezentanta tej poezji zespół redakcyjny uważał Władysława Broniewskiego. Stąd też drukowano takie jego utwory, jak wiersze Krzyk ostateczny czy No pasaran. „Wolność” odnajdowała w strofach Broniewskiego autentyczność przeżyć, ton tych wierszy, odwołujący się do rewolucyjnej wspólnoty celów, był tonem pobudki wzywającej do walki o wolność, wyrażał przekonanie, iż faszyzm nie może zwyciężyć. Poezja Broniewskiego wyraźnie współbrzmiała z hasłami i sformułowaniami dokumentów i publicystyki PPS oraz lewicy społecznej.

[1] Por. K. Hałoń, „Do wspomnień o tow. Marianie Bombie”. Maszynopis, MHK, sygn. 2(IV)R; St. Ulatowski, „Wspomnienia z okresu okupacji. Działalność PPS w Krakowie. Maszynopis”, MHK, sygn. 12(IV)R; J. Jarowiecki, Prasa podziemna w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej, „Rocznik Historii Czasopiśmiennictwa Polskiego” 1976, t. XV, z. 2.



4.3.1. Michał Borwicz, Kartki z działalności Organizacji Wojskowej i Oddziałów Bojowych PPS, w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. I, Warszawa 1994

s. 123
Nasz konspiracyjny organ „Wolność”, odbijany w Krakowie, obok zwykłej cotygodniowej serii, wydał szereg numerów odrębnych, przeznaczonych specjalnie dla bojowców. Równocześnie, bieżącą służbę informacyjną zapewniał konspiracyjny „Naprzód”. Powiat miechowski był jednym z największych w Polsce (mówię „był”, gdyż po wojnie podzielono go na dwa - miechowski i proszowicki). Mimo to kolportaż dokonywał się z doskonałą precyzją. W klimacie powszechnych łapanek i rewizji, trzy razy na tydzień nasze dzielne Zochy i Wandy dostarczały kontyngent krakowskiej „Wolności” i „Naprzodu”, warszawskiego „Robotnika”, „WRN” i innych wydawnictw do mieszkania „Babci” blisko ulicy Lubicz w Krakowie. Trzy razy na tydzień krakowska łączniczka dowoziła ten ładunek koleją do Kocmyrzowa. Trzy razy na tydzień niezawodny kurier „Grom” - Alfred Oraczewski, który w poprzednich okresach dojeżdżał po prasę do samego Krakowa, odbierał ten ładunek w Kocmyrzowie i zawsze opanowany, kierując się każdorazowo własnym rozeznaniem niebezpieczeństwa, przewoził na wąskotorówce lub niekiedy nawet przenosił pieszo, omijając łapanki i wścibskich współpasażerów, do punktu we wsi Górka Jaklińska. Trzy razy na tydzień cała sieć łączników terenowych kolportowała tę prasę do dziesiątek wsi i mieścin.


4.3.2. Edward Hałoń, Akcja oświęcimska PPS, w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. I, Warszawa 1994

s. 322
Trzeci, uboczny, uruchomiony przeze mnie w 1944 r. tor kontaktowy prowadził z Brzeszcz przez Chrzanów, Trzebinię - dużą stację graniczną po stronie Rzeszy, do Krakowa. Tutaj pewną, bardzo szybko działającą, przewożącą przesyłki z Chrzanowa do Krakowa, była Aniela Kieres - „Magda”, moja bliska koleżanka, w której domu mieszkałem podczas nauki w chrzanowskim liceum i której mieszkanie służyło mi często jako znakomita melina podczas okupacji. „Magda”, jako mieszkanka Chrzanowa, zatrudniona w Krakowie, mogła legalnie dojeżdżać pociągiem do Krakowa i dostarczać pocztę do konspiracyjnego mieszkania „Babci” - Katarzyny Łapczyńskiej przy ul. Lubicz 40. Potem przesyłki docierały szybko do „Tell” lub do mnie, gdy po marcu 1944 r. konspirowałem już w Krakowie.
[…]
s. 338
10 lutego 1943 r. w południe, w czasie przerwy obiadowej dla robotników cywilnych, przebrawszy się uprzednio w piwnicy w ubranie cywilne, z peruką na głowie przyciśniętą do uszu nausznikami (klej nie przylepił peruki do spoconej z podniecenia głowy), z „Ausweisem” w jednej ręce a trucizną w zaciśniętej drugiej, obserwowany przez „Pierożka” i Franka Walizko przeszedł pod szlabanem, który uchylił strażnik SS-man po sprawdzeniu dokumentu. Paręset metrów od tej bramy oczekiwałem brata i doprowadziłem go, po dalszych paruset metrach, do czekających nań z rowerami trzech bojowców z oddziału Gwardii Ludowej PPS z Jaworzna. Jeden z nich oddał Kazkowi rower i pistolet, dwaj pozostali stanowili asystę ochronną w drodze do Jaworzna.
Po trzech dniach jaworznicki łącznik, maszynista „Staszek”, przewiózł go, jako palacza, na lokomotywie do Rudawy, skąd Marian Bomba „Roman”, szef krakowskiej PPS-owskiej wojskówki doprowadził go do Krakowa, do mieszkania „Babci” - Katarzyny Łapczyńskiej przy ul. Lubicz 40. Na drugi dzień spotkał się z „Teodorem”, złożył wstępną relację i został zobowiązany do napisania szczegółowego raportu o obozie, do wykonania szkiców terenowych i planów zabudowań obozowych.


4.3.3. Kazimierz Hałoń, W krakowskiej organizacji bojowej PPS, w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. I, Warszawa 1994

s. 352
Kiedy przybyłem po mojej ucieczce do Krakowa, widok policji i esessmanów na ulicach napawał mnie przerażeniem. Miałem nieprzyjemne uczucie towarzyszące mi przez pewien okres, że zaraz rozpoznają we mnie uciekiniera z obozu. Marian przywiózł mnie do mieszkania na II piętrze przy ul. Lubicz 40. Mieszkała w nim stara, wysoka, siwa kobieta, wdowa po urzędniku kolejowym, Katarzyna Łapczyńska, przeze mnie później „Babcią” nazwana. To był jej pseudonim. Obdarzona wysokim delikatnym głosem, była delikatna w obejściu, dyskretna, nie narzucająca się. Była zawsze, jak to bywa u starszych kobiet tak opanowana, spokojna, odważna, że chyba jednak nigdy do końca nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie my przedstawiamy. Często opowiadała mi swoje sny, w których Hitler, antychryst, był zawsze ukarany. Jak „Babcia” była dyskretna, a zarazem miała poczucie humoru świadczy następujące zabawne zdarzenie. Miałem pistolecik, „szóstkę”, którą mi zostawił Marian. W nocy leżał sobie pod poduszką. Pewnego ranka poszedłem do ustępu, a pistolet przez zapomnienie zostawiłem pod poduszką. „Babcia” miała zwyczaj natychmiasowego wietrzenia mieszkania i pościeli; całe łóżko poruszała, materace przewracała i wietrzyła. Była czysta i lubiła czystość. Wracam ja, a tu całe łóżko rozrzucone, pościel się wietrzy. Pistolet, widzę, leży na stole. Biorę więc zaraz broń i chowam, a „Babcia” w tym momencie do mnie: „Panie Kaziu, na drugi aż to niech pan weźmie ten aparat fotograficzny ze sobą. bo gdyby ktoś zobaczył, mógłby pomyśleć, że to »pistolet«”. Gdy Marian przedstawił mnie jako swego kuzyna, pani Łapczyńska też się nie zdziwiła. Widać było, że intryguje ją brak włosów na głowie, ale pytań nie zadawała.
Jeszcze chwila rozmowy z Marianem na temat zachowania się w razie jakiejś kontroli. On sam swego czasu mieszkał w tym mieszkaniu pod imieniem „Stasia”. Moje imię zostaje niezmienione i Babcia nazywała mnie „Panie Kaziu”. Jak się okazało, w tym mieszkaniu mieszkał już też „Teodor” - Rysiewicz, Cyrankiewicz, Cekiera, „Baśka” (Hanka Kuiel), później mieszkał mój brat - „Boruta” przez „Babcię” „Panem Jasiem” nazwany. „Pan Ignaś” (Lutek Motyka), zatrzymywała się tam „Pani Madzia” (Aćka Kieres) i inni. Marian pożegnał się ze mną i z „Babcia”, zapłacił za pobyt i odszedł. „Babci” polecił, aby nikogo u siebie nie przyjmowała. Dalszą dotację na moje potrzeby załatwi albo on, albo „Teodor”. Tego dnia pozostałem sam z „Babcią” w domu. Ponieważ ,Babcia” była bardzo małomówna, ja też nie zdradzałem ochoty do rozmowy. Czułem się dość obco. Mieszkanie stanowiła pojedyncza długa izba z oknem na podwórze. W kącie izby piec kuchenny, pośrodku stół, dwa łóżka: jedno „Babci”, drugie teraz moje. Dość niebezpieczne pomieszczenie. Nie ma gdzie uciekać.
Na drugi dzień rano zapukano do drzwi. Do mieszkania wszedł nieznany mężczyzna, wysoki, w kapeluszu, z małymi wąsikami. Podszedł do mnie i przedstawił się: „Jestem Teodor”. Był to Adam Rysiewicz, po uwięzieniu Cyrankiewicza pełniący funkcję sekretarza OKR PPS w Krakowie. Adam pochodził z rodziny inteligenckiej, zamieszkałej w Bobowej, gdzie osiedlił się jego ojciec, emerytowany oficer Wojska Polskiego. Adam ukończył w Nowym Sączu gimnazjum, a następnie studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. W czasie studiów należał do Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej.
Znaliśmy się, ale na odległość. Dopiero teraz mogliśmy spotykać się bezpośrednio. Ucałowaliśmy się serdecznie i odbyliśmy długą rozmowę: o obozie, o Józku Cyrankiewiczu, o organizacji obozowej, o dalszych planach. Adam dokładnie też wypytywał o możliwości rozbudowania kontaktów z obozem, mówił o rozbudowie organizacji wewnątrzobozowej kierowanej przez Cyrankiewicza i organizacji przyobozowej kierowanej przez mego brata, Edwarda. Na koniec „Teodor” polecił mi nie ruszać się z domu, wypoczywać i w tym czasie dokładnie opisać, co widziałem w czasie mego pobytu w Oświęcimiu. Materiały te jako bezpośrednią relację więźnia Oświęcimia i naocznego świadka hitlerowskiego bestialstwa miał przekazać aliantom. Polecił mi też, abym z pamięci narysował plan obozu macierzystego Oświęcimia, jak również obozu w Brzezince, w Dworach - „Buna” i w Harmenzach. Zamienił mi pistolet, który dał mi Marian w Rudawie, na kaliber 6,35 w futerale. Pozostawił pieniądze, oświadczając, że kontakt ze mną będzie utrzymywał przez „Baśkę”. Parę dni nikt do mnie nie przychodził. „Babcia” jeść mi daje jak wróbelkowi. Byłem głodny. Przez tydzień nigdzie nie wychodziłem. Gdy raz wyjrzałem na ulicę i dostrzegłem żołnierza - uciekłem do domu. Wreszcie przyszła do „Babci” łącznik „Baśka” (Hanka Kuciel), dziś żona Stanisława Kowalczyka i przyniosła mi pieniądze. Poinformowała mnie, że będzie łącznikiem między mną, Marianem i „Teodorem”. Plan obozu narysowałem, o stosunkach w obozie napisałem. „Teodor” przyszedł i zabrał te materiały, jak również moje zdjęcia w pasiakach, które zrobił mi łącznik w obozie, na nasypie ziemi. Te materiały - jak mi powiedział - będą przesłane do Londynu, do Rządu Polskiego.
W czasie drugiego spotkania z „Teodorem” zastanawialiśmy się nad moim pseudonimem. „Teodor” proponował „Oświęcim”. Sprzeciwiłem się kategorycznie, obawiałem się bowiem rozszyfrowania, w wyniku którego szybko mógłbym wpaść. Że jednak moje pseudo ma być związane z więzieniem, obozem, że jestem socjalista i byłem przeciwnikiem sanacji, to chętnie przyjąłem drugą propozycję: „Kartuski”. Od lutego 1943 r. moje pseudo - „Kartuski”. Nikt już spoza grona najbliższych nie będzie mnie znać pod innym nazwiskiem. Jako „Kartuski” rozpoczynam swą działalność konspiracyjną, początkowo jako bojowiec do różnych zleceń, później kierownik roboty bojowej w Krakowie.

Moją pierwszą akcją było zabranie materiału z mieszkania aresztowanej „Róży” - Jadwigi Ruszowskiej. „Różę” przedstawiono mi już w 1941 r. przed moim aresztowaniem, na polecenie ówczesnego sekretarza OKR PPS na Kraków, tow. Cyrankiewicza. Właśnie jako jej „kuzyn” otrzymałem mieszkanie przy ul. Powiśle 4, u starszych dwu pań nauczycielek. Po mojej ucieczce z Oświęcimia, Marian, gdzieś w marcu 1943 r. skontaktował mnie z nią. Była bardzo ciekawa Oświęcimia, wiec potykałem się z nią i Marianem, i opowiadałem o życiu, stosunkach warunkach obozowych. Nasze ostatnie spotkanie miało miejsce któregoś dnia w piątek, pod mostem kolejowym na Grzegórzkach przy Hali Targowej. Odprowadziłem Różę i umówiłem się z nią i z Marianem na sobotę. Rano w sobotę, Marian przybiegł do mnie do domu przy ul. Lubicz i bardzo zdenerwowany poinformował, że „Róża” została aresztowana poprzedniego wieczoru. „Róża” pracowała jako łączniczka i w prasie. Aresztowano ją w momencie, kiedy niosła materiały do druku w pepesowskim konspiracyjnym tygodniku „Wolność”. Mimo że wpadła materiałami, jej aresztowanie nie pociągnęło za sobą żadnych ofiar. Skierowano ją do obozu, do Oświęcimia. Przydały się jej moje informacje obozie, jego organizacji, stosunkach. Do obozu daliśmy znać Cyrankiewiczowi, że Jadźka wpadła, jest w Oświęcimiu, należy się nią zająć i pomóc jej. Pisząc z obozu do państwa Pisulów, do Krakowa, Jadźka nie zapominała pozdrowić ludzi z konspiracji w sposób, oczywiście, zakamuflowany.
Ale wróćmy do tej akcji. Poszliśmy więc wieczorem: „Teodor”, Marian, i niejaki Król do mieszkania Jadźki, na ulicę będącą przecznicą z Blicha. Mieliśmy zabrać rzeczy, które zostały po Jadźce, a przede wszystkim różne materiały, których gestapo jeszcze nie zdążyło zabrać, Pojechaliśmy z Marianem dorożką. Pod domem czekał już „Teodor” i Król. Marian poszedł wraz z „Teodorem” do wnętrza kamienicy, ja i Król stanowiliśmy ubezpieczenie. Po jakiejś chwili Marian wynosi tobół, „Teodor” maszynę do pisania i cały plik papierów. Poszli ponownie, my dalej na posterunku. Dorożkarz wtrąca się: Panowie, pospieszcie się, nie mam przepustki nocnej. Marian i „Teodor” ponownie wrócili obładowani pakami i rzeczami osobistymi „Róży”. Pojechaliśmy w stronę Podgórza Plantami Dietla. Na ul. Wawrzyńca „Teodor” chciał się zatrzymać i w znanym sobie mieszkaniu złożyć materiały, ale Marian stał na stanowisku, że powinniśmy jechać do Podgórza. Na Moście III wy-siedliśmy, tylko Marian pozostał w dorożce. „Teodor” z Królem poszli przodem, ja ubezpieczałem dorożkę z tyłu. Tak dojechaliśmy na ul. Legionów, gdzie „Teodor” i Marian wyładowali pakunki do czyjegoś mieszkania (później się dowiedziałem, że było to mieszkanie „Garbuska”).
Materiały zostały więc zabrane i w ten sposób Jadźka została odciążona. Gestapo spóźniło się, my pospieszyliśmy się i wygrali.
[…]
s. 355
„Teodor” przedstawił mi towarzysza ze Zwierzyńca, Mietka Skórę, młodego 20-letniego, zawsze wesołego chłopca. Nazwałem go „Zenek” i tak się ten pseudonim utrzymał. Mam z nim pracować. Gdy po jakimś czasie zostałem zmuszony opuścić mieszkanie „Babci” Łapczyńskiej i przenieść się do Kobierzyna, zamieszkałem z „Zenkiem” w małym, osobnym jednorodzinnym domku drewnianym stolarza z zakładów Solvaya.
[…]
s. 385
W tym czasie, a były to już piękne dni marca, „Boruta” przybył do Krakowa. Musiał uchodzić z terenu przy obozowego, ostrzeżony z wewnątrz obozu, że Politische Abteilung go poszukuje. Teraz jako nielegalny działacz przechodził tę samą co ja drogę. Najpierw mieszka u „Babci” przy ul. Lubicz. „Teodor” poleca mu prowadzenie nadal roboty oświęcimskiej, a poza tym wprowadza go w tajniki organizacji krakowskiej, przekazuje redagowanie „Naprzodu” oraz redagowanie stałego biuletynu dla prasy podziemnej, opartego na uzyskiwanych z obozu materiałach informacyjnych. Stopniowo przydziela mu też inne zadania.
Ja po okresie przerwy ponownie rozpocząłem prace ze swoimi ludźmi.
Na terenie wodociągów pracował volksdeutsch Stolarczyk (może nie podaję nazwiska dokładnie). Zapadł na niego wyrok śmierci, który zdaje się próbowali wykonać bojowcy AK. Ostatecznie ja otrzymałem polecenie wykonania wyroku wraz z dokładnym rysopisem i adresami mieszkania i pracy. Mieszkał w obrębie wodociągów na stawkach, otoczonych wysokim murem. Zebraliśmy się kilka razy z bojowcami, aby ewentualnie wtargnąć do mieszkania i tam wykonać wyrok. Było to jednak niemożliwe, bo portiernia była obstawiona przez Niemców. Robotnicy mieli przepustki i byli znani portierowi. Stolarczyk bodaj spłoszony przez AK, był bardzo ostrożny, jeśli udawał się na miasto, to tylko w samochodzie osobowym z wodociągów. Musieliśmy wiec szukać jakiejś okazji, aby wyrok wykonać. Dowiedzieliśmy się, że dość często wychodzi i przyjeżdża samochodem do siostry, na ul. Topolową, a może nawet do restauracji na rogu Topolowej i Ariańskiej.
Zostałem umówiony z bratem na godzinę 15.30 u „Babci”, w mieszkaniu przy ul. Lubicz. Przedtem już umówiłem się z bojowcami, aby czekali na mnie na Lubicz, na odcinku od ul. Rakowieckiej do Ariańskiej. Bojowcy przyszli punktualnie, natomiast brata mego jeszcze nie było. Poszliśmy do restauracji, aby tam zaczekać na Stolarczyka. Nawiasem mówiąc nie doczekaliśmy się, a potem Stolarczyk umknął wraz z Niemcami do Rzeszy. Zamówiliśmy piwo i przy piwie rozmawialiśmy na temat zadania, jakie nas czeka. Naraz usłyszałem jakby warkot automatycznego pistoletu. Tak, to seria strzałów. Wybiegłem na Ariańską i zobaczyłem konie wojskowe z furmanką, jak spłoszone cwałowały Ariańską. Wszedłem z powrotem do restauracji, aby dokończyć piwo. Zobaczyłem jednak, że wojskowi z bronią w ręku uciekają do bram. O, to już nie konie! Coś tu jest nie w porządku. Wyszedłem ponownie i rzeczywiście! Na ulicy Ariańskiej ruch, bieganina, strzały. Przeraziłem się. Przecież umówiłem się z bratem właśnie przy rogu Lubicz i Ariańskiej. To pewno jego zaczepiono, bronił się, uciekał i Niemcy go zastrzelili. Tak myśląc, odbezpieczam swój pistolet, wkładam go do trencza i z gotową bronią na oślep walę na ul. Lubicz. Bojowcom kazałem obejść Topolową na Rakowiecką i też na Lubicz. Po Ariańskiej biega pełno oficerów z bronią w ręku, a ja w zapamiętaniu, myśląc o bracie, idę wprost na ulicę Lubicz. Żołnierze obserwują mnie, ale nikt nie zaczepia. Dochodzę do Lubicz i tu widzę leżące ciała zastrzelonych niemieckich policjantów. Odetchnąłem, to jednak nie mój brat. Pobiegłem na górę do mieszkania, pytam „Babci”, czy nie było tu „Pana Jasia” (tak brata nazywała „Babcia”). Nie, nie było go. Wychodzę z mieszkania, wchodzę do ustępu, gdzie schowałem pistolet, ale tam skaleczyłem sobie rękę i krew, jak na złość, nie chce zakrzepnąć. Wracam do mieszkania, w którym jest teraz starsza pani, sąsiadka Łapczyńskiej i mówi do mnie: „Ja pana widziałam na ulicy Lubicz. Ja pana widziałam”. Mówiąc tak dawała do zrozumienia, że ja tych policjantów zastrzeliłem. Oburzony krzyczę na nią, że cóż z tego, że mnie przed godziną widziała na Lubicz. Ktoś tam zastrzelił żandarmów, więc takie głośne gadanie może doprowadzić do tego, że z tego powodu mnie zamkną. Kobieta się przestraszyła. Drugiego dnia posłałem do niej ludzi z ostrzeżeniem, aby nie gadała głupstw. Po miesiącu wyprowadziła się z tego mieszkania do Podgórza.
Wybiegam na ulicę, aby zatrzymać brata, gdyby się pojawił. Brata jednak spotkali wcześniej i zatrzymali moi ludzie jeszcze przed Rakowicką. Żandarmów zastrzelili zaczepieni przez nich dwaj ludzie z AK. Na miejsce strzelaniny zjechała masa policji i gestapo. Miejscowych mieszkańców ogarnął lęk.
Następnego dnia, o tej samej godzinie, o której zastrzelono żandarmów - przywieziono z Montelupich więźniów i zakładników. Całą bojówką przyglądaliśmy się z daleka, z ulicy Topolowej tej rzezi. Wśród tych, którzy rozstrzeliwali więźniów, rozpoznałem mojego dawnego szefa 7-mej baterii 5 Pułku Artylerii Ciężkiej w Krakowie, Wilhelma Maschnera. Po wojnie został skazany przez sąd krakowski na karę śmierci i powieszony.
Widok doprowadzonych więźniów, skrępowanych drutami, z zalepionymi gipsem ustami był okropny. Rozstrzeliwano ich pod ślepym murem kamienicy. Nie mogłem na to patrzeć, odszedłem. Gestapo wszystkie okna na ulicy kazało zamknąć. Co parę kroków stał Sonderdienst i spoglądał w okna, czy ktoś nie wyziera. Później na miejscu rozstrzelania mimo konfidentów, mimo policji, pojawiały się kwiaty.
[…]
s. 397
Rano wyszedłem z domu. W tramwaju słyszę, jak opowiadają sobie ludzie, że w Ryczowie partyzanci napadli na pociąg, że była strzelanina i kilku partyzantów poległo. Zaintrygowało mnie to, a nawet zaniepo-koiło, lecz powiedziałem sobie, że przecież nie może tu chodzić o „Teodora”, bo oni granicę przeszli wieczorem. Zapewne istotnie jacyś inni partyzanci zrobili skok.
Na Plantach spotkałem się z „Grotem” i resztą ludzi. Zabraliśmy wózek i w południe załadowali broń otrzymaną od „Sytka” - karabin maszynowy, 3 karabinki, worek z pistoletami, parę cegiełek trytolu: 12 granatów. „Rolnik” prowadził wózek, ja z jednej strony ulicy, „Grot” z drugiej strony - obserwowaliśmy go. Dojechaliśmy na ulicę Lubicz 40 do „Babci” i tam zanieśliśmy broń do piwnicy. Ubiegając dalsze wypadki zaznaczę od razu, że następnego dnia, wcześnie rano przyjechał „Kocioł” - Piotrowski, komendant naszego oddziału w Proszowickim i zabrał karabin maszynowy i 3 karabiny ręczne. Ten oddział zresztą sam tworzyłem wspólnie ze Staszkiem Kowalczykiem.
[…]
s. 404
Lato i jesień 1944 były już bardzo nerwowe. Wyzwolenie nadchodziło szybkimi krokami. Ofensywa rosyjska już się zaczynała po Jasłem. Popłoch wśród Niemców był olbrzymi. Na wielką skalę organizowali oni kopanie okopów i budowanie umocnień. Za wydajność w pracy poili ludzi wódką, starali się rozpijać społeczeństwo. Widziałem ludzi wracających z prac w okopach, przeważnie młodzież, która niosła całe litry wódki, W tym czasie łapanki były na porządku dziennym, trudno było się gdziekolwiek pokazać. A jeżeli się już gdzieś szło, to musiało się mieć zaświadczenie o zwolnieniu z prac w okopach. Wszyscy nasi ludzie mieli znakomicie zrobione zaświadczenia o zwolnieniu z prac przy okopach. Kiedyś, gdy złapano „Borutę”, wylegitymował się tym zaświadczeniem i zwolniono go. Ja sam też kilka razy byłem legitymowany, ale moje dokumenty i zaświadczenia chorobowe pomagały.
Nie pomogły jednak w grudniu 1944. Przyjechała wówczas łączniczka od Franka Krzyżaka po instrukcję. Spotkałem się z nią w mieszkaniu u państwa Ulatowskich. Kiedy miała odjeżdżać z Krakowa, odprowadziłem ją na stację. Przed wejściem na stację Niemcy zbudowali bunkry. Poszedłem normalnie kupić bilet, wręczyłem go następnie łączniczce i odprowadziłem Ją do tego miejsca, gdzie Polacy mieli dozwolone wejście. Pożegnałem kobietę i wracam do domu. Nagle podchodzi do mnie taki sobie niepozorny człowieczek z jednym okiem burym, a drugim kawowym - zapamiętałem te oczy - i żąda ode mnie dowodu. W pierwszej chwili pomyślałem, te palnę go w głowę i dam nogę. Prędko jednak poszedłem po rozum do głowy: pełno tu Niemców, poznaję nawet jednego z tych konfidentów, którzy na ulicy Mikołajskiej urzędowali. Nie patrząc w jego stronę, aby mnie nie rozpoznał, wyciągnąłem kenkartę i podałem. Legitymujący spojrzał to na mnie, to na kenkartę i wreszcie zabiera mnie z sobą. Mówię mu, że mam gruźlicę, jestem chory, przedstawiam zaświadczenie. Nic nie pomogło, zabrał mnie do szefa. Teraz i Niemiec i agent oglądają kenkartę. zaświadczenia. Niemiec, gdy dowiedział się, że jestem chory, odtrącił mnie jak trędowatego i ze wstrętem kazał siadać na ławce. Próbuję przekupić go pieniędzmi, mówię, żeby mnie zwolnił, bo żona moja jest w pociągu, a ja wyszedłem kupić tylko chleba, proszę mnie zwolnić, bo pociąg już ma odjazd. Ale Niemiec na to podbiegł do mnie, wrzasnął „sitzen”! i wskazał na ławkę.
Siadam i widzę, jak wielu już ludzi zaaresztowano. Ja nie mogę się dać aresztować: w rękawie mam pistolet, a ponadto sam już czytałem książkę inwigilacyjną ludzi poszukiwanych, którą Niemcy się posługiwali. Jestem poszukiwany przez gestapo dwa razy: jako Kazimierz Hałoń, urodzony 5 V 1915 w Brzeszczach, uciekinier z niewoli niemieckiej, oraz jako Kazimierz Wrona, urodzony 5 V 1915 w Brzeszczach, uciekinier z Oświęcimia. Rozszyfrować mnie teraz nie będzie trudno, a to już pewna śmierć. Muszę więc uciekać, bo to jest jedyna szansa ratunku, albo śmierci natychmiastowej, gdy Niemcy otworzą ogień.
Widzę, z prawej strony stoi auto ciężarowe. Już przygotowane do załadowania aresztowanych. Przy nas stoi żandarm z parabellum w ręku: pilnuje nas. Patrząc na niego, cała siłą woli powtarzani w duchu: „Draniu, odwróć się w drugą stronę, abym mógł z tego momentu skorzystać”. W pewnym momencie Niemiec robi o 180 stopni obrót i patrzy w kierunku dworca. Niewiele myśląc zrywam się i uciekam za stojące tuż koło nas auto. Opodal ludzie z Organizacji TODT ładują ziemniaki: są zajęci pracą, kieruję się więc w ich stronę. Za mną już rozlegają się strzały rewolwerowe. Uciekam i myślę: wpadnę do domu, a potem przez okno na ulicę Pijarską. Ale jeśli w oknach będą kraty, co wówczas. Kieruję się więc wprost na płot, który jest niski. Ciężko mi jest uciekać, bo przecież mam odmę, a jednak przeskakuję płot na ulicę Pijarską, stamtąd na Basztową i na Planty. Wskakuję do ruszającego tramwaju „5”, i to na przedni pomost, wyjmuję pistolet i wołam motorniczego, aby jechał najszybciej, jak tylko może. Paru Niemców jechało w tramwaju, toteż na zakrętach przy ulicy Radziwiłłowskiej, aż im głowy skakały. Tak dojechałem do ulicy Zyblikiewicza. Tutaj motorniczy przyhamował, ja wyskoczyłem z tramwaju i ulica Zyblikiewicza, przez Planty Dietlowskie na Starowiślną 14/25. Tam ostrzegłem ich, że byłem aresztowany, a ponieważ tutaj jestem meldowany, powinni usunąć się z domu. Stamtąd poszedłem natychmiast do fotografa, gdyż moją kenkartę zabrali gestapowcy. U pani Bednarskiej na ulicy Lubicz, naszego
[s. 405]
organizacyjnego fotografa, która m.in. kopiowała dokumenty oświęcimskie, zrobiłem zdjęcia do kenkarty. Poprosiłem, aby zaraz przyniosła te zdjęcia na ulicę Lubicz 40, gdzie się zatrzymam i oddam do zrobienia nowej kenkarty.
Poszedłem na Lubicz, do „Babci”. Otwieram drzwi i wchodzę. Zastaję posępnie opuszczone głowy „Ignasia” (tak „Babcia” nazywała Lutka Motykę). „Birkuta”, „Jantara” i „Magdy”. Kiedy mnie zobaczyli, poderwali się z minami, powiedziałbym, raczej wystraszonymi. Jak to, skąd się tutaj wziąłeś, przecież zostałeś aresztowany na dworcu?
„Magda”, która przyjechała do Krakowa, widziała, jak gestapo aresztowało mnie na dworcu i pozostałym to zrelacjonowała. Opowiedziałem o mojej ucieczce, rzucili się wszyscy na mnie, zaczęli ściskać, całować z radości, że jestem między nimi. My - opowiadali - gdy tylko „Magda” powiedziała nam, że jesteś aresztowany, pobiegliśmy na dworzec z bronią, aby cię odbić. Okazało się, że już auta nie było, tylko jakaś jeszcze strzelanina, wobec tego wycofaliśmy się do domu.
Zostały przyniesione mi zdjęcia, Lutek zabrał je i za dwie godziny przyniósł mi gotową kenkartę, na nazwisko „Malinowski”. która posługiwałem się już aż do zakończenia wojny. Teresa po jakimś czasie, w jakiś sposób zdobyła i przyniosła moją kenkartę na nazwisko „Radwański”. Był na niej już znak sprawy: 206.
 DO GÓRY   ID: 54253   A: dw         

46.
Łobzowska 27 – mieszkanie Anny Przyborowskiej ps. Pisklę, kwatera komendantów krakowskich Szarych Szeregów, punkt kontaktowy z Komendą Główną Szarych Szeregów



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. M. Kurowska, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, Krzysztofory 5/1978

Za komendantury „Sumaka" bardzo ożywiły się kontakty na linii Warszawa-Kraków. Sam Stanisław Okoń był częstym gościem w stolicy, od czasu do czasu wyjeżdżał do „Pasieki" jego zastępca Eugeniusz Fik. Do Krakowa przyjeżdżali łącznicy warszawscy przywożący spore ilości prasy i wydawnictwa „nowskie". Punktem kontaktowym dla warszawiaków było mieszkanie Stanisława Okonia przy ul. Garncarskiej 7 (mieszkał tam od czasu wsypy pod przybranym nazwiskiem Okulicz), oraz mieszkanie pp. Przyborowskich przy ul. Łobzowskiej 27. W ciągu 1941 r. wizytował kilkakrotnie krakowskie Szare Szeregi sam naczelnik Florian Marciniak.
[…]
4.III.1942 r. krakowskie Szare Szeregi poniosły niespodziewaną, bolesną stratę, gestapo aresztowało komendanta Chorągwi Stanisława Okonia. Różnorodna działalność „Sumaka", jego częste wyjazdy i spotkania z wieloma ludźmi, a także skoncentrowanie wielu kontaktów (także ZWZ do którego należał „Sumak") przy ul. Garncarskiej l zwróciły przypuszczalnie uwagę konfidentów. Mieszkanie zostało wzięte pod obserwację, być może i sam Okoń podlegał inwigilacji. 4.III. powrócił on z kolejnej podróży do Warszawy, zostawiwszy przy ul. Łobzowskiej 27 walizkę z przywiezionymi materiałami udał się na nocleg do swego mieszkania przy ul. Garncarskiej. Przybyłe w nocy gestapo aresztowało „Sumaka" i osadziło go w katowni na ul. Pomorskiej. Właścicielki lokalu pp. Zarucką i Truszową nie bacząc na podeszły wiek i inwalidztwo jednej z nich (nie miała ręki) wyrzucono na ulicę. Próby nawiązania kontaktu z przewiezionym po śledztwie do więzienia na Montelupich Okoniem nie powiodły się. Wysłany do obozu oświęcimskiego wkrótce zmarł. Na zawiadomieniu o śmierci przysłanym do pani Truszowej wymieniono przybrane nazwisko „Sumaka" Okulicz. Ponieważ nie aresztowano po zatrzymaniu Okonia nikogo z Szarych Szeregów należy przypuszczać, że gestapo nie zdawało sobie sprawy z tego, że dostało w swe ręce komendanta konspiracyjnej organizacji młodzieżowej.
[…]
Po stwierdzeniu, że „wsypa" nie zatacza szerszych kręgów nowo mianowany komendant przystąpił do pełnienia swych trudnych obowiązków. Zastępcami Eugeniusza Fika zastali Franciszek Baraniuk i Kazimierz Sobolewski. „Franek" objął pieczę nad szkoleniem wojskowym, „Słoneczny" kierował pionem wydawniczo-propagandowym organizacji. Oprócz nich na szczeblu K. Ch. współpracowali z „Oskiem" Józef Karcz ps. Józek i Adam Łukaszewski ps. Adam. Nowy komendant przeprowadzał z nimi co tygodniowe odprawy w lokalu przy ul. Łobzowskiej 27 (mieszkanie łączniczki K. Ch. Anny Przyborowskiej ps. Pisklę). Ponadto „Osk" utrzymywał bezpośredni kontakt ze starszymi harcerzami nad którymi sprawował opiekę w okresie wcześniejszym (1940-1941 r.), byli to m.in. Antoni Święcicki, Zbigniew Nalepa, Lucjan Mazurkiewicz, bracia Radwańscy, Jerzy Szewczyk, Wiesław Zapałowicz i Tadeusz Boy.
[…]
Kontakty Chorągwi Krakowskiej Szarych Szeregów z Kwaterą Główną w Warszawie uległy za komendantury „Jerzego" znacznemu ożywieniu i objęły szereg nowych spraw związanych m.in. z reorganizacją Szarych Szeregów. Krakowscy harcerze wyjeżdżali do stolicy by czerpać stamtąd wzory do pracy na swoim terenie. Tak było np. w wypadku Kazimierza Lisińskiego komendanta krakowskiej Zawiszy, czy też w wypadku plutonu podgórskiego, którego dwaj przedstawiciele ,,Szatan" i „Żelazny" przeszli szkolenie dywersyjne w warszawskich GS-ach. Do Krakowa przybywali często wizytatorzy „Pasieki" m.in. Jan Rossman i „Krzyżak", dostarczali oni potrzebne lektury, podręczniki, prowadzili szkolenie kadry instruktorskiej w ramach t.zw. „Szkoły za lasem". Systematycznie odwiedzali Kraków łącznicy „Pasieki" dostarczając prasę podziemną, materiały do akcji „N" itp. Lokalem kontaktowym było dla nich na ogół mieszkanie przy ul. Łobzowskiej 27. W latach 1943-44 funkcję łączników pełnili: NN „Babcia" od której materiały odbierano na Dworcu kolejowym. NN „Siwy" oraz „Halszka" Halina Rapacka, która funkcję tę pełniła najdłużej. Heil utrzymywał także bezpośredni kontakt z warszawskimi GS-ami, ich przedstawiciele bywali w mieszkaniu przy ul. Łobzowskiej w drugiej połowie roku 1943.

***

4.2.2. St. Porębski, Krakowskie Szare Szeregi, [w:] Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, pod red. J. Jabrzemskiego, Warszawa 1988, str. 149

Łączniczką kolejnych Komendantów Chorągwi była Anna Przyborowska „Pisklę", której mieszkanie rodziców przy ul. Łobzowskiej numer 27 służyło jako punkt kontaktowy.

***

4.2.3. Paweł Miłobędzki, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005, str. 47

Również Naczelnik Szarych Szeregów Florian Marciniak kilkakrotnie wizytował krakowskie Szare Szeregi. Przybywający z Warszawy łącznicy przywozili spore ilości prasy i wydawnictw dla Akcji „N". Punktem kontaktowym były mieszkania pań Zaruckiej i Trusz przy ul. Garncarskiej 6 oraz państwa Przyborowskich przy ul. Łobzowskiej 27.
4 III 1942 r. w mieszkaniu przy ul. Garncarskiej aresztowano Stanisława Okonia. Był to poważny cios dla wszystkich harcerzy. Aresztowanie nastąpiło w wyniku donosu konfidentów, którzy zwrócili uwagę na duży ruch w mieszkaniu zajmowanym przez „Sumaka” spowodowany działalnością harcerską i pracą w ZWZ. Na szczęście w mieszkaniu nic nie znaleziono, ponieważ wszelkie materiały, jakie Okoń przywiózł właśnie z Warszawy, znajdowały się w mieszkaniu państwa Przyborowskich.
[…str. 48]
Eugeniusz Fik wprowadził cotygodniowe odprawy w lokalu łączniczki - Anny Przyborowskiej ps. „Pisklę" przy ul. Łobzowskiej 27.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. K. Sobolewski, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2010

Jak grom z jasnego nieba spadła na nas wszystkich wiadomość, że w nocy z 2 na 3 marca 1942 r. „Sumak” dostał się w łapy gestapo! […] Krytycznego wieczoru powrócił z Warszawy późno i bardzo zmęczony taszczeniem ogromnej, wyładowanej materiałami „N” walizy. Wraz z czekającym nań na dworcu Fikiem udali się na ul. Łobzowską 27, gdzie mieszkała Przyborowska, u której „Sumak” również niekiedy nocował. Zostawiwszy u „Pisklęcia” bagaż wyszedł ponownie na ulicę. Rozmawiając z „Oskiem” doszli do ul. Karmelickiej, gdzie nastąpiło rozstanie. Staszek nadmienił jeszcze przedtem przyjacielowi, że nie ma zamiaru nocować u „ciotek”, bo tam już nie jest bezpiecznie. Do godziny policyjnej brakowało niewiele minut, ale „Sumak” miał do rezerwowej kwatery u zbiegu ulic Karmelickiej i Kremerowskiej dosłownie zaledwie parę kroków.
Pozostanie na zawsze tajemnicą, czemu przypisać fakt, że w ostatnim momencie zmienił nagle decyzję i – zawsze taki ostrożny! – poszedł jednak przespać się na Garncarską. Liczył być może na swoje „mocne” papiery oraz na fakt, iż nie posiadał przy sobie nic obciążającego, a mieszkanie „ciotek” zostało po pierwszej wizycie hitlerowców gruntownie przeglądnięte i „oczyszczone”. Jak było w rzeczywistości nie doszedł nikt i zapewne nikt nigdy nie dojdzie. Wyczerpany natychmiast zasnął. Niedługo potem rozległo się u drzwi frontowych złowrogie dobijanie…” (str. 90)

***

4.3.2. Anna Kurowska-Przyborowska ps. „Pisklę” w: J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014

Wyraził też chęć zobaczenia mojego mieszkania [na ul. Łobzowskiej 27], jak się dowiedział co się tu w moim mieszkaniu działo do jego przyjścia… Pytał się czy mam skrytkę w domu, ja mówię, że nie mam i to go bardzo zdziwiło. Jak to? Tyle czasu pani pracuje i gdzie pani to wszystko trzyma? Ja mówię – na wierzchu to wszystko trzymam. Po dwóch dniach zjawił się u mnie i był zachwycony, że nie ma „sąsiedztwa”, okna w domu, tego nie było, można sobie było swobodnie chodzić (w miejscu stojącego dzisiaj vis-à-vis mieszkania był ogród). Bardzo mu się to podobało – powiedział, że jest to mieszkanie idealne do celów konspiracyjnych. Zaniepokoili go trochę lokatorzy, którzy mieszkali obok. A to byli wysiedleni z Poznania, zresztą bardzo porządni ludzie. Wysiedleni tak jak i my, bo ja też jestem z tamtych stron. W grudniu nas Niemcy wysiedlili i tu znaleźliśmy schronienie. Dlatego się „Jerzy” wypytywał co, jak i gdzie, czy ja przypadkiem nie ujawniłam czegoś przed nimi, że tu się coś dzieje. No więc ja powiedziałam, że raczej nie. Ale przecież widzieli […] Odprawy były co tydzień, ludzie przychodzili […] mamy wspólną kuchnię, łazienkę i ubikację, więc trudno było udawać przed ludźmi, że się nic nie robi. Więc oni się tam prawdopodobnie domyślali, a byli trochę strachliwi (zdaje się, że tam było dziecko w drodze, itp.), no więc bali się, chcieli mieć spokój. Ale nigdy mi nic nie mówili […] Więc „Jerzy” powiedział, że to nic nie szkodzi, że on jeszcze zasięgnie informacji o tych ludziach – dalszych – i że będzie się starał przychodzić tutaj sam, że żadnych odpraw nie będzie urządzał u mnie w domu, tylko wszystkie te rzeczy, które trzeba przechować to będą u mnie, i że zrobi mi skrytkę.
Tutaj ujawnia się zdolność „Jerzego” jeśli chodzi o wykonywanie skrytek, umiejętności stolarskie. Piłką od dykty zrobiliśmy tę historię całą […] Trzy tafelki parkietu wypiłował piłką od dykty. Strasznie się przy tym namordował, bo to przecież deska była gruba pod tym parkietem, no i on to piłował i piłował, biedny całą noc się męczył przy tym. W końcu ja też wynosiłam ze dwa, albo trzy wiadra szutru, z tego wszystkiego, na podwórko, dyskretnie i w ten sposób, by nikt nie zauważył i nie zapytał, po co? Na co? No i zrobiła się piękna skrytka […] Dość dużo rzeczy tam się mieściło. Tylko co do peemów mieliśmy trochę stracha, bo akurat pod nami mieszkał Niemiec (na parterze). I trochę się śmialiśmy z „Jerzym”, że jednego poranka czy wieczora może się ten cały interes zawalić wprost na tapczan tego szkopa. I też ja zaczęłam składać co się dało, upychać. Chowaliśmy tam przeróżne rzeczy. Broń, amunicję, środki wybuchowe, np. plastik ze zrzutów. Granatów to chyba było dwa przez ten cały okres. Jeden to chyba był tłuczek, a drugi był zaczepny, polski też nie wiem skąd chłopaki to poprzynosili. I przede wszystkim masę prasy, bardzo dużo. O ile za „Gienka” tę prasę tak nam cedzono, strasznie było tego mało, przede wszystkim prasa harcerska – „Przegląd Polski” – wychodził regularnie i nigdy tego nie brakowało. Na powielaczu wychodził. Ale jeśli chodzi o BIM (Biuletyn Informacyjny Małopolski), czy też pisma warszawskie (Biuletyn Informacyjny Warszawski) to tego było po kilka, po kilkanaście ledwie numerów. A potrzeby były ogromne. Ludzie mnie tu mordowali nieustannie, dowódcy plutonów ciągle „że za mało, za mało”. A za „Jerzego”? Za „Jerzego” to było do mnie przywożone z Warszawy dosłownie walizki prasy! Bo łącznicy z Warszawy przyjeżdżali do mnie, tu. I chociaż się z początku mówiło, że nikt nie będzie tu chodził, to w praktyce inaczej to wyglądało […]
Czasami były takie sytuacje, że nie mogliśmy się z „Jerzym” kontaktować na stacji z łącznikami z Warszawy, bo czy łapanka była, czy coś innego, to łącznicy przychodzili do mnie na adres, nazwisko i imię – taki mieli rozkaz. Terminy były przedtem uzgadniane tak, żebym była uprzedzona. Przywożono prasę wszystkich oddziałów. Pomijając te olbrzymie ilości biuletynów, broszur (jak np. „Kamienie na Szaniec”, „Bagnet na broń”, „zbiór piosenek wojskowych, zbiór wierszy, pamiętam, że i Tuwim tutaj „gościł”) było tego całe masy. A prócz tego prasa innych odłamów dla potrzeb BiP-u. Oprócz prasy chowaliśmy w skrytce inne rzeczy. Był tam aparat do filmowania, zresztą krótki czas. […] BiP-owi chodziło o to by ta cenna rzecz była dokładnie ukryta więc znalazłam melinę przy Moście Dębnickim, była też tu Lecznica Małych Zwierząt, a na pierwszym piętrze były dwa małe pokoiki. Bywała tam moja ciotka. I ona nic nie wiedziała o tym, a ja miałam klucze. I tam też razem z „Jerzym”, no bo najpierw on musiał wszystko zobaczyć, czy to się nadaje. Powiedział, że też świetnie jest, drugiej już nawet nie pamiętam gdzie go trzymaliśmy (ten aparat). Został tam aż do aresztowania „Jerzego”. Potem, nie przyszli do mnie „Jula” i „Olgierd”, aby dowiedzieć się gdzie jest aparat […]
A gdzie ojciec wtedy mieszkał? (Pyta p. Roman Heil).
U mnie mieszkał. U mnie […] w zimie 1943/44 (grudzień, styczeń, luty). Z tym, że były dni kiedy znikał i gdzie wtedy był tego nie wiem. O np. wiem na pewno, że pojechał na święta do rodziny na Boże Narodzenie. Mówił mi tylko, że żona i dzieci się dobrze ukryli, ale nie mówił gdzie. (str. 123-124)
- Roman Heil: Co było pani bronią osobistą?
- Anna Kurowska: Frammer węgierski, „szóstka”.
- R.H.: A ojca?
- A.K.: FN-ka, którą miał właśnie w tej książce.
- R.H.: A pamięta pani tę książkę? Mniej więcej? Co to była za książka?
- A.K.: Niemiecka książka. Gruba. Nawet przez długie lata potem myślałam, że to było „Mein Kampf” […]
- J.Cz.: A to było coś o Wehrmachcie.
- J.Cz.: W jakich okolicznościach dowiedziała się pani, że „Jerzy” ukrywa tam broń osobistą?
- A.K.: Przy mnie to robił. Tutaj na tym stole. Najpierw obrysował kontury tej FN-ki, potem to wycinał w kartkach, żyletką, czy brzytwą, no a potem to przypasowywaliśmy, czy wejdzie, czy nie wejdzie […] Potem się to spięło spinaczem i można sobie było swobodnie nosić pod ręką, nawet dość łatwo można to było wyciągnąć natychmiast […]
- J.Cz.: A czy była sytuacja, w której „Jerzy” zmuszony był użyć tej broni?
- A.K.: Jeżeli, to na ćwiczeniach, na których ja nie byłam, w okolicach Pychowic, bośmy wspólnie wybierali miejsca na te ćwiczenia i na koncentrację. W okolicach Pychowic – stare forty. I w zimie 43 roku to obeszliśmy ładnych parę kilometrów, oglądając te wszystkie forty, które by się najlepiej nadawały na koncentrację, a potem miejsce na ćwiczenia. (str. 125-126)
- R. H.: Pani mieszkanie było jedną z melin ojca [Edwarda Heila]?
- A.K.: Drugą, a właściwie główną meliną było mieszkanie u gospodyni na Grzegórzkach. Po obiady dla „Jerzego” i dla siebie chodziłam na ulicę Kopernika. Dopiero potem się dowiedziałam, że to było mieszkanie Oszastów. Spotykałam tam tylko gosposię, nikogo nigdy więcej. Wchodziłam do kuchni z menażkami, brałam obiad, i wychodziłam. Na Grzegórzkach nie bywałam.
- R. H.: Więc to było mieszkanie u pani (ul. Łobzowska, przypis mój, J.Cz.), mieszkanie na Kopernika, na Grzegórzkach, mieszkanie u Gruszeckich w Woli Duchackiej, na ul. Rzeźniczej. (str. 127-128)
- J. Cz.: Czyli on [Edward Heil] tam mieszkał, na Rzeźniczej, przez okres krakowski?
- R. H.: Mieszkał w kilku miejscach. Z tego co my znamy, mama i ja, to było tak: 1) Wola Duchacka, 2) Rzeźnicza, 3) u p. Kurowskiej na Łobzowskiej i jeszcze się z nim spotykaliśmy 4) na Osiedlu Oficerskim w domu p. prof. Hołdy, to był taki prawnik na uniwersytecie. Tych miejsc było kilka. Wiem, że miał gdzieś jeszcze melinę w Myślenicach, a czasem przyjeżdżał do nas do Bystrej Podhalańskiej. (str. 177)
 DO GÓRY   ID: 52088   A: dw         

47.
Łobzowska 3 – Dom Plastyka, miejsce spotkań środowisk artystycznych Krakowa (w tym także konspiracyjnych), miejsce obławy urządzonej przez gestapo 16.04.1942; tablica upamiętniająca artystów krakowskich



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca plastyków
ul. Łobzowska 3, ściana wewnętrzna w hallu na parterze
Autor:
Inicjator:
Fundator:
Wymiary:
Materiał: marmur
Data odsłonięcia:

Inskrypcja:
[nazwiska tworzą krzyż równoramienny]
1939 + 1945 / Adam Wiśniowski / Stefan Zbigniewicz / Zbigniew Raynoch / Stefan Filipkiewicz / Tadeusz Palczewski / Stanisław Jekiełek / Alojzy Majcher / Borys Petryński / Jerzy Makarewicz Tadeusz Król / Tadeusz Siwek / Wincenty Bałys / Gizela Ważykowa Paweł Dadlez / Jan Ogłódek / Emil Schinagel / Tadeusz Różycki Jan Rubczak / Ludwik Puget Jan Migdalski / Włodzimierz Konstantynów / Władysław Zakrzewski / Dorota Seidemannowa / Janusz Woźniakowski / Tadeusz Korotkiewicz / Stanisław Majchrzak / Tadeusz Mróz-Łękawski / Kazimierz Chmurski / Zginęli pod okupacją hitlerowską / Związek Polskich Artystów Plastyków w Krakowie / tablicę tę wmurował / dla uczczenia ich pamięci



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci
- Łobzowska 3 – tablica upamiętniająca artystów krakowskich [Katalog 1972]

Uwagi [wg katalogu Sowińca]
16 kwietnia 1942 w kawiarni Domu Plastyków przy ul. Łobzowskiej hitlerowcy aresztowali 198 osób - artystów, bywalców, przypadkowych gości. Uwięzieni zostali przy Montelupich, następnie wywiezieni do KL Auschwitz, gdzie 168 z nich zostało rozstrzelanych 27 maja w bloku 11.

***

4.2.1. Kalendarium III Odcinka ZWZ-ZO Podokręgu Kraków maszynopis, zbiór Czesława Skrobeckiego w Muzeum Armii Krajowej

10. 06.1941 - Utworzenie grupy ZWZ-ZO u Plastyków. Zastępca szefa wywiadu III Odcinka ZWZ-ZO Kraków Jan Sobiecki ps. „Biały” i Witold Sygiericz ps. „Aramis” zorganizowali placówkę dywersyjną, powiązaną ze Stowarzyszeniem Plastyków, prowadzących Kawiarnię przy ul. Łobzowskiej 3. Należało do niej 20 malarzy rzeźbiarzy. Dowódcą tej placówki ZO został mianowany Adam Wiśniewski ps. „Czubaty”.
16.04.1942 - Wśród 198 osób aresztowanych w Kawiarni Plastyków przy ul. Łobzowskiej 3 znajdowało się 20 osób z powstałej w czerwcu 1941 roku grupy dywersyjnej ZWZ-ZO „Plastycy”. Prawie wszyscy zginęli w Oświęcimiu, jedynie jej dowódca Adam Wiśniewski, uniknął aresztowania, ale zginął w styczniu 1945, zastrzelony przez gestapowca, ponieważ wyglądał na Żyda.

***

4.2.2. Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, WL 1974

16.IV.1942
- W odwet za zamach na wyższego oficera SS, dokonany na lotnisku rakowickim, w Kawiarni Plastyków przy ul. Łobzowskiej 3 aresztowano zgromadzonych tam artystów, malarzy, aktorów i inne osoby w liczbie198. Osadzono ich w więzieniu Montelupich, skąd 24 i 25 kwietnia wywieziono do obozu w Oświęcimiu, gdzie 168 zostało w bloku 11 rozstrzelanych 27.05.1942 roku.[1174]
- 16-17.04.1942 - Przeprowadzono obławę na oficerów rezerwy. W rejonie ul. Długiej, Lubelskiej, Wrocławskiej, Krowoderskiej, Śląskiej i Kolberga aresztowano blisko 2000 mężczyzn. Wywieziono ich do KL Oświęcim i w większości stracono.[1178]

***

4.2.3. Likwidacja życia kulturalnego, w: Tadeusz Wroński, Eksterminacja krakowskiej nauki, kultury i sztuki przez okupanta hitlerowskiego w latach 1939-1945, Krzysztofory 5/1978

Innym środkiem (mającym na celu zniemczenie Krakowa, było zlikwidowanie polskiego życia kulturalnego w mieście. Bezpośrednio po wkroczeniu wojsk niemieckich wydano szereg zarządzeń krępujących lub wprost uniemożliwiających działalność kulturalną. l7.XII.1939 r. Frank na przyjęciu wydanym z okazji pobytu w Krakowie Filharmonii Wiedeńskiej oświadczył chełpliwie, acz kłamliwie, że „Kraków znów jest niemieckim ośrodkiem kultury”[1].
[…]
Teatry zostały zamknięte już na początku okupacji. W Krakowie wznowił przedstawienia jedynie Teatr im. J. Słowackiego, który w 1939 r. dał cztery premiery. Rychło okupant zabronił jednak tej działalności. Ostatnie przedstawienie polskie odbyło się w tym teatrze w dniu 15. XI.1939 r. po czym został on zamknięty dla Polaków, a 1. IX. 1940 r. utworzono w nim stałą scenę niemiecką (Staatstheater der Generalgouvernements - Teatr Generalnego Gubernatorstwa)[2]. 22.I.1941 r. otwarty został za zgodą władz Stary Teatr. Okupant zgodził się na jego otwarcie ponieważ propagandzie niemieckiej zależało na wywołaniu w świecie i Polsce wrażenia, „że spokojna ludność pracuje ochoczo i cieszy się życiem, a represje dotyczą jedynie bandytów”[3]. Główny repertuar tego teatru stanowiły rewie, wesołe skecze, balety itp. o niskich wartościach artystycznych. Organizacje konspiracyjne nakazały bojkot tych imprez. 15.III.1944 r. w gmachu tego teatru otwarto z „łaski” Generalnego Gubernatora Krakowski Teatr Powszechny z przeznaczeniem dla Polaków. Jego otwarcie miało być dowodem „nowej” polityki Franka w stosunku do narodu polskiego[4]. W styczniu 1942 r. w kawiarni plastyków przy ul. Łobzowskiej zaczął działalność teatr lalkowy ,,Brzdąc” kierowany przez Juljana Zbigniewicza. Po aresztowaniu dokonanym tam 16.IV.1942 r. teatrzyk zlikwidowano[5]. W zakresie teatru wytyczne władz niemieckich zezwalały jedynie na wystawianie operetek, rewii i lekkich komedii, zabraniały natomiast dawania poważnych widowisk i oper, które mogłyby wzbudzać u widzów głębsze przeżycia artystyczne.
[…]
Kolejny wielki cios spotkał krakowskie środowisko kulturalne w dniu 16.IV.1942 r., kiedy to w kawiarni plastyków przy ul. Łobzowskiej 3 aresztowano 198 osób - malarzy, rzeźbiarzy, aktorów, pisarzy i innych twórców kultury. Zostali oni wywiezieni do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu i tam 27.V. 1942 r. 168 z nich rozstrzelano[6].

[1] Ilustrierte Chronik... s. 2.
[2] Marczak - Oborski S.: Teatr czasu wojny. Polskie życie teatralne w latach II wojny światowej (1939-1945), Warszawa 1997, s, 239, 243.
[3] Marczak - Oborski S.: Teatr czasu wojny ... s. 68.
[4] „Goniec Krakowski” nr 64 z 17.III.1944; Pośpieszalski: Hitlerowskie „prawo” ... s. 390; „Wiadomości” nr 170 z 22.III.1944.
[5] Kydryński: Uwaga gong... s. 49-50.
[6] Kydryński J.: Uwaga gong... opowieść - pamiętnik o teatrach krakowskich 1937-1948, Kraków 1962, s. 52-56; Czech D.: Kalendarium wydarzeń w obozie koncentracyjnym Oświęcim-Brzezinka, (w) „Zeszyty Oświęcimskie”, z. 3 z 1958, s. 73-74; Dąbrowski: Rządy niemieckie... s. 38 podaje błędną datę aresztowania (19.IV.1942). Także błędną datę (13.IV.1942) podaje Pieradzka K.: Terror hitlerowski i rządy gestapo w Krakowie 1939-1945, (w) „Kraków w latach okupacji 1939-4945”. Studia i materiały. (Rocznik Krakowski t. XXXI), Kraków 1949-1957, s. 235.

***

4.2.4. Wincenty Hein, Czesława Jakubiec, Montelupich, WL 1985

W 1942 r. gestapo wzmogło akcję obław ulicznych, którym to środkiem posługiwało się zresztą od początku okupacji. W pierwszym jej okresie miały one w pewnej mierze charakter raczej profilaktyczny. Poza tym policja bezpieczeństwa posługiwała się nimi jako środkiem terroru mającym również na celu przeczesanie terenu z wrogich i niepewnych elementów. Od połowy roku przybrały charakter represji w związku z nasilającymi się akcjami sabotażowymi, przy czym zadaniem ich było również ujęcie możliwie największej liczby osób z kręgów mogących mieć powiązania z tymi akcjami. Wreszcie w ostatnim kwartale 1942 r. organa policyjne organizowały je również celem uzyskania rąk do pracy niewolniczej. Szczególnie szło o wyłapanie oficerów i podoficerów zawodowych (nawet spensjonowanych) oraz rezerwy, którzy w ogromnej większości nie wypełnili obowiązku rejestracji mimo zagrożenia karą śmierci[1], jak w ogóle mężczyzn w odpowiednim wieku uchylających się od obowiązku rejestracji do pracy w Rzeszy.
W nocy z 16 na 17 kwietnia gestapo zorganizowało ogromną obławę, w której ujęto kilkaset osób, przeważnie oficerów rezerwy. Prowadzono ją przede wszystkim w rejonie ulic Długiej, Krowoderskiej, Śląskiej, Kolberga, Lubelskiej i Wrocławskiej. Aresztowania były kontynuowane w dniach 20-23 kwietnia w dzielnicy Dębniki, szczególnie w okolicach ul. Czarodziejskiej. Prowadzono je również poza obrębem miasta na terenie dystryktu krakowskiego. Z łącznej liczby około 2000 osób ujętych w tej akcji większość znalazła się na Montelupich.
W maju urządzono większe obławy w rejonie ulic Rakowickiej, Mogilskiej i Wieczystej; stąd przekazano na Montelupich kilkudziesięciu aresztowanych[2]. Mniej więcej w tym samym czasie miały miejsce obławy w kawiarniach i niektórych zakładach uważanych przez gestapo na podstawie doniesień inwigilujących je konfidentów za miejsce spotkań członków ruchu oporu. Tak na przykład 16 kwietnia 1942 r. przekazano na Montelupich około dwustu osób ujętych w Kawiarni Plastyków przy ul. Łobzowskiej, należących w ogromnej większości do kół inteligencji, zwłaszcza z kręgów artystycznych. Między innymi należeli do nich rzeźbiarz Ludwik Puget, kilku malarzy, prof. Gadomski, inż. J. Ekielski, K. Haller, referendarz Prokuratorii Generalnej Zbigniew Arzt[3].

[1] Rozporządzenie o obowiązku meldowania się polskich oficerów z 31 VII 1940; Drugie rozporządzenie o obowiązku meldowania się polskich oficerów z 16 III 1941 r. K. Pospieszalski, op. cit., s. 503, 504.
[2] K. Pieradzka, op. cit., s, 235: T. Wroński, op. cit., s. 200, 204.
[3] K. Pieradzka, op. cit., s. 236; T. Wroński, op. cit.; Wincenty Hein - relacja.

***

4.2.5. Programy muzyczne w kawiarniach, w: Stanisław Lachowicz, Muzyka w okupowanym Krakowie 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 1988

Jak już wspomniano, w Krakowie jak i w innych miastach GG istniał wyraźny podział lokali: „nur für Deutsche” i dla Polaków; jedne i drugie prowadziły działalność rozrywkową, a także - gdzieniegdzie - artystyczną. Do nich zaliczały się: Kawiarnia Literacka przy ul. Szczepańskiej (rozpoczęła swą działalność już z początkiem listopada 1939), restauracja „Paradis” przy ul. Gertrudy 28, kawiarnia „Pani” na rogu ulicy św. Jana i św. Marka, a zwłaszcza kawiarnia w Domu Plastyków przy ul. Łobzowskiej 3.
W okresie 13 II 1941 do 16 IV 1942, a więc w ciągu 14 miesięcy, odbyło się „U Plastyków” około stu recitali i pół recitali wokalnych i instrumentalnych, najczęściej z wysoce artystycznym, ambitnym repertuarem realizowanym przez wykonawców dużej klasy (z małymi wyjątkami).
Tam gdzie nie funkcjonowały oficjalne instytucje kulturalne - kawiarnie stawały się niejako centrami polskiego życia kulturalnego; działo się tak np. w Warszawie, gdzie mimo istnienia zorganizowanych i zatwierdzonych przez Niemców instytucji, lokali - Polacy chętniej odwiedzali, niekiedy grupowali się wokół wybranych kawiarni prywatnych, gdzie znajdowali zajęcie najwybitniejsi artyści teatru, filmu, estrady koncertowej. Podobnie było w Krakowie. Choć prowadzona tu była oficjalna działalność koncertowa i sceniczna, kilka kawiarni odznaczyło się szczególnie w podtrzymywaniu najlepszych tradycji polskiej sztuki.
Adam Rieger w październikowym numerze „Ruchu Muzycznego”[1] z 1945 r., a więc bezpośrednio po oswobodzeniu, pisał, że „kawiarnia Domu Plastyków przy ul. Łobzowskiej ma piękną kartę, w życiu artystycznym za okupantów; poczynając od zimy 1940 odbywały się tam stale koncerty, często na poważnym poziomie (organizowali je Cybisowa i Puget). Występowali m.in. Dobrowolski, Drabik, Dubiska, Dzieduszycki, Ekier, Ekierówna, Gaczek, Unicka, Madeja, Madeyska, Markiewiczówna, Mikuszewski, Morbitzerowa, Platówna, Bilińska-Riegierowa, Roesnerowie, Stefańska, Syrewicz, Szlemińska, Umińska, Żmudziński i w.in.”
A oto uzupełniona lista wykonawców, opracowana na podstawie notatek w „Gońcu Krakowskim”[2].
Wokaliści: Krystyna Dębowska, Irena Faryaszewska, Maria Feherpathaky, Julia Unicka (b. często), Wanda Jarzynowska, Irena Lewińska (często), Zofia Mroczkowska (często), Iza Ostoja-Ostaszewska, Irena Piszczek-Hemzaczkowa, Franciszka Platówna, Jadwiga Rodelli, Karolina Safri-Tomaszkiewicz, Maria Twardówna-Morbitzerowa, Zofia Wünsch-Pawlikowska - soprany; Zofia Halińska, Helena Hrabi-Szałkiewicz, Zofia Komornicka, Sława Makowska - mezzosoprany i alty; Stanisław Drabik, Roman Kawa-Kawicz, Józef Prząda (często), Alfred Szymczyk, Franciszek Targowski, Józef Woliński - tenory; Ryszard Gruszczyński, Tadeusz Kalinowski, Jerzy Kostecki (często), Czesław Kozak (b. często) Antoni Wolak - basy. Odbyły się też dwa występy ansambli uczniowskich Heleny Zboińskiej-Ruszkowskiej.
Instrumentaliści: Irena Dubiska, Kazimierz Koszaliński, Stanisław Mikuszewski, Andrzej Macała, Zdzisław Roesner, Józef Salacz, Władysław Syrewicz, Eugenia Umińska - skrzypce; Jan Rekowski, grający też na viola d’amore (często) - altówka; Józef(?) Przystał, Edward Sienkiewicz, Leon Solecki - wiolonczela; Józef Madeja (b. często), Ferdynand Gemrot - klarnet; Maria Bilińska-Riegerowa, Tadeusz Ciejka, Mieczysława Czyżekowa, Krzysztof Colonna-Walewski, Halina Ekier, Jan Ekier (często), Franciszek Łukasiewicz (często), Iza Ostoja-Ostaszewska, Małgorzata Rudówna, Halina Sembrat, Ludwik Stefanski, Tadeusz Żmudziński - fortepian solo; Stefan Baranski, Maria Bilińska-Riegerowa, Stefania Brożkówna, Alicja Cieślewska, Krzysztof Colonna-Walewski (często), Mieczysława Czyżekowa (często), Andrzej Dobrowolski, Halina Ekierówna (często), Jerzy Gaczek, Wacław Geiger (często), Jerzy Lefeld, Ludwika Marek-Onyszkiewicz, Zofia Poźniakowa, Krystyna Roesnerowa, Jadwiga Szameitowa, Bolesław Wallek-Walewski - akompaniatorzy. Często w koncertach muzyki rozrywkowej akompaniował Adam Lenczowski, towarzysząc piosenkarzom: Aleksandrze Serwińskiej i Wojciechowi Dzieduszyckiemu, a także Janowi Ławrusiewiczowi (gitara hawajska) i Mieczysławowi Gawłowi (harmonijka ustna).
A oto przykłady ciekawszych programów recitalowych w kawiarni Domu Plastyków:
4 V 1941. Recital Franciszka Łukasiewicza (fortepian). Mozart - Pastorale variée, Beethoven - Marsz, Rameau - Gawot z wariacjami, Bach - Toccata i fuga d-moll, Schumann Marzenie, Szymanowski - Etiuda b-moll, Skriabin - Nocturn na lewą rękę, Beethoven - Wariacje G-dur, Liszt - Parafraza z opery „Faust”.
30 VII 1941. Julia Unicka - sopran koloraturowy, Jerzy Gaczek - akompaniament. Joteyko - aria z Zygmunta Augusta, Puccini - aria z Madamy Butterfly, Verdi - aria z Rigoletta, Mozart - aria z Uprowadzenia z seraju, J. Strauss - Odgłosy wiosny, Różycki - Walc Caton z Casanovy, Maszyński - Wiosenka, Mascagni - Kocham - nie kocham.
4 X 1941. Koncert kameralny. W. Syrewicz - skrzypce, H. Ekierówna - fortepian. Beethoven - Sonata „Kreutzerowska” i VII Sonata c-moll.
18 X 1941. Tadeusz Żmudziński - forte¬pian, Irena Lewińska - sopran, Zofia Poźniakowa - akompaniament.
Recenzent „Gońca Krakowskiego” 21 X pisał: „Zwracała uwagę wielka naturalność głosu Lewińskiej, która przy wysokim poziomie sztuki śpiewaczej oraz inteligentnej interpretacji powodowała, że koncert był wyjątkowo udaną imprezą”. O 17-letnim zaś Żmudzińskim pisano: „gra jego posiada jeszcze ciągle charakter gry szkolnej, a usiłowanie nadania utworom swoistego piętna nie zawsze się udaje; nie ulega jednak wątpliwości, że Żmudziński posiada przed sobą dużą przyszłość, o której zadecyduje dalsza praca nad sobą”. Analogicznie napisano o Żmudzińskim w „Ilustrowanym Kurierze Polskim” nr 44 z 1 XI 1941.
Niestety recitale w kawiarni Domu Plastyków, tak wysoko cenione i lubiane w polskim środowisku inteligenckim i artystycznym, zostały brutalnie i tragicznie przerwane 16 kwietnia 1942 aresztowaniami przez gestapo. Mimo interwencji RGO i metropolity krakowskiego prawie 200 mężczyzn wywieziono do Oświęcimia (zwolniono tylko kilku lekarzy oraz pracowników firmy Zieleniewski), gdzie w krótkim czasie większość rozstrzelano; przeżyło zaledwie 30 aresztowanych.
Od stycznia 1942 zaczął w kawiarni Domu Plastyków funkcjonować teatrzyk lalkowy „Brzdąc”.
Przez cały 14-miesięczny okres działalności Kawiarni Plastyków niejako współzawodniczyła z nią kawiarnia „Pani”, niestety o nie najlepszej opinii - dając równolegle ponad 70 recitali, wieczorów muzycznych; wykonawcy byli podobni jak u Plastyków. Po zawieszeniu działalności koncertowej w Domu Plastyków kierownictwo „Pani” realizowało nadał swoje programy artystyczne. W okresie od 22 kwietnia 1942 do 17 grudnia 1944 (z przerwą 14 X 1943 do 21 XI 1944) dano dalszych 120 programów; najczęściej powtarzały się tu nazwiska wykonawców z 1941 i 1942 (do 16 IV). Z nowych wymienić należy: Zofię Halińską - mezzosopran, Jerzego Lipkę - tenor, Bronisława Malinowskiego - baryton, Andrzeja Rolle, Franciszka Targowskiego - basy, a także w repertuarze rozrywkowym Olgę Jüttner-Czechowską, Hankę Dylążankę, Lenę Ferri, a z instrumentalistów: Andrzeja Macałę - skrzypce, Alicję Cieślewską, Zbigniewa Dronkę - akompaniatorzy.
Wyżej wspomniana przerwa w działalności kawiarni „Pani” była spowodowana aresztowaniami, jakich dokonano tu 22 V 1943; obława była na cale szczęście mniej tragiczna w skutkach od obławy w Domu Plastyków.
Niektóre koncerty w kawiarni „Pani” były notowane w „Ilustrowanym Kurierze Polskim”; np. w nr. 34 z 24 VIII 1941 znajdujemy notatkę i trzy zdjęcia z „Wieczoru Piosenek” 13 VIII w wykonaniu Aleksandry Serwińskiej, Wojciecha Dzieduszyckiego, Jana Ławrusiewicza i Adama Lenczowskiego.
W listopadzie 1944 roku, po upadku Powstania Warszawskiego, przybyło do Krakowa wielu artystów ze stolicy, także spod znaku rozrywki. Występowali m.in. Wawa i Nowowiejski, Karol Hanusz, Chór Juranda.

[1] RM 1945, nr 2, s. 11.
[2] Niestety, sporo imprez nie zanotowano, stąd prawdopodobna niekompletność.

***

4.2.6. Stanisław Lachowicz, Muzyka w okupowanym Krakowie 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 1988

[…]
Lata 1941 i 1942 to dalsze narastanie terroru hitlerowskiego w GG. 8 II 1941 zakazano śpiewać w kościołach Boże coś Polskę i Serdeczna Matko, w lutym utworzono w Krakowie niemiecką dzielnicę mieszkaniową, a w marcu getto żydowskie (ostatecznie zlikwidowane 14, 15 III 1943). W maju 1942 roku na otwarciu wystawy Wita Stwosza Hans Frank powiedział m.in.: „Kraków był zawsze miastem niemieckim”. W czerwcu 1941 rozpoczęto agresję na ZSRR, co miało poważne reperkusje w GG, a w sierpniu włączono do GG piąty dystrykt - Galicję (dawne województwa: lwowskie, stanisławowskie, tarnopolskie). Przeprowadzono podział teatrów, kin, kawiarni: dla Niemców (lepsze) i dla Polaków (gorsze). Zakazano używać nazwy Kraków, wprowadzając jako wyłączną: Krakau. W dalszym ciągu rozstrzeliwano aresztowanych Polaków (m.in. w Przegorzałach) i dokonywano kolejnych łapanek młodych mężczyzn (m.in. 24 II 1942 w okolicy Rynku Gł.). W Kawiarni Plastyków przy ul. Łobzowskiej 3, gdzie bywała polska inteligencja, a zwłaszcza artyści, dokonano pierwszych aresztowań 8 III 1942, 16 IV 1942 zaś, w odwecie za zamach na wyższego oficera SS zorganizowany na lotnisku rakowickim - zaaresztowano blisko 200 osób przebywających w tej kawiarni; najpierw zamknięto ich w więzieniu na Montelupich, a po tygodniu wywieziono do obozu zagłady w Oświęcimiu, gdzie po miesiącu większość rozstrzelano (przeżyło tylko 30 osób).
[…]

***

4.2.7. Aresztowania i łapanki 1939-45, w: Encyklopedia Krakowa, PWN 2000

Aresztowania i łapanki 1939-45, akcje policji niemieckiej, przeprowadzane w celu sterroryzowania społeczeństwa polskiego, ujęcia osób podejrzanych o działalność przeciwko III Rzeszy i pozyskania siły roboczej; aresztowanych osadzano w więzieniach krakowskich, głównie przy ul. Montelupich, w siedzibie gestapo przy ul. Pomorskiej 2, w obozie płaszowskim i obozach przejściowych Arbeitsamtu, gdzie byli poddawani śledztwu, sądzeni i kierowani do więzień, obozów koncentracyjnych czy na roboty przymusowe do Niemiec; zatrzymanych selekcjonowano w komendach policji i przekazywano do dyspozycji urzędu pracy i policji bezpieczeństwa; Żydów ujętych w łapankach 1940-41 deportowano, głównie do dystryktu lubelskiego. Aresztowania przeprowadzano w mieszkaniach, na ulicach i placach targowych, w tramwajach i kawiarniach, m.in. w „Secesji” (w połowie 1940), Domu Plastyków (16 IV 1942 - 198 osób), w kawiarni „Pani” (21 V 1943), w zakładach pracy (m.in. w firmie Zieleniewski, fabryce czekolady Piasecki, hucie szkła Prądniczanka), w domach zakonnych, m.in. jezuitów (10 XI1939), albertynów (13 I 1940), salezjanów (23 V 1941), augustianów (19 IX 1941). Szczególnie dotkliwe były aresztowania inteligencji (m.in. Sonderaktion Krakau i akcja AB) i członków organizacji podziemnych, m.in. w kwietniu 1944 uczestników podziemnej produkcji broni, w maju 1944 harcerzy z Szarych Szeregów, kolejnych komendantów Okręgu Krakowskiego AK: 24 III 1944 płk. J. Spychalskiego „Lutego”, 11 VIII 1944 gen. bryg. S. Rostworowskiego „Odry”, 2 X 1944 płk. E. Godlewskiego „Gardy”, 2/3 VII 1944 żołnierzy AK.



4.4. Bibliografia

Bibliografia: [wg katalogu Sowińca]

Kronika Krakowa, s. 351
Przewodnik po upamiętnionych miejscach walki i męczeństwa lata wojny 1939-1945, s. 357
Gąsiorowski, Kuler, s. 66-67
Lista strat kultury polskiej
kartoteki MHmK
Rożek, Przewodnik po zabytkach Krakowa, s. 465-466
 DO GÓRY   ID: 52063   A: dw         

48.
Łobzowska 6 (księgarnia spółdzielni „Czytelnik”) – skrzynka kontaktowa i miejsce konspiracyjnych kontaktów różnych środowisk podziemnego życia kulturalnego Krakowa



1. Wprowadzenie i kontekst

Księgarnia „Czytelnik”, którą prowadził Witold Zechenter[1], a do jego współpracowników należeli m.in. Kornel Filipowicz, Ignacy Fik, Stanisław Czarniecki (późniejszy geolog). Było to także miejsce spotkań środowiska Miesięcznika Literackiego, a w tym Tadeusza Kwiatkowskiego.

[1] Witold Zechenter (29.12.1904 w Krakowie-28.04.1978 w Krakowie) - poeta, prozaik i publicysta, autor książek dla dzieci oraz tekstów piosenek, tłumacz, twórca radiowych felietonów i – znany był przede wszystkim jako fraszkopisarz i parodysta, chociaż sam uważał się głównie za liryka. Podczas okupacji był dwukrotnie aresztowany.



4.1.1. Stanisław Czarniecki, Wspomnienie o Adamie Włodku, w: Godzina dla Adama. Wspomnienia o Adamie Włodku. Wiersze. Przekłady, Wydawnictwo Literackie 2000

[…]
Ojciec mój, Stefan Czarniecki, jeden z twórców Stronnictwa Demokratycznego i jego pierwszy sekretarz generalny, widząc narastające zagrożenie ze strony faszyzmu, stworzył w 1938 roku spółdzielnię wydawniczą „Czytelnik”. Jej zadaniem było wydawanie tanich publikacji oświatowych i ostrzeganie przed niebezpieczeństwem totalitaryzmu. Współorganizatorką wydawnictwa została Maria Żeromska, która musiała opuścić Wilno po procesie Żagarów. Lokal mieścił się w naszym domku przy ulicy Królowej Jadwigi 32, gdzie mieszkała wraz z mężem Kazimierzem Namysłowskim.
Właśnie sprawy „Czytelnika” połączyły mnie z Adamem Włodkiem. Tyle że kilka lat później. Przez całą okupację „Czytelnik” nie próżnował. Przeciwnie: rozrastał się nie tylko poprzez swoją nielegalną działalność wydawniczą, ale i przez system powiązań ze spółdzielniami księgarskimi i całym zapleczem niezbędnym do rozwoju czytelnictwa. Już w czasie okupacji ojciec zaproponował mi, bym zajął się sprawami wydawnictwa. Przenieśliśmy je wówczas z siedziby Stronnictwa Demokratycznego z ul. Grodzkiej - gdzie lokal został przed okupantem „spalony” - na ulicę Dunajewskiego. W lokalu Spółdzielni Straży Pożarnych dostałem mały pokoik od podwórka, w którym rozpocząłem pracę wspólnie z kilkoma kolegami z gimnazjum. Brali w tym udział Jaś Namirski z Sobieskiego i Jaś Pieczara, Marian Preis, Zdzisław Olas i Jurek Spiegel z Nowodworka - najwybitniejszy dziś bodaj historyk Krakowskiego Teatru, znany pod pseudonimem Got, zamieszkały od lat w Wiedniu. Pomagali koleżeńsko, ale niektórzy zostali potem pracownikami etatowymi.
Pierwszym stałym współpracownikiem ze starszego pokolenia był Ignacy Fik. Spotkaliśmy go z ojcem wieczorem pod koniec grudnia 1939 r. lub w styczniu 1940 na rogu ulic Wiślnej i Anny przy usuwaniu śniegu. Odrabiał w ten sposób zapomogę zarządu miasta. Ojciec zaprosił go do pracy w „Czytelniku” i wkrótce został członkiem zarządu. Fik z kolei zaproponował wiosną zaangażowanie jako kierownika sklepu Witolda Zechentera, a nieco później Kornela Filipowicza, który miał organizować warsztat introligatorski, do czego jednak nic doszło. Do władz spółdzielni weszli też Kazimierz Czachowski i Halina Wielowiejska, pełniąca po aresztowaniu Ignacego obowiązki członka Zarządu.
Spółdzielnia szybko się rozwijała. Przyjmowaliśmy na członków pisarzy, naukowców i artystów, by objąć ich akcją pomocy materialnej, którą umożliwiały zarobki ze wzrastających obrotów książkami antykwarycznymi i nowymi, sprowadzanymi z Warszawy i Lwowa, oraz materiałami piśmiennymi. Prezesem rady nadzorczej został historyk sztuki z Poznania dr Gwido Chmarzyński, aktualnie przewodniczący zarządu Spółdzielni Spożywców Praca.
Legalne i nielegalne działania „Czytelnika” ściśle były ze sobą związane. Stopniowo działalność handlową zdominował antykwariat. Mieścił się w lokalu sklepu cukierniczego przy Łobzowskiej 6, szafy z szufladami na słodycze uzupełniliśmy półkami na książki, pokrywającymi całą trzecią ścianę aż do sufitu. Na drugim podwórku wyremontowaliśmy magazyn na materiały nie mieszczące się w sklepie, a Kornel, co ujawnił po wojnie, trzymał w nim podziemne wydawnictwa. Niemal każdy z pracowników „Czytelnika” prowadził jakąś działalność, karalną w oczach okupanta.
Na pograniczu legalności były biblioteki, których liczba w 1945 r. doszła do siedmiu. Nielegalnie wydaliśmy trzecią edycje książeczki Stanisława Thugutta: Listy do młodego przyjaciela. Jej cały nakład rozebrały licznie organizowane w małych miasteczkach spółdzielnie księgarskie. Prowadziły one zaopatrzenie sieci tajnego nauczania, a my dostarczaliśmy im lektur i przedwojennych podręczników sprowadzanych głównie ze Lwowa.
I wreszcie to, co było specyfiką „Czytelnika” i co we wspomnieniach Adama Włodka nazywane jest „czytelnikowcami” i „legendarną już dzisiaj księgarnią na Łobzowskiej”. Adam wysoko cenił sobie role, jaką kontakty zadzierzgnięte w „Czytelniku” odegrały w kształtowaniu się jego twórczości. Myślę, że nic tylko w twórczości literackiej czytelnikowcy usiłowali przeżyć lata okupacji INACZEJ, a słowo to stało się hasłem jednodniówki, którą wydał Adamowi tenże „Czytelnik”, już po okupacji hitlerowskiej, we wrześniu 1945 r.
Atmosferę księgarenki opisał w swoich wspomnieniach Witold Zechenter, jej kierownik. Pewien jej aspekt najlepiej, jak mi się wydaje, wydobył nasz rówieśnik, Mieczysław Porębski: „Potem, już w okupowanym Krakowie, kupowałem za grosze poetyckie publikacje «a.r.» z ilustracjami Arpa, Maxa Ernsta, Legera, wszystko to w tzw. «małym Czytelniku», spółdzielczym antykwariacie prowadzonym przez Staszka Czarnieckiego. Widywało się tam (przez jakiś czas konspiracyjnie oczywiście) całą ówczesną krakowską awangardę”.
To, co przez pięć lat okupacji działo się w „Czytelniku” i wokół niego, nie mogłoby istnieć, gdyby czytelnikowcy byli sami. Spółdzielnia stanowiła jednak ogniwo dziesięciu podobnych inicjatyw nazywanych współdziałającymi lub współpartnerskimi, w handlu, administracji, bankowości, przemyśle chałupniczym, ogrodnictwie i ochronie zdrowia.
Adam Włodek, który niemal codziennie odwiedzał antykwariat na Łobzowskiej, nie mógł nie zauważyć osobliwej struktury współpracujących ze sobą organizmów. Nie byłby poetą, gdyby ich działalność nie wywarła nań wpływu. O znaczeniu spotkań i rozmów w „Czytelniku” pisze Adam wyraźnie w swoich wspomnieniach - jakkolwiek pomija spółdzielczą genezę i ideologie ruchu. Nic w tym dziwnego. Przez cały czas rządów komunistycznych doktryna spółdzielcza i kształtująca ją wiara, że można dążyć do lepszego współżycia społecznego trzecią drogą, inną niż kapitalizm i komunizm - były nie tolerowaną herezją. Zastanawiając się jednak nad dziełem Adama Włodka, a szczególnie nad jego pracą z młodzieżą literacką od 1945 r. aż do śmierci, nietrudno dostrzec inspiracje wywodzące się z tamtych kontaktów i doświadczeń.
W tomiku Nasz łup wojenny znajdujemy sporo wspomnień z częstych jego odwiedzin na Łobzowskiej. Chciałbym uzupełnić je kilkoma, które utkwiły w mojej pamięci. Czasami, szczególnie gdy w księgarni było kilku odwiedzających, siadało się na niewysokiej ladzie naprzeciw drzwi wejściowych. Tak właśnie Włodek relacjonował odwiedziny w Gwoźnicy u Juliana Przybosia. Największe wrażenie zrobiło na nim to, że zastał go przy pracy w polu - bodaj przy rozrzucaniu nawozu. O tym, a nie o teoriach literackich, opowiadał z przejęciem. Innym znów razem - co znam jedynie z opowieści Kornela Filipowicza - w biurze „Czytelnika” mieszczącym się w tym czasie przy sąsiedniej ulicy Garbarskiej, pojawił się mężczyzna w mundurze gestapo. Oświadczył, że właścicielka lokalu została aresztowana, a on za trzy dni zgłosi się do sklepu po klucze. W rozmowie z Kornelem i Witoldem ustaliliśmy, że sprawa wygląda podejrzanie, że może to być usiłowanie rabunku, i trzeba zawiadomić policję. W dniu wyznaczonym na oddanie kluczy zjawił się w sklepie niemiecki policjant w mundurze z pełnym uzbrojeniem. Ustawił się tak, że otwierane drzwi całkiem go zasłoniły. W tym czasie wpadł do księgarni spieszący się jak zwykle Adam. Gdy zamknął drzwi i zobaczył policjanta, kupił pospiesznie pierwszą z brzegu książkę i zniknął. Miał potem pretensje, że nie ostrzegliśmy go wcześniej, ale kto mógł przewidzieć przebieg wydarzeń.
Nikt z nas nie dysponował nadmiarem pieniędzy, a w antykwariacie pojawiały się ciekawe publikacje. Utarł się więc zwyczaj, że członkowie spółdzielni, stali klienci, mieli przydzielone głębokie szuflady w szafkach cukierniczych, do których odkładali upatrzone książki do czasu uzyskania środków na ich wykupienie. Oczywiście i Adam miał taką szufladę. Książka w tych latach była w naszym kręgu najczęstszym i najbardziej cenionym prezentem. Na imieniny czy gwiazdkę 1944 r. dostałem od Adama tomik jego wierszy, pisanych na maszynie. Nie przypuszczaliśmy, że za parę miesięcy dostanę następny, wydany już przez naszą spółdzielnię.
„Czytelnik” był pierwszą księgarnią, a bodajże w ogóle pierwszym sklepem otwartym w Krakowie po ucieczce okupantów. Rada nadzorcza uchwaliła, by przez pierwsze trzy dni żołnierzom polskim i rosyjskim wydawać książki i materiały piśmienne bezpłatnie.
Poczęliśmy myśleć o wznowieniu wydawnictw. Działem wydawniczym kierował od początku, z przerwami spowodowanymi aresztowaniami przez bezpiekę, mój ojciec. Jemu też zaproponował Adam Włodek kilka tomików wierszy młodych poetów. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że i w Lublinie tamtejszy oddział „Czytelnika” również zaczynał od wierszy. Pierwszą wydaną u nas książką był tomik Jerzego Laua U płomienia, przygotowany przez Adama już pod koniec lutego 1945. Była to pierwsza książka wydana w Krakowie po okupacji niemieckiej. Nie było jeszcze księgarń, i tomik sprzedawały kioski z gazetami. Nakład 3000 egzemplarzy (zezwolenie mieliśmy na 300) rozszedł się szybko. Następny tomik — Najcichszy sztandar Adama Włodka — wyszedł z koncern maja. Trzeci, Leśne oczy Władysława Machejka, ukazał się nakładem autora, ale nie cieszył się już takim powodzeniem.
W tym czasie Adam, zachęcony przez Witolda Zechentera, podjął współpracę z „Dziennikiem Polskim” wydawanym przez „Czytelnika” lubelskiego. Bez trudu skupił grupę młodych pisarzy i wraz z Tadeuszem Jęczalikiem redagował dodatek literacki pod nazwą „Walka”. Od naszej działalności musiał się zdystansować. Narastał bowiem ostry konflikt z lubelską spółdzielnią. Borejsza zażądał od nas zmiany nazwy, grożąc interwencją urzędu bezpieczeństwa. Nazwy nie zmieniliśmy, a we wrześniu Adam Włodek — któremu w tym czasie zlikwidowano „Walkę” — wydał w naszym „Czytelniku” jednodniówkę „Inaczej”. Tytuł ten wzbudził nieufność władz, a gorliwi krytycy znaleźli się na zawołanie. Bo rzeczywiście, co można było próbować inaczej? I po co?
[…]
Po wydaniu „Inaczej”, które ściągnęło na autora wiele gromów, kontakty między Adamem a spółdzielnią niemal ustały, chociaż „Czytelnik” bardzo się rozwinął i jeszcze przez kilka lat po wojnie sporo wydawał. Ukazały się u nas między innymi pierwsze po wojnie wydania dramatów Stanisława Ignacego Witkiewicza i Jerzego Szaniawskiego, Stanisława Brzozowskiego Płomienie i Rewolucja Francuska Kropotkina oraz tomy Biblioteki Uniwersytetu Robotniczego i Biblioteki Oświaty Powszechnej, obie redagowane przez mego Ojca.
Żaden totalitaryzm nie toleruje jednak ośrodków niezależnych. Wkrótce rozbity został nawet kartel Borejszy, a on sam zmarł po wypadku samochodowym. W sylwestrową noc 1950 roku upaństwowiono całą sieć księgarstwa spółdzielczego. W Poznaniu aresztowano i skazano na kilka lat wiezienia kierownika Spółdzielni Akademickiej, Jachowicza, który próbował bronić swej placówki. Nam zabrano sklepy i hurt księgarski, pozostawiając tylko prowadzenie zakładów introligatorskich. Jeszcze przez rok tolerowano rozprzedawanie nakładów. Polecono też skreślić z listy członków wszystkich literatów i inne osoby nie pracujące w spółdzielni zawodowo.


4.1.2. Witold Zechenter, W maleńkiej cichej tej księgarence…, w: Witold Zechenter, Upływa szybko życie, Wydawnictwo Literackie 1971, s. 488

Ile razy przechodzę ulicą Łobzowską i mijam kamienicę numer 6, zawsze - jak się to mówi - coś chwyta mnie za serce. Nieproszone, nieraz nawet niepożądane, cisną się wspomnienia, za każdym razem inne, mącą normalny dzisiejszy dzień.
Przystaję na tej krakowskiej ulicy, która od tamtych czasów prawie się nie zmieniła. Tylko że ten sklep zupełnie inny, chociaż witryna ta sama, wejście to samo, i stopień, stora żelazna też chyba ta sama, z którą ileż razy szamotał się Kornel Filipowicz, wołając:
- Panie szefku, ciągnijcie ze mną, bo znów się zacięła... Ale w środku inaczej - i na ladzie, i za ladą, i na wystawie; wtedy książki, dzisiaj cukierki, czekolady, owoce...
No tak, sklep cukierniczy zastąpił spółdzielczą księgarnię pod firmą „Czytelnik”, której byłem kierownikiem przez całą prawie okupację. Dlatego właśnie pomocnik księgarski Filipowicz mówił do mnie zgodnie z tradycją, jak czeladnik do majstra - ,,panie szefku”...
„Czytelnik” został założony jeszcze przed wojną, jako spółdzielnia wydawnicza, przez grupę postępowych osób, wśród których byli m. in. Józef Cyrankiewicz, Leon Kruczkowski, Zygmunt Mysłakowski. W serii szaro oprawnych, ósemkowego formatu wydawnictw ukazały się jej nakładem książki Ignacego Fika, Leona Kruczkowskiego, Stanisława Thugutta, kilka innych. W drugim roku okupacji „Czytelnik” odżył jako spółdzielnia księgarska, włączając się w pion „Społem”, co jego współpracownikom dawało bardzo dobrą arbeitskartę z niemiecką wroną i napisem stwierdzającym „użyteczność”, jako że „Społem” znalazło się pod niemieckim zarządem.
Po powrocie do okupowanego Krakowa przez kilka miesięcy siedziałem w części swego przedwojennego mieszkania jak przysłowiowa mysz pod miotłą. Nie wiedziałem, gdzie się zaczepić, żyłem wraz z rodziną z pożyczek, zasiłków, jakie pobierałem - jak wielu innych pisarzy i dziennikarzy - ze źródeł społecznej pomocy. Pewne kwoty zaczęły też napływać z akcji księgarzy, zaliczkujących książki, które miały być napisane (Krzyżanowski, Kamiński), lub wypłacających zaliczki za złożone przed wojną maszynopisy, które nie zdążyły przyoblec się w kształt książki (dyrektor Książnicy-Atlas w Warszawie, Piątek). Czasem przytaskało się do domu także jakąś paczkę żywnościową, uzyskaną dzięki wstawiennictwu pracownika „Społem” Jana Wiktora, a wydaną przez magazyniera „Społem” Edmunda Osmańczyka...
Dyrektor niemieckiego wydawnictwa pism codziennych, wychodzących w języku polskim i niemieckim w gmachu przedwojennego „IKC”, niejaki Strozig, już trzy razy przysyłał do mnie coraz mniej uprzejme listy z „zaproszeniem” do współpracy w „Gońcu Krakowskim” (zwanym popularnie „Podogońcem”). Pracowało tam kilku Polaków, w większości - jak polski redaktor naczelny tej gadzinówki, Włodzimierz Długoszewski, kolega z przedwojennych lat, redaktor sportowy „IKC” i tygodnika „Raz dwa trzy” - prowadzących pod tą osłoną konspiracyjną robotę w polskim podziemiu. Długoszewski, bojkotowany przez większość swych dawnych znajomych za rzekomą „zdradę” (bo nie każdemu mógł powiedzieć prawdę), wpadł w końcu i przed Niemcami; wykryto, że w jego mieszkaniu ukrywają się bojowcy podziemia i znaleziono broń. Aresztowany i wywieziony do obozu, przecierpiał wiele, ale przetrzymał; wyzwolony przez Amerykanów, zmarł wkrótce we Francji, na skutek strasznych przejść obozowych. Trzeci z kolei list Stroziga był już rodzajem ultimatum - trzeba było koniecznie gdzieś zdobyć pracę, by się nią zasłonić. Ale gdzie?
I właśnie w taki mój beznadziejny nastrój wdarł się głos dzwonka. Nie lubiłem dzwonków u drzwi wejściowych, ale trzeba było otworzyć. To przyszedł Ignacy Fik. Był już u mnie kilka razy, ostatnio dwa czy trzy tygodnie temu, powiedział wtedy:
- Nic się nie bój, znajdę coś dla ciebie.
I teraz, stojąc jeszcze w drzwiach, oznajmił:
- Mam. Od jutra możesz iść do pracy.
Tak więc dzięki serdecznej życzliwości Fika zostałem na kilka lat księgarzem, otrzymałem „dobrą” legitymację, arbeitskartę z urzędową wroną, no i pensję miesięczną, jakieś tam przydziały spółdzielcze - słowem, cała fura szczęścia w okupacyjnym wydaniu! Lokal księgarenki był mały, a jednak - gdy z czasem ,,Czytelnik” zaczął nabierać coraz górniejszych lotów - aż dziw, ile się tam upychało książek. Może dyrektor zarządu spółdzielni, Stanisław Czarniecki, dzisiaj poważny naukowiec, autor wielu prac geologicznych, pamięta, a może ma jeszcze ówczesne papiery, książki remanentowe czy kasowe, na których podstawie można by to odtworzyć - ile tam było wszelakiego dobra, i w książkach, i w materiałach papierniczych, bo i te się tam prowadziło. I to dobra w rozumieniu potocznym, kupieckim - i w tym innym, ważniejszym, jako że handlowaliśmy w dużej mierze zakazanym towarem, który pomagał i tajnemu nauczaniu, i wydawaniu prasy podziemnej, i innym tego rodzaju sprawom pierwszej wagi. Tę „podziemną” działalność naszej księgarni opisał w pewnej mierze inspektor spółdzielczości księgarskiej Stanisław Malawski w książce Księgarskie konspiracje, nie dał jednak pełnego obrazu tej działalności, nie uwzględnił w całej mierze faktu, że nasza księgarenka była skrzynką kontaktową, punktem przekazywania nasłuchu radiowego, miejscem noclegu dla wielu ukrywających się działaczy, bojowników podziemia czy chociażby dla ludzi zagrożonych (np. Żydów), oczywiście tylko na krótkie okresy, co jednak nieraz wystarczało, by uratować komuś życie. Po dobudowaniu aż pod sufit półek i wydzierżawieniu szopy w podwórzu (drugim, bo kamienica ta ma dwie oficyny), staliśmy się jedną z poważniejszych w Krakowie placówek księgarsko-antykwarycznych.
Z roku na rok powiększało się grono naszych stałych klientów. I tych oficjalnych, i tych drugich. Przychodzili do nas ludzie początkowo nieznani, potem zaprzyjaźnieni, potem wręcz bliscy. Iluż z nich znikało nagle, by już nigdy nie wrócić! Ledwie wszedłem w progi tej księgarenki, ledwie stanąłem za ladą, spadły i na nas pierwsze krwawe ciosy. Przez cały czas okupacji towarzyszyły naszej pracy w „Czytelniku” aresztowania i rewizje, tragiczne wpadki, czasem też zdarzało się, że ktoś cudem uniknął tragedii. Czyż mogło być inaczej, skoro na czele tej spółdzielni stał Ignacy Fik?
Z gestapo zetknąłem się pierwszy raz w biurze „Czytelnika”, które mieściło się początkowo przy ulicy Garbarskiej, niedaleko naszego sklepu, w pokoju odnajętym w obszernym mieszkaniu mego przedwojennego znajomego, adwokata Truszkowskiego. Mieszkanie było pięknie urządzone, pełne cennych obrazów - Wyspiański, Kossakowie, Malczewski, Karpiński. Na jednej ze ścian, na wprost wejścia z przedpokoju, wisiał wielki portret doktora Michała Marciniaka, z którym przyjaźniłem się od dawna - był dziennikarzem, pisywał w „Głosie Narodu”, potem pracował jako ekonomista w jakiejś instytucji. I Truszkowski, i Marciniak już wtedy byli zesłani do Oświęcimia za działalność niepodległościową. Żona adwokata, bardzo przystojna pani, podnajęciem spółdzielni dużego pokoju usiłowała ratować mieszkanie, a może i samą siebie - była Żydówką, ale nie miała wyglądu semickiego, mogła się ocalić. Wpadałem do biura codziennie, nawet przepisywałem tam na maszynie pewne moje utwory, nie zawsze cenzuralne. Aż raz, gdy przyszedłem, zastałem tam gestapowców. „Do kogo?” „Po co?” Kiedy powiedziałem, że do biura „Czytelnika” i pokazałem legitymację spółdzielczą, przepuścili mnie do naszego pokoju. Bez trudu też wypuścili, gdy wychodziłem po chwili, z duszą na ramieniu, bo raczej byłem jak najgorszej myśli. Zaaresztowali zbrodniarze panią Truszkowską, już nigdy nie powróciła na ulicę Garbarską, podobnie jak i jej mąż, jak i Michał Marciniak. Potem obrabowali całe mieszkanie, a „Czytelnik” dostał nakaz opuszczenia owego pokoju, z którego zdążyły już zniknąć cenne obrazy. Nakaz ten, ustny, przyniósł do księgarni (byłem wtedy w sklepie razem z Filipowiczem) jakiś zbir z gestapo. Kornel powiedział wtedy o nim: „Przecież on miał krew za paznokciami...” Istotnie wyglądał jak kat, który dopiero co wyszedł z lochów gestapo przy Pomorskiej...
Takie było moje pierwsze otarcie się o okrutną rzeczywistość okupacyjną. Ale nieszczęsna pani Truszkowska nie była współpracowniczką „Czytelnika”, pożegnała się z życiem z innych przyczyn. Jako pierwszy z „czytelnikowców” zginął, jeszcze w 1941 roku, młodziutki Władysław Długocki, syn przedwojennego wicewojewody krakowskiego. Był, przed Filipowiczem, pomocnikiem w księgarni. Zabrano go z domu, wkrótce zgładzono. Drugim był Fik, aresztowany 15 października 1942 roku. Nazajutrz, również w ich mieszkaniu przy ulicy Kujawskiej, aresztowano jego żonę, Helenę Moskwiankę-Fikową, jedną z najmilszych i najbliższych mi osób, jeszcze z lat uniwersyteckich. Po aresztowaniu tych dwojga, a także Mieczysława Lewińskiego z żoną - Lewiński bywał częstym gościem w księgarence - zlikwidowaliśmy z księgarni wszystko, co w najmniejszym nawet stopniu mogło wskazywać na naszą istotną działalność, niektórzy z nas nie nocowali w domu; ja przez kilka miesięcy, wraz z rodziną, mieszkałem wtedy kątem u krewnych, Kurzyńców, jako że we wrześniu tegoż roku wyrzucono mnie z przedwojennego mieszkania przy ulicy Dwernickiego, w ciągu dosłownie kilku godzin. Nie zameldowany przy ulicy Lubomirskich, gdzie chwilowo mnie przygarnięto, czułem się bezpieczniejszy - po prostu bałem się, że Ignacy nie wytrzyma, rzuci jakieś nazwiska. Jakże wstydziłem się potem tego uczucia, jak gorzkie wyrzuty robiłem sobie, że mogłem w niego zwątpić...
Wiedziałem przecież o jego pracy i stanowisku, byłem jego prywatną „skrzynką kontaktową” i „ustnym przekaźnikiem”, nie ukrywał, że - poza naturalną chęcią przyjścia z pomocą przedwojennemu koledze-pisarzowi - wciągnął mnie do „Czytelnika”, za zgodą swych najbliższych towarzyszy z podziemnej roboty, aby mieć tam kogoś „swojego”. Właśnie księgarenka, do której każdy mógł wejść niepodejrzany, wprost z ulicy, była miejscem dla nich bardzo dogodnym. Przychodzili, pytali o umówiony tytuł książki, albo o „Andrzeja”, otrzymywali jakąś paczkę, list czy ustną informację, lub też - odwrotnie - zostawiali wiadomość dla Fika, rzadziej dla Lewińskiego. Nie należąc więc do Partii, wypełniałem te usługi, o które Fik mnie prosił - uprzedził mnie zresztą na samym początku, że jako kierownik księgarenki muszę grać podwójną rolę. Toteż bałem się teraz, że nie wytrzyma i wymieni jakieś nazwiska, może i moje... Dobrze już wtedy wiedzieliśmy, co to jest gestapo, Pomorska, Montelupich. A Fik był fizycznie bardzo słaby, chorował na żołądek, jeszcze tak niedawno Helena Moskwianka, która często wpadała na Łobzowską, śmiejąc się opowiadała mi o swoich kłopotach kulinarnych, bo musi gotować dla Ignasia jakieś kaszki, a nie sposób ich dostać...
Ale okazało się, że po tylu latach znajomości, koleżeństwa, potem przyjaźni i bliskiego kontaktu - jednak nie znałem Ignacego do gruntu. Zginął, lecz nie powiedział ani słowa.
Już nie pamiętam, kogo pierwszego w kolejności doścignęło aresztowanie, Kornela Filipowicza czy mnie, w każdym razie było to w roku 1943. Mnie udało się szczęśliwie opuścić mury Montelupich, Kornel natomiast powędrował do obozów, skąd ciężko chory, z niedowładem nóg (przejściowym na szczęście), powrócił dopiero po wojnie.
Gdy stanąłem znów za ladą księgarenki, zastałem innych pomocników. Okresowo pomagał Marian Preis, Mariuszem zwany, filar księgowości naszej spółdzielni, kierowany do pracy w księgarence w razie potrzeby, następnie i przede wszystkim Wiesław Protschke, potem, po drugim moim aresztowaniu, kierownik księgarni. Protschke - spokojny, taktowny, małomówny, flegmatyczny, Preis - ruchliwy, prawie trzpiotowaty i beznadziejnie ryzykancki. Protschke obejrzał się sto razy na drzwi, wychodził na chodnik przed sklepem, penetrował okolicę, nim wręczył komuś jakiś pakuneczek - Preis w teczce, razem z papierami spółdzielni, miał zwyczaj nosić najbardziej nielegalne wydawnictwa, ulotki, prasę podziemną, a zakazane książki sprzedawał „spod lady” każdemu, kto zapytał o taki czy inny tytuł.
Dziwnym zrządzeniem losu nieostrożny Mariusz, który do rozpaczy doprowadzał nas wszystkich swoją dezynwolturą, szczęśliwie przetrwał całą okupację, a ostrożny, przezorny Protschke zginął, i to już prawie pod sam koniec, chyba w listopadzie czy nawet grudniu 1944 roku...
„Czytelnik” ratował różnych ludzi, i nigdy nie zawahał się przed tym Stanisław Czarniecki, który jako dyrektor spółdzielni ponosił największą odpowiedzialność, większą chyba niż ja, jedynie kierownik księgarni. Pamiętam dni, które spędził w naszym sklepie, jako rzekomy pomocnik księgarski, Józef Ozga-Michalski, a zwłaszcza Emil Dziedzic, poeta i działacz ludowy, autor wielu pieśni partyzanckich - nocował tam za zapuszczonymi żaluzjami. Opowiadał, gdy nie było klientów w księgarni, albo byli „sami swoi”, o swych często niezwykłych przygodach partyzanckich. Mam jeszcze w oczach jego wyrazistą twarz, o skórze zniekształconej jakimiś nierównościami, jakby trochę gąbczastej. Wyrywał się, chociaż wiedział, co mu grozi, chcieliśmy go jeszcze zatrzymać, mówił, że musi dokądś jechać. Wyszedł któregoś wieczora, a niedługo potem znowu ujrzeliśmy jego nazwisko w druku, jak w prasie podziemnej... Ale tym razem z zamarłym sercem czytałem to nazwisko na świeżo rozklejonej liście rozstrzelanych - była to zdaje się egzekucja publiczna przy placu Bawół.
Maleńka, cicha księgarenka, wysepka na oceanie przemocy i zbrodni, bywała rozmaitego rodzaju azylem. Przewijali się przez nią i koledzy krakowscy, i ci przygnani z innych miast, pisarze, naukowcy, artyści, rzuceni tu przez okoliczności okupacji. Były takie puste godziny w sklepie, bez klientów, bez obcych ludzi - a przecież i Niemcy, mundurowi i cywilni, często zaglądali, pytając o książki niemieckie, których zresztą nie prowadziliśmy, lub kupujący przybory pisemne - godziny zarazem najpełniejsze, bo wypełnione rozmowami, planami, snuciem nitek nadziei. Przychodzili rozmaici znajomi, przyjaciele, starzy i nowi, by porozmawiać, zasięgnąć języka, byliśmy przecież także ogniwem przekazywania wiadomości z prasy podziemnej i z radiowego nasłuchu, kolportowaliśmy też okresowo prasę.
Przychodzili prawie codziennie młodziutcy wtedy poeci, nierozłączna para przyjaciół, Adam Włodek i Tadeusz Jęczalik - pierwszy z nich pozostał wierny pióru poety, spotykamy się do dziś w naszym Krakowie i nieraz wracamy wspomnieniami do tych lat okupacyjnych; drugi, wówczas autor głębokich, nieprzeciętnych wierszy, po wydaniu tuż po okupacji skromnego ich zbiorku zamilkł zupełnie, para się w Warszawie dziennikarką nie mającą nic wspólnego z poezją. Przychodził często Konstanty Troczyński, wysiedlony z Poznania młody filozof i krytyk literacki, który zginął potem w Oświęcimiu; Alfred Jesionowski, wyrzucony ze Śląska krytyk i publicysta literacki, który także padł ofiarą niemieckiej zbrodni; przychodziła żona Adama Ważyka, która pracowała w Kawiarni Plastyków, ukrywając swe pochodzenie - też tylko, nieszczęsna, do czasu. Przychodziło wielu aktorów: Józef Karbowski, po godzinach swej pracy w elektrowni czy tramwajach, Mieczysław Węgrzyn, Władysław Woźnik, przyjaciel z młodych lat, reżyser Stefan Drewicz, lalkarz Władysław Jarema - opowiadał o teatrzyku, jaki prowadził w Grodnie, o praktyce u Obrazcowa, o perypetiach swej drogi powrotnej do Krakowa. Do stałych gości księgarenki należał też Osterwa, mieszkający opodal, w narożniku ulic Basztowej i Asnyka. Przegadaliśmy długie godziny, odkładałem dla niego książki z dziedziny teatru i językoznawstwa, miał bowiem kochany, uroczy pan Juliusz nianię spolszczenia... polskiego języka. Ileż było zabawnych sporów z tym urzekającym człowiekiem! Przychodzili pisarze krakowscy - Tadeusz Kwiatkowski, Jerzy Lau, Marian Niżyński, Juliusz Kydryński (zwany „Busiem”), Helena Wielowieyska, Wojciech Żukrowski, Kazimierz Czachowski, Artur Swinarski, ze starszych - Alina Swiderska, Feliks Płażek, młodopolski jeszcze dramatopisarz, znajomy od czasów „Gazety Literackiej”, Maria Czerkawska, poetka również jeszcze młodopolska, urocza starsza pani, zawsze pogodna, którą „Rewizytowałem” w wypożyczalni przy ul. Szpitalnej; miała tam okupacyjną posadę, a ten optymizm zachowała przez długie jeszcze lata, nawet wtedy, gdy po nieszczęśliwym wypadku na jezdni została jej odjęta możność chodzenia - przez wiele lat po wojnie, siedząc na swym inwalidzkim wózku w zakątku krakowskich Plant, towarzyszyła swym uśmiechem i pogodą mijającemu ją ruchowi, i jak wtedy, podczas okupacji w jej wypożyczalni, tak potem na Plantach lubiłem przy niej się zatrzymać i w rozmowie wziąć od niej trochę tego uśmiechu i nigdy nie zamąconej pogody jej usposobienia. Odwiedzali mnie w księgarence koledzy-dziennikarze, zaglądali bardzo często malarze: Jan Rubczak, Zofia Wielowieyska-Ratkowska, Janusz Maria Brzeski, Gwidon Miklaszewski. Nie wymieniłem ani części znajomych, którzy przewijali się przez księgarnię. Z zamiejscowych - którzy wiedzieli, że zawsze znajdą tu informację, możliwość noclegu, jakąś pomoc - bywał wybitny działacz podziemny z Pińczowa Stefan Dybowski (niejeden raz spotykałem się z nim po wojnie, jako ministrem kultury i sztuki), wpadał ze swych podziemnych akcji na Rzeszowszezyźnie Józef Łabuz, w początkach „Czytelnika” zaglądał Józef Cyrankiewicz. W lokalu tym poznałem Włodzimierza Reczka i wielu podziemnych działaczy spółdzielczości, tajnego nauczania - nie było prawie dnia, by się ktoś nie zjawił. Trudno wszystko tu wspominać, trudno nawet przypomnieć sobie wszystkich. Chciałbym jednak jeszcze wymienić jedno nazwisko: Tadeusza Hanuszka, najbliższego w naszym czytelnikowskim kręgu współpracownika Ignacego Fika, członka podziemnej PPR. Aresztowany w związku z tajną drukarnią, przeżył śledztwo, tortury, obozy i szczęśliwie znalazł się w wolnej Polsce.
Przy tym wszystkim trzeba było prowadzić księgarenkę jako normalny sklep. Ale prócz przesyłek zwykłych książek, przychodziły też książki zakazane, podręczniki szkolne, sprytnie opakowane w niemiecką makulaturę, najczęściej w okładkach zgoła niewinnych; rozprowadzaliśmy też matryce dla nielegalnych wydawnictw prasowych, papier powielaczowy - takie różne akcje na marginesie podziemnej, codziennej walki narodu. Mieliśmy i my swój udział w wspaniałej akcji wydawniczo-prasowej Stefana Kamińskiego, a chociaż pracował on w innym politycznie pionie, najważniejsza była przecież informacja podtrzymująca na duchu, co wydawnictwa Kamińskiego znakomicie czyniły. Pamiętam, jak pewnego razu dostałem „cynk” od pewnego odbiorcy „artykułów” nielegalnych, że należy tam szybko dostarczyć sporą ilość papieru powielaczowego, nie okazując, że się wie o tej potrzebie. Poszedłem więc do Kamińskiego całkiem „prywatnie” i zapytałem, czyby nie kupił dużej partii takiego papieru, bo mamy go dosyć, a „zawadza” nam właśnie w magazynie - w godzinę potem już papier jechał na ręcznym wózku do jego drukarni. Dopiero w jakiejś powojennej rozmowie przypomniałem panu Stefanowi tę przypadkową transakcję, która w ten dzień wybawiła go z wydawniczego kłopotu...
Ten księgarz Kamiński wart jest oddzielnej publikacji, aż dziw, że tak mało pisało się o nim po wojnie. To był działacz podziemny na wielką skalę, nie tylko miał drukarnię i wydawnictwo podziemne, ale pomagał zastępom ludzi, nie pytając o poglądy. Również Fikom pomagał finansowo, kupując rękopisy, zatrudniając okresowo Helenę Moskwiankę w swej księgarni, obszernej, pełnej skrytek i schowków, przy ul. Podwale, potem przy Karmelickiej w podwórcu.
Jako normalna placówka ta nasza księgarenka prosperowała okresami tak dobrze, że z wygospodarowanych sum można było przeznaczać pewne kwoty na pomoc dla uwięzionych, dla ich rodzin, jak również na paczki żywnościowe, które roznosiliśmy starszym wiekiem i pozostającym w ciężkich warun-kach ludziom sztuki i kultury. Nieraz też spore sumy z takich nadwyżek szły na pokrycie nagłych niedoborów, jakie powstawały, gdy zakupiło się książki nic niewarte lub grubo przepłaciło się jakąś transakcję, przychodząc w ten sposób z pomocą komuś, kto bezpośrednio zagrożony musiał nagle się gdzieś zaszyć, uciekać i organizował sobie gotówkę (tak było np. z Ludwikiem Szczepańskim, gdy przyszło mu wraz z ukrywającymi się u niego dwiema osobami uciekać na Węgry). Czasem po prostu jakaś starowinka przynosiła podartą, zde-kompletowaną broszurę, jakiś stary kalendarz, ot, śmieć zwyczajny, który jednak kupowałem, wspierając w ten sposób nędzę wstydzącą się żebrać. Wiele było takich akcji, nieraz też trzeba było działać natychmiast, bez porozumiewania się z Czarnieckim czy innymi członkami zarządu spółdzielni, co powodowało potem kłopoty przy remanencie, konieczność przecen i innych wykrętasów, zawsze jednak jakoś szczęśliwie i bez wpadunku się kończyło.
Oddzielnym zagadnieniem była sprawa książek wydartych konfiskacie i zniszczeniu - chyba cały olbrzymi magazyn Polskiej Akademii Umiejętności przeszedł przez nasze ręce. Bezcenne nieraz książki, zwiezione na spalenie przez gestapowców i wykradane przez współpracujących z nami polskich dozorców, szły tajnymi drogami dalej, najczęściej służąc tajnemu nauczaniu, tak ożywionemu w Krakowie, gdzie Uniwersytet działał prawie bez przerwy, w prywatnych mieszkaniach profesorów, asystentów, słuchaczy. Pamiętam, jak w sprawie jakiegoś większego transportu podręczników uniwersyteckich byłem - gdzieś chyba na Podwalu - u prof. Mieczysława Małeckiego, administratora tajnego nauczania uniwersyteckiego, i jak w jego mieszkaniu robiliśmy spisy najpotrzebniejszych w danym okresie książek.
W maleńkiej cichej tej księgarence spędziłem najczarniejsze lata mego życia. Najczarniejsze - lecz przynajmniej we wspomnieniu nie pozbawione jaśniejszych momentów, opromienione może faktem obecności tylu wokół ludzi ciekawych, przyjaciół, z którymi wszystko łączyło, a nic nie dzieliło. A przede wszystkim opromienione poczuciem wypełnionego obowiązku - chociażby na tak małym marginesie spraw największych, na którym przyszło mi wtedy pracować.



4.2. Wzmianki w opracowaniach

Jerzy Jarowiecki, Konspiracyjna prasa w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej 1939-1945, WL 1980

s. 245
To była jedna sfera działalności i zainteresowań T. Kwiatkowskiego. Ale oprócz tego spotkać go można wśród uczestników wieczorów literackich, przysłuchującego się czytaniu wierszy czy fragmentów prozy. Przyjaźnił się z Wojciechem Żukrowskim (kolegą ze studiów polonistycznych), spotykał z Janem Bolesławem Ożogiem, poetą, autorem wielu wierszy konspiracyjnych, Natalią Rolleczek, J. Kydryńskim, Marią Morstin-Górską, przyjaźnił się z Tadeuszem Kudlińskim i Jerzym Braunem, którzy związani z Unią rozwijali szeroką działalność kulturalno-ideową. Miał kontakty z krakowskimi komunistami, z Ignacym Fikiem i Mieczysławem Lewińskim, przychodził do księgarni „Czytelnika” przy ul. Łobzowskiej, kierowanej przez Witolda Zechentera, która była miejscem pół oficjalnych, pół konspiracyjnych spotkań pisarzy i działaczy podziemia. Utrzymywał żywe kontakty z Kazimierzem Wyką, jeżdżąc do niego do Krzeszowic. Związki te i przyjaźnie przyniosły zamysł wydawania pisma literackiego.



4.3.1. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986

s. 178
Przy ulicy Łobzowskiej mieścił się lokal księgarni „Czytelnika”; zaglądałem tam często, nie tyle żeby pogrzebać w książkach, lecz aby spotkać się z pracującym tam Witoldem Zechenterem, do którego schodzili się pisarze krakowscy na plotki i wymianę wiadomości. Hala Wielowieyska, Kornel Filipowicz, Adam Włodek, Jan Wiktor, Ignacy Fik byli częstymi gośćmi w księgarni, zawsze więc było z kim pogadać, ponarzekać i snuć plany na przyszłość. Zechenter ukrywał w grubaśnych foliałach starych wydawnictw gazetki, czasem ja mu przynosiłem jakieś nowości nadeszłe z Warszawy, czasem on dawał mi do poczytania krakowskie efemerydy prasowe, okolicznościowe ulotki. U niego właśnie po raz pierwszy zetknąłem się z satyrycznym tygodnikiem „Na ucho”, o którym słyszałem, lecz dotąd nie miałem go w ręce. […]
W „Czytelniku” poznałem Adama Machowskiego, kierownika księgarni Mariana Krzyżanowskiego, zasłużonego księgarza krakowskiego. Zaprosił mnie do lokalu przy Rynku Głównym. Krzyżanowskiemu zezwolono wydawać książeczki dla dzieci. Zechenter opublikował już kilka bajek. Pan Marian namawiał mnie, abym i ja spróbował coś napisać dla małych dzieci, które pozbawiono literatury. Miałem opory. Przekonał mnie jednak doradca literacki Krzyżanowskiego, Stanisław Witold Balicki, że to nie ma nic wspólnego ze współpracą z wrogą propagandą, natomiast przynosi korzyść naszym najmłodszym i ich rodzicom spragnionym polskiego słowa dla swoich pociech. W kilka miesięcy ukazała się moja bajka pt. Raz termometr zachorował pod pseudonimem Jan Trzaska. Rozchwytano ją w mig i księgarnia regularnie dodrukowywała następne nakłady. […]


4.3.2. Witold Zechenter, Muszę zamknąć utarg dzienny, w: Witold Zechenter, Upływa szybko życie, Wydawnictwo Literackie 1971, s. 504

Zgadało się o cudownych ocaleniach. Siedzieliśmy w kilkoro przy tym imieninowym stole i ktoś bąknął, że maluczko, a nie byłoby tych imienin, tej czarnej kawy, kieliszka koniaku i czegoś tam słodkiego na talerzyku. Niedawno autobus, którym jechał solenizant, wykopyrtnął się na oblodzeniu, zjechał w rów, przewrócił trzy, cztery słupki, złamał drzewo, grzmotnął dachem o pryzmę żwiru i legł wreszcie na skąpym śniegu, jak krowa na łące. Miało co robić Pogotowie, karetki z wyciem mknęły tam i z powrotem po szosie. Nasz dzisiejszy solenizant cudem ocalał; pomagał ładować rannych, zbierał teczki i torebki, uspokajał innych i odjechał jeden z ostatnich, nie draśnięty nawet.
- Głupstwo - mruknął mój sąsiad - udało mu się, po prostu miał szczęście, co tu mówić o „cudownym ocaleniu”.
Ale gdy już rozmowa zeszła na ten temat... Najwięcej wspomnień - oczywiście - z okupacji. Jak to w obozie... jak to w łapance... Miliony wtedy ginęły, ileż jednak było ocaleń w sytuacjach, w których tylko cud mógł uratować. I ratował.
- Na przykład mnie - powiedziałem.
- Cud? - zaśmiał się solenizant. - Właśnie pan, znany cynik, sceptyk i co tam jeszcze, i cud?!
- Mój cud nazywał się utarg dzienny - zacząłem opowiadanie.
Naprzeciwko księgarenki, w której w czasie okupacji pracowałem, trochę na ukos przez jezdnię, była - jak i dziś - Kawiarnia Plastyków, jeden z najpopularniejszych przed wojną lokali rozrywkowych Krakowa. Tu działał „Cricot” po przeniesieniu się ze swej pierwotnej siedziby w starej kamienicy przy placu Św. Ducha, tu niezapomniany Adam Polewka wystawiał swe szopki - podrywające Kraków na równe nogi, skandalizujące, walczące; tu była centrala spotkań towarzyskich i zawodowych, przy kawie, przy kieliszku wina. Zacichła w pierwszych miesiącach okupacji, kawiarnia ta ożyła później, stając się jedną z form pomocy dla artystów. […]
Mając taki lokal naprzeciwko miejsca pracy, wyskakiwałem tam często na kawę, na jakieś spotkanie. Również w dniu 16 kwietnia 1942 roku, gdy zjawił się w Krakowie kuzyn mej żony Andrzej Chołoniewski, umówiłem się z nim u Plastyków. Andrzej przyjechał ze Lwowa, był kierowcą samochodu jakiegoś dygnitarza okupacyjnego - działał w podziemiu, a to zajęcie dawało dobrą legitymację - i właśnie przywiózł go na konferencję do Krakowa.
Około piątej powiedziałem do mego „pomocnika księgarskiego” Kornela Filipowicza, znakomitego dziś prozaika, wówczas młodego poety - podczas okupacji wydał hektografowany tomik wierszy Mijani, wyszedł ten zbiorek w serii wydawnictw niezmordowanego „wydawcy” i „drukarza” takich książeczek poetyckich, poety Adama Włodka - otóż powiedziałem do Filipowicza: Idę naprzeciwko, spotkać się z kuzynem żony, ale przed siódmą wrócę i zamknę utarg.
Bo codziennie, obowiązkowo, „zamykało się utarg”. Każdy wpływ wpisywało się do księgi pod datą danego dnia, wieczorem zaś, tuż przed zamknięciem sklepu, kierownik księgarni - w tym wypadku ja - musiał obliczyć wpływy, sprawdzić ze stanem kasy, odejmując według rachunków ewentualne zakupy, i przekazać utarg dzienny do kasy spółdzielczej (nazywała się „Oszczędność” i mieściła się przy ulicy Dunajewskiego). To wszystko właśnie nazywało się „zamknięciem utargu”. Zostawiłem więc Filipowicza samego w księgarni i poszedłem do Plastyków, usiadłem - pamiętani jak dziś - przy stoliku pośrodku sali, mógłbym to miejsce pokazać, chociaż teraz inaczej ta sala wygląda, stoliki inaczej są ustawione. Siedziałem tyłem do okien wychodzących na Łobzowską, tuż za mną, twarzą do tych okien, opierając się prawie o mnie, bo tłok tam był, jak zwykle, siedział Mieczysław Węgrzyn, syn wielkiego Józefa, świetny aktor, przemiły kompan, dowcipny, wesoły, tryskający radością życia. Zamieniałem z nim - przez ramię - co pewien czas jakieś uwagi, śmialiśmy się z jakiegoś żartu. Pod ścianą siedział, czytając książkę, stały bywalec Kawiarni Plastyków, wysiedlony z Poznania krytyk literacki i filozof Konstanty Troczyński, opodal, przy sąsiednim stoliku, w towarzystwie kolegów pił herbatę garbaty artysta malarz Siwek, po sali snuł się z zamyślonym uśmiechem płatniczy Puget... I tak minęło kilka kwadransów. Spojrzałem na zegarek - dochodziła siódma.
- Poczekaj chwilę - powiedziałem do Andrzeja – muszę wpaść do księgarni, zamknąć utarg, wrócę za kilkanaście minut.
Wybiegłem z kawiarni. - No, jak tam? - spytałem Kornela. - W porządku, szefku. - Zaraz zamykamy, tylko podsumuję... - i zabrałem się do „zamknięcia utargu”. Nie wiem, czy podliczyłem dwie, trzy pozycje, dosłownie minutę, dwie, byłem w księgarni, gdy Filipowicz, spojrzawszy przez szybę wystawową, ponad rzędami książek, powiedział:
- Coś niedobrego się tam dzieje...
- Co? - spojrzałem za jego wzrokiem. Tak, coś niedobrego się działo. W oka mgnieniu ulica zmieniła wygląd, opustoszała - cichutko podjechały pod kawiarnię zielone, jakże dobrze znane budy gestapowskie, auto osobowe, już wysypali się gestapowcy.
- Łapanka - szepnął Filipowicz. - Łapanka u Plastyków...
Jakiś przechodzień zapędził się przed naszą wystawę. Ale już szedł mu naprzeciw twardy, podkuty krok, usłyszeliśmy niemieckie słowa: Precz... a może woli pan z nami, prosimy, prosimy... Przechodzień zawrócił na pięcie, już go nie było, miarowy krok pilnował tej strony chodnika, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Patrzyliśmy spoza rzędu książek, widzieliśmy wszystko dokładnie. Już wyprowadzają...
[…]
Po tym wieczorze zamarła kawiarnia, zamarła jeszcze przedtem, nim rozegrał się finał na dziedzińcu bloku śmierci w Oświęcimiu. Wkrótce zresztą zamknięto Dom Plastyków, Niemcy urządzili sobie w nim jakieś magazyny. A ja - cóż, przeżyłem jakoś okupację, i dziś, po tylu latach od tego dnia, mogę wspominać, jak to cudem ocalałem. Dzięki obowiązkowi „zamknięcia utargu”, co prawdę mówiąc - mógł całkiem dobrze zrobić Filipowicz; ale taki już zawsze byłem, nieraz śmiano się z tej mojej obowiązkowości. A gdybym tak został w kawiarni parę minut dłużej? Przecież wiedziałem, że Filipowicz i tak by na mnie zaczekał, i pięć minut, i dziesięć, zamknąłby księgarnię, jak należało, o siódmej, ale zaczekałby za zapuszczoną żaluzją... Zadecydowała dosłownie minuta, dwie...
- Szczęśliwy zbieg okoliczności - rzekł solenizant, gdy skończyłem. - Szczęśliwy przypadek...
- Oczywiście. Któż by tam wierzył w cuda...
 DO GÓRY   ID: 54254   A: dw         

49.
Mickiewicza 22 (Biblioteka Jagiellońska) – miejsce różnorakich działań konspiracyjnych na rzecz kultury, tajnych studiów i podziemnej nauki, a także struktur podziemnego państwa



4.1. Kazimiera Tatarowicz, Biblioteka Jagiellońska za okupacji. Wspomnienia bibliotekarki, w: Ne cedat Academia. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1939-1945, zebrali i opracowali Maria i Alfred Zarębowie, Wydawnictwo Literackie 1975

Rok 1939/1940
Nie, nie było dobrze. Niepewność wisiała w powietrzu, choć cicha marcowa mobilizacja została odwołana.
Dyrekcja Biblioteki Jagiellońskiej rozważała różne możliwości zabezpieczenia zbiorów, zwłaszcza tych cenniejszych, jak rękopisy, cymelia, starodruki, grafika itp. W końcu stanęło na zaadaptowaniu do tych celów solidnych piwnic bibliotecznych przy ul. Św. Anny 8-12, dokąd zniesiono w sierpniu 1939 r. wybrane obiekty, zapakowane troskliwie w pakach wyłożonych cynfolią. Pod koniec sierpnia powołano do wojska pięciu bibliotekarzy: dra Karola Piotrowicza, Gustawa Schmagera i od niedawna pracującego mgra Tadeusza Kuklewicza oraz dr Wandę Żurowską i mgr Kazimierą Tatarowicz. Z magazynierów zmobilizowani zostali czterej: Jan Siwek, Józef Sowa, Piotr Szczurek i Jan Wójcik. Po 3 września większość kolegów udała się, zgodnie z ogłoszonym nakazem, na wschód, skąd potem wracali stopniowo, po rozmaitych przykrych doświadcze-niach.
Koleżanka dr Wanda Żurowska i ja pełniłyśmy od 29 sierpnia pomocniczą służbę wojskową w łączności dla lotnictwa i dotarłyśmy z naszą jednostką wojskową aż do Tarnopola. Niestety, nasza iskrówka, wysyłająca w eter pamiętne wówczas wołanie „tu Karol, tu Karol...”, zamilkła już od Tarnowa. W Tarnopolu 17 IX, w przeddzień wkroczenia tu wojsk radzieckich, rozwiązano naszą jednostkę. Skromna nasza rola skończyła się. W nocy po 18 września przeważająca większość polskich formacji wojskowych udała się do Rumunii w poszukiwaniu dalszych możliwości walki z wrogiem. Następny ranek przywitał nas odgłosami bitwy. Zebrałyśmy się szybko i zdecydowałyśmy powrót za wszelką cenę. Nic tu po nas! Ale droga do Krakowa wiodła przez most na Serecie, ostrzeliwany z obu stron. Zaryzykowawszy, przebiegłyśmy przezeń oraz przez część terenu bitewnego. Do dziś nie mogę pojąć, jakim sposobem udało się nam to zrobić bez najmniejszej kontuzji. Był to jednak zaledwie początek drogi. Po wielu tarapatach dostałyśmy się do małej żydowskiej mieściny Lesko (dziś pięknie odbudowanej), gdzie utknęłyśmy na kilka ciężkich miesięcy o głodzie i chłodzie. (Lesko leżało wówczas w radzieckiej strefie przygranicznej, skąd nie wolno było wydalać się w żadnym kierunku). Gdy wreszcie, po wielu przykrych przejściach, pozwolono nam opuścić Lesko w kwietniu 1940 r., udałyśmy się do Przemyśla, gdzie przeszłyśmy granicę (każda z osobna) w maju i wróciłyśmy do Krakowa. Tu nowy wstrząs! Dopiero teraz dowiedziałyśmy się o cynicznym „wykładzie” obersturmbannführera Müllera w dniu 6 listopada 1939 r., o podstępnym aresztowaniu zebranych w Uniwersytecie 180 profesorów i docentów Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii Górniczej i wywiezieniu ich do obozu. Byłyśmy w Krakowie nareszcie, to prawda, ale - jak wszyscy - bez pracy, bez środków do życia, z niepewną przyszłością.
O Bibliotece już wiedziałyśmy, że jest zamknięta od złowrogiego dnia 6 listopada 1939 r. Tegoż roku zabrano też z Biblioteki, na polecenie generalnego gubernatora dra Hansa Franka, cenny kodeks Behema, rzekomo dla sporządzenia zeń facsimile. Odtąd coraz więcej Niemców z tytułami doktorów korzystało za zbiorów bibliotecznych. Wielu z nich, korzystając z nadarzającej się okazji, rabowało po cichu cenniejsze obiekty, zwłaszcza grafikę. Biblioteka miała w tym czasie szereg „opiekunów”, którzy buszowali bezkarnie przez blisko pół roku w jej zbiorach. W tym czasie kolejno uważali się za kierowników, jak to podaje dyr. Kuntze według relacji starego magazyniera Pietrasa, dr Glaser, dr Albrecht, dr Bartel, Giebner, dr Mayer, dr Kudlich, dr Weidhaas i w końcu dr Sappok. Tu należy podkreślić zasługi wspomnianego Pietrasa, mieszkającego w gmachu bibliotecznym. Niemcy, korzystając z jego obecności na miejscu, często wzywali go do pomocy w wyszukiwaniu potrzebnych im książek. Pomimo uzyskania tej (wymuszonej zresztą) pomocy, nie omieszkali go straszyć szubienicą „profilaktycznie”, dla załamania wszelkiego ewentualnego oporu. Pie-tras zareagował na to, zapewne nieoczekiwanie dla nich, jak to Polacy potrafią, wręcz przeciwnie, niż spodziewali się tego jego prześladowcy. Przekradał się wieczorem przez nie domknięte okno do budynku bibliotecznego i magazynu, skąd wynosił książki zamawiane przez dyr. Kuntzego dla polskiego świata nauki. Ponadto zapisywał skrzętnie nazwiska wszystkich Niemców korzystających ze zbiorów bibliotecznych i przekazywał te notatki dyrektorowi.
W czerwcu 1940 r. dowiedziałyśmy się z radością o zamierzonym przeniesieniu zasobów książkowych Biblioteki do nowego gmachu (przy al. Mickiewicza 22). Budynek ten, wzniesiony według planów inż. Wacława Krzyżanowskiego i ukończony tuż przed wojną, był wówczas najnowocześniejszym obiektem bibliotecznym w całej Europie. (Niemcy ogłaszali potem wszem i wobec, że to oni zbudowali ten piękny gmach). Zaplanowany bardzo funkcjonalnie po wielu naradach z bibliotekarzami (zwłaszcza z dyr. Edwardem Kuntzem i drem Aleksandrem Birkenmajerem), miał wyraźnie zaznaczoną ośmiopiętrową, rozległą część magazynową, w którą wkomponowano biura i czytelnie. Zastosowany przez architekta sposób budowy magazynu, w którym przepierzenia odgrywały również rolę fundamentalnych elementów nośnych całej budowy, ocalił gmach Biblioteki przed zniszczeniem. Niemcom bowiem podobał się budynek zamierzali zaadaptować go na studio radiowe przez wyburzenie co drugiego stropu magazynowego i szeregu przepierzeń. Na szczęście ekspertyza architektów wykazała, że przeróbka tego typu spowodowałaby zawalenie się obiektu, i niefortunny pomysł upadł. Do tego to uratowanego gmachu mieliśmy teraz przewieźć zbiory biblioteczne. Transport książek miał być wykonany polskimi siłami ale pod oficjalnym dozorem niemieckiego bibliotekarza, dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej w Berlinie, dra Gustawa Abba. Plany i sposób przewozu, pomiary i obliczenia półek były już dawno przygotowane za dyrektury dra Edwarda Kuntzego, który przewidywał jeszcze przed wojną przeprowadzkę na rok 1940. Otwarcie Biblioteki w nowym budynku miało być uświetnione rocznicową sesją Gutenbergowską. Nikt z nas nie mógł wtedy przypuszczać, w jakich warunkach odbędzie się pożegnanie ze starym, zabytkowym gmachem przy ul. Św. Anny 8-12.

***

I znów biblioteka, ale jaka!
W lipcu 1940 r. przyjechał dr G. Abb, przywożąc z Berlina zgodę na plany przewiezienia zbiorów siłami polskimi do nowego gmachu. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że decyzja otwarcia niemieckiej Staatsbibliothek zapadła w związku z projektem utworzenia niemieckiego uniwersytetu w miejsce zlikwidowanej polskiej uczelni. Kraków miał stać się centrum niemieckiej roboty na tzw. wschodzie, uniwersytet zaś służyć germanizacyjnej polityce Reichu. Miał on przyciągać i kultywować napływowy żywioł i świadczyć o rzekomej przynależności Krakowa do kultury okupanta. Użycie polskiego personelu było dla Niemców tylko złem koniecznym na początek, z braku kwalifikowanych sił niemieckich. W dalszym etapie polscy bibliotekarze mieli ponoć być wywiezieni, by zrobić miejsce niemieckim. Na razie jednak powitaliśmy z radością możliwość ocalenia uniwersyteckich zbiorów bibliotecznych i pracy w tym kierunku.
Dr Abb przyjechał do Krakowa w podwójnym charakterze: głównego dyrektora wszystkich bibliotek w całej okupowanej Polsce oraz dyrektora Biblioteki Jagiellońskiej. My, Polacy, uważaliśmy jednak zawsze za dyrektora dra Edwarda Kuntzego. Jego radziliśmy się w tajemnicy we wszystkich sprawach, z nim uzgadniano wszelkie zagadnienia biblioteczne, on kierował pracą polskiego personelu. Przeprowadzka jednak do nowej siedziby bibliotecznej nie była jeszcze możliwa. W gmachu bowiem już szarogęsili się inni Niemcy. Zdemontowano nowiusieńkie żelazne półki na VI, VII i VIII piętrze magazynu i złożono je do holu, planując wywóz do Niemiec. W budynku urządzono podlegający drowi Josefowi Mühlmannowi magazyn dzieł sztuki rabowanych z całej Polski. Dźwigi, nie używane jeszcze, stały unieruchomione z powodu zabrania przez Niemców części konstrukcyjnych. Główna czytelnia bez nawierzchni, którą miało być linoleum, zrabowane przez okupanta wprost ze statku w Gdyni. Brak było całego szeregu elementów oświetlenia, nie wykończone były roboty stolarskie, a wszystkie urządzenia ogrzewania i wodociągowe nie skontrolowane i nie przekazane przez fachowców. Trzeba było te braki uzupełniać, co jednak wymagało sporo czasu.
W tych warunkach postanowił dyr. Kuntze wykorzystać tę konieczną zwłokę w przeprowadzce dla odkurzenia księgozbioru z wieloletniego pyłu. Pracę tę, w dosłownym słowa tego znaczeniu czarną i ciężką, wykonaliśmy z entuzjazmem i radością, że nasze książki nie zginą. W czasie od 15 lipca do 17 sierpnia 1940 r. ekipa młodszych pracowników zdążyła oczyścić cały zasób z wyjątkiem jednego działu (teologii). W metrach bieżących wyraża się to cyfrą 11 303. Niestety, nie starczyło już czasu na wymieniony dział teologii, liczący ok. 400 metrów bieżących.
Ale czas naglił. W starym gmachu dyrektor otworzonego 20 kwietnia 1940 r., osławionego później „Institut für deutsche Ostarbeit”, dr Coblitz, wieczny konkurent „naszego” Abba do łask gubernatora dra Franka, rozwalał już na I piętrze ściany Collegium Nowodworskiego, zrzucając w hałdy książki i akta z biur i czytelń, rozbijając i wyrzucając gabloty z zabytkowych sal i przystosowując budynek dla przyszłej siedziby swego instytutu. Konieczne więc było przeniesienie księgozbioru w możliwie szybkim tempie do nowego gmachu, gdzie na gwałt zakładano ponownie zdemontowane półki, gdzie kręcili się monterzy, stolarze, lastrykarze i inni robotnicy. I dodajmy: gmachu zajętego przez Sonderauftrag für Sicherung der Kunst- und Kulturgüter im GG. Instytucja ta zajęła pomieszczenia biurowe, czytelniane oraz część tylko (na szczęście) magazynu, który dostosowany do celów bibliotecznych, nie nadawał się na skład dzieł sztuki zwożonych tu przed zabraniem ich do Niemiec. Sonderauftrag ustąpił pod naciskiem Abba z wielkimi oporami zaledwie dwie sale na II piętrze, stanowiące do 1941 r. całą przestrzeń życiową Biblioteki przeznaczoną do pracy bibliotekarskiej, jak i do obsługi czytelników. Wnet jednak inny, nowo powołany do życia, niemiecki urząd wyższej rangi, Hauptabteilung der Wissenschaft und Unterricht, wyparł Sonderauftrag na I piętro, gdzie oddano także na cele biblioteczne trzy pomieszczenia w zamian za stracone na II piętrze. Były to duże sale (dziś sala czytelni głównej oraz sala czytelni czasopism bieżących) i jeden niewielki pokój. Sonderauftrag wyniósł się całkowicie z I piętra dopiero w 1943 roku.
A więc przeprowadzka! Do pracy przyjęto 18 bibliotekarzy i 14 magazynierów cały personel przedwojenny, który wtedy był w Krakowie. Jak już wspomniałam, pomiary półek i plan rozmieszczenia księgozbioru były gotowe przed wojną. Teraz tylko prace kontrolne i do dzieła! Podzielono nas na cztery ekipy. Dwie, w starym gmachu pod kierownictwem kustosza dra Wojciecha Gieleckiego, wyjmowały książki z półek, stając niejednokrotnie na drabinach na wysokości I piętra, i pakowały je starannie według numerus currens do skrzyń, zaopatrując je spisem włożonych numerów. Skrzynie znoszono do wozów konnych przedsiębiorstwa Stefana Rzepy. Dwie inne ekipy w nowym gmachu, kie-rowane przez kustosza dra Władysława Pociechę, odbierały książki i po skontrolowaniu zawartości (według załączonych spisów) ustawiały je według z góry ustanowionego porządku w magazynie. Mimo niekorzystnych warunków „praca ta została wykonana sprawnie w rekordowo krótkim czasie” (jak podaje dyr. Kuntze), bo od 19 sierpnia do 25 października (62 dni robocze). Tak więc przewieziono 643 937 tomów, używając do tego celu 13 200 skrzyń. Dziennie ekspediowano 213 pak. Dr Abb zaglądał czasem do nas, lecz nigdy nie wchodził w głąb magazynu. Podobno bał się partyzantów! Praca ekip w starym gmachu bibliotecznym została częściowo sfilmowana przez dra Eugeniusza Latacza (zginął w Oświęcimiu). Film ten zachował się u kol. Gustawa Schmagera, którego jest własnością. (Wykorzystano go w telewizji w programie drugim dnia 4 VIII 1971 r.)
Tak więc my, pracownicy Biblioteki Jagiellońskiej, znaleźliśmy się na swoim, ale jakże ograniczonym do minimum, miejscu. Tworzyliśmy tu maleńką wysepkę wśród niemieckiego morza, otaczającego nas na parterze, I i II piętrze. Jedynie magazyn przekazano nam w całości.
Prócz zawodowych bibliotekarzy polskich należały ponadto do personelu Biblioteki trzy osoby: prof. dr Tadeusz Kowalski (już dziś nieżyjący), prof. dr Kazimierz Nitsch (także już zmarły) oraz dr Stanisław Urbańczyk (obecny profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego). Zostały one przyjęte przez Abba za wstawiennictwem wybitnych naukowców niemieckich, orientujących się i ceniących kulturę polską. Prof. Kowalski dostał się do Biblioteki dzięki interwencji dra Schella, sekretarza Pruskiej Akademii Nauk. Profesor pracował w czasie okupacji (nieoficjalnie oczywiście) nad zamówionym przez Turcję dziełem z zakresu swej specjalności. Prof. Nitsch oraz dr Urbańczyk przyjęci zostali na prośbę wybitnego slawisty, dyrektora Niemieckiej Akademii Nauk, prof. Maxa Vasmera. Prof. Nitsch miał uporządkować materiały Słownika Staropolskiego PAU, który pozbawiony był opieki dotychczasowego swego redaktora, ukrywającego się dra H. Oestereichera. Profesor jednakowoż nie zadowolił się samym ułożeniem materiału, ale pracował nadal nad tym zagadnieniem (także nieoficjalnie) wraz z mgr Wandą Namysłowską. Pod kierunkiem prof. Nitscha przygotowywano też indeks do Słownika Staropolskiego. Brali w tej pracy udział prócz profesora i wymienionej mgr Namysłowskiej także dr Franciszek Sławski, dr Stanisław Urbańczyk i dr Wanda Żurowska-Górecka. Sława profesora jako językoznawcy polskiego musiała dotrzeć też do gestapo, co można było wywnioskować z następującego zdarzenia. Wiadomo, że wśród rozmaitych prób rozbicia jedności narodu polskiego lansowali Niemcy także propagandową tezę, jakoby górale polscy mieli tworzyć osobny naród tzw. Goralenvolk, nie mający rzekomo nic wspólnego z polskością. Dla uzasadnienia tej teorii potrzebowali podbudowy naukowej, którą najchętniej widzieliby ze strony polskiej. W związku z tym zgłosił się gestapowiec ze zleceniem, aby prof. Nitsch wypowiedział się na ten temat jako językoznawca. Oczywiście miano na myśli otrzymanie pomocy dla tej kłamliwej propagandy. Profesor zastrzegł sobie jeden dzień do namysłu. Nazajutrz wręczył gestapowcowi cały memoriał na piśmie, wykazujący całkowitą bezpodstawność głoszonej przez Niemców tezy.
W nowym locum zaczęliśmy natychmiast pracę. Początkowo było to porządkowanie akt i nie opracowanego jeszcze materiału książkowego, który znajdował się w straszliwym bałaganie. Po doprowadzeniu go do jakiego takiego ładu rozpoczęto katalogowanie zaległych publikacji polskich. Akcja ta spotkała się jednak ze stanowczą dezaprobatą Abba, wobec czego musiano to czynić w tajemnicy i stopniowo.
Abb rozpoczął swą działalność od nakazu wyegzekwowania wszystkich wypożyczonych przez Polaków książek. Wysyłaliśmy indywidualne upomnienia. Przy tym dochodziło niejednokrotnie do różnych nieprzyjemności z powodu niemożności (nieraz nie zawinionej przez czytelników) zwrotu wypożyczonych dzieł. Pojawili się też wnet pierwsi, nieliczni jeszcze zresztą czytelnicy niemieccy.
Wydaje się, że Abb starał się usilnie podkreślać swoje zasługi organizacyjne na polu bibliotekarstwa w Generalgouvernement i szerzenia tu tzw. kultury niemieckiej. W styczniu 1941 r. zdarzyło się przy oprowadzaniu paru jakichś dostojników niemieckich z sekretarzem państwowym (Staatssekretar) Bühlerem na czele, że powiedział grube kłamstwo, które miał odtąd stale powtarzać. Pochwalił się mianowicie, że to Niemcy wybudowali ten nasz nowoczesny gmach biblioteczny. Jakoś nie czuł się skrępowany naszą (prof. T. Kowalskiego, dr W. Żurowskiej i moją) obecnością. Spojrzałam na prof. Kowalskiego. Był czerwony jak piwonia z pasji.
Mimo ogromnego zacieśnienia lokalowego, powodującego niemożność właściwego funkcjonowania biblioteki, odbyła się w dniu 4 kwietnia 1941 r. z wielkim szumem uroczystość oficjalnego otwarcia Staatsbibliothek, oczywiście nur für Deutsche. Główna czytelnia, udekorowana galowo, obstawiona przez Hitlerjugend i patrolowana przez niemieckich tajniaków, była miejscem, gdzie sam gubernator dr Frank oraz prezydent Hauptabteilung für Wissenschaft Und Unterricht dr Watzke, oraz kierownik Hauptabteilung der Bibliotheken dr Abb popisywali się propagandowymi mowami, sławiącymi twórczość i potęgę niemieckiej kultury i narodu. Dętą pustkę tych przemówień można dziś stwierdzić w okolicznościowym wydawnictwie: Staatsbibliothek Krakau. Feierliche Eröffnung durch den Herrn Generalgouverneur Reichsminister Dr Frank am 4. April 1941.[1] Uroczystość zakończono zwiedzaniem wystawy starodruków, urządzonej z niemieckiego punktu widzenia. Uświetnił tę uroczystość także występ pianistki Ludmiły Berkwitz. Fakt ten nie pozbawiony był swoistej pikanterii z uwagi na to, że honorowana artystka była Żydówką, o czym na szczęście rasistowscy przedstawiciele kultury niemieckiej nie wiedzieli.
Abb, będąc nie tylko kierownikiem krakowskiej Staatsbibliothek, ale i wszystkich innych bibliotek w całym Generalnym Gubernatorstwie, wyjeżdżał nieraz do Warszawy, a od jesieni 1941 też do Lwowa czy Lublina, zostawiając nas zawsze „pod opieką” swych kolejnych zastępców: dra Hoedta, dra U. Johansena, dra Hansa Bachmana, dra Hansa Hofmanna. Do Krakowa zjechała także dr Henig, bibliotekarka z Monachium, dobry fachowiec, ale donosicielska dusza, która zaprezentowała się nam w pierwszym dniu z ogromnym krzyżem na obfitym biuście. Krzyż jednak szybko znikł, złamawszy swe ra-miona w hitlerowską swastykę. Stale przebywał w Bibliotece Paul Brzoska, bibliotekarz ze średnim wykształceniem z Berlina, wieczny kozioł ofiarny Abba. Brzoska, wiedząc o swym polskim pochodzeniu, poszukiwał w herbarzach swych protoplastów, a gdy dr Żurowska znalazła mu rodzinę Brzózków na Śląsku, nie posiadał się z radości i czując się przynależny do tej familii, począł się pisać Brzóska, co zresztą prędko wybił mu Abb z głowy. Brzoska był człowiekiem spokojnym i sympatyzującym z Polakami, bojącym się jednak panicznie politycznej władzy niemieckiej. Jakiś czas była sekretarką Abba Niemka, Druschel, ze zbombardowanej Nadrenii, cicha i przybita nieszczęściami. Inny typ Niemki przedstawiała następna sekretarka (była ekspedientka ze sklepu z mięsem) Hackel, wesoła jak szczygieł, a głupia jak but.
Wymienieni tu Niemcy bardzo różnili się między sobą. O ile w charakterze Abba górował spryt w „urządzaniu się” (z czym nawet nie bardzo się krył przed nami) i strach: strach przed frontem, strach przed polskimi „partyzantami”, strach przed gestapo, strach przed głodem, oraz egoizm, o tyle u młodego (chyba trzydziestoletniego) dra Johansena, obok gorącego niemieckiego patriotyzmu i niezłomnej wiary w zwycięstwo hitleryzmu, wybijała się bystrość i życzliwość, a nawet delikatność z równoczesną bojaźnią, by nie dowiedział się o tym Abb, czujący dobrze, że polski personel przekłada Johansena nad niego. Johansen był z wykształcenia slawistą. Wyreklamowany przez Abba z wojska jako znający język polski, nie przyznał się do tego faktu. Byłam przypadkowym świadkiem straszliwej awantury, jaką urządził mu z tego powodu ryczący Abb. Jednakowoż Johansen porozumiewał się nieraz z magazynierami w języku polskim (co prawda kiepskim). Przy bibliotekarzach jednak i z bibliotekarzami nigdy nie zamienił ani jednego słowa po polsku. W okresie niepowodzeń hitlerowskich na frontach zgłosił się dobrowolnie do wojska i zginął podobno na froncie francuskim.
Bardzo spokojny, całkowicie spolonizowany, pochodzący z kolonistów niemieckich, był dr Haas Bachman. Przed wojną przyznawał się do narodowości niemieckiej, a obywatelstwa polskiego. O Niemcach mówił „oni”. Próbował wystarać się dla Polaków o bezugscheiny, jednak jego niemczyzna z akcentem polsko-lwowskim nastrajała do niego nieufnie władze okupacyjne i udaremniała wszelkie wysiłki w tym kierunku.
Najuczciwszym ze wszystkich Niemców był dr Hans Hofmann, radca biblioteczny z Sachsische Landesbibliothek w Dreźnie. Był to człowiek po czterdziestce, przymusowo wysłany do Generalnego Gubernatorstwa, nie wierzący w zwycięstwo Niemiec i bardzo bolejący nad konsekwencjami niemieckiego bestialstwa. Niejednokrotnie w czasach największych zwycięstw hitlerowskich, w najczarniejszych dla nas godzinach, dawał do zrozumienia, że Polska znów będzie niepodległa. Zamiłowany mineralog, posiadający sam cenny zbiór minerałów z czasów przedwojennych (darował go potem Saskiej Bibliotece w Dreźnie), zdołał uratować od zniszczenia zbiory Zakładu Mineralogicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego, będącego za okupacji pod opieką nieżyjącej już dziś dr Dylewskiej.[2] Dr Hofmann ogromnie się cieszył, że nie zniszczała ta kolekcja. Wyciągnął też z tarapatów jednego z naszych magazynierów, aresztowanego z powodu nielegalnego handlu (czytaj: nielegalnego kupna mąki dla głodujących). Dr Hofmann ułatwiał też magazynierom ten proceder, dostarczając im przepustek policyjnych uprawniających do przejazdu koleją do Miechowa, gdzie zaopatrywano się w żywność. Przepustki te otrzymywał z podpisami i pieczęciami in blanco od jakiegoś znajomego Niemca z policji. Jemu również zawdzięczaliśmy legitymacje służbowe, których przez długi czas nie chciał nam wystawić Abb, narażając nas na różne trudności w codziennym życiu.
Prócz dra Hofmanna Niemcy nie pomagali nam w niczym. Abb, objawiający ostentacyjnie hitlerowską gorliwość, nie wystarał się nam nigdy nawet o bezugscheiny (urzędowe pozwolenia na kupno po oficjalnych, niskich cenach czy to materiałów, czy butów, czy choćby tylko skóry na podeszwy), choć dostawali je pracownicy innych urzędów niemieckich. Wiedzieliśmy o tej niechęci Abba do zrobienia czegokolwiek dla Polaków. Niechęć ta dziwnie splatała się z pragnieniem uchodzenia za człowieka życzliwego, a nade wszystko bardzo kulturalnego Niemca. Dlatego nie opuściłam żadnej okazji opowiedzenia mu o zdarzeniach, świadczących wprost przeciwnie o kulturze niemieckiej, co zdarzało się często. Gdy razu pewnego np. wypadli Niemcy z koszar dla volksdeutschów i pobili przechodzącego spokojnie brata, tłukąc mu okulary, udałam się następnego dnia do Abba, niby to prosząc o zapomogę na kupno drogich zeissowskich szkieł, a w rzeczywistości, by mu to opowiedzieć. Naturalnie nie miał pieniędzy na ten cel, natomiast usiłował mnie przekonać, że uczynili to volksdeutsche (których nie cierpiał). Odrzekłam, że to obojętne, czy to volks- czy reichsdeutsche, tak czy owak - Niemcy.
Myliłby się jednak ktoś, sądząc po tych opisach, że praca w Staatsbibliothek była sielanką. W najwyższym stopniu niemiła była konieczność obsługiwania czytelników Niemców. Pracowaliśmy jednak, bo chcieliśmy być blisko naszego księgozbioru, by móc w miarę możności chronić go lub przynajmniej wiedzieć, co się z nim dzieje, bo był i Polakom potrzebny, bo wreszcie chroniło to od wywozu do Niemiec na roboty. Praca jednak dla instytucji nur für Deutsche 10-, a potem 11-godzinna z godzinną początkowo, a potem półgodzinną przerwą na obiad (pracowaliśmy od 7 rano do 6 wieczór), za głodową pensję, nie wystarczającą na podstawowe potrzeby rodziny, praca wśród i dla Niemców była odstręczająca. Pensja nie podwyższona do końca wojny, a ustalona w r. 1940, straciła z czasem prawie wszelkie znaczenie, co zmuszało nas do szukania innych zarobków. Wszystko to razem nie starczało na kupno żywności w pasku, a oficjalny przydział był skandalicznie mały.
Z biegiem czasu wyniszczenie organizmów z niedostatku stawało się coraz bardziej widoczne. Nawet mało na te rzeczy wrażliwy Abb zdołał to zauważyć. Nie wiem, czyżby to było za jego przyczyną, czy raczej któregoś innego z Niemców, ale od r. 1942 pozwalano nam korzystać w południe z zupy „dla ciężko pracujących”, którą przynosiliśmy z kuchni w parku Jordana w wiadrach i po odgrzaniu jedliśmy wszyscy w szatni (dziś pokoju bufetowym) w Bibliotece. Była to zupa dla robotników polskich, typowe danie niemieckie Eintopf, choć zapewne mniej pożywne niż zupa dla Niemców. Ale nam wszystko smakowało. Warto było zobaczyć, jak w przerwie obiadowej prezes Polskiej Akademii Umiejętności sędziwy prof. dr Kazimierz Nitsch lub sekretarz generalny tejże Akademii prof. dr Tadeusz Kowalski jedli demokratycznie przy jednym stole z nami, szarymi myszami bibliotecznymi. Lub jak prof. dr Aleksander Birkenmajer pięknie czyścił i szorował po jedzeniu swoją menażkę!
Bardzo szybko począł Abb germanizować bibliotekę. We wszystkim naśladował niewolniczo wzory pruskie, stosowane w bibliotekach berlińskich. Sposób numerowania książek, katalogowania, formularze różnego typu i wszelkie napisy były niemieckie. Pieczątki własnościowe z herbem uniwersyteckim znie-siono, zastępując je swastykami hitlerowskimi i napisami: „Staatsbibliothek”.
Przykrość codziennego, wielogodzinnego obcowania wyłącznie z Niemcami przypadła w najpełniejszej mierze niestety mnie, której dyr. Kuntze (mimo wypraszania się) powierzył kierownictwo wypożyczalni, w zasadzie wiadomo: nur für Deutsche. Z Biblioteki mogli korzystać poza tym tylko ci Polacy, którzy pracowali w niemieckich instytucjach i wykazywali się poręczeniami tych instytucji, że korzystają z Biblioteki dla ich celów. Inna rzecz, że nie zawsze, a przynajmniej nie tylko tak było. Niewielu jednak zdołało uzyskać prawo korzystania ze Staatsbibliothek. Przez cały czas okupacji było ich zaledwie 83, w tym też Ukraińcy, podczas gdy korzystających Niemców było w 1941/42 318, w 1942/43 - już 1150, w 1943/44 - 1153.
Głównym klientem Biblioteki wypożyczającym setkami książki był wspomniany już Institut für Deutsche Ostarbeit, którego kierownicy poszczególnych działów urządzali sobie obfite biblioteki podręczne ze zbiorów naszej książnicy. Zresztą dyrektor tego instytutu (dr Coblitz) zabiegał ponoć na początku okupacji, by sobie podporządkować całą Bibliotekę Jagiellońską jako jeden z działów instytutu. Zatrzymanie naszych dubletów (ok. 50 000 tomów), zmagazynowanych w piwnicach instytutu, urządzeń bibliotecznych i inne złośliwości przypisywano jego zajadłości w stosunku do Abba, któremu udało się uzyskać dyrekturę Biblioteki. Tej wzajemnej wrogości Coblitz - Abb, pokrytej najpiękniejszymi formami grzeczności, przypisuję wyjście cało z groźnego incydentu, jaki miałam z posłańcem tego instytutu.
Otóż jegomość ten (nie pamiętam już jego nazwiska), volksdeutsch, z zawodu szofer, zabierał co parę dni ładunek wypożyczonych dla instytutu książek. Za pierwszym razem wszedł, bez słowa rozsiadł się, a raczej rozwalił na krześle, wyjaśnił swoje żądanie i w oczekiwaniu na spełnienie zamówień zaczął grubiańsko wyrażać się o Polsce i o Polakach. Zareagowałam ostro, a gdy to nie pomogło, ogarnęła mnie niepohamowana wściekłość. Skoczyłam na równe nogi, otwarłam na oścież drzwi i krzyknęłam (nauczyłam się już od Niemców): rrraus! Folksdojczysko też skoczyło i runęło przez drzwi wprost na skargę do Abba. Gdy nagle się opamiętałam, że sytuacja wygląda niebezpiecznie, prysnęłam błyskawicznie drugimi drzwiami do Abba, głośno skarżąc się na utrudnianie mi pracy dla Niemców i ordynarne zachowanie się szofera, domagając się satysfakcji.
Mam jeszcze dziś w oczach sylwetkę Abba, stojącego pośrodku dwu przekrzykujących się osób, zwracającego twarz z niekłamanym zdumieniem to na szofera, to na mnie. Wreszcie poprosił mnie, bym na chwilę wyszła. Najpierw wysłucha tamtego. Wyszłam. Po chwili zawezwał mnie. Szofera już nie było. Powtórzyłam raz jeszcze, ale już spokojnie, swoje żale, podkreślając uniemożliwianie mi pracy dla Niemców przez tego volksdeutscha. (Pamiętałam, że Abb ich nie znosił). Obiecał, że załatwi to z Coblitzem. Istotnie, natychmiast sięgnął po słuchawkę telefonu. Wyszłam. Myślę, że istotnie domagał się ukarania szofera, bo była to znakomita sposobność odegrania się na Coblitzu. Nie wiem, jaki obrót wzięła ta interwencja, w każdym razie, choć o przeprosinach oczywiście nie było mowy, szoferzysko było odtąd grzeczne. Gdy po pewnym czasie sytuacja wojenna się zmieniła i Niemcy poczęli brać w skórę, nagle pewnego dnia szofer odezwał się do mnie po polsku. Odpowiedziałam po niemiecku. Spytał grzecznie, dlaczego nie chcę mówić z nim po polsku. Spytałam ze zdziwieniem: „z paanem po polsku?, nie, z panem będę mówić tylko po niemiecku”. Widziałam go wtedy po raz ostatni. Podobno wyrzucili go na koniec z instytutu za arogancję nawet w stosunku do reichsdeutschów.
A w ogóle prestiżowe sprawy odgrywały u Niemców dużą rolę. Gdy któryś z kolegów, rozmawiając z Abbem, użył wyrażenia „dyrektor Kuntze”, Abb zareagował natychmiast: Ich bin Direktor. Ale Abb chciał, by uznawano go nie tylko za dyrektora Biblioteki, ale i za bardzo kulturalnego Niemca-Europejczyka. Pewnego razu zdarzyło się, że Niemcy z Hauptabteilung f. Wissenschaft, rezydujący na II piętrze, poskarżyli się Abbowi, że im się nie kłaniamy, a przecież oni są naszą władzą; Abb powtórzył to koleżance dr Żurowskiej, chcąc prawdopodobnie skłonić nas do pozdrawiania Niemców. Koleżanka objaśniła go jednak, że oczywiście nie kłaniamy się, że nawet taka myśl nie przyszła nam do głowy, ponieważ u nas panowie, nawet wyżsi stanowiskiem, zawsze pierwsi kłaniają się paniom. Nauka nie poszła w las. Następnym razem Abb, idąc do windy w towarzystwie wspomnianej koleżanki oraz Niemki Henig, otworzył windę, zapraszając dworskim gestem koleżankę, po czym wszedł sam, a na koniec wpuścił rodaczkę Henig. Otóż i europejskość! Uprzejmości nie wystarczyło już dla Niemki.
Wszyscy Niemcy nie czuli się pewnie na polskich terenach. Symptomatyczne było zachowanie się Brzoski w dniu 3 maja, o którym wiedział, że to święto narodowe Polski. Wszyscy Polacy byli odświętnie ubrani, a na biurkach stały kwiaty. Przestraszony Brzoska spytał (oczywiście nieoficjalnie, cicho), czy data 3 maja jest hasłem do powstania. Odpowiedziano mu najuprzejmiej, że nie, skądże, u nas każda data jest dobra do wszczęcia powstania. Bywały one już przecież w najrozmaitszych miesiącach.
Prócz opisanego przedtem utrapionego klienta zbiorowego (instytutu) odwiedzała Bibliotekę inna, bardzo niebezpieczna grupa korzystających. To tajniacy gestapo, żądający różnego typu opracowań omawiających działalność partii politycznych. Szczególniej zależało im na wydawnictwach zawierających nazwiska działaczy politycznych czy też spisach wojskowych. Zamówienia te były zawsze bardzo pilne, do zrealizowania natychmiast. Z reguły były one załatwiane odmownie, jako że książki już dawno były „zgubione”.
Do normalnej, przeciętnej klienteli należeli urzędnicy niemieccy przysłani z Reichu oraz ordynujący po szpitalach lekarze wojskowi przebywający chwilowo w Generalgouvernement. W okresie późniejszym trafiali się nawet wojskowi (przeważnie wyżsi rangą) w przejeździe na front wschodni. Abb kupował dla nich gorliwie zamawiane często powieści niemieckie. Niemcy wypożyczali też nieraz książki zabronione w Niemczech, które początkowo, nie mając żadnego zakazu, a czasem i nie orientując się w tej materii, wydawaliśmy im z ochotą, co zresztą po pewnym czasie ukrócono.
Otrzymywaliśmy także zamówienia książek na metry bieżące, i to z zastrzeżeniem ładnej oprawy. Najchętniej w skórę! To sam gubernator dr Frank życzył sobie mieć ozdobne tło w prywatnych apartamentach na Wawelu i w Krzeszowicach. Tak samo urządzał się sekretarz stanu Bühler. Z największą zaś zachłannością rzucali się Niemcy na zbiory z historii sztuki, pięknie ilustrowane i kosztowne. Tu należy wspomnieć o jednym z takich „wypożyczeń” z Biblioteki jeszcze przed jej oficjalnym otwarciem i przeniesieniem do nowego gmachu. Kilkadziesiąt obiektów graficznych z widokami dworów polskich z Oddziału Grafiki zabrał w 1940 r. inż. Horstmann z kierownictwa przebudowy Wawelu.[3] Pożyczył oczywiście na wieczne nieoddanie.
Ruch wypożyczalniany i czytelniany wzrastał. I tak gdy w 1940/41 r. wypożyczono 5266 tomów, to w 1941/42 już 7894 tomy, a na miejscu udostępniono 3695. W 1942/43 wypożyczenie do domu wzrosło do 13 785 tomów, w czytelni zaś do 6590. W 1943/44 wzięto do domu 13 920 wól., w czytelni skorzystano z 10 199 tomów.
Prócz normalnego wypożyczania własnych książek Biblioteki sporo sprowadzało się dzieł z bibliotek niemieckich dla Instytutu i urzędów niemieckich. I tak w 1941/42 sprowadzono z zagranicy 604 druki i 38 rękopisów, a wysłano 171 druków i 81 rękopisów. W 1942/43 sprowadzono 1844 druki i 48 rękopisów, a wysłano 166 druków i 75 rękopisów. Czasem można było przemycić także zamówienie dla polskiego uczonego (naturalnie na nazwisko jakiegoś Niemca). Jedno z takich wypożyczeń zapamiętałam sobie dokładnie, ponieważ jeden z profesorów nie zwrócił mi sprowadzonego z Monachium dzieła, mimo upominania się. Dobrze, że było to pod sam koniec okupacji, gdy Niemcy myśleli już bardziej o swojej skórze niż o działalności Biblioteki, bo inaczej miałabym się z pyszna.
Zmorą dla Biblioteki były częste kwerendy, przysyłane z bibliotek niemieckich. Abb przekazywał je dyr. Kuntzemu lub rozdzielał do opracowania bibliotekarzom. Przyjmował także nagminnie przysyłane przez Niemców pochodzenia polskiego prośby o zbadanie genealogii poszczególnych rodzin polskich. Zapytania takie przychodziły nawet od żołnierzy niemieckich z frontu wschodniego. Najczęściej chodziło o wykazanie pochodzenia szlacheckiego, na temat której to przynależności żywiono w sercach cichą nadzieję. Abb, niesyty chwały, przyjmował wszystko, a po załatwieniu przez personel polski podpisywał gotowe odpowiedzi swoim nazwiskiem i wysyłał je petentom.
On także zarządził pod koniec 1942 r. opracowanie bibliografii piśmiennictwa, odnoszącego się do Generalgouvernement. Nad tym zagadnieniem pracował dr Jan Baumgart (później prof., dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej), który przygotował tę pracę do druku. Pomocą w zbieraniu materiału służyli mu dr Adam Bar, Helena Lipska, dr Stanisław Urbańczyk i Marek Wierzbicki. W związku z tą publikacją otrzymał dr Baumgart przepustkę do urzędu prasy (Pressechef der Regierung) dla zbierania materiału z prasy niemieckiej. Sposobność tę wykorzystał dla robienia także wypisków z prasy europejskiej na temat Polaków i wypisy te przekazywał dr. Kuntzemu. Bibliografia obejmująca literaturę z okresu 1939-1942 była gotowa w 1944 r. w odbitce szczotkowej i liczyła 252 strony dwuszpaltowego druku. Na czysto nie została jednak wydrukowana z powodu gwałtownie zmieniających się warunków politycznych.
Dużo zachodu wkładano w urządzanie różnych okolicznościowych wystaw, organizowanych na zlecenie Abba przez pracowników Biblioteki (dr A. Birkenmajer, dr A. Bar, najczęściej zaś dr Wł. Pociecha), lub w przygotowanie materiału dla wystaw urządzanych przez władze okupacyjne.
Te wszystkie prace, obciążające bibliotekarzy polskich, miały służyć Abbowi do uzyskania chwały i podkreślenia ważności jego osoby. Nie ustając w usiłowaniach do osiągnięcia tego celu, uzyskał w okresie gwałtownego parcia przez Niemców na wschód nominację i upoważnienie „zaopiekowania się” bibliote-kami w ZSRR i postanowił się tam wybrać. W związku z tym wydał polecenie koledze Schmagerowi, by wyszukał mu w zbiorach mapę ZSRR i zaznaczył w niej miasta, w których znajdują się cenniejsze biblioteki. Następnie mapę tę miał powielić i posłać do komendy lotnictwa, by przy bombardowaniu oszczędzili dla Reichu te księgozbiory. Ale cóż! Kolega Schmager nie znalazł mapy całego ZSRR. Miał tylko do dyspozycji mapę z zasięgiem do Uralu. Abb oświadczył z całą powagą, że to „na razie wystarczy”, i... wybrał się na inspekcję do Kijowa! Z tej podróży powrócił dziwnie szybko. Relacja o przyczynie tego była następująca. Otóż dr Abb, nie mogąc znaleźć w Kijowie noclegu, zwrócił się do gestapo, by mu to ułatwiono. Gestapo poinformowało go, że hotelu nie znajdzie w całym mieście, a oni mogą mu służyć noclegiem, jednakowoż bez gwarancji, czy w nocy nie wyleci w powietrze. Po takim dictum Abb nie zagrzał tam długo miejsca i czym prędzej wrócił do bezpiecznego jeszcze Gouvernement. A w Kijowie na całej pięknej ulicy Kreszczatik rzeczywiście eksplodowały kolejno poszczególne domy. Od czasu tej niefortunnej podróży do Kijowa nie było już więcej mowy o podróżach na wschód.
Osobny rozdział to sprawa urządzenia czytelni, mającej być niejako sprawdzianem niemieckości Biblioteki. Na żądanie Abba zrobił to znakomicie kustosz dr Władysław Pociecha, bo dał oprócz zespołu druków przydatnych dla Niemców, ustawionych na dole, drugi zestaw, stanowiący warsztat pracy naukowej dla Polaków. Nazwano ten dział Ostfragen oraz Ehemaliges Polen i ustawiono go na pięterku czytelni, by nie wpadał w oczy Niemcom.

Nur für Deutsche
Ta praca nur jur Deutsche była jednak dla bibliotekarzy smutną koniecznością, a potrzeba serca była inna. Szybko pod nurtem oficjalnych zajęć począł wzbierać drugi, podziemny nurt zabiegów sprzecznych z nimi, a nawet zakazanych. Dążność do prac konstruktywnych dla przyszłości przejawiała się dwojako: pokierowanie tak pracą biblioteczną, by uśpiwszy czujność niemiecką, mogła być wykonywana jawnie, niejako pod ich egidą (ratowanie od zagłady księgozbiorów, rozwijanie własnego księgozbioru, zaopatrzenie Biblioteki w urządzenia przydatne książnicy), lub działanie tajne przeciw wrogowi (pożyczanie książek Polakom, osobisty udział w tajnym nauczaniu, redagowaniu i kolportowaniu prasy podziemnej itp.).
Należy podkreślić, że nieżyjący już dziś dyr. dr Edward Kuntze umiał po mistrzowsku postępować z Abbem, a niejednokrotnie przekonywać go, że działa w interesie Niemców (choć co prawda Abb pożalił się raz do kogoś, że nigdy nie wie, co właściwie nasz dyrektor myśli). Dyr. Kuntze położył ogromne zasługi przy ratowaniu księgozbiorów wielu ważniejszych bibliotek krakowskich, które przewiezione przez pracowników Biblioteki Jagiellońskiej, znalazły schronienie w magazynach tejże Biblioteki. Do uratowanych bibliotek należy też księgozbiór Polskiej Akademii Umiejętności, którego przeprowadzka trwała od 1 listopada do 2 grudnia 1940 r. Użyto do tego celu 87 wozów meblowych, przewożąc 197 568 tomów. Osobno przetransportowano i złożono w obszernych piwnicach bibliotecznych wydawnictwa PAU, do czego potrzeba było aż 154 wozów meblowych. Długość półek magazynowych dla tych publikacji wynosiła 7660 metrów bieżących. Pracę tę długo czuliśmy w rękach i nogach. Razem z biblioteką przeszedł do nas personel: pp. Maria Antoniewiczówna, Janina Kovatschówna, Waleria Suszyłłówna i magazynierzy: Prostak i Cz. Zaręba.
Palącą sprawą było ratowanie seminaryjnych i zakładowych bibliotek Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dyrektor Kuntze przekonał Abba, że będzie to z korzyścią dla Staatsbibliothek, której zbiory uzupełnią (choć ani mu w myśli nie powstało włączać je do naszych). Poszczególne zbiory bibliotek znajdowano przeważnie w nieładzie, złożone niedbale po opróżnieniu lokali przez Niemców lub wyrzucone niekiedy na podwórze lub do piwnic. Uratowano zasoby bibliotek Wydziału Teologicznego, z Wydziału Filozoficznego zaś ocalono księgozbiory zakładów humanistycznych. Dla ich uporządkowania przyjął Abb dra Stanisława Urbańczyka. Z Wydziału Prawa przewieziono bibliotekę Seminarium Ekonomii Politycznej oraz Bibliotekę Słuchaczy Prawa, a z Wydziału Lekarskiego - zasoby Zakładu Biologii oraz Seminarium Historii Medycyny.
Korzystano z każdej okazji, by ocalić porzucone lub wyrzucone księgozbiory. Tak zwieziono do nas książki Akademii Sztuk Pięknych (4 wozy meblowe), Akademii Handlowej, Naukowego Instytutu Katolickiego (NIK), Stowarzyszenia Nauczycielek. Z bibliotek prywatnych uzyskano bibliotekę hr. Potockich (i z pałacu Pod Baranami, i z Krzeszowic) oraz radziechowską Stanisława hr. Badeniego.
Ponadto zatroszczono się o losy księgozbiorów osób prywatnych, nieobecnych w Krakowie. Zwieziono więc do Biblioteki Jagiellońskiej zasoby książkowe profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego: dr. med. Józefa Szymanowicza, dra Władysława Folkierskiego, dra Moreau-Reibela oraz profesora gimnazjalnego Kłodzińskiego. Gdy rozeszły się pogłoski o planach utworzenia getta żydowskiego w Krakowie, otrzymano od dra Jana Lachsa poufną prośbę o zaopiekowanie się jego biblioteką, co też zrobiono. Sam właściciel uratował się ucieczką, a po wojnie odebrał swoją własność. Niestety, nie wszystkim udało się ocalić swoje życie i swój warsztat pracy. Wielu z nich, jak np. doc. UJ dr Joachim Metallmann, zamordowany w obozie niemieckim, lub jak lekarz dr Goldstein, a także przewodniczący rady żydowskiej Thor, zamęczeni w getcie, pozostawili swe księgozbiory w opuszczonych mieszkaniach. Biblioteki ich zwieziono do naszej książnicy, ocalając je przed bezmyślnym zniszczeniem przez okupanta.
Ale nie wszystkie godne uwagi kolekcje dało się uratować, bo niejednokrotnie dawano znać za późno, inne zaś zasoby książkowe niszczone były przez Niemców natychmiast, jak np. biblioteki Towarzystwa Szkoły Ludowej, szkolne lub żydowskie. Udało się jedynie wykupić wydawnictwa Towarzystwa Miłośników Krakowa, sprzedane przez Niemców na makulaturę.
Bibliotekarze zabiegali także bardzo o uratowanie pergaminowych tor żydowskich, ksiąg kultowych czy rzadkich druków hebrajskich. Udało się to tylko częściowo. Zwrócono je po wojnie kahałowi żydowskiemu, za co pracownicy biblioteki otrzymali specjalne błogosławieństwo. Do gmachu naszego zwieziono też księgozbiór żydowskiej loży masońskiej „Bnei Brith”. Gdy w Krakowie Niemcy utworzyli getto, wielokrotnie zgłaszano do Biblioteki prośby o zabranie książek. Jeszcze nawet z getta zabierano tego typu zasoby. Kolega G. Schmager miał specjalną przepustkę, by mógł wywozić z getta książki do Biblioteki Jagiellońskiej. Tę samą akcję prowadzono w stosunku do wyrzucanych przez Niemców z lokali księgarń i antykwariatów.
Jedyną biblioteką, uratowaną nie przez naszą książnicę, był księgozbiór Akademii Górniczej, przewieziony już wcześniej do naszego gmachu przez przedwojennego jego kuratora prof. Nowotnego. Zasób Akademii liczono na ok. 18 000 tomów plus księgozbiory 22 zakładów z ok. 13 000 woluminów. Biblioteką tą opiekowały się bibliotekarki Akademii p. Anna Langie i Zofia Grüner, które wraz z woźnym Stankiem weszły w skład naszej biblioteki.
Drugą dziedziną, w której można było coś zdziałać dla przyszłości Biblioteki Jagiellońskiej, była sprawa zakupu książek. Na skutek zręcznej polityki dyr. Kuntzego, zgodził się Abb na uzupełnianie luk w czasopismach oraz nabywanie kosztownych wydawnictw niemieckich, zwłaszcza gdy chodziło o mające stać w czytelni. Ponieważ wyraził zgodę na kupowanie książek „w językach obcych”, zinterpretowano to jako zgodę na książki we wszystkich językach nieniemieckich, więc i w języku polskim. O te ostatnie starano się także drogą antykwaryczną (aż 22% nabyto tą drogą), W ten sposób uzyskano w r. 1941/42 - 12 171 zakupionych tomów. Trwało to jednak tylko rok. Potem Abb, rozszyfrowawszy ten podstęp, konsekwentnie skreślał wszelkie zamówienia robione z polskiego punktu widzenia. Wzięto się więc na inny sposób. Wybór książek do kupna robili Niemcy: Abb lub Henig. Lista sporządzona przez nich szła nieoficjalnie do dyr. Kuntzego, który skreślał bezwartościowe, wstawiając na to miejsce inne. Tak spreparowaną listę przesyłano do podpisu Niemcom jako ułożoną przez Abba lub dr Henig. Pewnego razu Abb, przeglądając transport nowo kupionych książek, zrobił awanturę, że przysłano mu druki nie zamawiane przez niego. Winę za to wzięła na siebie kol. Pietrasówna, tłumacząc się że to ona się pomyliła. W rezultacie trzeba było zarzucić dotychczasowy sposób kupna. Odtąd nie wszystkie dezyderaty polskie udawało się przemycić. W okresie 1942/43 kupno zmniejszyło się do 8212 woluminów, z czego wiele przypadło na propagandową literaturę niemiecką. Sprawa celowych dla Polaków zakupów została podjęta po raz drugi przez kustosza Władysława Pociechę, który manewrował tak, by kupno zagraniczne zamawiać i przedstawiać do podpisu w czasie nieobecności Abba dr. Johansenowi lub dr. Hofmannowi, którzy podpisywali bez oporu. Pani Helena Lipska zaś, odpowiedzialna za kupno książek krajowych, korzystała z prawa odkupywania zagubionych książek, zamawiając pod pozorem tym także i takie, których biblioteka nie posiadała. Tymi sposobami starano się wzbogacać księgozbiór rzeczami wartościowymi. Wobec jednak stale zmieniających się warunków w 1943/44 zakupiono już tylko 3724 woluminy.
Na kupno książek otrzymywano miesięcznie 20 000 marek. W czasie trzech pierwszych lat okupacji zakupiono z tych funduszy 26 151 tomów. Z egzemplarza obowiązkowego wpłynęło zaledwie 1387 woluminów. Był to przeważnie materiał książkowy propagandowy lub wydawnictwa na niesłychanie niskim poziomie. Skompletowanie go w całości mogłoby być tylko dowodem polityki „kulturalnej” na okupowanych terenach.
Pewne słabe pojęcie o rodzaju kupna z lat 1941-1942 może dać publikacja Staatsbibliothek Krakau. Verzeichnis der Neuerwerbungen. Auswahlliste Nr 1-7. W wykazach tych są oczywiście eksponowane na plan pierwszy publikacje propagandowe.
Za okupacji wykorzystywano także możliwość zorganizowania podręcznej introligatorni, przewidzianej w przedwojennych planach. Abb wyraził zgodę na tę inwestycję, która pochłonęła 17 593 zł. W roku 1941 zakupiono maszyny i urządzenia, a ponadto zaopatrzono się w duże zapasy materiałów introligatorskich, które wystarczyły jeszcze na czas dłuższy po zakończeniu wojny.
Cennym dla Biblioteki nabytkiem z tego czasu był szopenowski zbiór Edouarda Ganche'a. Zawierał on literaturę o Chopinie w ilości paruset dzieł, parę autografów, portrety artysty i George Sand, maskę pośmiertną Chopina i odlew jego ręki, rzeźbiony przez Clesingera. Do zbioru tego należał także fortepian naszego mistrza, który otrzymał go w podarunku od swej uczennicy p. Stirling. Kolekcję tę, wzbogaconą eksponatami wypożyczonymi z Biblioteki Czartoryskich i naszymi, wystawiono po uzyskaniu miejsca na I piętrze po Sonderauftrag. Wystawę otwarto uroczyście dnia 28 października 1943 roku.[4] W oficjalnych przemówieniach nazywano Chopina konsekwentnie ,,środkowo-europejczykiem”, strzegąc się jak ognia nazwania go Polakiem.
Bierny opór stawiano Abbowskim planom stworzenia dwóch nowych działów: slawistycznego i orientalistycznego, kosztem bibliotek seminaryjnych i zakładowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pierwszy oddział miał zaplanować dr Stanisław Urbańczyk, który po powrocie z Dachau został przyjęty do Biblioteki od 1 II 1941 r. Dr Urbańczyk uporządkował biblioteki niektórych seminariów, ale nad ich włączeniem do Biblioteki pracował w tempie ślimaczym. W rezultacie włączono do naszych zbiorów tylko 3000 dzieł z zaznaczeniem oczywiście proweniencji, by po wojnie móc łatwo odnaleźć te książki i zwrócić je prawowitym właścicielom. Tak traktowano zresztą wszystkie wydawnictwa pochodzące z obcych bibliotek, które włączano z konieczności, a z góry przeznaczone były do zwrotu ich po wojnie.
Drugi oddział, orientalistyczny, dostał do opracowania prof. dr Tadeusz Kowalski. Opracował on w pierwszym rzędzie księgozbiór swego zakładu i niektóre z innych zakładów Uniwersytetu Jagiellońskiego. I te książki zwrócono po wojnie ich właścicielom.
O ile jednak można było radzić sobie półoficjalnie w opisanych problemach, o tyle sprawa normalnego wypożyczania Polakom była z góry przegrana. Niewykonalne były również, wbrew rozpowszechnionym mniemaniom, potajemne wizyty uczonych polskich w magazynach w celu korzystania na miejscu z księ-gozbioru. Trzeba powiedzieć, że były to przypadki sporadyczne i na dłuższą metę nie do przeprowadzenia. Zaraz z początku jedną z takich wizyt (prof. Pigonia) nakrył Abb i wyprosił to sobie kategorycznie (m. i. pewnie także ze strachu o własną skórę). Tu muszę zaznaczyć, że o ile Abb przez jakiś czas niechętnie zapuszczał się do magazynu, o tyle później, po wydarzeniu, które opiszę, nabrał odwagi i zachodził tam, a już parę razy na dzień czynił to dr Johansen, zjawiający się tam cicho jak duch (chodził na gumowych podeszwach).
Otóż szło o niedorzeczny pomysł z polskimi „partyzantami” w magazynie, pomysł, który miał zresztą bardzo prostą przyczynę. Mianowicie zdemontowane przez esesmanów metalowe półki, zainstalowane na nowo w pośpiesznym tempie, osiadały pod wpływem ciężaru książek z głośnym trzaskiem, podobnym do strzału. Pewnego wieczoru po opuszczeniu gmachu przez Polaków oświetlono Bibliotekę a giorno i wezwana żandarmeria niemiecka, stacjonująca naprzeciw, w budynku Śląskiego Seminarium Duchownego, wkroczyła w pełnym bojowym rynsztunku do magazynu, urządzając tam polowanie po piętrach na „par-tyzantów”. Było to bardzo męczące zajęcie, gdyż półki strzelały raz na pierwszym piętrze, to znów na szóstym, z kolei na drugim i znów na ósmym, nie czekając, aż zziajani i spoceni żandarmi dobiegną na czas. Ta zabawa trwała dość długo, zanim się zorientowano co do pochodzenia tych groźnych strzałów. Nasz polski portier, Andrzej Knet, mieszkający w Bibliotece, pękał ze śmiechu, opowiadając nam to zdarzenie. Myślę, że Abbowi musiało się potem dostać za to polowanie na strachy. Oczywiście, my, Polacy, mieliśmy z tego powodu wielką satysfakcję, ale oficjalnie nie padło ani jedno słowo na ten temat.
Książki dla Polaków musiały więc być wynoszone. Przeważnie czynił to personel biblioteczny. Ale zdarzało się także, że robiły to niekiedy osoby spoza Biblioteki. Wtedy proszono je o przyjście w czasie godzinnej przerwy obiadowej, gdy Niemców nie było w gmachu, i udawanie wobec odźwiernego oficjalnych użytkowników. Tak ówczesny słuchacz tajnego kompletu polonistów, a równocześnie łącznik kierownictwa Walki Cywilnej p. Alfred Zaręba (dzisiejszy profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego), często przychodził do Biblioteki, nieraz wynosił całą walizkę książek, przygotowanych dla jego kompletu przez dra Pociechę. Zdarzyło się także, że ten sam p. Zaręba składał egzamin językoznawczy u dra Urbańczyka właśnie w magazynie. Powodzenie jednak takich akcji zawsze wisiało na włosku. Bywały wprawdzie przypadki odwiedzin czy prof. Nitscha, prof. Kowalskiego czy też dyr. Kuntzego lub dra Pociechy, ale zawsze były uzasadniane rzekomą konsultacją dla instytutów niemieckich. Natomiast, zwłaszcza w godzinach południowych, profesorzy korzystali nieraz ze zbiorów w czytelni głównej, udając czytelników niemieckich. Należał do nich prof. W. Konopczyński, W. Semkowicz, M. Romankówna, oficjalnie zaś prof. J. Reiss. Prof. Pigoń, ze swą charakterystyczną głową zauważony po raz drugi przez Abba, ponownie został przez niego już bardzo ostro wyproszony.
Tak więc wynoszenie książek było nieuniknione. Zapotrzebowanie zaś na nie było olbrzymie. Potrzebowali ich uczeni piszący w ukryciu, potrzebowali młodzi kształcący się naukowcy, przygotowujący swe prace doktorskie lub zbierający materiały do planowanych habilitacji. Oczywiście bibliotekarze ułatwiali im to w miarą swych możliwości.[5] Do grupy tych młodych pracowników nauki należeli m. in. dzisiejsi profesorzy Uniwersytetu Jagiellońskiego lub Polskiej Akademii Nauk: Franciszek Sławski, Józef Mitkowski, dr Tadeusz Ulewicz, dr Marian Plezia. Sławski przygotowywał się w tym czasie do egzaminu doktorskiego, który złożył w 1943 r., a następnie pisał rozprawę habilitacyjną. Dr Mitkowski zbierał materiały do Pomorza Zachodniego, a równocześnie opracowywał, na zlecenie dyr. Kuntzego, kartotekę rękopisów w bibliotekach niemieckich pod kątem poloników. Rygorozum doktorskie złożył w 1944 r. Również Tadeusz Ulewicz odbył swe rygorozum doktorskie w czasie okupacji w 1943 r., jego zaś praca ukazała się drukiem po wojnie. Marian Plezia, pasjonujący się Kroniką Galla, pisał na ten temat rozprawę, wydaną również po wojnie.[6] I on także złożył egzamin doktorski w 1944 r. Z Biblioteki korzystał też nieżyjący już profesor Mieczysław Małecki, organizator tajnego Uniwersytetu. Pracował on w Institut für Deutsche Ostarbeit. To zajęcie w osławionym instytucie było dla niego, jako kierownika tajnego nauczania uniwersyteckiego, doskonałym kamuflażem.
Tak więc zarówno podziemny Uniwersytet kształcący młodzież wymagał pomocy podręcznikowej, jak i uczniowie tajnych kompletów z zakresu szkoły średniej. Na koniec także zwykli śmiertelnicy, złaknieni polskiego słowa drukowanego, spragnieni chociażby dobrej powieści, stanowili niemałą grupę czytelników, obsługiwaną przez bibliotekarzy. Mogę powiedzieć z całym przekonaniem, że oprócz dyr. Kuntzego i dra Pociechy, współpracujących z Delegatura i prowadzących na szeroką skalę akcję zaopatrywania profesorów i studentów w literaturę potrzebną im do pracy, cały chyba personel polski w Bibliotece wypożyczał książki. Stworzenie zaplecza dla badań naukowych i dla tajnego nauczania uważane było za zwyczajny społeczny obowiązek. Dostarczanie podręczników dla tajnego Uniwersytetu odbywało się dla poszczególnych kursów na rewersy zbiorowe, podpisywane przez starostów roku. Ja osobiście miałam do czynienia z kompletem polonistów. (Wykłady prof. Klemensiewicza odbywały się w moim mieszkaniu, dopóki to było możliwe). Starostą tej grupy był ks. Jan Drozd, wywiązujący się ze swych obowiązków znakomicie. Udostępnianie książek poszczególnym osobom obciążało konto wypożyczającego bibliotekarza (oczywiście nieoficjalnie). Wypisywało się na nie tylko zakładki bez rewersów. Z pewnością wypożyczali także bibliotekarze i magazynierzy różnego typu powieści dla siebie i swych rodzin i znajomych. Przechodziły one często do dziesiątych rąk i, niestety, nie zawsze wracały z powrotem. Przetrzebione zostały dzieła Sienkiewicza, Kraszewskiego, Orzeszkowej, Rodziewiczówny, Coopera, Maya. Nawet elukubracje Mniszkówny miały swoich amatorów. Ale i literatura zagraniczna w dobrych tłumaczeniach oraz podręczniki szkolne ginęły z półek. Wszystko to wędrowało w świat, ukrywane przemyślnie i wynoszone przez pracowników Biblioteki. Pamiętam, jak pewnego razu zobaczyliśmy na bramie wejściowej, strzeżonej przez volksdeutscha, nowe ogłoszenie. Było ono, o dziwo, w języku polskim! Ale jakim! Mimo że było ono dla nas bardzo nieprzyjemne, bo zapowiadało „zwiedzanie cielesne”, tj. rewizję osobistą, w razie uznania tegoż cerbera, nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu, gdyż całe to zawiadomienie pisane było pokraczną polszczyzną w stylu przytoczonego wyrażenia.
Mimo „obstawiania” magazynu przez Niemców, był on dla nas azylem w różnych sprawach. Właśnie dosłownie azylem był przez parę miesięcy dla Witolda Wyspiańskiego (już nieżyjącego dzisiaj), przewodniczącego podziemnej Wojewódzkiej Rady z ramienia PPR, a po wyzwoleniu pierwszego kuratora Krakowskiego Okręgu Szkolnego. A ukrywany był tak doskonale, że nawet nikt z nas o tym nie wiedział wtedy. Odważył się na to magazynier Pietras, o którym już była mowa, a który był zresztą z przekonań antytezą ukrywającego się. Mimo to hołubił go tam i karmił jedzeniem wycyganianym od córki Marii, pracującej u nas w charakterze bibliotekarki. To uratowanie człowieka było wyczynem nie lada, aż dziw bierze, że mogło się to udać w naszych warunkach. No, ale w razie odkrycia o konsekwencjach lepiej nie mówić!
Magazyn był także miejscem, gdzie konferowano na temat przyszłej organizacji bibliotekarstwa po wojnie, nowej instrukcji katalogowania itp. tematów. W tym celu przyjeżdżał do Krakowa z Warszawy dr Józef Grycz (późniejszy dyrektor Departamentu Bibliotek), który przygotowywał materiały na przyszłość przy udziale dyr. Kuntzego i starszych bibliotekarzy: dra Wł. Pociechy, dra Al. Birkenmajera, dra J. Baumgarta i H. Lipskiej. Tu w magazynie śledziło się w atlasach postępy wojny. Najbezpieczniej było to czynić rano przed przyjściem Niemców lub w czasie przerwy obiadowej, gdy Niemcy wychodzili na obiad, a my, Polacy, mogliśmy swobodnie rozporządzać tą godziną czasu. W magazynie wymieniało się informacje, zwłaszcza na temat aresztowań, a nieraz dyskutowało namiętnie, poruszając aktualne zdarzenia. W magazynie czytało się też nielegalną prasę, dostarczaną codziennie wraz z komunikatami z całodziennego nasłuchu radia angielskiego i amerykańskiego. Przynosiła to wszystko koleżanka dr Wanda Żurowska (późniejsza Górecka), a ponadto udostępniała nam komentarze wojskowe i polityczne, sporządzane dla Komendy AK. Na tych ostatnich opierał się też dr Adam Bar (SD), aż do jesieni 1943 r., wyzyskując je w „Dzienniku Polskim”, którego był jednym ze współredaktorów. Dostarczane przez kol. Żurowską materiały czytało dwanaście najbardziej wtajemniczonych osób, oznaczonych numerami. Każdy numer po przeczytaniu skreślał swą cyfrę i podawał z kolei następnemu. Po przejrzeniu przez wszystkich cała ta prasa była chowana dla Biblioteki Jagiellońskiej w różnych upatrzonych miejscach magazynu.
Prasa okupacyjna była różnorodna i dostarczana przez wiele osób. Zdarzało się, że te same tytuły przyniosło parę osób. Ale bywało i tak, że otrzymywano tylko fragmenty jakiejś gazetki lub druki ulotne, przypadkowo zdobyte. Tak np. dostała się do Biblioteki jednodniówka getta żydowskiego we Lwowie (1942?).
Kol. dr Żurowska była dostarczycielką prasy delegackiej, akowskiej, pepesowskiej (WRN)[7], nie licząc przypadkowych pojedynczych numerów innych orientacji politycznych. Stale przynosiła wydawany w Krakowie małopolski „Biuletyn Informacyjny”, „Biuletyn Informacyjny” zaś drukowany w Warszawie - o tyle, o ile dotarł do Krakowa. Między innymi wzbogacała nasze zbiory czasopismami, wydawanymi przez AK dla żołnierzy niemieckich walczących na froncie wschodnim (akcja N). Podobną prasą obdarzała Bibliotekę kol. Helena Lipska, która darowała m. in. hektografowany, jedyny jaki wyszedł w 1940 r., numer 1 „Orła Białego”. „Dziennik Polski” i „Tygodnik Polski” przynosili współpracujący z nimi kustosz dr Adam Bar i kol. Gustaw Schmager. Kompletem pisma satyrycznego „Na ucho” obdarował Bibliotekę Stefan Marczyński, b. sekretarz BJ, Poszczególne numery „Hejnału”, „Watry” wpływały do wymienionego już kol. Schmagera. Tajna prasa dochodziła do zbiorów także sporadycznie za pośrednictwem kol. Jadwigi Kuszajówny oraz kol. Marka Wierzbickiego. „Miesięcznik Literacki” przekazywany był za pośrednictwem dra Stanisława Urbańczyka od prof. Kazimierza Wyki lub przynosił go osobiście jego redaktor Tadeusz Kwiatkowski. Ten ostatni dostarczał też innych cennych, wydawnictw warszawskich z dziedziny kultury, jak np. „Kultura Jutra”. Wydawnictwa Stronnictwa Ludowego, Stronnictwa Pracy wpływały do naszych zbiorów od dra Stanisława Urbańczyka. Spora część konspiracyjnej prasy oddawana była dla Biblioteki na ręce dra A. Bara, który sam dostarczał też wydawnictw Delegatury Rządu i Stronnictwa Demokratycznego. U dra Bara widywano też codziennie młodego człowieka (Andrzeja Kopffa, obecnie profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego), przynoszącego jakieś papiery i równocześnie zabierającego inne. Wymieniłam przykładowo tylko parę nazwisk ofiarodawców. Było ich o wiele, wiele więcej, przy czym część z nich nie życzyła sobie z różnych powodów ujawniania nazwisk.
Bardzo rzadko natomiast udawało się uzyskać jakiś plakat z obwieszczeniem nazwisk zakładników czy też ze spisem rozstrzelanych. Raz taki plakat przyniósł ówczesny magazynier Sylwester Pawlik. Doszedł do nas także fałszywy numer „Gońca Krakowskiego” (w kilku egzemplarzach), podrobiony na wzór oficjalnego.
Szczęściem, że Niemcy, tak gorliwie szukający partyzantów w magazynie, nie wpadli na te wszystkie machinacje! Na pewno cały personel biblioteczny w komplecie wylądowałby w Oświęcimiu. Niezwykła to rzecz także, że wśród tych ciągłych łapanek, obław, kontroli ulicznych nikt z naszych dostawców, ryzykujących stale życie, nie wpadł w pazury okupanta! Zasługa to troskliwego doboru personelu i skrupulatnej konspiracji, no i w końcu także przysłowiowego łuta szczęścia.

Szala wojny przechyla się...
W miarę rozwoju wypadków wojennych zaczęto myśleć o zabezpieczeniu gmachu Biblioteki, usytuowanego w centrum pomieszczeń władz niemieckich i otoczonego dookoła siedzibami formacji policyjnych i wojskowych. W 1942 r. sprawiono zaciemnienie budynku i zaopatrzono go w worki z piaskiem i inne urządzenia przeciwpożarowe. Cały gmach opryskano farbą o barwach ochronnych. Nawiasem mówiąc fakt ten przysporzył dyrekcji Biblioteki po wojnie dużo kłopotu, ponieważ okładzina z piaskowca wchłonęła farbę i trzeba było każdą płytę z osobna obtłukiwać ręcznie. Piwnice biblioteczne wzmocniono i przystosowano na schrony, osobny dla Polaków, osobny dla Niemców. Najważniejszą jednak sprawą był jak zwykle księgozbiór. W 1943 r. trzeba było już po raz drugi zabezpieczać najcenniejsze obiekty przed grożącym zniszczeniem. W tym celu zakupiono skrzynie, do których miano je włożyć w razie potrzeby. Długo jednak ważyła się sprawa wyboru dla nich odpowiedniego miejsca. Na szczęście dr Abb pozwolił sobie wyperswadować dyr. Kuntzemu wywóz tych skrzyń do Niemiec i zgodził się na schowanie ich w bezpiecznych piwnicach wawelskich.
Gdy losy wojny zmieniały się na niekorzyść Niemców, gmach biblioteczny, już wcześniej zaminowany, stał się widownią zmieniających się szybko, jak w kalejdoskopie, zdarzeń.
W drugiej połowie lipca 1944 r., gdy wojska radzieckie podchodziły już pod Tarnów, wyrzucono z Collegium Novum zainstalowany tam Główny Urząd Statystyczny, robiąc miejsce dla sztabu. Z kolei Urząd Statystyczny ulokowano niespodziewanie dla Biblioteki w czytelni głównej, którą musiano opróżnić w pośpiesznym tempie dla stu urzędników z ich materiałami statystycznymi. Abb zarządził wywóz do Niemiec wszystkich dzieł zakupionych w czasie okupacji oraz (mimo oporu dyr. Kuntzego) księgozbioru podręcznego czytelni głównej (ok. 25 000 woluminów). Podobną akcję przeprowadziły władze okupacyjne już we Lwowie, skąd przywieziono do Biblioteki Jagiellońskiej kilkadziesiąt pak z cennymi zbiorami Biblioteki Ossolińskich oraz nabytki z czasów niemieckich Biblioteki Uniwersyteckiej we Lwowie (1941-1944). Miały one wzbogacić zbombardowane biblioteki niemieckie.
Pośpiech i nieporządki powstałe przy nagłej wyprowadzce z czytelni głównej wykorzystano dla schowania w magazynie działów: Ostfragen i Polen. Przy pakowaniu zaś książek do skrzyń starano się o ile możności ratować cenniejsze wydawnictwa przed rabunkiem, wypełniając skrzynie starymi gazetami w miejsce tomów przeznaczonych na wysyłkę. Akcję ratowania tych dzieł uprawiali wszyscy zajęci przy ładowaniu bibliotekarze (dr Ciechanowska, T. Bielecka, mgr H. Friedberg, St. Marczyński, dr S. Urbańczyk, dr W. Żurowska, M. Antoniewiczówna, J. Kuszajówna). Na gorącym uczynku dał się złapać dr Al. Birkenmajer, którego Abb z pasją wyrzucił z Biblioteki. Najcenniejsze jednak działy jak: bibliografie, biografie, encyklopedie, słowniki oraz różnego rodzaju wydawnictwa źródłowe musiano załadować do skrzyń na wywóz do Niemiec. Równocześnie władze zwierzchnie biblioteki, Hauptabteilung für Wissenschaft, pakowały się w popłochu, zabierając skrzynie Bibliotece. I tę okazje wykorzystano, ukrywając część skrzyń pod pozorem, że zostały już zużyte przez Niemców, i ratując w ten sposób część zbiorów przed wywiezieniem. Paki z książkami, najpierw lwowskie, potem krakowskie, wysłano (jak się później okazało) do Adelsdorfu (dziś Zagrodna) koło Goldbergu (Złotoryi).
Siódmego sierpnia 1944 zamknięto Bibliotekę. Abb pożegnał się „na razie” z bibliotekarzami i wyjechał. Niemieccy bibliotekarze wrócili do domów lub poszli do wojska, polskich zwolniono z wyjątkiem kilku, mających za zadanie opiekować się magazynem. Mieli oni podlegać odtąd dr. Eichholzowi z Hauptabteilung für Wissenschaft, pozostającemu jeszcze w Krakowie.
Teraz z kolei wysiedlono z czytelni Główny Urząd Statystyczny. Czytelnia miała być zamieniona na punkt noclegowy dla wojska niemieckiego jadącego na front wschodni. Opustoszała sala została zawalona siennikami przygotowanymi dla żołnierzy. Z myślą o nich organizowano pośpiesznie na parterze budynku szpital, gromadząc obficie lekarstwa i żywność w postaci konserw.
Sytuacja zmieniała się z tygodnia na tydzień. 15 stycznia 1945 r. przekazał dr Eichholz Bibliotekę dyr. Kuntzemu w opiekę, 18 stycznia zaś nie było już Niemców w Krakowie. Po trzydniowych utarczkach z wojskiem radzieckim i polskim znikli Niemcy jak zły omam, a udręczone i skazane na zagładę miasto odetchnęło z ulgą.
Nie był to jednak jeszcze koniec kłopotów Biblioteki Jagiellońskiej. Wprawdzie nie udało się Niemcom - jak planowali - wysadzić w powietrze Krakowa, a w tym i gmachu bibliotecznego, który uniknął też pożaru trawiącego sąsiednie budynki (Akademii Górniczo-Hutniczej i Śląskiego Seminarium Duchownego), ale powstało inne niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo rabunku przez motłoch korzystający z zamieszania wojennego.
Gdy następnego dnia po odzyskaniu wolności zjawiła się jako jedna z pierwszych koleżanka Jadwiga Kuszajówna, zobaczyła z przerażeniem drabinę przystawioną do okien I piętra (parter miał okna zabezpieczone kratami) i kilku mężczyzn, usiłujących wedrzeć się do środka. Koleżanka, puszczona bocznym wejściem, wszedłszy do holu, stanęła jak wryta na widok rozgrywającej się tam sceny. Jeden z magazynierów pilnował bramy (mocnej zresztą, z żelaza), drugi okien, a na samym środku holu stał dyrektor Kuntze, trzymając za kark jakiegoś wyrostka i potrząsając nim z całej siły. Dyrektor, ten wzór dystynkcji i opanowania, był po prostu w pasji! Klął trzema językami, polskim, niemieckim i - bardzo bogatym w tego typu słownictwo - rosyjskim. Po chwili oddał swą ofiarę „pod opiekę” montera Rybickiego, a zobaczywszy p. Kuszajównę wrócił natychmiast do swego normalnego kulturalnego sposobu bycia, wyrażając radość z przybycia „odsieczy” i zatrudniając ją natychmiast stosownie do jej możliwości. W najbliższym czasie sprowadzono kilku kolegów, zaciągając stałą wartę przed ewentualnymi napaściami, które jednak się więcej nie powtórzyły.
Dyrektor pokierował także szybko akcją zaopiekowania się książkami bibliotecznymi wywiezionymi dla Franka do Krzeszowic. Już 21 stycznia udał się tam dr Baumgart wojskowym autem i zabezpieczył nie tylko książki Biblioteki Jagiellońskiej, ale także księgozbiór hr. Potockich.
Po wojnie udało się z bardzo niewielkimi stratami odzyskać zrabowane przez Niemców zbiory, dzięki uporczywym staraniom ekipy bibliotecznej z drem Stanisławem Sierotwińskim[8] i mgr. Witoldem Zachorowskim na czele. Mieli oni za zadanie zabezpieczanie i przewożenie do Biblioteki Jagiellońskiej księgozbiorów podworskich oraz porzuconych przez Niemców na Śląsku bibliotek publicznych i prywatnych. A zadaniem głównym, bojowym, które postawili sobie, było odszukanie i uratowanie wywiezionych z Biblioteki Jagiellońskiej książek. Ciężkie to było zadanie! Ciężarówki stare, zużyte, mało sprawne, chroniczny brak benzyny. Drogę zagradzały jeszcze pożary i inne przeszkody. Ale zadanie zostało wykonane. Książki wróciły do prawowitego właściciela. Biblioteka, rozminowana przez wojska radzieckie, rozbrzmiewa jak dawna „Jagiellonka” gwarem studiującej młodzieży.

Wykaz pracowników Staatsbibliothek w czasie okupacji według spisu dyr. Kuntzego
(Dla szybszej orientacji podano nazwiska w poszczególnych grupach w układzie alfabetycznym).

- Bibliotekarze etatowi przedwojenni: Dyr. dr Edward Kuntze, dr Adam Bar, dr Zofia Ciechanowska, dr Wanda Dobrowolska, dr Wojciech Gielecki, Helena Lipska, Stefan Marczyński, dr Władysław Pociecha, Gustaw Schmager, Józef Somogyi, mgr Kazimiera Tatarowicz, dr Wanda Żurowska.
- Bibliotekarze kontraktowi (przedwojenni) oraz pracownicy umysłowi przyjęci za okupacji: dr Irena Barowa, Teresa Bielecka, mgr Helena Friedberg, mgr Ludmiła Komorowska, Jadwiga Kuszajówna, dr Anna Lewicka, mgr Olga Łaszczyńska, Teresa Niewiadomska, L. Oberdakówna, Maria Pietrasówna, mgr Maria Sarnicka, Adam Stolfa, Maria Swaryczewska, Marek Wierzbicki.
- Magazynierzy (zwani dawniej woźnymi) etatowi: Jan Binder, Franciszek Boryński, Andrzej Jeżyk, Franciszek Jochymek, Jan Pietras, Aleksander Siwek, Władysław Sowa, Piotr Szczurek, Jan Wąchal, Józef Zdarowski, J. Zięba.
- Pracownicy fizyczni (późniejsi magazynierzy): Stanisław Bielecki, Franciszek Kucia, Sylwester Pawlik, Stójek, Jan Wójcik, Józef Żurek.

Ponadto pracowali w bibliotece:
- z Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu: dyr. Biblioteki Uniwersyteckiej doc. dr Aleksander Birkenmajer, bibliotekarz mgr Jan Baumgart (późniejszy profesor i dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej) i magazynier Kasprzak.
- z Biblioteki Ossolińskich we Lwowie: bibliotekarka mgr Krystyna Śreniowska.
- z Biblioteki Akademii Górniczej w Krakowie: bibliotekarki: Anna Langie, Zofia Grünerówna i magazynier J. Stanek.
- z Biblioteki Polskiej Akademii Umiejętności: bibliotekarki: Maria Antoniewiczówna, mgr Janina Kovatschówna, Waleria Suszyłłówna oraz magazynierzy Alojzy Prostak i Czesław Zaręba.
- Ponadto zostali włączeni do grona bibliotekarzy: prof. dr Tadeusz Kowalski, zajmujący się oficjalnie działem orientalistyki, oraz pracownicy naukowi przyłączonego do Biblioteki Słownika Staropolskiego; prof. dr Kazimierz Nitsch, asyst, dr Stanisław Urbańczyk i mgr Wanda Namysłowska.

[1] Zob. też „Krakauer Zeitung” Jg, 3: 1941 nr 78 (5 IV) s. 5 artykuł: Die Eröffnungsfeier in der Staatsbibliothek. Zahlreiche Ehrengäste aus dem Reich. - Der Dank des Generalgouverneurs an Präsident Watzke.
[2] Gaweł Antoni, Tokarski Julian, Zakład Mineralogii i Petrografii Uniwersytetu Jagiellońskiego. „Wiad. Muz. Ziemi” T. 3: 1947 s. 155.
[3] Baumgart J. Edward Kuntze jako bibliotekarz, Biul. Bibl. Jag. R. 21: 1971 s. 16.
[4] Art. „Krakauer Zeitung” Jg. 28 : 1943 nr 258 (28 X) s. 5: Weitgehende Kulturplanung im Ostraum, Die Chopinsammlung in Krakau in Gegenwart von Generalgouverneur Dr Frank der Őffentlichkeit übergeben, Ein denkend deutscher Grosszügigkeit.
[5] Zob. wstęp do pracy M. Plezi, Kronika Galla na tle historiografii XII w. Rozprawy Wydz. Hist.-Filoz. PAU. Ser. II (og. zbioru t. 71) s, 156. Kraków 1947.
[6] Zob. cytowany wstęp.
[7] Wolność Równość Niepodległość.
[8] Stanisław Sierotwiński, Na ratunek polskiej książki, „Głos Młodz.” Mies, społ.-kult. ZMW, 1970 nr 5, s. 6-9, lustr.



4.2.1. Stanisław Leszczycki, Działalność podczas okupacji, w: Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. I, Warszawa 1994

s. 650
W czasie okupacji w latach 1943 i 1944 w porozumieniu z działaczami lewicowymi z PPS zaproponowałem utworzenie grupy badawczej dotyczącej przyszłych granic Polski z tajną siedzibą w Bibliotece Jagiellońskiej, do której wstęp dla Polaków był zakazany. Wzięli w niej udział m. in. dr W. Pociecha, wicedyrektor Biblioteki, doc. Stanisław Pietkiewicz. Do zadań pracowni należało: 1. prowadzenie bibliografii w formie uporządkowanej ,w 11 grupach rzeczowych, 2. robienie odpisów i wyciągów z literatury, 3. gromadzenie materiałów statystycznych, głównie spraw narodowych i językowych 4. gromadzenie oraz rysowanie map i wykresów graficznych.
Już w początkach 1945 r. na bazie działalności tej grupy powstało małe „Biuro Prac Kongresowych”. Działało ono nadal w Bibliotece Jagiellońskiej. Koncentrowano się nazbieraniu materiałów dotyczących obszarów, którymi mogły biec przyszłe granice. Dotyczyło wszystkich czterech granic (zachodniej, wschodniej, północnej i na odcinku Prus Wschodnich oraz południowej w Sudetach i Karpatach). Na mapach, przeważnie niemieckich, obejmujących ziemie zachodnie nanoszono wszystkie ważniejsze obiekty antropogeniczne, a więc zakłady przemysłowe, elektrownie wraz z liniami przesyłowymi, urządzenia hydrotechniczne, węzły i linie drogowe, kolejowe, mosty, tunele, zapory, a także zabytki historyczno-architektoniczne, zwłaszcza te świadczące o polskości tych obszarów. Powstało obfite archiwum dla wszystkich obszarów granicznych.
Kiedy w 1945 roku nawiązałem kontakt z Ministerstwem Spraw Zagranicznych w Warszawie - placówka krakowska stała się ekspozyturą oficjalnego Biura Kongresowego MSZ. Zostało znacznie rozszerzone grono pracowników. Zostali dokooptowani doc. A. Bolewski, prof. K. Piwarski. dr S. Urbańczyk, mgr J. Markiewicz.


4.2.2. Andrzej Małecki, Academia non cedit, 2003[1]

[…]
Biblioteka Jagiellońska, choć przemianowana na Staatsbibliothek i nur für Deutsche, była także ogniwem tajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Latem 1940 r. przeniesiono zbiory biblioteczne z Collegium Nowodworskiego do nowego gmachu przy al. Mickiewicza 22. Szczęściem dla Biblioteki było zatrudnienie w niej, z powodu braku kwalifikowanych sił niemieckich, licznego polskiego personelu. Szczególne zasługi w ratowaniu księgozbiorów polskich bibliotek, które magazynowane były w Bibliotece Jagiellońskiej, położył jej przedwojenny dyrektor - dr Edward Kuntze. Umiał on po mistrzowsku postępować z niemieckim dyrektorem dr Abbem, przekonując go często do podejmowania działań, które pozornie były w interesie Niemiec, a faktycznie zabezpieczały skarby polskiej nauki i kultury.
Obok oficjalnych zajęć polskich bibliotekarzy szybko rozwinęła się działalność konspiracyjna, polegająca na pożyczaniu książek Polakom, zwłaszcza uczniom i studentom tajnych kompletów licealnych i uniwersyteckich. Wynoszenie książek z Biblioteki w celu stworzenia zaplecza dla tajnego nauczania i badań naukowych było uważane za społeczny obowiązek. Nieoficjalne udostępnianie książek obciążało konto wypożyczającego bibliotekarza, który wypisywał na nie tylko zakładki bez rewersów. Bardzo aktywni w tym zakresie byli kustosz dr Władysław Pociecha i dr Adam Bar. Prof. Stanisław Pigoń po latach relacjonował: Im zostawiałem zapotrzebowania, oni sami wydostawali z księgozbioru potrzebne nam książki, a nawet sami je nieznacznie wynosili poza mury gmachu, by nam je dostarczyć. Bez tych ich, jakże ryzykownych przysług, przebieg tajnego nauczania ileż by wycierpiał. Podręczniki dla tajnego Uniwersytetu pożyczano na rewersy zbiorowe, podpisywane przez studenckich kierowników poszczególnych kursów. Anna Smoleńska, która na zlecenie prof. Małeckiego zanosiła listy potrzebnych książek do dra Pociechy, wspomina: Zachowane u mnie notatki (bardzo niekompletne) dotyczą ponad 200 książek. Przychodzili po nie: J. Trojanowski z prawa, L Zychowicz z historii, J. Kornaś z przyrody. A. Szczeniowska wypożyczała książki dla rolników. Z polonistyki przychodzili R. Stankiewicz, Z. Gołąb oraz koleżanka, którą zaszyfrowałam „ruda z polonistyki”

[1] Wydawnictwo związane z wystawą: Academia non cedit. Dzieje tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim (1942-1945), Wystawa w Bibliotece Jagiellońskiej 8-28.06.2002 zorganizowana przez Uniwersytet Jagielloński, Bibliotekę Jagiellońską, Stowarzyszenie Ne cedat Academia, Bratnia Pomoc Akademicka im. św. Jana z Kęt.

*
Aneks
Mickiewicza 22, Biblioteka Jagiellońska, polonistyka (dr S. Urbańczyk), nielegalna wypożyczalnia książek dla Bratniej Pomocy



4.3.1. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986

s. 104
Socha dostarczał mi prasę konspiracyjną, którą kolportowałem wśród znajomych i zaopatrywałem Bibliotekę Jagiellońską poprzez dr. Adama Bara. Dlatego też pobiegłem również do Bara z „Miesięcznikiem”. Seweryn był wysoki, szczupły, z wiechami ryżych wąsów, nieco surowy i zamknięty w sobie, natomiast ułomny Bar był człowiekiem nadzwyczaj przystępnym, rozmawiało się z nim jak z dobrym kolegą, i chciwym na wszystko, co dotyczyło słowa pisanego. Z czułością chował pod marynarkę przynoszone mu pisma i ukrywał je w przestronnych czeluściach nowego gmachu biblioteki. - Żeby się Niemcy skichali, nie znajdą ani świstka - powtarzał mi niejednokrotnie, gdy wyrażałem obawę, czy narastające z biegiem czasu zbiory podziemnej prasy nie zostaną wykryte i zniszczone. Ucieszył się, że powstało pismo literackie, i zachęcił mnie do kontynuowania wydawnictwa. Po kilku dniach spotkaliśmy się znowu na korytarzu biblioteki, gdyż przyniosłem mu nową porcję „Biuletynu Informacyjnego”, „Rzeczypospolitej Pol¬skiej”, „Narodu i Sztuki” - nie pamiętam już innych tytułów - powiedział kilka komplementów pod adresem „Miesięcznika”, który jego zdaniem okazał się pismem na wysokim poziomie. Sprawiło mi to ogromną przyjemność i umocniło w przekonaniu, że zabrałem się do dobrej ro¬boty.
[…]
s. 336
Doktor Bar opowiada mi w Bibliotece Jagiellońskiej, jak z całym personelem ukrywają cenniejsze tomy w rozmaitych zakamarkach. Chwali woźnych, którzy z całym poświęceniem dekują książki gdzie się da, byleby nie wywieźli ich Niemcy. Zjawia się Czachowski, rozmawiamy na korytarzu o nowinach z frontów. Czachowski twierdzi, że Rosjanie zbyt wydłużyli sobie linię dostaw, aby mogli jednym skokiem zająć całe południe Polski. Niemcy cofając się niszczyli za sobą linie komunikacyjne, szosy i lotniska. I to przede wszystkim opóźnia koncentrację wojsk, broni i amunicji. Wręczam Barowi plik gazetek, które chowa pod marynarkę. Wychodzimy z Czachowskim na aleję. — Niech pan pójdzie kawałek ze mną — mówi — mam z panem do pogadania. Nie śpieszy się pan chyba? — Oczywiście, odprowadzę pa-
[…]
s. 384
Idę do Sochy. Ładuje mi do teczki kilkanaście numerów podziemnych pism. Nie jest w najlepszym humorze. Na ziemiach już wyzwolonych od Niemców PKWN rozdaje ziemię chłopom, likwiduje majątki ziemskie, rządzi się bez porozumienia z władzami, które istnieją w konspiracji. — Nie jest dobrze — mówi — może dojść do głębokich nieporozumień — i szarpiąc konopiasty wąs dodaje — może do bratobójczej walki? PKWN wykorzystuje sytuację, ogłosił reformę rolną i przyciąga biedotę wiejską. Reforma jest potrzebna, oczywiście, co do tego nie ma żadnych obiekcji, ale musi być jakaś wspólna koncepcja, ale żeby tak dawać na lewo i prawo... — kręci głową — nie jestem dobrej myśli. — Nie bardzo wiem, o co mu idzie. Prawie we wszystkich enuncjacjach najrozmaitszych ugrupowań czytałem, że jednym z pierwszych postanowień musi być załatwiona sprawa ziemi dla chłopów. Nie wdaję się jednak w dyskusję, ponieważ nie znam się na tych zagadnieniach i w istocie mało mnie one obchodzą. Przed wojną, gdy chodziłem na wykłady do RIOK-u, też się stale o tym mówiło, lecz nudziły mnie te rozprawy i nie przykładałem do nich większej wagi. Bardziej interesowały mnie problemy robotnicze, związki zawodowe i samorządy.
Potem udaję się do Biblioteki Jagiellońskiej, aby wręczyć druki Barowi i pozbyć się obciążającego materiału. Doktor informuje, że w Krakowie znowu wsypa. Zostali aresztowani członkowie tajnej Wojewódzkiej Rady Narodowej. Odbiera ode mnie prasę, kryjąc ją pod marynarką. — W Lublinie już wydają książki — oświadcza — i wydają oficjalne gazety. Żeby się tylko zachowały dla biblioteki. — Wzruszająca jest ta jego zapobiegliwość, aby w archiwach biblioteki zgromadzić wszystko, co drukowane w czasie wojny. Uważa, że każda ulotka, każdy maszynopis czy druk na powielaczu ma wielką wartość i że są to cenne skarby dla biblioteki. — To świadczy o nas, o naszej walce, o nie upadającym duchu, o kulturze. Musimy mieć wszystko, wszystko. Ale mamy braki. Niech pan szuka, szpera, zbiera, to ważne na przyszłość.


4.3.2. Stefan Towpasz, Jak Biblioteka Jagiellońska pomogła w czasie wojny Polskiej Partii Socjalistycznej, w: Ne cedat Academia. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1939-1945, zebrali i opracowali Maria i Alfred Zarębowie, Wydawnictwo Literackie 1975

Jednym z ważnych działów pracy podziemnej organizacji PPS w Krakowie było dostarczanie dokumentów osobistych działaczom swoim i innych ugrupowań politycznych polskiego podziemia. Oczywiście nieodpłatnie.
Była to praca trudna i odpowiedzialna, gdyż chodziło o to, aby dokumenty te nie budziły zastrzeżeń u władz niemieckich oraz nie pociągnęły za sobą prześladowań osób legitymujących się nimi, jak też osób „wystawiających” je, podpisanych przez nas na tych dokumentach, oczywiście bez ich wiedzy. Mogło się bowiem tak zdarzyć, że np. nazwisko podpisanego na metryce fikcyjnego księdza mógł nosić jakiś faktycznie istniejący proboszcz w parafii pod podobnym wezwaniem, który, w razie wykrycia fałszywego dokumentu przez gestapo, zanim by się potrafił wytłumaczyć, mógł w śledztwie utracić zdrowie, a nawet życie. Szukałem więc parafii gdzieś z kresów wschodnich oraz nazwisk księży już nieżyjących. Nie było to jednak takie proste.
Z pomocą przyszedł mi przypadek. W czasie oglądania biblioteczki u katechety, z którym uczyłem w czasie wojny w szkole powszechnej w Krakowie, znalazłem spis wszystkich księży diecezji krakowskiej, tzw. „elenchus”. Dowiedziałem się też, że wszystkie diecezje w Polsce drukują takie spisy. Poprosiłem więc ojca mojego ucznia ob. Piotra Szczurka, pracującego w Bibliotece Jagiellońskiej, o dostarczenie mi, jeżeli można, takich spisów do mojej pracy naukowej. Wkrótce miałem do dyspozycji ,,elenchusy” ze wszystkich chyba diecezji polskich. W jednym z nich znalazłem notatkę o zamordowaniu w czasie wojny 1920 r. blisko Lwowa proboszcza parafii (miejscowości już nie pamiętam) i spaleniu całej dokumentacji parafialnej.
Pieczątkę tej parafii pod wezwaniem Św. Trójcy namalował towarzysz Lucjan Motyka. Ja zaś z czystym sumieniem wypisałem kilkadziesiąt metryk, których nigdy nie zakwestionowano w urzędach niemieckich.
W ten sposób Biblioteka Jagiellońska (za pośrednictwem Piotra Szczurka) ułatwiła w czasie wojny działalność konspiracyjną PPS, umożliwiając dostarczenie wiarygodnych metryk (między innymi podstawy do uzyskania dowodu osobistego - kennkarty) wielu nie tylko naszym działaczom.
Praca nasza nie ograniczała się oczywiście jedynie do wystawiania metryk. Dostarczaliśmy również gotowe kennkarty, zaświadczenia o uczestnictwie w przymusowych pracach na rzecz obronności „niemieckiego” Krakowa oraz okolicy itd.
Chciałbym dodać, że oprócz wymienionego wyżej towarzysza Lucjana Motyki, po którego aresztowaniu i wywiezieniu do Oświęcimia przejąłem tzw. dział legalizacji podziemnej PPS, brała udział w tej akcji moja żona Maria, mój szwagier Mieczysław Bobrowski, moja siostra Maria Bobrowska oraz Tadeusz Bilewicz, że „wytwórnia” dokumentów znajdowała się w moim mieszkaniu przy ul. Sebastiana 22, w głównym lokalu PPS w czasie wojny.
 DO GÓRY   ID: 54255   A: dw         

50.
Mikołajska 20 - kwatera ppłk Jana Kantego Lasoty „Przyzby”, szefa sztabu Krakowskiej AK, miejsce jego aresztowania przez NKWD 17.04.1945; tablica upamiętniająca ppłk Jana Kantego Lasotę



2.2. Opis/szkic sytuacyjny miejsca

- Mieszkanie nr 6 [?]



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica ppłk Jana Kantego Lasoty „Przyzby”
ul. Mikołajska 20 róg św. Krzyża, fasada kamienicy
Autor tekstu i układ: Kazimierz Bajer
Inicjator: Kazimierz Bajer
Fundator: Irena i Kazimierz Bajerowie
Wymiary: 50 cm x 30 cm
Materiał: kamień sztuczny
Data odsłonięcia: 10 listopada 1996

Inskrypcja:
W TYM DOMU [znak Polski Walczącej] / W LATACH 1943-1945 MIESZKAŁ / PPŁK MGR / JAN KANTY LASOTA „PRZYZBA” / OSTATNI SZEF SZTABU / OKRĘGU KRAKÓW ARMII KRAJOWEJ / UR.20.X 1899. ARESZTOWANY 17. IV.1945 / ZM.19.V.1950 ZAMĘCZONY w Z.S.R.R. / PODKOMENDNI I TOWARZYSZE BRONI 1996



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

- Staraniem kpt. Kazimierza Bajera, adiutanta ostatniego szefa sztabu Okręgu Kraków Armii Krajowej, w dniu 19.05.1997 r. w Krakowie na kamienicy, w której mieszkał J. K. Lasota w latach 1943-1945, odsłonięta została tablica pamiątkowa. [wg Olesiński]
- Symboliczny grób J. K. Lasoty znajduje się na Cmentarzy Rakowickim w Krakowie, kwatera L-69-15.

Tablica wyjaśni, kim był „Przyzba”, Dziennik Polski (11-12-2008) (AM) amaj@dziennik.krakow.pl

Ulica Przyzby nie będzie już kojarzyć się z przyzbą w izbie. Po naszym artykule pojawią się tam tablice z informacją, że jej nazwa upamiętnia ppłk. Jana Kantego Lasotę, ps. Przyzba.
O nadanie prawidłowej nazwy starał się Jan Olesiński, krewny Jana Kantego Lasoty. Chce przywrócić pamięć o swoim wuju, jednym z ważniejszych dowódców AK w Krakowie w czasie II wojny światowej. Niestety, ulica na Ruczaju otrzymała imię Jana Kantego Przyzby, a w dowodach mieszkańcy mają wpisany adres: ul. Przyzby.
Historyk Maciej Korkuć uznał to za absurd, ponieważ ktoś taki jak Jan Kanty Przyzba nigdy nie istniał.
Urzędnicy postanowili naprawić błąd. Na początku i na końcu ul. Przyzby pojawi się tablica, na której będzie wpisane poprawnie: ppłk. Jan Kanty Lassota, ps. Przyzba. Znajdzie się tam także jego zdjęcie oraz informacja, kim był: szefem sztabu krakowskiego okręgu AK, aresztowanym przez NKWD i zesłanym do obozu w Karagandzie, gdzie zginął.



4.1. Jan Wiesław Olesiński, Szef Sztabu Okręgu Krakowskiego Armii Krajowej podpułkownik Jan Kanty Lasota, Zeszyty Historyczne Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej nr 8/2006

Lasota Jan Kanty pseudonim „Przyzba”, „Jan Kanty”, „Kanty”, cywilny dowód tożsamości (fałszywa Kennkarta) na nazwisko Kolosa Jan, znany także pod nazwiskiem Kazimierz Lasota (1899 - 1950). Major WP, ppłk Armii Krajowej, mgr prawa.
Urodził się 20 października 1899 r. w Borku Starym (pow. Rzeszów). Ojciec Józef był nauczycielem, matka Maria z domu Gryziecka. Miał braci Kazimierza, późniejszego kierownika szkoły powszechnej w Dojazdowie koło Krakowa (obecnie Nowa Huta), Antoniego i Stanisława - późniejszych pracowników dozoru technicznego w Fabryce Związków Azotowych w Mościcach koło Tarnowa, oraz najmłodszego Stefana, późniejszego inż. budowlanego, znanego sportowca, kapitana drużyny piłkarskiej „Cracovia” w Krakowie. W domu rodzinnym Lasotów panowała atmosfera głębokiego polskiego patriotyzmu i umiłowania ojczyzny.
Szkołę powszechną ukończył w Chmielniku koło Rzeszowa, a trzy klasy Gimnazjum nr 2 w Rzeszowie. Od 1912 r. należał do skautingu przy Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół” w Rzeszowie, biorąc udział w ćwiczeniach polowych razem z „Sokołem” i Związkiem Strzeleckim. W czasie działalności w tych organizacjach brał udział w jednym z większych ćwiczeń polowych we Lwowie. Kiedy rodzina przeniosła się do Krakowa kontynuował naukę w Gimnazjum im. Św. Anny (obecnie B. Nowodworskiego). W 1913 r. należał do I-szej drużyny Skautowej im. Tadeusza Kościuszki w Krakowie. W sierpniu i wrześniu 1914 r. pełnił służbę łącznikową przy organizowaniu Legionów Polskich.
Po wybuchu I-szej Wojny Światowej, z początkiem m-ca. października 1914 r., nie mogąc uzyskać zgody rodziców na wstąpienie do wojska, uciekł z domu i fałszując dane dotyczące wieku, pod pseudonimem Jan Gryziecki wstąpił do Legionów Polskich i już w październiku 1914 r. służył jako szeregowy w 3 Pułku Piechoty Legionów w polu, w batalionie uzupełniającym w Suchej koło Krakowa. W styczniu 1915 r. na mocy superrewizji z powodu ujawnionego młodego wieku i wątłej budowy ciała zwolniony został z wojska.
Po powrocie z Legionów pracuje nadal w skautingu, biorąc czynny udział w ruchu młodzieżowym na terenie Krakowa.
1 marca 1915 roku ponownie wstąpił do (numer nieczytelny) Pułku Piechoty Legionów w polu. W miesiącu kwietniu 1916 roku zwolniony ponownie w wyniku superrewizji z przyczyn jw. Powrócił znów do nauki i pracy w harcerstwie.
Od 10.03.1917 r. powołany został do służby w armii austriackiej do 17 Pułku Strzelców w Krakowie na Woli Justowskiej. W lipcu 1917 r. odkomenderowany został do szkoły oficerskiej, a potem na kurs k.m. w Treblinie (Hercegowina). W czasie czterotygodniowego urlopu wojskowego, w dniu 20 grudnia 1917 r. zdał egzamin dojrzałości w Gimnazjum im. Św. Anny w Krakowie z wynikiem „całkowicie dojrzały”.
W maju 1918 r., w stopniu kaprala, walczył na froncie włoskim w 12 Pułku Strzelców 26 dywizji. Po zakończeniu działań wojennych, już w dniu 21.11.1918 r. zgłosił się na ochotnika do Wojska Polskiego. Otrzymał przydział w stopniu kaprala do pociągu pancernego „Piłsudczyk”.
W latach 1919 - 1921, w czasie walk z Ukraińską Armią Galicyjską i bolszewikami służył w pociągach pancernych „Śmiały” i „Lis Kula”, brał udział w odsieczy Lwowa, w walkach na linii Przemyśl - Lwów, pełniąc funkcje oficera piechoty, dowódcy oddziału szturmowego piechoty oraz oficera technicznego. W międzyczasie w dniu 01.06.1918 r. awansowany do stopnia podporucznika. W dniu 21.11.1918 r. bierze udział w jednej z decydujących bitew z Ukraińcami pod Lwowem. 28.11.1918 r. ranny, odtransportowany do szpitala. Do stopnia porucznika J. K. Lasota awansowany został 01.12.1929 r. Po zakończeniu działań wojennych odkomenderowany został do kadry Wojsk Kolejowych i przydzielony na różnych stanowiskach i funkcjach do pociągów pancernych „Kaniów”, „Poznańczyk”, „Generał Sosnkowski” i „Nr 11”. W latach 1921 - 1923 odkomenderowany został na studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. W marcu 1923 r. powrócił z odkomenderowania i w kwietniu 1923 r. objął dowództwo pociągu pancernego „Generał Sosnkowski”. W następnym roku, w marcu, przeniesiony został do 56 Pułku Piechoty Legionów. J. K. Lasota awansowany został do stopnia kapitana 1 lipca 1923 r. Od marca 1923 r. do końca roku 1931 pełnił służbę w Korpusie Ochrony Pogranicza w 17 i 25 Batalionie „Czortków” na Polesiu na stanowisku z-cy dowódcy. Służąc w KOP poślubił Michalinę Florek, córkę pracownika PKP w Krakowie, która to od tego czasu dzieliła z nim jego losy, przebywając wspólnie we wszystkich miejscach postoju w/w.
Przedwojenna teczka personalna nr 3292 w CAW w Warszawie jest bardzo uboga w dokumenty opiniodawcze, a te które są, dotyczą tylko lat 1914 - 1932, co nasuwa przypuszczenia, że J. K. Lasota oprócz pełnionych funkcji był także w dyspozycji II Oddziału Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Z materiałów znajdujących się w w/w teczce, wg Rocznych Kart Kwalifikacyjnych określających zdolności i cechy indywidualne, J. K. Lasota scharakteryzowany został jako oficer nadzwyczaj sumienny w pełnieniu swoich obowiązków służbowych oraz doskonale z nimi obeznany, energiczny, znakomity instruktor, podczas działań wojennych odznaczał się wielokrotnie zimna krwią i odwagą, nadzwyczaj wydatnie wpływał swoim przykładem na żołnierzy, bardzo poważny - sprawia wrażenie mało energicznego, lecz takim nie był; służbę traktuje ideowo (pracował społecznie), prawy charakter - godny zaufania, inteligentny, oczytany. Posiada umiejętność podejmowania decyzji i ich przeprowadzania, nadaje się na dowódcę samodzielnego batalionu. Do wykorzystania w szkolnictwie (przypuszczalnie był to jeden z kryptonimów II Oddziału Sztabu generalnego Wojska Polskiego).
W 1932 r. J. K. Lasota na własną prośbę przeniesiony został do służby w 8 pułku piechoty Legionów w Lublinie, którą pełnił do końca 1937 r. na stanowiskach służbowych dowódcy kompanii i dowódcy batalionu. Wznowił studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie w 1936 r. uzyskał tytuł magistra prawa.
Z dniem 19 marca 1937 roku awansowany został do stopnia majora. Od dowództwa pułku otrzymał także pamiątkowy złoty sygnet z rewersem odznaki pułkowej, 8 pułk piechoty w Lublinie. 22. 12. 1937 r. J. K. Lasota odkomenderowany został z 8 pułku piechoty Legionów i mianowany komendantem Legii Akademickiej w Lublinie z równoczesnym przydziałem do Okręgowego Urzędu WF i PW DOK II. Obowiązki te podjął w dniu 7 stycznia 1938 r. Prawdopodobnie wtedy także przygotowany był do pracy w konspiracji, na wypadek wybuchu wojny i konieczności przejścia do takiej działalności.
Z końcem miesiąca sierpnia sformował w Jastkowie k/Lublina II Batalion 93 pułku piechoty Rezerwy wchodzący w skład 39 Dywizji Piechoty Rezerwy i objął dowództwo. Batalion ten był mobilizowany przez 8 pp Legionów. W dniu 01.09.1939 r. batalion wymaszerował do Marysina, a następnie w kierunku Puław.
Podczas Kampanii Wrześniowej w 1939 r. bronił przeprawy przez Wisłę pod Puławami. W odwrocie pod Tomaszowem Mazowieckim batalion został rozbity, a w bitwie pod Cześnikami J. K. Lasota został ranny. Uniknął niewoli i jeszcze z końcem września, ukryty na chłopskiej furmance, powrócił do Lublina.
Do konspiracji przystąpił już na przełomie września i października 1939 r. Należał do grupy założycielskiej Organizacji Orła Białego. Był I zastępcą przewodniczącego zarządu Okręgu i komendantem odcinka wojskowego na woj. lubelskie. Od października 1939 r. po scaleniu OOB i SZP był zastępcą Komendanta Lubelskiego Okręgu SZP, a następnie ZWZ. Zagrożony aresztowaniem, w grudniu 1939 r. opuścił Lublin i udał się do Krakowa, gdzie przebywał u siostry żony, Marii Olesińskiej, przy ul. Rakowickiej 8.
Żona Michalina, która tuż przed wybuchem wojny powołana została do służby łącznikowej w DOK II w Lublinie musiała pozostać na miejscu, Jej siostrzeniec Jerzy Ernest Jowanowicz, który był wychowankiem Lasotów, został jako uczeń „wójt” IV klasy Gimnazjum im. Staszica w październiku 1939 r. aresztowany przez Gestapo i jako zakładnik przebywał w więzieniu na Zamku w Lublinie. Zwolniony został dopiero w marcu 1940 r. i wtedy z Michaliną Lasotą wyjechał do Krakowa i zamieszkali u jej siostry M. Olesińskiej. W międzyczasie w styczniu 1940 r. J. K. Lasota przeniesiony został do Tarnowa, gdzie organizując ruch oporu, zamieszkał u swojego brata Antoniego w Mościcach koło Tarnowa, przy ul. Kościelnej 15. Po krótkim pobycie w Tarnowie znowu powrócił do Krakowa i zamieszkał u siostry żony - Olesińskiej, dokąd przybyła także jego żona z J. E. Jowanowiczem.
W Krakowie J. K. Lasota objął stanowisko szefa Oddziału II (wywiad i kontrwywiad) Komendy Krakowskiego Okręgu ZWZ. Jako dobry organizator o silnym poczuciu odpowiedzialności, człowiek niezwykle inteligentny, o dużej ogólnej i wojskowej wiedzy, w okresie od wiosny 1940 r. do lipca 1941 r. pełnił jednocześnie funkcję zastępcy Szefa Oddziału II Komendy Obszaru ZWZ Południe (Okręg Krakowski, Kielecki, Podokręg Zagłębie). Po licznych aresztowaniach przez Gestapo w 1941 r. zniesiono Komendę Obszaru Południe, ustanawiając samodzielny Okręg Krakowski ZWZ - AK, w którym J. K. Lasota był nadal Szefem Oddziału II Okręgu.
Opracował wówczas udoskonalony system identyfikacji ruchów oddziałów i komend niemieckich, polegający na rejestrowaniu znaków rozpoznawczych i taktycznych. System ten okazał się skuteczny i znalazł zastosowanie w wywiadzie wojskowym także innych okupowanych krajów. J. K. Lasocie przyznano za to z Londynu honorowe wyróżnienie. Również opracowana przez niego w późniejszym okresie „Instrukcja Pracy Konspiracyjnej” obejmująca w poszczególnych rozdziałach zasady konspiracji i zachowania jej uczestników w różnych sytuacjach, została wykorzystana w działalności konspiracyjnej w kraju.
Od lutego 1943 r. do rozwiązania AK był Szefem Sztabu Komendy Okręgu AK Kraków i mianowany został do stopnia podpułkownika. Sztab Komendy Okręgu AK Kraków, kryptonim 4/II, składał się z kilku samodzielnych wydziałów i referatów. Rozbudowa komórek sztabowych następowała sukcesywnie, osiągając maksymalną liczebność w okresie, kiedy Szefem Sztabu był J. K. Lasota. Kładł on szczególny nacisk na rzeczowość uzyskiwanych informacji i rygorystyczne przestrzeganie zasad konspiracji. Sam posiadał wiele różnych kryptonimów: 2/0014, 300, 2/1, b/009. Gestapo i Abwehra znały przypuszczalnie pseudonim „Jan Kanty” i czyniły usilne starania zmierzające do zdekonspirowania go i ewentualnego zlikwidowania. Znane są wypadki preparowania fałszywych informacji zmierzających do skompromitowania szefa sztabu. Celował w tym zastępca szefa Gestapo, Heinrich Hamman. Miedzy innymi „podrzucił” informacje, że J. K. Lasota był aresztowany i potem zwolniony oraz że spóźniał się na spotkania itp. Sprawa zatrzymania szefa sztabu rzeczywiście miała miejsce. Została szczegółowo wyjaśniona w Doniesieniu Agenturalnym „Źródło 500” po wojnie. Akta WUBP w Krakowie w posiadaniu Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie (Sygn. IPNKr 010/2431 t. 1 str. 23/zał nr 1/).
Zdecydowaną odpowiedź na tego rodzaju insynuacje dał ppłk Stanisław Dąbrowa - Kostka w wydawnictwie Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej „Zeszyty Historyczne” Nr 1/1996, str. 52, cytat: „rzuca oszczercze podejrzenie na szefa sztabu Okręgu AK Kraków, człowieka o powszechnie znanej, nieposzlakowanej opinii ppłk Jana Kantego Lasoty ps. „Przyzba”, zakatowanego po wojnie w którymś z sowieckich łagrów”. Podrzucane „fałszywki” bez sprawdzenia ich w kraju zostawały przekazywane do Centrali w Londynie. Były one szczegółowo analizowane i sprawdzane przez II Oddział Sztabu Generalnego w Londynie i uznane za prowokacje, a J. K. Lasota obdarzony był nadal pełnym zaufaniem.
W październiku 1944 r. wystąpiły konflikty organizacyjne w Okręgu AK Kraków. Generał L. Okulicki, pełniący funkcję p. o. Komendanta Głównego AK, natychmiast po aresztowaniu w dniu 20 października 1944 r. Komendanta Okręgu Krakowskiego AK płk Edwarda Godlewskiego ps. „Garda”, mianował na to stanowisko swojego przyjaciela jeszcze z czasów służby w Armii Polskiej przed i w czasie II Wojny Światowej - płk Przemysława Nakoniecznikofa - Klukowskiego ps. „Kruk II”, podczas gdy funkcję tę przejął, zgodnie z zasadami, ppłk J. K. Lasota. Spotkało się to ze sprzeciwem szefa sztabu Naczelnego Wodza w Londynie gen. dyw. Stanisława Kopańskiego. W depeszy szyfr. OVI I. dz. 100600/44, 600/VV/555 - Centrala do gen bryg. L. Okulickiego w punkcie 8 wyraża wątpliwości czy reakcja natychmiastowa na aresztowanie „Gardy” przez mianowanie „Kruka” nie znającego Okręgu jest potrzebna, gdy nie wpadł Szef Sztabu Okręgu. Pełniący obowiązki Komendanta Głównego AK gen. L. Okulicki nominacji tej nie cofnął. Odpowiedzią na te decyzje była również depesza gen. S. Tatara do gen. L. Okulickiego na temat uprawnień gen. Okulickiego z dn. 4 listopada 1944 r. Nr 015, OVI I. dz. 10/87/44, w której to określone zostały ściśle obowiązki i prawa p. o. Komendanta Głównego AK. Z depeszy tej wynika, że nie był on w żadnym razie upoważniony do mianowania Komendanta Okręgu Krakowskiego AK. Także dowodem na istniejące kontrowersje na temat minowania płk P. Nakoniecznikoffa - Klukowskiego była depesza gen. S. Tatara z dn. 13. 11. 1944 r. do „Przyzby”, w której poleca, aby nie utrudniać „Krukowi” przejęcia funkcji p. o. Komendanta Okręgu.
Według nie sprawdzonych informacji i na podstawie w/w depesz można by przypuszczać, że Centrala na to stanowisko planowała mianować ppłk Jana Kantego Lasotę. W czasie niemieckiej okupacji był on tak głęboko i skutecznie zakonspirowany, że uniknął aresztowania w czasie wielu „wsyp”, jakie dotknęły Krakowski Okręg AK. Nawet podkomendny szefa sztabu, jego adiutant kpt. Kazimierz Bajer w informacji z dnia 09.05.2003 r. stwierdził, że prawie nikt, nawet najbliżsi znajomi, w tym i on, nie wiedzieli, gdzie i z kim mieszka, ani nie znali żadnych szczegółów z jego prywatnego życia. Przyczynił się do tego fakt, iż w swojej działalności konspiracyjnej J. K. Lasota znalazł także poparcie i pomoc rodziny. Oprócz lokali kwaterunkowo - kontaktowych przydzielonych przez Komendę Okręgu, jak np. mieszkanie członka AL., Jana Stabrawy przy ul. Św. Tomasza 22/15, przy ul. Krzywej (róg Kleparza) i innych, korzystał także z lokali kwaterunkowo - kontaktowych u swoich braci oraz rodziny żony. W Mościcach koło Tarnowa w lokalu brata Antoniego (1901 - 1964) zam. przy ul. Kościelnej 15, gdzie miał między innymi kontakty z kurierami Podokręgu AK Tarnów. Miał także lokal kwaterunkowo - kontaktowy u drugiego brata - Stanisława (1903 - 1979), także w Mościcach przy ul. Magazynowej 1. W Wieliczce korzystał z domu teściów najmłodszego brata - Stefana (1906 - 1974), p. Dynowskich, a w Dojazdowie koło Krakowa u brata Kazimierza (1897 - 1965). Natomiast w Krakowie miał lokale kwaterunkowo - kontaktowe u sióstr i brata żony, a to u Marii Olesińskiej (1903 - 1988) przy ul. Rakowickiej 8, u Matyldy Wysowskiej (1910 - 1968) przy ul. Rakowickiej 23 oraz u Szymona Edmunda Florka (1908 - 1941) przy ul. Stromej 8.
W dużej mierze kontakty, jakie utrzymywał z działaczami konspiracji, następowały na umówionych różnych miejscach na ulicach Krakowa. Natomiast lokal wyłącznie kwaterunkowy J. K. Lasota miał przy ul. Mikołajskiej 20/6. Od 1943 r. mieszkał tam wraz z żoną i jej siostrzeńcami Janem Wiesławem Olesińskim oraz Jerzym Ernestem Jowanowiczem (1924 - 1969). Żona Michalina (1901 - 1986) była łączniczką szefa sztabu i jego najbliższą współpracowniczką. Także jej siostrzeńcy pełnili funkcje łączników i pozostawali w dyspozycji J. K. Lasoty wykonując różnorakie zadania. Michalina Lasota ps. „Matylda”, późniejsza pracownica centrali telefonicznej w PP Chemobudowa (z uwagi na poważną wadę wzroku nie mogła podjąć innej pracy), posiadała uprawnienia kombatanckie - Zaświadczenie nr 734857. Do końca w w/w przedsiębiorstwie mówiła, że jest wdową po wojskowym i nigdy nie przyznawała się, kim on był, gdzie zginął, ani że sama pracowała w konspiracji. Również J. W. Olesiński ps. „Jur”, późniejszy szef obrotu towarowego w KZPGum „Stomil” w Krakowie posiada uprawnienia kombatanckie. Zaświadczenie nr 366225/1146208. Natomiast J. E. Jowanowicz, późniejszy założyciel i dyrektor Instytutu Szkła i Ceramiki w Krakowie, słuchacz Szkoły Podchorążych AK ps. „Tur”, ze względów politycznych nie ujawnił się. Zginął tragicznie w wypadku samochodowym w 1969 r. w Jugosławii.
Budynek, w którym znajdowało się mieszkanie Lasotów, był bardzo bezpieczny. Należał on i był administrowany przez OO Dominikanów, którzy „dyskretnie” nie interesowali się, kto w nim mieszka. Oficjalnie w księgach meldunkowych mieszkania figurowała matka Jana Stabrawy - Rozalia, a potem Jan Stabrawa.
Ppłk Jan Kanty Lasota aresztowany został przez NKWD w dniu 17 kwietnia 1945 roku w Krakowie na ul. Zyblikiewicza, koło Kasyna Oficerskiego po pościgu, w czasie którego został postrzelony. Przypadkowym świadkiem tego aresztowania był J. W. Olesiński. Dzięki przekazaniu przez niego informacji o aresztowaniu Szefa Sztabu, aresztowania uniknęła żona Michalina, która w tym samym dniu uciekła do Lublina. Jej siostrzeńcy, zostali w następnym dniu aresztowani w „kotle” zorganizowanym przez NKWD w miejscu zamieszkania, podczas „oczyszczania” lokalu.
W dniu 23 kwietnia 1945 r. doszło do spotkania J. W. Olesińskiego z jego wujem i ojcem chrzestnym J. K. Lasotą, który to w obecności pułkownika NKWD pytał o losy żony, wręczając mu krótką notatkę do niej, prosząc o kontakt. Nie jest wiadomym, w jaki sposób wymuszono na J. K. Lasocie jej sporządzenie, ale forma, w jaki sposób została ona wręczona J. W. Olesińskiemu, wskazywał na fakt, iż nastąpiło to pod presją. Przekazując tę notatkę, zwrócił się do niego słowami: „Jasiu, daj ten list cioci Michalinie”. J. W. Olesiński nigdy nie używał imienia Jan - dla rodziny był zawsze Wiesławem, a do żony J. K. Lasota zwracał się zawsze imieniem Misia. W czasie tego spotkania doszło do rozmowy szefa sztabu z pułkownikiem NKWD, który zwrócił się do niego o podjęcie współpracy z Rosjanami, wydanie rozkazu wydanie rozkazu ujawnienia się podległych mu członków AK i wstąpienie do wojska, a wtedy, „pójdziemy bić germańców”. Otrzymał na to odpowiedź, że jest to niemożliwe, ponieważ mimo tego, że jest aresztowany, nadal podlega Wodzowi Naczelnemu WP w Londynie.
Z końcem maja 1945 roku J. K. Lasota przetransportowany został samolotem do Moskwy i osadzony w więzieniu NKWD na Łubiance. Ostatnia pewna wiadomość o nim pochodzi z moskiewskiego wydania książki na temat „Procesu 16-tu” gen. L. Okulickiego, na którym Lasota zeznawał jako świadek.
Z akt WUBP w Krakowie będących w posiadaniu Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie, sygn. IPNKr 010/2431 t. 1 str. 20 wynika, że J. K. Lasota zadenuncjowany został przez ppłk Władysława Owoca (1887 - 1980), komendanta Narodowej Organizacji Wojskowej Okręgu Kraków, a później oficera do specjalnych poruczeń w Komendzie Okręgu Armii Krajowej w Krakowie, który po tym, jak został aresztowany w marcu 1945 r., podał szczegółowy, prawie fotograficzny rysopis szefa sztabu i miejsca kontaktowe, na których można go było spotkać. Rzeczywiście jednym z tych miejsc była ul. Zyblikiewicza w Krakowie, na której to ulicy J. K. Lasota został aresztowany. Dzięki uzyskaniu tej informacji całkowicie fałszywymi okazały się pogłoski, jakoby szefa sztabu miał zdradzić jego własny adiutant.
Jednym z ostatnich rozkazów szefa sztabu z dnia 31.01.1945 r. był rozkaz skierowany do wszystkich oficerów i komórek, dotyczący zabezpieczenia i przekazania posiadanych akt dotyczących działalności konspiracyjnych. Stanowi on dokument, że do ostatniej chwili swojej pracy starał się J. K. Lasota w sposób rzetelny i odpowiedzialny wypełniać swoje obowiązki i chciał, aby dokumenty te zostały odpowiednio zabezpieczone, a przekazane potomności świadczyły o doskonale zorganizowanym ruchu oporu i jego walce z okupantem, której celem była wolna i niepodległa Polska.
12 listopada 1945 r. postanowieniem Osoboje Sowieszczenije (Specjalnej Rady) przy NKWD ZSRR na podst. Art. 58-6, ust. 2,58-11 kk RFSRR („za udział w organizacji antysowieckiej i szpiegostwie”) Lasota został uwięziony w OOP (obóz pracy poprawczej) na okres 8 lat. Był więziony w Obozowym Oddziale Nr 2 obozu „Stiepnoj” Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, gdzie 18 maja 1950 r. zmarł z powodu „zakrzepicy naczyń krezkowych z następową zgorzelicą jelita cienkiego i zapaleniem otrzewnej”. Zgodnie z wnioskiem z dn. 21 czerwca 2001 r. Głównej Prokuratury Wojskowej Generalnej Prokuratury Federacji Rosyjskiej J. K. Lasota został zrehabilitowany.
Dokładne miejsce jego zgonu to miejscowość Spask, obwód Karaganda, Kazachstańska SSR.
Staraniem kpt. Kazimierza Bajera, adiutanta ostatniego szefa sztabu Okręgu Kraków Armii Krajowej, w dniu 19.05.1997 r. w Krakowie na kamienicy, w której mieszkał J. K. Lasota w latach 1943 - 1945, odsłonięta została tablica pamiątkowa. Symboliczny grób J. K. Lasoty znajduje się na Cmentarzy Rakowickim w Krakowie, kwatera L-69-15.
Za działalność w latach 1914 - 1939 ostatni szef sztabu Okręgu Kraków Armii Krajowej - ppłk Jan Kanty Lasota ps. „Przyzba”, odznaczony został Krzyżem Walecznych, Srebrnym Krzyżem Zasługi, Medalem Pamiątkowym Za Wojnę 1918 - 1921, Medalem Orlęta, Gwiazdą Przemyśla oraz Medalem Dziesięciolecia Odzyskania Niepodległości. Natomiast za wyróżniającą się postawę wobec wroga, odwagę i wyniki pracy w konspiracji w latach 1939 - 1945 z upoważnienia Naczelnego Wodza WP w Londynie odznaczony został Srebrnym Krzyżem Orderu Wojennego Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych po raz pierwszy i drugi, a także Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami.



4.2. Wzmianki w opracowaniach:[chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
Mikołajska 20 - tablica upamiętniająca ppłk Jana Kantego Lasoty „Przyzby” (odsłonięta 10.11.1996) [Sowiniec 2014]

Uwagi [wg Sowiniec]
Lasota Jan Kanty, ps. Jan Kanty, Przyzba (1889-1950), oficer WP, podpułkownik AK, komendant Okręgu Lubelskiego Organizacji Orła Białego. Ur. 20 X w Borku Starym (woj. rzeszowskie), syn Józefa, nauczyciela, i Marii z Gryzieckich. Magister prawa. Walczył w wojnie polsko-sowieckiej, uzyskując stopień porucznika. Na stopień kapitana awansował w 1924 r., służąc w 56 pp w Krotoszynie. Odbył staż w dowodzeniu pociągiem pancernym nr 12. Przeniesiony został z kolei do KOP, a od 1932 r. do 8 pp Leg. w Lublinie, gdzie w r. 1938 otrzymał awans na stopień majora. Podczas kampanii wrześniowej zorganizował i dowodził baonem marszowym, wystawionym z żołnierzy mobilizowanych w drugim rzucie przez 8 pp Leg. Bronił przepraw przez Wisłę w rejonie Bochotnicy, po czym w walkach odwrotowych doszedł pod Tomaszów Lub., ranny w bitwie pod Cześniakami. Po wyjściu ze szpitala przystąpił do pracy konspiracyjnej, tworząc na terenie Lubelszczyzny pierwsze zręby Organizacji Orła Białego. Został komendantem tej organizacji w Okręgu Lubelskim, a po scaleniu z SZP zastępcą komendanta Okręgu. Pod koniec 1939 r. przeniósł się początkowo do Tarnowa, a następnie do Krakowa, gdzie został powołany na stanowisko szef Oddziału II Komendy Okręgu Krakowskiego ZWZ-AK. Od lutego 1943 r. równolegle z awansem na stopień podpułkownika otrzymał funkcję szefa sztabu Okręgu, na której pozostawał do stycznia 1945 r. W kwietniu tego roku aresztowany przez NKWD i wywieziony do Moskwy, gdzie został skazany i zesłany do obozu w Karagandzie. Zmarł jako robotnik w kopalni lub w kamieniołomie.
Odznaczony m.in. Krzyżem Virtuti Militari 5 kl., dwukrotnie Krzyżem Walecznych.
[Kazimierz Bajer, adiutant ppłk Lasoty „Przyzby”, oficer Kedywu.]

Inne
Miejsce zamieszkania w latach 1943-1945. Tworzył na terenie Lubelszczyzny pierwsze zręby Organizacji Orła Białego. Został komendantem tej organizacji w Okręgu Lubelskim, a po scaleniu z SZP zastępcą komendanta Okręgu. Pod koniec 1939 r. przeniósł się początkowo do Tarnowa, a następnie do Krakowa, gdzie został powołany na stanowisko szefa Oddziału II Komendy Okręgu Krakowskiego ZWZ-AK. Od lutego 1943 r. równolegle z awansem na stopień podpułkownika otrzymał funkcję szefa sztabu Okręgu, na której pozostawał do stycznia 1945 r. W kwietniu tego roku aresztowany przez NKWD i wywieziony do Moskwy, gdzie został skazany i zesłany do obozu w Karagandzie. Zmarł jako robotnik w kopalni lub w kamieniołomie.



4.4. Bibliografia

Bibliografia [wg Sowiniec]:
- „Informator” Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej, 1996, nr 10 [48]
- Jan Wiesław Olesiński, Szef Sztabu Okręgu Krakowskiego Armii Krajowej podpułkownik Jan Kanty Lasota, „Zeszyty Historyczne” nr 8/2006, s. 58 i n.
 DO GÓRY   ID: 52054   A: dw         

WSTECZ

1 2 z 2

   
Fundacja Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego
al. Mickiewicza 22, 30-059 Kraków, tel./fax +48 (012) 663-34-66
e-mail: Fundacja CDCN sowiniec@gmail.com lub fundacja.cdcn@gmail.com
Webmaster plok@poczta.fm