L: H:

POLSKA LEGIONOWA POLSKA ODRODZONA POLSKA PODZIEMNA POLSKA ZNIEWOLONA POLSKA SOLIDARNA POLSKA WSPÓŁCZESNA
O FUNDACJI PROJEKTY FUNDACJI O SOWIŃCU
WSTECZ STRONA GŁÓWNA
Opracowania / Projekty \ Pomniki i tablice w Krakowie \ Miejscownik konspiracji krakowskiej 1939-1945
1 2 z 2


51.
Mikołajska 3 – kawiarnia Ziemiańska, miejsce zamachu dokonanego w listopadzie 1943 przez patrol krakowskiego Kedywu AK na konfidentów z grupy Diamanda



4.1.1. Józef Bratko, Gestapowcy. Kontrwywiad – konfidenci - konspiratorzy, KAW Kraków 1990 (II wyd.)

[fragment rozdziału Teodora Dużego żywot krakowski]

„Sprężyna” rozpracowywał kiedyś młodą agentkę gestapo. Po wojnie stanął oko w oko z tą kobietą, sądzoną za kolaborację. Był świadkiem oskarżenia. Przypomniał dokumentację, obrazującą tamto okupacyjne rozpracowanie. Nazwisko tej kobiety pojawiało się systematycznie w meldunkach i sprawozdaniach podziemia od połowy okupacji. W raporcie „Stożka” ze stycznia 1944 roku napisano, że ma lat 19, zamieszkuje w centrum Krakowa, i wydała gestapo neofitę Różańskiego. I jeszcze, że „ma pobierać stałą pensję miesięczną od Gepo”.
Ta okoliczność i zachowane dotyczące jej dokumenty, pozwalają na przeprowadzenie ciekawego eksperymentu, mianowicie odtworzenie mechanizmu funkcjonowania podziemnego kontrwywiadu. Wykonywanie wyroków śmierci na ludziach, którzy stanęli po stronie Sipo u. SD, tworząc armię konfidentów, zawsze poprzedzane było wnikliwym śledztwem. Oto kilka dokumentów w sprawie tej dziewczyny. Pierwszy pisany jest odręcznie, kopiowym ołówkiem. Jego treść, z niewielkimi skrótami, w oryginalnym brzmieniu: ,,A/Kw. 2/V 44. L. 335/44. W sprawie karnej pko (...) zam. przy ul. (...) N 7 I p. podejrzanej o konfidencję i przyczynę aresztowania w styczniu br. prof. Krawczyka, która nigdzie nie pracuje, stroi się, pieniędzy moc mimo że rodzice są ubogimi. Koleżanka Słani. Polecam wydać rozkaz Ofic. Kw. w Odcinkach rozpracowania jej - obserwacji i meldowania. P.S. Zebrać dowody ewentualne. Sprężyna”.
Następny dokument nosi datę 3 maja. Kierowany jest do „222”. Uzupełnia go informacja: „Podejrzana za życia Słani czasem z nim chodziła. Będąc w sklepie rodziców »Jasnej« dociekała podstępnie, pytając się (...) gdzie jest córka? Czy ona figuruje już w albumie? Sprężyna. Złożyć do raportu”. Dokument wykonano aż w sześciu egzemplarzach. Na odwrocie dokumentu adnotacja, że w albumie nie ma fotografii, ale notowana jest od dawna i krótki meldunek: „Przeprowadzając wywiad nie mogłem uzyskać żadnych konkretnych informacji, gdyż zapytani lokatorzy (...) odpowiadali niechętnie, lub też że pracuje gdzieś, inni że handluje...” I podpis „Soła”.
Raport z czerwca podawał, że urodziła się l IX 1921, ale na karcie meldunkowej jest poprawka na rok 1925. Jej nazwisko pojawiło się następnie w dekadowych i okresowych sprawozdaniach kontrwywiadu. Wrzesień 1944 rok: „... jest b. niebezpieczną konfidentką Gepo, Szczupła, brunetka, lat 18”.
Ale panna przeżyła okupację. Wśród wielu przytoczonych tu szczegółów nie ma jej nazwiska ani adresu. Jest to celowe. Kiedy po wojnie sądzono ją za kolaborację i skazywano na pięć lat więzienia, w jednej z gazet dziennikarz nazwał ją „Piękną Krysią”. Niech więc zostanie i tutaj pod tym imieniem. Z kobietą tą autor spotkał się w lipcowe popołudnie 1987 roku i przez godzinę siedzieli razem w kawiarni przy ulicy św. Jana w Krakowie. Mówiła, nie dopuszczając go do głosu. Odniósł wówczas wrażenie, że ani proces, ani więzienie, czy powojenne lata nie zmieniły jej poglądów. Sposobem myślenia nie odeszła od czasu swej młodości, kiedy żyła wśród grona zaprzyjaźnionych konfidentów. Rozmowę tę można streścić następująco: Słania? Tak, poznała go przez swą przyjaciółkę, a równocześnie przyjaciółkę gestapowca. Wywarł na niej korzystne wrażenie. Był dobrym Polakiem. Znała także Żydów Diamanda i Appla, bywała na Sławkowskiej w ich mieszkaniu. Czytała po wojnie, że mieli być konfidentami, lecz nigdy by wówczas o tym nie pomyślała; ci ludzie wiele dobrego wyświadczali ukrywającym się Żydom. Poznała wprawdzie kiedyś u nich Körnera, ale żadną bandą nie byli. Banda to ci, którzy zaatakowali „Cyganerię”. A atak na kawiarnię „Ziemiańską” i rzucenie do środka granatów, gdy siedziała tam grupa konfidentów, miał być bliżej nie sprecyzowaną prowokacją „Żelbetu”...
W tej rozmowie-monologu co pewien czas wracało także nazwisko „Sprężyny” i nie wygasła dotąd zapiekła nienawiść do tego człowieka. W końcu powiedziała, że nie widzi potrzeby kiedykolwiek w przyszłości z autorem rozmawiać. I nigdy już na powtórną rozmowę się nie zgodziła.
Kiedy „Sprężyna” rozpracowywał „Piękną Krysię”, konfident gestapo Roman Słania i jego koledzy zostali zabici w ich melinie przy ulicy Blich. Ale śmierć ta nie osłabiła aktywności konfidenckiego światka. Ta część aparatu sipo wciąż czuła się znakomicie. W innych okolicznościach byłby to światek może malowniczy - należące do niego kobiety były naprawdę powabne, zdolne stwarzać atmosferę intymności - gdyby nie ów groźny podtekst zdrady. Wyzbyte moralnych zasad, stawały się skrajnie niebezpieczną kategorią agentów sipo, działających zuchwale, niemal pół jawnie, jakby gardząc życiem. Ich nazwiska notowano w meldunkach podziemia, pojawiały się również w wydanym potajemnie Gońcu Krakowskim w formie następującego ogłoszenia: „Młode, przystojne Polki, z zawodu agentki gestapo, pragną zawrzeć znajomość z członkami organizacji podziemnej”. Nazwiska tych kobiet brzmią obco: „Anna Fischer, Franciszka Eder, Elżbieta Buchholz, Irma Planicer, Helena Roth”.
Inny tekst tego samego Gońca: „Cztery przystojne Polki, dobrze sytuowane, znające doskonale fach konfidencki, pragną poznać panów z przeszłością konspiracyjną: Maria Fiedler, Urszula Telekel, Charlotta Norbann i Karola Erdmann”. W kawiarni „Ziemiańska” spotykała się grupka kobiet i mężczyzn współpracujących z gestapo niemal oficjalnie. Oto jeden z raportów podziemia, cytowany dosłownie: „II B. Ryś, m.p. 15 V 43. Karolewski Ryszard ur. w r. 1921, zamieszkały ul. św. Tomasza (obecnie Ludwika Solskiego - przyp. J. B.) 28 m. 11 (dawniej Rakowicka 18). Rysopis: blondyn, czesany do góry, chodzi bez kapelusza, w zielonkawym płaszczu z dużym futrzanym kołnierzem. Wzrost 168-170 cm. Twarz owalna, nos lekko garbaty, wygląd przepitego i zużytego dandysa. Spowodował już aresztowanie kilkunastu ludzi z organizacji. Działa na terenie cukierni Ziemiańskiej przy ulicy Mikołajskiej, gdzie przesiaduje od godz. 9.30-13 i od 15-18. Zachodzi również do Mauritzia i Michalika”. Trzy miesiące później jedna z grup dywersyjnych dokonała zamachu na Karolewskiego. Akcja jednak z jakichś powodów nie udała się i agent uszedł cało.
W jednej z teczek archiwum Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Krakowie znajduje się dokument zatytułowany: „Sprawa rezydentury żydowskiej”. Piszący notatkę użył nadzwyczaj trafnego określenia. Rezydentura agenturalna bowiem to coś więcej, niż siatka agentów działających indywidualnie. Ta została dodatkowo uzupełniona motywem narodowościowym. A jej historia sięgała początku okupacji.
Kiedy w roku 1941 lub 1942 Sicherheitspolizei likwidowała w Krakowie bojową organizacje żydowskiej młodzieży, dwaj jej członkowie, Appel i Bürner, zgłosili się do Rudolfa Körnera i zaproponowali współpracę na zasadach agenturalnych. Körner przyjął propozycję i zaraz potem żydowska rezydentura agentów rozpoczęła działalność na skalę ani wcześniej, ani później nie spotykaną. Jesienią 1943 pracowało już dla Körnera około dwudziestu pięciu żydowskich i polskich agentów, wśród których wybijały się takie postaci jak: Diamand, Bürner, Spitz (ojciec), czy Stefa Brandstaetter, albo Barbara Schmeidel, ranna podczas zamachu w kawiarni „Ziemiańska”.
Ale najciekawszą postacią był w tym gangu Julian Appel. Nie udało się dotąd odnaleźć akt metrykalnych rodziny Applów, żeby określić wiek człowieka, który w okupacyjnej historii Krakowa stał się synonimem zdrady. Nie zachowało się także jego zdjęcie. Wiadomości o nim pochodzą z przekazów pośrednich, relacji i dokumentów. Julian Appel nie miał w sobie nic z pejsatego Żyda z krakowskiego Kazimierza. Pochodził z rodziny kamieniczników, pozbawiony był rysów semickich, mówił poprawną niemczyzną. Gdy zachodziła potrzeba uchodził za Polaka, to znowu za Żyda lub Niemca. Dla bezpieczeństwa posługiwał się licznymi pseudonimami, używał fałszywych nazwisk, podawał się. za Mieczysława Konczyńskiego, to znowu za Grünberga. Był bez wątpienia człowiekiem inteligentnym, ale równocześnie uderzała jego wielka zuchwałość z jaką załatwiał swe mętne interesy. Próbkę tego udało się poznać przy okazji procesu sadowego, jaki toczył się w Krakowie przeciw Henrykowi Kiełtyce w kwietniu 1945 roku. Był to jeden z pierwszych powojennych procesów, których odtąd miały się toczyć dziesiątki. Skazywani ludzie szli do więzień, albo nawet na szafot.
Kiełtykę oskarżał sędziwy już dziś prokurator krakowski Jan Brandys. W swej mowie oskarżycielskiej zarzucił mu, że latem 1943 roku dopuścił się zdrady, ujawniając właśnie przed Applem miejsce ukrycia aparatu radiowego przez niejakiego Kazimierza Kozłowskiego. Przewinienie takie karane było wówczas śmiercią. Donos okazał się prawdziwy, Kozłowskiego zaraz potem aresztowano, zesłano do obozu i zamordowano. W tej sytuacji Kiełtyka nie mógł liczyć na jakiekolwiek łagodniejsze potraktowanie go przez sąd. Wciąż jeszcze bowiem toczyła się wojna, świeże były jeszcze cierpienia lat okupacji, a w świadomości Polaków zdrada odczuwana była jako jedna z najcięższych zbrodni.
Kiełtyka postanowił jednak się bronić: dowodził, że niczego złego w tym czasie o Applu nie wiedział, a tym bardziej tego, że Appel jest konfidentem gestapo, i że nieświadomie uległ jego oszukańczym praktykom. Na dowód tego opisał ów szczególny mechanizm działalności Appla. Otóż pewnego dnia agent zaproponował mu założenie wspólnie tajnej organizacji, której nie wiadomo dlaczego nadał nazwę - „Pod czerwonym sztandarem”. Mieli słuchać radiowych stacji zagranicznych. Ponieważ słuchanie wymagało posiadania odbiornika, Kiełtyka powiedział Applowi o Kozłowskim i jego ukrytym radiu.
Oskarżenie prokuratorskie miało więc pełne uzasadnienie. Później, podczas rozprawy, Kiełtyka wyznał: „Dopiero wtedy (po aresztowaniu Kozłowskiego - przyp. J. B.) zorientowałem się, że Appel jest konfidentem”. W innym znowu miejscu powiedział: „Appla znała cała ulica”. Mimo to nadal pił z Applem, jeździli wspólnie dorożkami, nosił broń, a gdy aresztowała go Kriminalpolizei, zażądał połączenia z Pomorską. Nazwisko Kiełtyki zaczęło pojawiać się w dokumentacji podziemia. W 1944 rozpracował go kontrwywiad „Sprężyny”. Cywilny Sąd Specjalny skazał Kiełtykę na śmierć. Podziemie nie zdążyło wykonać tego wyroku. Dopiero w rok później prokurator zażądał dla niego ponownie kary śmierci. Tym razem wyrok wykonano.
Wracając do Appla, nie ma powodów wątpić w jego lojalność wobec Körnera, choć później, w zmienionych okolicznościach, różnie o tym mówił. Wydaje się, że decydując się na współpracę, zdawał sobie sprawę, że nic lepiej nie zapewni mu bezpieczeństwa, jak właśnie ów związek z Sipo u. SD. Tym właśnie górował nad innymi agentami żydowskimi, i nie tylko żydowskimi, których losy niejednokrotnie kończyły się tragicznie. Appel miał świadomość, że Körner może go w każdej chwili zabić. Zabijano przecież dziesiątki tysięcy ludzi. Jakież znaczenie miałaby jedna więcej śmierć Appla? Kto by się o niego upomniał? Powstało więc coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego. On i Körner byli wprawdzie po jednej stronie, lecz każdy z nich starał się dbać o swój własny interes. Rachunek zaś był bardzo prosty: Appel miał życie, Körner - uznanie przełożonych z powodu posiadania agenta o możliwościach działania sięgających daleko poza Kraków. Kontrowersyjną pozostawała oczywiście strona moralna tego związku, ale tej Appel nie brał pod uwagę.
W 1944 roku Appel otrzymał do swojej dyspozycji samochód osobowy. Körner zapewniał więc agentowi pełny komfort pracy. A podróżował Appel z najróżniejszymi zadaniami daleko - wyprawiał się do Lwowa, Warszawy, Radomia, Pragi, wszędzie tam, dokąd sięgały interesy Sipo u. SD.
Rozbudowana agentura wyłoniła z siebie samodzielnie pracujących agentów, ludzi bardziej przedsiębiorczych, o szerszych możliwościach. I tak Bürner wyspecjalizował się w organizowaniu, niby-partyzanckich grup i prowokacyjnych działań wobec polskiego podziemia. Z tej racji najczęściej przebywał poza Krakowem, w okolicach Tarnowa, Rzeszowa i Jarosławia. Zmarł w szpitalu w Krakowie w 1944 roku, ciężko raniony podczas likwidacji takiej fałszywej grupy. Maurycy Diamand przyjął inny kierunek działania: szukał ludzi ukrywających się, handlujących fałszywymi dokumentami osobistymi itp. Starszy od Appla o lat kilkanaście, był również krakowianinem, właścicielem sklepu konfekcyjnego przy ulicy Grodzkiej. Wojna niewiele go zmieniła. Choć przyszło mu żyć w zupełnie innych warunkach, nie pozbył się dawnych manier - wiecznie usłużny, czujny, przebiegły.
Ta grupa konfidentów mieszkała w różnych częściach miasta, jednak w pewnym jakby skoszarowaniu. Kilkoro kwaterowało w piwnicy przy ulicy Zyblikiewicza (obecnie Bitwy pod Lenino), przy Lubomirskich 23 mieszkał agent gestapo, Żyd Paweł Gotlieb, którego mieszkanie służyło równocześnie za punkt kontaktowy. Czworo agentów zajmowało przy Sławkowskiej 6 były lokal ruchu oporu. Długa sień starej kamienicy prowadziła do ich siedziby w oficynie na pierwszym piętrze. Najpierw zza drzwi słychać było szczekanie psa, potem długo obserwowano przybysza. Otwierano tylko swoim. Nigdy nie udało się tam dostać komukolwiek z grup dywersyjnych planujących zlikwidowanie bandy. Mimo to wygląd meliny jest dość dobrze znany. Opowiedziała o niej Jadwiga K.-B., ta sama, która napisała kiedyś do autora tej książki: „Znałam Körnera, znałam jego konfidentów”. Oto początek jej relacji o tym, co zobaczyła w melinie przy Sławkowskiej 6: „Zamówili kiedyś dla swego szefa sześć koszul. Byłam tą, która zanosiła im te koszule. Otworzył Diamand. Znałam go bardzo dobrze jeszcze sprzed wojny. Rączki całuję - kłaniał się i zapraszał. Później też tam byłam”. (Cytat pochodzi z zapisu magnetofonowego, nagranego w grudniu 1980 roku.)
Pokój, w którym mieli melinę konfidenci, był czymś pośrednim między biurem a mieszkaniem. Znajdowały się tam fotele z ciemnozielonym obiciem, szafa z orzecha kaukaskiego, tapczan, stół, a na nim broń. Diamand wyjaśnił to słowami: - Czego ludzie nie robią, żeby ratować życie.
Wkrótce ciężar rozpracowania niebezpiecznej rezydentury przejął kontrwywiad podziemia. Oto fragment raportu okresowego nr 3 z lipca 1943 roku: ,,W wyniku prowadzonych wywiadów ustalono, że przy ulicy Sławkowskiej 6 czterech osobników zajmuje pokój numer 2 na I piętrze i numer 10 na III piętrze dwa pokoje. Wszyscy czterej są nie meldowani, a wywieszone wizytówki są fałszywe. Są to Żydzi: Julian Appel, Mieczysław Biłewski, (a może Bilewski), Marian Diamand oraz Żydówka Stefania Brandstaetter”.
Tak brzmi tekst maszynowy. Obok na marginesie dopisek ołówkiem: „Wszyscy czworo (...) są czynnymi członkami Gepa, uzbrojeni prawdopodobnie stale. Ostatnio doszedł do nich piąty Żyd, nazwisko na razie nie ustalone. Wymienieni zmieniają ciągle mieszkania, najczęściej zamieszkują w mieszkaniach po zlikwidowanych ofiarach przez Gepo (...) Diamand często przyjeżdża wieczorem na ulicę Brzozową 4, parter, pierwsze drzwi na prawo do mieszkania Reginy Schmidtowej, posiadającej dokumenty węgierskie. Jakub Schmidt vel Trachmann umieszczony obecnie w getcie w obozie pracy”.
Rezydentura agentów istniała do sierpnia 1944 roku. Wtedy nastąpiła jej likwidacja. Tylko częściowo dokonała tego konspiracja. Polacy mieli już wtedy swój dobrze zorganizowany aparat przymusu: kontrwywiad, sądownictwo, jednostki wykonawcze. Zabicie konfidenta, choćby najgorszej kanalii, mia¬ło pełną oprawę prawną, a podstawą wykonania wyroku był zawsze werdykt sądowy Wojskowego Sadu Specjalnego (WSS) lub Cywilnego Sądu Specjalnego (CSS). Potem następował finał w wykonaniu grupy dywersyjnej.
Długotrwałe rozpracowanie Diamanda czy Appla nie zdało się jednak na nic, obaj przeżyli najgorszy okres tzw. „kośby”, czyli polowania na zdrajców w celu wykluczenia ich ze społeczności polskiej. Diamand skazany został na śmierć przez CSS w maju 1944 roku. Wykonanie wyroku zlecono początkowo „Halszce” Janowi Kowalkowskienru. Do zadań tych „Halszka” przygotowany był znakomicie: był dowódcą dywersji 20 pp „Żelbet” AK. Jego grupa liczyła siedemnastu ludzi: ośmiu stale pozostawało w służbie, inni wchodzili do akcji większych gdy trzeba było działać równocześnie w kilku miejscach.
Kiedy po wojnie referent byłego WUBP w Krakowie, Stefan Lach przesłuchiwał go „na okoliczność likwidacji agentów gestapo”. „Halszka” opowiedział o swojej edukacji dywersyjnej: ,,Z końcem 1942 roku przeszedłem w Warszawie kurs dowódców dywersji i instruktorów. Kurs ten trwał trzy miesiące. Uczestniczyło w nim osiemnaście osób, w tym z Krakowa ja i Cierniak Wiktor, który został później aresztowany i rozstrzelany”.
Szczupły, z błyszczącymi chorobliwie oczyma, mówiący dobitnym twardym głosem. „Halszka” miał w sobie coś demonicznego. Tak twierdzą ci, którzy go znali. To, czego dokonał, ujawnia jeszcze inne cechy jego charakteru, mianowicie szaloną odwagę i chłodny umysł. W najbardziej gorących sytuacjach nie tracił rozwagi. Mimo to Diamand skutecznie wymykał mu się. „Halszka” kilkakrotnie obserwował go, wpatrywał się w nalaną twarz, czatując w okolicy ulicy Sławkowskiej. Ale Żyd wiedział, że ma wyrok śmierci, i do domu najczęściej przyjeżdżał autem.
Równocześnie z Diamandem .skazany został na śmierć także Appel. Zapadły zresztą wyroki na całą żydowską grupę, w tym na Stefanię Brandstaetter i Dorę Halpern, 26-letnią córkę lekarza, piękną wysoką szatynkę, Żydówkę o słowiańskich rysach twarzy, skazaną przez CSS.
Akcję przeciw konfidentom żydowskim powtarzano wielokrotnie. W sierpniu ściągnięto spoza Krakowa ,,Murzyna” Edwarda Czarneckiego. Przesłuchiwany potem, podobnie jak „Halszka”, opisał wykonywanie wyroku na konfidentach.
Oto zapis z owego przesłuchania: „Od porucznika »Czesława« dostałem imienny wykaz konfidentów gestapo wraz z ich adresami. Na konfidentów tych zostały zatwierdzone wyroki śmierci. Przypominam sobie nazwisko Diamanda z ulicy Sławkowskiej 6, Appla zamieszkałego przy Łazarza, Jodłowskiego przy Orzeszkowej. Pierwszy wyrok miał zostać wykonany na Diamandzie i Applu, lecz obaj okazali się nieuchwytni. Następnie mieliśmy wykonać wyrok na konfidencie Jodłowskim. Udałem się wraz z „Iskrą” Karolem Popluszem, i ten wyrok nie został wykonany. Po kilku dniach zetknęliśmy się z „Małym” Marianem Miklaszewskim, który przyniósł rozkaz wykonania wyroku na małżonkach Wałachach przy ulicy Barskiej. Wyrok wykonaliśmy, wyprowadzając Wałachów nad Wisłę. Około 20 sierpnia 1944 roku zostałem wysłany powtórnie do Krakowa. Na drugi dzień udałem się na punkt obserwacyjny, aby przyglądać się Diamandowi i Applowi. Na tym punkcie zostałem rozpoznany i aresztowany przez Jodłowskiego, który wychodził z domu Diarnanda razem z nim, Applem i dwoma gestapowcami”.
Podczas gdy podziemie usiłowało uwolnić społeczeństwo od zdrajców, stosując ryzykowne metody, niespodziewanie do tej akcji włączył się Rudolf Körner ze swym rewolwerem. Losy kilku jego konfidentów wskutek tego zakończyły się tragicznie. Latem 1944 roku życie agentki „Czikity” było jeszcze barwne; dziewczyna żyła na swój sposób szczęśliwie. Ale już pod koniec sierpnia ,,Czikita” znalazła się w celi więzienia Montelupich, gdzie na oczach współwięźniarek rozegrał się tragiczny finał jej życia. Oto zeznanie Ireny Srebro, złożone przed sędzią Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Krakowie; „Razem ze mną przebywała młoda dziewczyna o imieniu Anita. Owa Anita mówiła mi, że do więzienia przywieziono ją dorożką z jej przyjaciółką Zofią Przyboś i Żydem o nazwisku Diamand. Przywieźli ich Niemcy, z którymi się pokłócili na przyjęciu. Anita, która w celi przebywała tylko jedną noc, została z niej wywołana i już nie wróciła. Od kalifaktorów dowiedziałam się potem, że zwolniono ją z więzienia, natomiast Diamanda tej nocy zastrzelono”.
Więźniarki Montelupich zapamiętały, jak kiedyś po południu celę, w której przebywała ,,Czikita”, odwiedził gestapowiec. Irena Srebro: „Usłyszałam głośną rozmowę Przyboś z owym gestapowcem, śmiech i żądanie, żeby zaprowadzili ją do kąpieli. Rozmawiali w języku niemieckim”. Janina Langer: „Pewnego dnia wywołano z naszej celi niejaką Zofię Przyboś”. Irena Srebro: „Kiedy sprowadzono ją na dół, w którejś celi odbyła się wielka libacja z udziałem gestapowców”. Zofia Januszkiewicz; „Nad ranem usłyszałam strzał z dziedzińca więziennego. Tego dnia zastrzelona została młoda więźniarka, którą znałam pod przezwiskiem »Czikita«. Widziałam »Czikitę« prowadzoną przez dziedziniec do więzienia. Była to młoda dziewczyna, brunetka, elegancko ubrana”. Krystyna Krzystek-Walka: „Zastrzelona została Zofia Przyboś (...) znana mi z widzenia w Krakowie”. Irena Srebro: „W połowie października, przed transportem do Ravensbrück, znalazłam się z sześcioma kobietami, między którymi była więźniarka N. Chodkiewiczowa. Opowiedziała nam wtedy, że kiedyś okradli ją gestapowcy oraz Diamand w obecności Zofii Przyboś i jej koleżanki Anity”.
Finał agenturalnej służby bywał niekiedy nieprzewidziany, ale z reguły nie przewidywała go tylko jedna strona.


4.1.2. Kazimierz Hromniak – „Leśnik”, Wspomnienia z okresu konspiracji 1940-1945 w Krakowie

Do konspiracji wstąpiłem po ucieczce z niewoli, z terenów zaboru radzieckiego, w marcu 1940 roku. 21 kwietnia 1940 r. w podziemiu kościoła oo. Kapucynów w Krakowie złożyłem przysięgę przed ówczesnym oficerem dywersji ZWZ podokręgu Kraków, por. Czesławem Skrobeckim ps. „Czesław”, „Mars”, przyjmując pseudonim „Leśnik”. Pod rozkazami „Czesława” działałem do czasu wstąpienia do nowo utworzonego oddziału partyzanckiego „Grom”, to jest do grudnia 1943 roku.
Ponieważ w obecnym roku mija 50 rocznica zamachu na kawiarnię „Ziemiańską” - gniazdo konfidentów polsko-żydowskich - którego dokonałem wraz z kolegą Zdzisławem Meresem - „Orlikiem”, wobec tego postanowiłem, ku pamięci potomnych, przedstawić dokładniej jego przebieg.
Przystępując zatem do relacji pozwolę sobie zwrócić szczególną uwagę na okres 1943 roku, w którym jako dowódca placówki Bronowice-Azory, działałem szczególnie intensywnie na terenie Krakowa, a głównie jego zachodniej okolicy, wykonując powierzone mi przez „Czesława” zadania sabotażowo-dywersyjne. W skład mojego patrolu wchodziło 3 członków sekcji sanitarnej PCK od prof. Emila Godlewskiego, u którego i ja byłem zatrudniony. Byli to: Tadeusz Sojka - „Tadek”, Józef Wójcik - „Kos”, i N.N. - „Kapral”. Oprócz nich podlegali mi koledzy z Azorów, a mianowicie: Mieczysław Górecki - „Gruda”, Mieczysław Klee - „Mors”, Stanisław Żyła - „Aktor”, N. N. - „Roman” i N. N. - „Felek”.
W październiku 1943 roku zostałem wezwany do „Czesława” na spotkanie, które miało miejsce pod wiaduktem przy ulicy Grzegórzeckiej. Pamiętam szczegóły ówczesnej rozmowy, która utkwiła mi w pamięci ze względu na formę w jakiej zwrócił się do mnie dowódca. To nie był rozkaz ani polecenie, do czego byłem przyzwyczajony, lecz luźna rozmowa na temat zachowania Polaków względem okupanta. Właśnie „Czesław” wyjawił mi prawdę o polskich konfidentach działających na terenie Krakowa. Przyznać muszę, że o personaliach i szerszej działalności zdrajców nie byłem zbytnio zorientowany ze względu na działalność w zachodnich okolicach Krakowa, gdy tymczasem oni działali przede wszystkim w Śródmieściu. Po usłyszeniu z ust „Czesława” dokładnych danych o ilości i działalności konfidentów zwróciłem się z zapytaniem, czy nie ma sposobu na ich wykończenie. Odpowiedź była jednoznaczna, że właśnie „Kedyw” planuje taką akcję, i że chce mi powierzyć jej zorganizowanie i dowodzenie. Naturalnie mnie, nie znającemu środowiska, polecił przeprowadzić wywiad i spenetrować miejsca ich schadzek, którym była kawiarnia „Ziemiańska” przy ulicy Mikołajskiej (dzisiejsza „Telimena”). „Czesław” nie krył przede mną ryzyka i niebezpieczeństwa, jakie mogą być związane z taką akcją, choćby przez samo położenie lokalu w centrum śródmieścia i nie przewidzianą ilość konfidentów w lokalu oraz trudnością odskoku. Doskonale wówczas orientowaliśmy się, że Kraków jako stolica Generalnego Gubernatorstwa i siedziba najwyższych władz okupanta, był maksymalnie nasycony nie tylko reichsdeutschami umundurowanymi, ale również cywilnymi, a co gorsza także mnóstwem volksdeutschów cywilnych, zaopatrzonych w broń, więc oni stanowili przy odskoku potencjalne niebezpieczeństwo.
Na koniec rozmowy zaznaczył dobrowolność w akcji tak moją jak i członków mojego patrolu. Powiadomił mnie również o zaniechaniu tej akcji przez bojową grupę Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS), składającą się z kilkunastu członków, którzy po zasięgnięciu opinii o trudnościach i grożącym niebezpieczeństwie wycofali się z działania.
Takie szczere ostrzeżenie „Czesława” na szczęście nie wpłynęły ujemnie na moje postanowienie, a raczej spotęgowały chęć działania, tym bardziej, że „Czesław” zażądał od tej chwili ścisłej tajemnicy, która winna obowiązywać zarówno mnie jak i pozostałych uczestników akcji. W doborze ludzi pozostawił mi wolną rękę, jak również w sposobie wykonania zamachu, polecając równocześnie przedstawienie planu do akceptacji przez dowództwo w terminie dwóch tygodni, w czasie spotkania na ulicy Sławkowskiej 14, gdzie mieścił się konspiracyjny lokal u pp. Kudelskich.
Pamiętam również, że przed pożegnaniem określił mi sylwetki niektórych konfidentów, którymi byli Polacy i Żydzi. Najgroźniejszy był Żyd Diamand, a dalej bracia Karolewscy, Klusek, Żabiński, Argentyńczyk i wielu innych. Było to bardzo pomocne przy mojej wstępnej penetracji lokalu, w którym do tej pory nigdy nie byłem. Chodziło mi przede wszystkim o układ sal, ilości stolików w poszczególnych salach, jak również połączenia między nimi oraz wejść od ulicy Mikołajskiej i ewentualne wyjście na zapleczu lokalu. Ostrzeżony przez „Czesława”, że po wejściu do lokalu będę punktem zainteresowania, a może nawet osobistej rewizji, nie zabrałem ze sobą broni lecz dobrałem sobie do towarzystwa łączniczkę, która będzie dokładnie obserwować konfidentów i informować mnie o sytuacji. Łączniczką tą była moja sympatia, Henryka Omiecka - „Gałka”, która z ochotą przyjęła moją propozycję.
Zgodnie z zapowiedzią „Czesława” wejście nasze zelektryzowało obecnych tam konfidentów, bowiem zaczęli bacznie nas obserwować. Ja byłem zwrócony do nich tyłem, aby ich nie prowokować, lecz Henia cały czas dyskretnie informowała mnie o ich zachowaniu, które wskazywało na chęć podejścia do naszego stolika, zapewne z chęcią inwigilacji. Z nonszalancją, nie krępując się naszą obecnością jak i innych gości kładli pistolety na stolikach, przekładali broń z jednej kieszeni do drugiej, chcąc dać wyraźnie do zrozumienia kim są. Prawdę powiedziawszy czułem się dość pewnie, bo miałem silne papiery Heeresverpflegungshauptamtstelle (główne magazyny prowiantowe armii znajdujące się na ulicy Bossackiej). Przyznać jednak muszę, że po opuszczeniu lokalu odetchnąłem z ulgą. Mimo opuszczenia kawiarni byliśmy jednak obserwowani aż do placu św. Ducha, gdzie koło teatru Słowackiego zrezygnowano ze śledzenia nas.
Od tej chwili przystąpiłem do kompletowania patrolu i jak się okazało nie wszyscy wyrazili chęć udziału w akcji. Wcale nie miałem o to do nich pretensji, gdyż od samego początku podkreślałem ochotnicze uczestnictwo. Najbardziej oddanym był mój zastępca „Gruda”, więc z nim rozpracowaliśmy sposoby wykonawstwa, biorąc pod uwagę ilość potrzebnych ludzi w bezpośrednim natarciu na lokal, ilość ludzi w zabezpieczaniu odwrotu tak od strony Małego Rynku jak i od ulicy św. Krzyża. Najważniejszą kwestią był sposób wykonania akcji, to znaczy ładunkiem wybuchowym czy bronią maszynową. Czas wykonania zamachu ustaliłem na godzinę 16 minut 55 do 58, bo lokale ze względu na godzinę policyjną były zamykane o godzinie 17-tej, więc będący w lokalu Polacy musieli go opuszczać, zostawali natomiast konfidenci, których godzina policyjna nie obowiązywała. Ponieważ był to miesiąc listopad, więc o tej godzinie zaczynał się zmrok, który sprzyjał powodzeniu akcji.
Po wycofaniu się niektórych kolegów pozostało nas czterech, wobec czego postanowiłem zwrócić się o pomoc do „Czesława”, aby dodał mi kilku ludzi celem lepszego zabezpieczenia na ulicy. Zgodnie z zapewnieniem „Czesława” miałem otrzymać broń maszynową, którą uważałem za najpewniejszy sposób na wykończenie zdrajców.
Tymczasem przy spotkaniu z „Czesławem” przy ulicy Sławkowskiej, spadły na mnie gromy z jego strony. Pamiętam zarzuty, jakimi było rzekome gadulstwo mojego patrolu, brak konspiracji i tym podobne, co miało spowodować ujawnienie akcji w Krakowie. Nie wiem ile było w tym prawdy i kto mógł złamać dyscyplinę, bo choć zrezygnowali niektórzy z udziału w akcji trudno ich posądzić o gadulstwo. Z drugiej strony, jeśli byłem zobowiązany do skompletowania zespołu ludzi, to trudno byłoby, choć w przybliżeniu nie określić im celu roboty jaka ich czekała i związanego z nią niebezpieczeństwa. Będąc obciążony takimi zarzutami, choć nie czułem się winnym, uniosłem się ambicją i oficjalnie zrezygnowałem z przeprowadzenia tej akcji. Po chwili milczenia reakcja „Czesława” była dla mnie dość nieoczekiwana, który w te słowa odezwał się do mnie:
- „Leśnik” przydzielę ci nowy patrol z mojego stanu osobowego, który poznasz w najbliższą niedzielę listopada. Między godziną 9 i 10-tą spotykamy się na Plantach koło Uniwersytetu, od wylotu ulicy Wolskiej.
Wracałem z różnymi odczuciami i kłębowiskiem myśli, które ogarnęły mnie po tej rozmowie. No, ale myśli myślami, a rozkaz rozkazem, bo w takiej formie został on mi przekazany. Pamiętam, że był to okres słonecznej aury, choć nie bez lekkiego przymrozku. Dzięki takiej pogodzie krakowianie tłumnie wylegli na Planty co utrudniało mi dostrzec mojego dowódcę. Widząc wolne miejsce na ławce postanowiłem obserwować z niej spacerujących.
Po chwili dosiadł się „Czesław". Na luźnej rozmowie upłynęło kilkanaście minut Wreszcie usłyszałem od niego:
- Patrz, idą ci trzej, od strony kościoła św. Anny.
Na pierwszy rzut oka niczym specjalnym nie różnili się od ogółu przechodniów. Mniej więcej w moim wieku, średniego wzrostu, na pewno wiedzieli o tym spotkaniu, lecz mając takie polecenie minęli naszą ławkę obojętnie kierując się w stronę Wawelu. Wówczas ruszyliśmy w pewnej odległości za nimi, a wyprzedzając ich „Czesław” konspiracyjnie polecił im iść na melinę, do której i ja za nimi podążyłem.
Meliną okazało się mieszkanie Jurka Tracza - „Małego”, przy ulicy Gęsiej na Grzegórzkach. Dopiero tam, już bez „Czesława”, przedstawiliśmy się sobie, naturalnie pseudonimami i w ten sposób poznałem właściciela mieszkania oraz „Orlika”, jego brata Kazimierza Meresa - „Ryśka”, a oprócz tego trzech poznanych. „Czesław” przydzielił mi jeszcze trzech nowych, których poznałem później, a mianowicie: Alfonsa Garę - „Błyska”, Zbigniewa Kulika - „Zbójnika” oraz N. N. - „Freda”. Zgodnie z zaleceniem „Czesława”, po kilkugodzinnej naradzie, ustaliliśmy sposób wykonania zamachu przy pomocy ładunku wybuchowego, składającego się z czterech sprzężonych drutem, granatów obronnych, produkcji konspiracyjnej krakowskiego „Kedywu”. Był to jedyny sposób, gdyż broni maszynowej „Czesław” nie mógł nam zapewnić. Bezpośrednimi wykonawcami mieli być: ja, jako rzucający bombę w sali oraz „Orlik”, którego zadaniem miało być sterroryzowanie w sali bufetowej, zabezpieczając mi w ten sposób powrót przez lokal. Reszta kolegów miała ubezpieczać wyloty ulicy Mikołajskiej od strony Małego Rynku i ulicy św. Krzyża. Ten sposób wykonania zamachu został zaakceptowany przez dowództwo „Kedywu”, z poleceniem realizacji w odpowiedniej chwili, co było uzależnione od ilości znajdujących się w danym momencie w lokalu konfidentów.
Ponieważ granaty były robione w konspiracyjnych warunkach, należało wcześniej sprawdzić, jaką przedstawiają wartość bojową. Dostałem polecenie dokonania próby na trzech granatach, które wręczył mi „Czesław”. Znając doskonale teren podkrakowski od strony miejscowości Tonie, uznałem tamtejsze łąki za najodpowiedniejszy poligon doświadczalny. Mimo, iż na części podmokłych łąk Niemcy utworzyli pozoranckie lotnisko, rozmieszczając sylwetki tekturowych samolotów, było tam względnie bezpiecznie ze względu na minimalne straże wartownicze. Z mojego patrolu azorskiego wybrałem „Grudę”, którego darzyłem wielkim zaufaniem i w ciemną noc udaliśmy się na tońskie łąki. Zapłon tych granatów był bardzo prosty, lecz równie niebezpieczny, przez jego niekonwencjonalne rozwiązanie. Skorupy typu obronnego pochodziły z pierwszej wojny światowej. Były wypełnione trotylem, w który wkręcona była rurka, a w niej spłonka Bickforda i z umocowaną pętelką ze sznurka, przez pociągnięcie której wywoływało się zapłon. Ponieważ nie słyszałem od „Czesława” o wcześniejszych próbach z tymi granatami, więc czułem się chwilowo królikiem doświadczalnym, lecz zaufanie jakim mnie obdarzono niwelowało podświadomy lęk niepewności o ich sprawności. Teoria o granatach, wyraźnie mówiła, że szybkość spalania lontu wynosi l centymetr w l sekundzie. Ale w praktyce, kto mi mógł zaręczyć, że zaraz po odbezpieczeniu granat nie rozwali mi sie w ręku, tym bardziej, że ich produkcję uznać można było za amatorską. Ta ich wada sprawdziła się zresztą w czasie zamachu.
W głębokich ciemnościach dobiliśmy na łąki, niedaleko makiet samolotów. Na wszelki wypadek poleciłem „Grudzie” oddalić się na bezpieczną odległość i położyć za groblą, którą stworzył wyschnięty potoczek. Wsadziłem palec w otwór rurki, aby wyciągnąć pętelkę, lecz bezwiednie, widocznie w zdenerwowaniu, okręciłem sznurek wokół palca. Po pociągnięciu lont zaczął płonąć, ale ja nie mogłem wyrwać palca z pętli. Przyznam, że ogarnął mnie strach, więc dla pewności krzyknąłem do „Grudy”:
- Padnij!
i w ostatniej chwili po prostu strzepnąłem granat z palca na odległość około 4 metrów, padając równocześnie za zbawienną groblą. Błysk i potężny huk rozległ się w martwej ciszy. Nade mną gwizdnęły odłamki, lecz pamiętam zbawienną radość jaka ogarnęła mnie z wykonania zadania. Zaraz po wybuchu kilka reflektorów zaczęło penetrować okolicę i oddano chyba profilaktycznie, kilka serii z broni maszynowej. Po uspokojeniu, na komendę: - Wiejemy - niczym zające darliśmy w kierunku Azorów. Na szczęście pola pokryte były wschodzącą oziminą więc nie utrudniały nam ucieczki.
Po zameldowaniu „Czesławowi” o wykonaniu zadania, dostałem polecenie zrobienia ładunku składającego się z czterech, przy pomocy druta, ściśle ze sobą związanych granatów, obsypanych około trzema kilogramami ciętych odłamków, które miał mi dostarczyć „Ryś”, pracujący jako ślusarz w fabryce Zieleniewskiego. Całość była kilkakrotnie opakowana szarym papierem pakunkowym i powiązana sznurkiem. Na zewnątrz wystawała tylko jedna rurka od tylko jednego granatu, przez którą miałem spowodować zapłon całego ładunku. Zewnętrzny odcinek rurki był tak samo zalepiony papierem, który jednak mogłem przebić palcem, aby wydostać pętelkę ze sznurka. Waga ogólna bomby wynosiła około 5 kg. Zgodnie z teorią wybuch jednego granatu, spowodować miał reakcję łańcuchową reszty granatów.
Gdy przygotowania zostały zakończone uzgodniliśmy wykonawstwo z „Czesławem”, po uprzednim powiadomieniu nas przez wywiad, który zapewnię miał „Czesław”. Wywiad miał stwierdzić obecność dużej liczby konfidentów w lokalu. Naszym miejscem oczekiwania na akcję była zakrystia kościoła św. Barbary, do której było tylne wejście od Małego Rynku.
W trzeciej dekadzie listopada rozpoczęliśmy schadzki w zakrystii o godzinie 16-tej, korzystając z mroku w niej panującego i gorliwie modląc się o jak najszybszą pozytywną wiadomość od wywiadu. Na pewno modlący się w stojących ławkach młodzieńcy, przez dość długi czas oczekiwania na sygnał, musieli wzbudzać u księży ciekawość. Ustaliliśmy z kolegami, że ja będę codziennie przynosił w siatce bombę i pistolety, aby nie narażać wszystkich. Przyznać muszę, że noszenie codziennie z Azorów takiego ładunku nie sprawiało mi zbytniej przyjemności, bo musiałem obawiać się każdorazowo legitymowania przez różne patrole wojskowe i policyjne. Szczęście jednak mi dopisywało i choć to trwało do 8 grudnia nie miałem utrudnienia ze strony ocierających się o mnie „übermenschów”.
Wreszcie nadszedł dzień Matki Boskiej, 8 grudnia, i niestety w tym dniu o umówionej godzinie, przyszedł tylko „Orlik”. Brak było „Rysia” i „Małego”, którzy akurat w tym dniu wyjechali poza Kraków. W tej sytuacji postanowiłem spokojnie czekać wraz z niezawodnym „Orlikiem” na dalszy rozwój wypadków. Siedzieliśmy milcząco w ławce gdy z mroku wyłonił się łącznik i ogłosił gotowość akcji. Była godzina 16.45. Kłębiły mi się w głowie myśli, czy możemy działać we dwóch, bez ubezpieczenia zewnętrznego. Ale z drugiej strony szkoda by było zaprzepaścić okazji, na którą nie wiadomo jak długo znowu trzeba będzie czekać. Po chwili milczenia obaj zdecydowaliśmy, że będziemy robić akcję we dwóch. Szybko, jeszcze raz ustaliliśmy podział ról, polegający na tym, że „Orlik” wejdzie pierwszy i siądzie przy pierwszym stoliku, choćby nawet był częściowo zajęty i zamówi ciastko. Będzie oczekiwał mojego wejścia i z chwilą odbezpieczenia przeze mnie bomby, sterroryzuje obecnych w tej sali gości, gdyż nie wiadomo czy wśród nich nie ma któregoś z konfidentów. Zgodnie z planem do wejścia „Orlika” wszystko grało, choć nigdzie nie widziałem żadnego ubezpieczenia, z wyjątkiem „Czesława”, stojącego przy sklepie ze sprzętem laboratoryjnym przy ulicy św. Krzyża. To był dla mnie bardzo budujący bodziec. Miałem już wchodzić, gdy nagle od strony Plant usłyszałem fanfary. W tym momencie wyłoniła się zwarta grupa umundurowanej młodzieży z Hitlerjugend, w ilości około 50 ludzi. Grupa ta stanęła przed budynkiem naprzeciw „Ziemiańskiej” i w otwierającym się oknie na pierwszym piętrze, ukazała się umundurowana postać hitlerowca, na widok którego znów odezwały się fanfary i okrzyki:
- Sieg Heil!
i jakieś urodzinowe życzenia. To był moment mojego chwilowego załamania, bo jak przy takiej zgrai oprawców dokonać czegoś, co łączyło się ze świadomym samobójstwem. Na szczęście, zdałem sobie sprawę, że świadkiem tych niesprzyjających okoliczności jest mój dowódca, więc zrozumie tragizm mego położenia. Patrząc na zegarek struchlałem, bo była już 16.55, czyli zaraz zamkną lokal, wypuszczając będących tam gości. Zdawałem sobie sprawę, że „Orlik” wciąż na mnie czeka i nie wie dlaczego nie wchodzę. Jak mi później mówił był już zdecydowany opuścić lokal, sądząc, że zrezygnowałem z wykonawstwa akcji.
Tymczasem hitlerowska banda, jak szybko przyszła, tak równie szybko odeszła w stronę Głównego Rynku. Zaraz po ich oddaleniu, zdecydowałem się na wejście i w tym samym momencie chciała wejść do lokalu jakaś młoda para. Zdając sobie sprawę z konsekwencji akcji, która za chwilę miała się tu rozegrać, postanowiłam ich oszczędzić, więc ostro zabroniłem im wejścia do lokalu uświadamiając ich o mającym odbyć się za chwilę zamachu. Poparłem moje ostrzeżenie pistoletem w ręku. Biegiem oddalili się w stronę Małego Rynku.
Dalej akcja toczyła się już błyskawicznie. Wszedłem do lokalu i podchodząc do kontuaru zamówiłem ciastko, manipulując jednocześnie przy zapłonie granatu. Zanim kelnerka podała mi ciastko, lont zaczął iskrzyć. Na widok tego bufetowa zaczęła histerycznie wrzeszczeć. Równocześnie „Orlik” wyciągnął pistolet i sterroryzował siedzących w pierwszej sali gości. Mając już odbezpieczoną bombę wpadłem do drugiej sali gdzie spodziewałem się konfidentów i rzuciłem ładunek na plecy jednego z siedzących gości, po czym natychmiast wycofałem się na ulicę. Będąc już na ulicy, przy wystawie drugiej sali, usłyszałem wybuch i części rozbitej szyby posypały się na mnie raniąc mnie w szyję, czego nawet nie czułem. Uciekałem w kierunku Plant, których ciemności dawały mi rękojmię względnego bezpieczeństwa. Przy Poczcie Głównej wsiadłem w zapełniony tramwaj nr 3, aby udać się w kierunku Nowego Kleparza, a dalej na Azory. W tłumie ludzi chcących dostać się do domów przed godziną policyjną wcisnąłem się w kąt ławki i na sucho ogoliłem kilkudniowy zarost. Jeszcze tramwaj nie dojechał do następnego przystanku na Rynku Głównym, gdy nagle zatrzymał się na Małym Rynku, u wylotu ulicy Mikołajskiej. Ogarnął mnie strach, bo sądziłem, że jest to obława w związku z zamachem. Pierwsza myśl, to pozbyć się broni i maszynki do golenia. Ponieważ był niesamowity ścisk, więc łatwo wsadziłem pistolet P-38 oraz maszynkę do golenia pod ławkę, sądząc, że będziemy musieli opuścić tramwaj. Dzięki jednak Opatrzności, po chwilowym postoju, tramwaj ruszył w dalszą drogę. Jak się później dowiedziałem, postój tramwaju był spowodowany wjazdem kolumny samochodów policyjnych, spieszących na miejsce zamachu. Naturalnie, nastąpiło u mnie odprężenie i dalsza jazda odbyła się w normalnych warunkach. Po podjęciu depozytu „podławkowego”, wysiadłem przy Kleparzu, wprost w objęcia pani Godyniowej właścicielki sklepu na Azorach. Małym szokiem było dla mnie zapytanie:
- Panie Kaziku, co ma pan tak pokrwawioną twarz?
Nie pamiętam w jaki sposób zaspokoiłem jej ciekawość, chcąc jak najszybciej znaleźć się w mrokach ulicy Wrocławskiej, a dalej ulicą Łokietka dojść na Azory.
Czułem, że ona się domyśla, lecz frapowała mnie krew na mojej twarzy. Wieść o robocie dywersyjnej błyskawicznie rozchodziła się po Krakowie, więc czułem, że i ona wracając ze Śródmieścia, mogła zetknąć się z wiadomością o zamachu na „Ziemiańską” i stąd jej domysły, tym bardziej, że słyszała cośkolwiek o mojej działalności w tej materii. U niej w domu obmyłem twarz i wówczas stwierdziłem, że mam kawałki szkła powbijane w szyję. One właśnie, powodując ból, zmuszały mnie do pocierania, a następnie do przenoszenia krwi na twarz. Po doprowadzeniu mojego wyglądu do przyzwoitych granic bo - nota bene - nie odniosłem żadnych poważnych obrażeń, z wyjątkiem odłamków szklanych i krwi na twarzy, postanowiłem wpaść do domu by pożegnać się z Mamą, która była wcześniej poinformowana o moim działaniu.
Pierwsze słowa, po powitaniu, to było lakoniczne zdanie:
- Zdaje mi się, że zrobiłeś.
Moja Matka była jedyną osobą, której nie przerażał ładunek broni pod moją poduszką, ani zapowiedź mojej ryzykownej roboty. Była wtajemniczona w nasze działanie, co mogą poświadczyć „Orlik” i „Mały”". To była kobieta sercem oddana naszej idei, odważna, bezinteresowna, której pomoc zawsze odczuwaliśmy.
Kończąc te wspomnienia działań, które miały oczyścić Kraków od plugastwa, pozwolę sobie jeszcze naświetlić efekty tego zamachu. Otóż wcześniej wspomniałem o teorii łańcuchowych wybuchów wiązki granatów ręcznych. Niestety, jak się później okazało, z czterech granatów wybuchł tylko jeden, raniąc najbliżej kryjącego się pod kanapą konfidenta Kluska, zresztą i tak w późniejszym czasie zgładzonego na podstawie wyroku wydanego przez władze Polski Podziemnej. Głównego szpicla Diamanda, wykończyli sami jego chlebodawcy przed opuszczeniem Krakowa, w głównej kaźni gestapo przy ulicy Pomorskiej. Niestety, jak można było dowiedzieć się z ogłoszeń, za wykonany przez nas zamach na „Ziemiańską” zostało rozstrzelanych 20 więźniów z Montelupich, choć i w tym wypadku znalazły się nazwiska więźniów, na których już wcześniej wykonano wyroki. Ponieważ wiadomo, że wielu z tych kanalii przeżyło do dnia dzisiejszego, nasuwa się pytanie, co się z nimi dzieje, jak można pozwolić by mogli korzystać z dobrodziejstw naszej Ojczyzny?
Wiadomo było, że nieświadomi Polacy uczęszczali do tego lokalu celem skonsumowania podawanych tam słodkich wypieków, nie zdając sobie sprawy w jakim przebywają tam towarzystwie. Pozwolę sobie przytoczyć pewien zbieg okoliczności wynikły właśnie z obecności mojego kolegi w czasie zamachu w tamtejszym lokalu.
Lecząc się, po złamaniu kręgosłupa, u prof. Glatzla w Kasie Chorych przy ulicy Batorego, byłem zmuszony do sporadycznych wizyt u profesora. Pewnego przedpołudnia, czekając w poczekalni na wizytę, spotkałem kulejącego serdecznego przyjaciela, który kończył ze mną gimnazjum św. Jacka przed wojną. Zatroskany jego stanem zdrowotnym zapytałem, jaki był powód tych urazów. Jego odpowiedź poraziła mnie niczym grom, kiedy usłyszałem od Jasia Mayera treść wypowiedzi:
- Kaziu, rok temu, w grudniu byłem z Kłysią i jej koleżanką na kawie w „Ziemiańskiej” i jakiś skuł...syn rzucił mi na plecy bombę! (Jasiu miał trudności w wymawianiu litery „r”).
Proszę sobie wyobrazić mój stan psychiczny po usłyszeniu jego wypowiedzi. Pierwszy odruch to był siad na ławce, bo nogi stały się z waty, a następnie wyrazy ubolewania skierowane do niego z prośbą o bliższe szczegóły. Jego relacja pozwoliła mi, dopiero po roku, dowiedzieć się o szczegółach mojego zamachu.
Otóż, gdy poczuł jakiś ciężar na plecach, który po odbiciu leżał na podłodze i kopcił, od razu domyślił się, że to jest jakiś ładunek wybuchowy, wobec czego chciał go wyrzucić z sali. Biorąc go do rąk spowodował wybuch, lecz cała eksplozja została skierowana w stronę okna wystawowego, dzięki czemu tylko kilka odłamków poraziło mu nogi. Szczęście w nieszczęściu, bo nie wyobrażam sobie skutków, gdyby wybuchły razem wszystkie cztery granaty. Ponieważ był to rok 1944, więc trwała jeszcze okupacja a ja, mimo że uważałem go za serdecznego szkolnego przyjaciela, pamiętałem, że nie wolno mi dekonspirować się przed obcymi, więc musiałem zamilczeć i utrzymać tajemnicę. Dopiero po zakończeniu wojny, w czasie spotkania na Cmentarzu Rakowickim przy grobie mojego ojca, wyjawiłem mu prawdę. Nie miał żalu, lecz przy przedstawianiu mnie swojemu synowi rzekł:
- Poznaj przyjaciela twego ojca, który chciał cię osierocić
Na tym kończę opowieść o jednym z epizodów naszych starań w okresie okupacji - aby Polska była Polską.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, 1972

Ulubione miejsce spotkań szajki Diamanda stanowiła kawiarnia „Ziemiańska” przy ulicy Mikołajskiej. Wejście z ulicy prowadziło do długiego i wąskiego pomieszczenia z ladą, za którą stał ekspedient. Po dokonaniu wyboru i uiszczeniu należności gość wchodził do drugiej, znacznie większej i ciemnej sali, która posiadała przytulne nisze w wyłożonych lustrami ścianach. Siedząc plecami do sali można było w tych lustrach obserwować ruch gości. Jedyne wejście prowadziło przez pomieszczenie z ladą, lecz w razie potrzeby można było wyskoczyć na ulice wybijając szybę w sporym oknie wystawowym.
Pewni siebie konfidenci nie konspirowali się zbytnio. Wkrótce ustalono, że w godzinach popołudniowych gromadzi się ich tam najwięcej. Uważali ten lokal za swoją własność, traktowali arogancko innych gości i nieraz bezczelnie ich zaczepiali.
Do niebezpiecznego incydentu doszło podczas rozpoznawania kawiarni. Mianowicie wykonujący to zadanie bojówkarze GL PPS obskoczeni zostali niespodziewanie przez szpiclów, którzy usiłowali ich zatrzymać i powiadomić Gestapo. Napadniętym z trudem tylko udało się zbiec. Wypadek spowodował konieczność wymiany przeznaczonego do akcji zespołu.
Uczestniczący w przygotowaniach do akcji skoczek spadochronowy por. „Powolny”[1] rozumował jeszcze wówczas kategoriami przyswojonymi na kursach dywersyjnych w Szkocji: planował ostrzelanie lokalu seriami pistoletów maszynowych z przejeżdżającego samochodu, w chwili gdy szpicle opuszczać będą kawiarnię. Plan ten jednak z prostej przyczyny okazał się najzupełniej nierealny. Brakowało samochodu i pistoletów maszynowych. Nie mając wyboru zdecydowano się na użycie wiązki granatów, powierzając wykonanie zadania patrolom por. „Czesława”.
Z końcem listopada i początkiem grudnia trwała stała obserwacja kawiarni. Przy Małym Rynku w zakrystii kościółka Św. Barbary czuwał na przemian „Orlik” z „Leśnikiem” lub „Mały” z „Rysiem”. Przez pewien czas zespoły „Żywioła” ubezpieczały od ulicy Św. Krzyża, lecz wobec groźby przypadkowego starcia z pierwszym lepszym nieprzyjacielskim patrolem ubezpieczenie to szybko zdjęto.
8 grudnia, w środę, dyżurująca łączniczka zaalarmowała „Orlika” twierdząc, że w kawiarni zebrała się znaczna grupa konfidentów, nie ma natomiast innych gości. Zdawało się, że moment jest odpowiedni. „Orlik” postanowił zaatakować.
Działali według ustalonego wcześniej planu. „Leśnik”' przepuścił przodem kolegę, stanął w drzwiach i zatrzymał jakichś ludzi. „Orlik” przy ladzie wybrał ciastko i zamówił kawę. Chciał płacić, lecz duże Parabellum zablokowało mu w kieszeni portfel. Wyjął więc pistolet i spod kurtki skierował lufę ku sprzedawcy nakazując mu milczenie.
Teraz dopiero minął go „Leśnik”. Stanąwszy w lustrzanej sali rozglądał się. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Dywersant odszukał wzrokiem interesujący go stolik, rozchylił papier trzymanego w ręce zawiniątka, wyszarpnął zawleczkę jednego z granatów i rzucił całą wiązką. „Orlik” asekurował drogę odskoku. Po chwili obaj zamachowcy biegli już w kierunku ulicy Św. Krzyża - na Mikołajskiej usłyszeli wybuch...
Niestety, gestapowskim szpiclom i tym razem sprzyjało wyjątkowe szczęście. W wiązce eksplodował tylko jeden granat raniąc nieszkodliwie Stanisława K. i kalecząc dwie osoby spośród zwykłych kawiarnianych gości. W odwet za zamach hitlerowcy zamordowali 20 więźniów, a szajka Diamanda nie zrezygnowała z „Ziemiańskiej” i nadal odbywała tam swoje spotkania.

[1] Cichociemny por. Ryszard Nuszkiewicz „Powolny" został zrzucony nocą z 20/21 lutego 1943 r.

***

4.2.2. Ryszard Nuszkiewicz, Uparci, PAX 1983

Omówiłem zaistniałą sytuację z „Czesławem” i skontaktowałem go z „Kartuskim”. Wszystko nie układało się jednak tak, jak trzeba. Irytowały mnie już dokonywane i opóźniające akcje zmiany. To zaś, co dalej nastąpiło, dowodziło, że los wyraźnie sprzyjał szajce konfidentów. Wprowadzony przez „Orlika” do Ziemiańskiej patrol PPS czy to w wyniku podejrzanego zachowania się, czy może rozpoznany przez któregoś z konfidentów, wpadł w niemałe tarapaty. Zdradziecka szajka zaatakowała niespodziewanie pierwsza i zorganizowała obławę na znajdujących się w kawiarni bojowców PPS. Ci okazali się szczęśliwie na tyle sprytni, że w ostatniej niemal chwili zdołali wywinąć się z zasadzki i bezpiecznie uciec. Niemniej jednak współdziałanie z socjalistami spaliło na panewce, a wyrobnicy gestapo stali się bardziej czujni i wrażliwi na to, co się wokół nich dzieje. [Nuszkiewicz]
Dopiero 8 grudnia nadarzył się odpowiedni moment do uderzenia. W kawiarni znajdował się komplet konfidentów i stosunkowo mało gości. Według założenia „Orlik” i „Leśnik” mieli działać w środku, „Mały” i „Ryś” ubezpieczać ich odskok. Całość nadzorował z zewnątrz „Czesław”.
Pierwszy do „Ziemiańskiej” wszedł „Orlik”. W drzwiach natknął się na kobietę i mężczyznę.
- Nie idź pan tam - upomnieli wchodzących.
- A to dlaczego?
- Policja, panie!
Ważki w owych czasach argument poskutkował z miejsca.
„Orlik” usiadł przy stoliku w pierwszym pokoju i zamówił ciastka. Panował tu zwyczaj, że rachunek płaciło się przy bufecie. Podszedł więc szukając po, kieszeniach pieniędzy. Pechowo portfel, tkwił głęboko pod parabellum i nie mógł go wyciągnąć. W tym momencie wszedł „Leśnik”. Stanął przed wejściem do drugiej sali, zwanej lustrzaną i spokojnie rozglądał się, gdzie siedzą konfidenci. Wyszarpnął zawleczkę jednego z granatów w wiązce i rzucił na stół, w środek popijającej kawę grupy. „Orlik” zamiast pieniędzy szybciej wydobył pistolet i ubezpieczał odwrót kolegi.
Za chwilę dała się słyszeć głucha detonacja. Wycofali się bez przeszkód w ulicę Św. Krzyża.
Wyleciały szyby, powstała w kawiarni panika, ale skutki wybuchu były wręcz mizerne. Z konfidentów nikt nie został zabity. Ranny był Stanisław Kłusek i kilku lekko poturbowanych. W wiązce eksplodował tylko jeden granat. Później dopiero okazało się, że paczka w okresie wyczekiwania na właściwą sposobność była przechowywana w dość mokrej piwnicy i najprawdopodobniej uległy zawilgoceniu ścieżki prochowe. Prawidłowo zorganizowana i wykonana akcja nie dała więc planowanych efektów.

***

4.2.3. [Kuler, 1997]

[Skrobecki] Przygotowywali wspólnie m.in. akcje: na kawiarnię „Ziemiańska” (szajka Diamanda), likwidację konfidentów Mariana Jodłowskiego i Stanisława Kłuska.

***

4.2.4. Andrzej Chwalba, Dzieje Krakowa. Kraków w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 2002

Rozpracowanie umożliwiało likwidowanie agentów i rozbijanie siatek szpiegowskich. „Niech wszyscy zdrajcy i szpiedzy pośród nas wyginą nagłą śmiercią” - modlono się w podziemnym Ojcze Nasz[1]. W nawiązaniu do słów modlitwy 6 XI 1940 na Osiedlu Oficerskim krakowski ZO wykonał pierwszy wyrok śmierci na agencie. Ale na szerszą skalę podobne akcje nie były możliwe ze względu na słabe przygotowanie służb wykonawczych. Ryszard Nuszkiewicz, cichociemny, podkreślał, że walka z agentami wymaga „zdecydowanych bojowców, broni oraz operatywnego wywiadu. [...] Tego wszystkiego w Kedywie na terenie Krakowa nie było”[2]. Dopiero z czasem zaczęło się to zmieniać. W 1943 r. zlikwidowany został ukraiński agent Michał Pańkow, jeden z zabójców kanclerza Austrii Engelberta Dollfussa, oraz Szymon Spitz, którego siatka się rozpadła. W listopadzie 1943 r. bojowcy z AK przeprowadzili zamach na kawiarnię Ziemiańską przy ul. Mikołajskiej, stanowiącą punkt kontaktowy agentury niemieckiej, udającej grupę konspiracyjną. Spotykali się w niej członkowie siatki szpiegowskiej, liczącej około 20-30 osób. Kierował nią Maurycy Diamand, któremu okresowo podlegała grupa Romana Słani. Podczas akcji na Ziemiańską zginął agent Gottlieb, lecz Diamand ocalał. W kwietniu 1944 r., w ramach akcji AK przeciwko agenturze o kryptonimie „Kośba”, grupa Romana Słani i częściowo Maurycego Diamanda została rozbita, ale jej przywódca i tym razem ocalał. Działał aż do sierpnia 1944 r., kiedy to został zabity, lecz nie przez akowców, a przez Gestapo, które uznało, że nie jest już potrzebny, a może być szkodliwy. Natomiast dalej działał Julian Appel, który w styczniu 1945 r. wycofał się wraz z Niemcami na zachód.

[1] J. Karski, Tajne państwo..., s. 208.
[2] „Kraków” 1984, nr 2, s. 27-29.

***

4.2.5. Aleksander Szumański, Polskie Państwo Podziemne w Krakowie w walce z żydowskimi agentami gestapo, 2013

W kawiarni „Ziemiańska” spotykała się grupka żydowskich kobiet i mężczyzn współpracujących z gestapo, niemal oficjalnie. Dla Körnera w jesieni 1942 roku pracowało już ok. 25 żydowskich agentów, wśród których wybijały się takie postaci jak: Diamand, Burner, Spitz (ojciec), Stefa Brandstaetter, czy też Barbara Schmeidel, ranna podczas zamachu w kawiarni „Ziemiańska”.
W jednej z teczek archiwum Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Krakowie znajduje się dokument zatytułowany: „Sprawa rezydentury żydowskiej”.
Pokój w kawiarni „Ziemiańska” w którym mieli melinę żydowscy konfidenci gestapo był czymś pośrednim pomiędzy kawiarnią, a mieszkaniem.
 DO GÓRY   ID: 52057   A: dw         

52.
Mikołajska 5 - mieszkanie Stanisława Szczerby, magazyn i powielarnia krakowskich Szarych Szeregów



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. J. Rozynek, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968

[… s. 27]
Praca nad ostateczną redakcją, sporządzeniem matryc i powieleniem wydania A „PP”, prowadzone były w godzinach nocnych w biurach Landwirtschaftliche Zentralstelle - przy placu Szczepańskim 5, gdzie ojciec jednego z członków redakcji - Feliksa Piórka - był dozorcą. Techniczną oprawą wydania zajmował się St. Szczerba „Linus”, w mieszkaniu którego przy ul. Mikołajskiej 5 przez pewien czas (w 1941 r.) mieściła się powielarnia „PP”. Z wiosną 1942 r. dzięki osobistym kontaktom komendanta „Smoka” St. Okonia „Sumak”, po przeniesieniu powielarni „PP” do mieszkania „Szarotki” J. Struś-Marszałek w Borku Fałeckim - i wobec ambicji L. Guzego „Broniec” przejścia z powielania na druk, nawiązano kontakt z szefem BIP-u 61 „Bernardem”, którego podkomendnym był „Broniec”. W myśl zawartej z BIP-em 61 umowy grupa miała za zadanie składać „Małopolski Biuletyn Informacyjny” oraz „PP”, zmieniając tylko winietę pisma. Zecerami byli kolejno: Mieczysław Pacek „Marian”, St. Szczerba „Linus” i L. Guzy „Broniec”. Drukarnia w Borku, z polecenia BIP-u 61 drukowała także „Chłopską Myśl”, jednocześnie prowadząc współpracę z drukarnią z Woli Justowskiej, znajdująca się w mieszkaniu dr Korbutowej. Pod koniec 1942 r., wskutek braku fachowych sił, opóźnienia wydań, niestarannej szaty graficznej tygodnika, współpraca z „Bernardem” ustała; drukarnię przeniesiono do Kosocic, a redakcja powróciła do powielania „PP”. Materiał informacyjny czerpano w dalszym ciągu z serwisu radiowego, dostarczonego z Myślenic; artykuły w „PP” pisywali m.in. St. Szczerba „Linus”, L. Guzy „Broniec”, „Akant” – Adam Kania, „Bard” – Eugeniusz Kolanko i wielu innych.

[… str. 30]
„Na ucho” powielano w nakładzie 150-200 egz. u St. Szczerby przy ul. Mikołajskiej 5, potem w mieszkaniu J. Wirtha, a także u J. Szewczyka przy ul. Staromostowej 2/4. W tym mniej więcej okresie obok „Na ucho” rozpoczęto powielać dwutygodnik przeznaczony dla młodzieży z Szarych Szeregów - „Czuwaj”, założony przez J. Szewczyka i redagowany przez grupę „Na ucho”. Pismo w myśl założeń programowych miało stanowić skuteczną konkurencję „Watry” w procesie oddziaływania na młodzież. Koniec działalności tej grupy nadszedł dość szybko. Aresztowany w łapance ulicznej E. Kolanko, czy to wskazał miejsce zebrania całej grupy, czy tez nieopatrznie miał przy sobie kartkę (sic!) z datą i miejscem spotkania, faktem jest, że gestapo w jakiś sposób poinformowane o ich zebraniu zjawiło się podczas jego trwania i z domu przy ulicy Grzegórzeckiej i Łazarza zabrało aresztowanych w dniu 8.V.1944 r.: J. Szewczyka, J. Wirtha, A. Kanię oraz komendanta Sz.Sz. E. Heila, rozstrzeliwując trzech pierwszych prawdopodobnie w dniu 27.V.1944 r. przy ul. Botanicznej.

***

4.2.2. M. Kurowska, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, Krzysztofory 5/1978

Część ostrzeżonych zdecydowała się na opuszczenie swych domów rodzinnych i przeczekanie niebezpiecznej sytuacji u znajomych czy krewnych. Tak uczynił m.in. sam Stanisław Okoń, a także Kazimierz Sobolewski, bracia Szczerbowie, Leon Piórecki i bracia Świątkowie. Inni jak Kazimierz Wajdziński, Stanisław Kunze, Tadeusz Górczyński, Żak czy hm. Ślęzak i Wacław Borelowski w obawie o losy swych najbliższych postanowili zostać. W pierwszej dekadzie maja aresztowano w mieszkaniu przy ul. Długiej 61 Kazimierza Wajdzińskiego, następnie zatrzymano Żaka i hm. Ślęzaka, gestapo złożyło również wizyty u Okoniów przy ul. Zagrody i u Szczerbów przy ul. Mikołajskiej, na szczęście bezskutecznie. Niezwykłe szczęście dopisało Mieczysławowi Puckowi, który zdołał uciec przez okno w momencie gdy policja niemiecka wtargnęła do jego mieszkania przy ul. Mogilskiej. 11 maja zabrano z domu przy ul. Czystej 11 hm. Stanisława Kunzego, w tym samym dniu aresztowano Kazimierza Denkera, a z 14 na 15 maja Tadeusza Górczyńskiego i Jerzego Mostowskiego. Aresztowani (z wyjątkiem Seweryna Udzieli, który był przesłuchiwany w Rzeszowie) zostali poddani śledztwu w katowni przy ul. Pomorskiej, a następnie osadzeni w więzieniu na Montelupich, skąd wywieziono ich w większej grupie do obozu koncen-tracyjnego w Oświęcimiu. Nieliczni z nich po pełnych tortur a bicia śledztwach mogli przeżyć gehennę obozu. Pierwszy zmarł 19 letni na pół oślepiony jeszcze na Pomorskiej Kazimierz Wajdziński. 8 sierpnia władze obozu zawiadomiły o śmierci Stanisława Kunzego, a we wrześniu o zgonie Tadeusza Górczyńskiego. W październiku 1941 r. los młodszych kolegów po-dzielił komendant Chorągwi hm. Seweryn Udziela.
[…]
Wczesną wiosną 1940 r. młodzi redaktorzy zmienili tytuł pisma z „Informacji radiowych” na „Przegląd Polski” w skrócie „PP”. Wraz ze zmianą tytułu zmienił się także nieco charakter gazety, w której obok stałego serwisu informacyjnego zaczęto zamieszczać pierwsze artykuły publicystyczne, wiersze, czasami nawet satyrę. Gotowy „Przegląd Polski” co tydzień docierał do czytelników, poprzez specjalnych kolporterów, którzy oddawali określoną ilość gazetek wcześniej wyznaczanym odbiorcom. M.in. w r. 1940 dh. Anna Marszałek przekazywała „PP”: Gazowni Miejskiej (20-30 sztuk), Fabryce Armatur (20 sztuk), do Zarządu Miejskiego w Borku Fałęckim (10 sztuk), kolejarzom na stacji Swoszowice (10 sztuk), Szmaciarni w Borku Fałęckim (10 sztuk). Odbiorcami kolporterów Mariana Skowrona i Czesława Fajto byli m.in. adwokat Truszkowski z ul. Garbarskiej, pp. Michalscy z ul. Słonecznej, ks. Skarbek z ul. Św. Anny, prof. Pawłowski, członkowie K. Ch. Stanisław Rączkowski, Seweryn Udziela i Sta¬nisław Okoń. Leon Piórecki nosił „PP” na ul. Mikołajską dla pp. Szczerbów, dla Marcelego Matuszyńskiego do Sukiennic i dla Franciszka Baraniuka na ul. Mazowiecką. Harcerz Eugeniusz Kasiarski zanosił co nie¬dzielę dużą paczkę „PP” do drogerii na ul. Czarnowiejską. Część nakładu rozchodziła się w ramach akcji ogólnej, tzn. umieszczano gazetki w miejscach publicznych, na dworcach, w kawiarniach, poczekalniach lekarzy itp. W ramach tej akcji roznosiła „PP” m.in. bracia Aleksander i Władysław Świątkowie.
[…]
Po upływie miesiąca zaczęto organizowanie w Krakowie drugiego, równolegle do Myślenic działającego ośrodka wydawniczego. Rozpoczęto od zainstalowania w mieszkaniu pp. Szczerbów przy ul. Mikołajskiej 5 radioodbiornika i powielacza na którym powielano rubrykę „Wiadomości z ostatniej chwili”, dodając ją do każdego egzemplarza „PP” przywiezionego z Myślenic. Niedługo potem zaczęto powielać całość „Przeglądu Polskiego” wydania A (krakowskiego), natomiast „Słoneczny” powielał w Myślenicach wydanie B (myślenickie) i nadal prowadzili centralny nasłuch. W styczniu 1943 r. do tych dwóch doszło jeszcze wy¬danie C (tarnowskie), powielane przez hm. Wincentego Muchę z Mościc. W Krakowie kierownikiem zespołu wydawniczego został Leszek Guzy, a redaktorem technicznym Sta¬nisław Szczerba. Powielarnia mieściła się w dobrze zamaskowanej komórce przylegającej do mieszkania p.p. Szczerbów przy ul. Mikołajskiej 5. Lokal ten nie był jednak całkiem bezpieczny, duże zagrożenie stwarzała cukiernia znajdująca się w najbliższym sąsiedztwie mieszkania, odwiedzana licznie przez konfidentów i szpicli gestapowskich. Toteż Leszek Guzy i Kazimierz Sobolewski skwapliwie skorzystali z możliwości przeniesienia punktu wydawniczego do biur Landwirtschaftliche Zentralstelle przy pl. Szczepańskim 2, gdzie ojciec jednego z członków grupy prasowej, Feliksa Florka („Zbójnik”) był dozorcą, a sam „Zbójnik” pracował w niej jako woźny. Stwarzało to doskonałe warunki do wykorzystywania w porze nocnej pomieszczeń biurowych do powielania „PP”. Dobrą stroną nowego punktu była możliwość wykradania z magazynów urzędu papieru, matryc, farby powielaczowej, a także wykorzystywania maszyn biurowych do sporządzania matryc. Oczywiście wykradzione materiały nie pokrywały w pełni potrzeb pisma, głównymi zaopatrzeniowcami redakcji byli krewni, znajomi lub sami członkowie grupy prasowej pracujący w instytucjach, urzędach czy sklepach dysponujących takimi materiałami. Dość nikły procent pochodził z zakupu za pieniądze złożone przez czytelników „PP”. Ponieważ płaski hektograf przeniesiony od Szczerbów nie był najprostszy w obsłudze Feliks Florek zabrał z magazynów stary nie używany już powielacz bębnowy, który był łatwiejszy w użyciu. „Przegląd Polski” mógł wrócić do poprzedniego formatu, jakość pisma uległa znacznej poprawie.
[…]
Obok „PP” w 1943 r. ukazały się nowe wydawnictwa prasowe Szarych Szeregów. Wzrost ich liczebności wiązał się niewątpliwie z rosnącym zapotrzebowaniem na prasę podziemną w całym społeczeństwie Polski, a także z powstaniem nowych szczebli Sz. Sz., z których każdy pragnął posiadać własny organ prasowy. W czerwcu 1943 r. ukazał się pierwszy numer czasopisma „Watra” - „Pisma Młodzieży Polskiej” jak głosił podtytuł. „Watra” nie była gazetą czysto harcerską. Inicjatywa jej wydawania zrodziła się w grupie osób o rozmaitych zapatrywaniach politycznych i przynależności organizacyjnej. W pierwszym okresie istnienia była finansowana przez Stronnictwo Polskich Demokratów, duży jednak wpływ na treść i charakter gazety wywierali młodzi redaktorzy i literaci z Szarych Szeregów. Między innymi Adam Ka¬nia ps. Akant, Jerzy Szewczyk ps. Szarzyński, Eugeniusz Kolanko ps. Bard, Stanisław Szczerba ps. Linus. Sam komendant Chorągwi, Edward Heil czynił starania całkowitego podporządkowania „Watry” Szarym Szeregom. Spory ideologiczne doprowadziły w końcu do zerwania przez redaktorów gazety ze Stronnictwem Polskich Demokratów i usamodzielniania się pisma. „Watra” była czasopismem społeczno-kulturalnym, celem który sobie stawiała było osiągniecie wpływu na całą młodzież, a programem, apolityczność. Redaktorem naczelnym pisma został Tadeusz Steich ps. Bartuś-Bronikowski. Współpracowali z gazetą m.in. Zbigniew Wójcik, Jan Duda i wspomniani już Adam Kania, Jerzy Szewczyk, Eugeniusz Kolanko, Janusz Benedyktowicz, Stanisław Szczerba, będący także redaktorem technicznym „Watry”. Gazeta zamieszczała artykuły publicystyczne, o treści historycznej, wiersze, satyrę. Powielana była przez Stanisława Szczerbę, w jego mieszkaniu przy ul. Mikołajskiej 5. Jej wydawanie przerwało aresztowanie grupy redaktorów 8 maja 1944 r.
[…]
Niezwykle udanym przedsięwzięciem wydawniczym Szarych Szeregów było satyryczno-humorystyczne pisemko „Na ucho”. Inicjatorami jego wydawania byli: Jerzy Szewczyk, Eugeniusz Kolanko i Stanisław Szczerba. Projekt ich uzyskał poparcie BIP-u, a Tadeusz Steich z ramienia „Watry” zaofiarował nowemu pismu pomoc materialną i techniczną. Utworzył się zespół redakcyjny w składzie: naczelny redaktor Jerzy Szewczyk, opracowanie szaty graficznej Jerzy Wirth, redaktor techniczny Stanisław Szczerba. Pierwszy numer „Na ucho” ukazał się 7.XI.1943 r. i został entuzjastycznie przyjęty przez czytelników. Młodzi redaktorzy i autorzy potrafili stworzyć satyrę na naprawdę wysokim poziomie. W pełni objawił się przy redagowaniu gazetki zjadliwy dowcip Jerzego Szewczyka, świetne były fraszki i wiersze młodego poety, Eugeniusza Kolanki, ukazał się też w pełni talent satyryczny Jerzego Wirtha, w przezabawnych rysunkach i karykaturach. Z pismem współpracowali także Adam Kania, Lucjan Krywak, Jan Benedyktowicz, Stanisław Strzelichowski, Przemysław Wilkosz i wielu innych. „Na ucho” nie oszczędzało niczego ani nikogo, wykpieni zostali okupanci, ale dostało się też aliantom i ZSRR, satyra nie pomijała również własnego podwórka ośmieszając kłótnie stronnictw, partyjniactwo itp. „Na ucho” ukazywało się co 2 tygodnie, było powielane u „Linusa” na Mikołajskiej, a także przez pewien czas u Jerzego Wirtha i Jerzego Szewczyka przy ul. Staromostowej. Do końca 1943 r. gazeta korzystała z pomocy materialnej „Watry”. Na początku roku 1944 z przyczyn ideologicznych zerwano z nią jednak kontakt. W napadzie na kasjerów banku udało się zdobyć potrzebne do samodzielnego wydawania pisemka środki finansowe. W sumie ukazało się 20 zeszytów „Na ucho”. Ostatni 30.IV.1944 r. Wydawanie zostało przerwane podobnie jak w przypadku „Watry” aresztowaniem redaktorów 8.V. 1944 r.
[…]
Spory ideologiczne wydawców „Watry” z młodymi redaktorami Szarych Szeregów doprowadziły do powstania nowej gazetki harcerskiej pod tytułem „Czuwaj”. Miała ona za cel objęcie swym wpływem głównie młodzieży harcerskiej. Inicjatywa jej wydawania wyszła od zespołu redakcyjnego „Na ucho”, była powielana również przez „Linusa” na Mikołajskiej i ukazywała się co dwa tygodnie (pierwszy numer 15.XI. 1943 r.). Żywot „Czuwaj” zakończył się także 8 maja 1944 r.

***

4.2.3. St. Porębski, Krakowskie Szare Szeregi, [w:] Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, pod red. J. Jabrzemskiego, Warszawa 1988

[str. 154-155]
„Przegląd Polski” był powielany w mieszkaniach: ul. Czysta 11 (Kunze), do V 1941 r.; ul. Długa 64 (Wajdziński) do V 1941 r.; ul. Mikołajska 5 (Szczerba) do IX 1941 r.; pl. Szczepański 2 (Florek – w biurze Landwirtschaftliche Zentralstelle w godz. od 23 do 5 rano) do V 1942 r.; Borek Fałęcki (Marszałkówna) do XI 1943 r.; ul. Chłopickiego 3 (Pogan) do IV 1944 r.; ul. Długa 6 (Guzy) do 4 V 1944 r.
„Przegląd Polski” w treści zawierał: wiadomości agencyjne, wiadomości z ostatniej chwili, aktualna publicystykę „Nakazy dnia” – stała rubryka, „Na ziemi Polskiej” – stała rubryka, wiersze, przedruki np. z „Biuletynu Informacyjnego”, fragmenty Kamieni na szaniec, czasami wklejane fotografie.
[…]
„Watra” z podtytułem „Pismo młodzieży polskiej” powielana była od czerwca 1943 r. do kwietnia 1944 r., początkowo jako miesięcznik, później dwutygodnik – razem ukazały się 24 zeszyty. Nakład do 300 egzemplarzy. Korzystała przez pewien czas z subwencji Stronnictwa Polskich Demokratów. Założona przez Stanisława Staicha „Bartusia Bronikowskiego” i Adama Kanię „Akanta” przy współudziale nieharcerzy i harcerzy (Stanisław Szczerba „Linus”, Jerzy Szewczyk „Szarzyński”, Edward Heil, tutaj jako „Scout” – aktualny komendant chorągwi). Powielana w mieszkaniu Szczerby ul. Mikołajska 5. Aresztowanie w dniu 8 maja 1944 r. przy ul. Grzegórzeckiej 14 – A. Kani, St. Szczerby, J. Szewczyka, Jerzego Wirtha „Moxa” i E. Heila – zakończyło akcję wydawniczą. Wszystkich rozstrzelano jeszcze w maju 1944 r.
[…]
„Na Ucho”. Pismo satyryczno-humorystyczne, ilustrowane karykaturami, wychodziło od 7 listopada 1943 r. do 30 kwietnia 1944 r. w nakładzie 150-200 egzemplarzy. […] Początkowo „Na Ucho” powielano przy ul. Mikołajskiej 5 (Szczerba), korzystając ze współpracy z redakcją „Watry”. Później zespół usamodzielnił się, posiadał własny powielacz i zdobył środki finansowe. Po aresztowaniach 8 maja 1944 r. pismo już się nie ukazało.

***

4.2.4. Andrzej Kuler, Konspiracja krakowska w latach 1939-1945, w: Żołnierze Batalionu „Skała” w walce i pracy dla Polski, Skała 1994
Historia krakowskich SzSz pełna jest aresztowań kolejnych komendantów Chorągwi i odbudowywania konspiracyjnych struktur, które w czerwcu zorganizowano w trzy grupy wiekowe: „Zawiszacy” od 12-15 lat, „Bojowe Szkoły” (BS) od 16-18 lat i „Grupy Szturmowe” (GS) powyżej 18 lat. Wydawano pisma konspiracyjne: „Przegląd Polski”, „Na Ucho” (drukowane przy ul. Mikołajskiej 5) i „Watra”. Aresztowania z kwietnia i maja 1944 roku bardzo osłabiły jednostki krakowskich SzSz (najbardziej zagrożonych przerzucano w teren do OP).

***

4.2.5. P. Miłobędzki, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005

[str. 77]
„Watrę” powielano w mieszkaniu Szczerby przy ul. Mikołajskiej 5. Aresztowania w maju 1944 r. zakończyły wydawanie tego pisma. Aresztowanych redaktorów rozstrzelano. Pojawia się tu jeszcze jeden problem - w początkowym okresie działalności „Watra” korzystała z subwencji Stronnictwa Polskiej Demokracji. Pomimo to nie była pismem SPD. Świadczy o tym chociażby fakt, że dopiero aresztowanie harcerzy-redaktorów spowodowało zaprzestanie jej wydawania.
[…]
„Na Ucho” powielano najpierw przy ul. Mikołajskiej 5, gdzie korzystano ze współpracy z „Watrą”. Później zespół usamodzielnił się i wydawał gazetę na własnym powielaczu i z własnych środków finansowych. Majowe aresztowania z 1944 r. przekreśliły możliwość dalszego wydawania „Na Ucho”.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. Anna Marszałek, relacja

Do pracy wciągnął mnie Józek Szczerba. Zostałam kolporterką Przeglądu Polskiego, który do wiosny 1942 r. odbierałam od Józka lub Staszka Szczerby w ich domu Mikołajska 5. W komórce u Szczerbów powielano Przegląd Polski, potem Watrę i Na Ucho z przerwami.
[…]
W 1939 r. brałam udział w paru spotkaniach […] 28 dr. na spotkaniach przy ul. Mikołajskiej 5: Adam Kania (Akant), Staszek Szczerba (Linus), Chmaj, Bąk, Nowak (Watra). W tym czasie na spotkaniach tych dyskutowano i grano w gry towarzyskie.

***

4.3.2. Feliks Florek, relacja

Jeździli jako pierwsi łącznicy wiadomości radiowych później „Przeglądu Polskiego” a to Stanisław Szczerba ps. „Linus”, Józef Szczerba ps. „Żbik”, ja Feliks Florek ps. „Zbójnik” i Leszek Guzy ps. „Broniec”, który odbierał od nas pocztę, radia zmontowane przez K. Sobolewskiego, matryce gotowe z nasłuchem do powielania itd. Punkt odbioru był przy ul. Mikołajskiej 5 u p. Szczerbów, ode mnie często u mnie pl. Szczepański 2.
[…]
Po aresztowaniach St. Kuncego, T. Gruszczyńskiego poszliśmy do mamy Tadka ul. Czysta 16 tj. J. Szczerba, L. Guzy i F. Florek.
J. Szczerba i brat Tadka, Stefan Gruszczyński wynieśli nam paczki (papier, matryce, farbę) do bramy. Natomiast J. Szczerba wziął powielacz, który poszedł schować w miejsce pracy ul. Wiślna.
My z paczkami poszliśmy do p. Szczerbów ul. Mikołajska 5.
[…]
W czerwcu L. Guzy pojechał do Myślenic, gdzie wznowiono powielanie (jego zasługa) „Przeglądu Polskiego” u K. Sobolewskiego. Powielali St. Szczerba, L. Guzy, Marian Pucek, który tam się ukrywał. Jednak przewożenie większej ilości „P.P.” było niebezpieczne, tak że chyba po trzech tygodniach powielanie przeniesiono Kraków ul. Mikołajska 5 w komórce u p. Szczerbów. Tu powielał „Przegląd Polski” Guzy i St. Szczerba a składać im pomagano, ja też.
[…]
W komórce obok mieszkania p. Szczerbów ul. Mikołajska 5 powielano do września 1941 r.
Ponieważ w cukierni Głogowska były łapanki i według obserwacji podejrzane typy (konfidenci). Tylne wyjście z cukierni było w bramie, naprzeciw komórki, co stwarzało duże zagrożenie zdecydowali przenieść do mnie F. Florka powielanie pl. Szczepański 2.
[…]
Od 1941 r. pracuję jako woźny, zaopatrzeniowiec kuchni oraz biur w materiały w oddziale Izby Rolniczej z pl. Szczepańskiego 2 pod nr 8 dyrekcja (Landwirtschaftehe-Zentralstelle) III piętro lewe front. Cyklostyl płaski przenieśliśmy z L. Guzy do mnie z ul. Mikołajskiej 5 na pl. Szczepański 2. Od września 1941 r. tu powielaliśmy pod koniec kwietnia 1942 r.
[…]
Nadmieniam, że przywiozłem 25 l. farby do powielania, z ul. Dietla 101 od Stefana Twaroga członka AK do St. Szczerby ul. Mikołajska 5.

***

4.3.3. K. Sobolewski, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2010

„Linus”, „Bard”, „Szarzyński”, „Akant”, „Sulima” i jeszcze paru innych, zasilających swymi pracami wydanie „A” „Przeglądu Polskiego”, a równocześnie redagujący pismo młodzieżowe subwencjonowane przez stronnictwo Polskich Demokratów „Watra”, zdecydowali się na wydanie odrębnego tygodnika satyryczno-humorystycznego „Na Ucho”, z którego zresztą wykorzystywaliśmy na prawach współpracy co celniejsze utwory. Pierwszy numer ukazał się 7 listopada i wzbudził od razu niemałą sensację. Powielany był w komórce „Linusa” przy ul. Mikołajskiej 5.” (str. 134)
Jeszcze jeden przedwojenny harcerz szaroszeregowiec, który swą wybitną indywidualnością i pracą w Podziemiu zasługuje na nieco szersze wspomnienie.
Stanisław Szczerba „Lin”, „Linus”, pochodzenia robotniczego nie miał łatwej młodości. Syn dozorcy kamienicy przy ul. Mikołajskiej 5, mieszkał wraz z rodzicami i młodszym rodzeństwem w suterynie. Swą wytrwałą pracą zdobył tuż przed wojną zawód elektromontera. Członek 28 KDH (początkowo 23 KDH) odpowiedział od razu na mój apel, rozpoczynając w roku 1940 swą pracę w „Szarych szeregach” jako łącznik pomiędzy Myślenicami i Krakowem. Szerokie i wszechstronne zainteresowania, duża inteligencja przy niepozornym wyglądzie zdumiewały w tym człowieku. Jako samouk opanował program szkoły średniej, język angielski i znaczny zasób wiedzy ogólnej. Już z własnej inicjatywy przystąpił do współpracy z Guzym, udzielając w chwilach przejściowych kryzysów „Przeglądowi Polskiemu” przytułku we własnym mieszkaniu. Flegmatyczny z natury, lecz odważny, nie przejmował się na pozór niczym. (str. 144-145)

***

4.3.4. Zbigniew Śniegowski ps. „Jemioła” w: J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014

[str.122]
„Adam” powiedział mi, że mam się spotkać z „Jerzym” na Plantach, na odcinku przy Placu Szczepańskim – tzw. „Małe kółko” – tak to nazywaliśmy. „Adam” miał tam być z „Jerzym” i zapoznać mnie z nim. Przyszłam – poznaliśmy się… […] Krępa sylwetka, na pierwszy rzut oka sylwetka wysportowana. Umięśniony i ta energia jego! Te ruchy takie dynamiczne, energiczne […] aż kipiała z niego ta energia. Mówił: - ja to wszystko zreorganizuję, proszę mi zreferować co pani robiła dla poprzednich komendantów, jaki był pani udział w pracy. Ja mu to wszystko musiałam bardzo dokładnie powiedzieć. „Adama” odesłał. Zostaliśmy tylko we dwójkę. Spacerowaliśmy po tych plantach i od razu już na drugi dzień – to mnie bardzo zdziwiło, że tak to od początku u niego szybko idzie – umówił się ze mną w bramie na ul. Św. Krzyża, to było naprzeciwko meliny Szczerbów na Mikołajskiej. Ale wątpię żeby „Jerzy” tam był wcześniej, bo z naszej rozmowy wynikało, że jeszcze kontaktów nie połapał. Na spotkaniach wyliczał mi z kim mam go kontaktować.

[str. 152]
Do spotkania doszło […] chyba 9–10 marca 1944, spotkaliśmy się na kółku na Plantach u wylotu pl. Szczepańskiego, w kierunku na Łobzowską. Stamtąd, ponieważ ja przyniosłem ze sobą cały ten plik, „Jerzy” powiedział, że musi to przeglądnąć. Było to krótkie spotkanie, zabrał skrypty i poszedł. Umówiliśmy się za dwa tygodnie i pod koniec gdzieś koło 25 marca, spotkaliśmy się na rogu Mikołajskiej i małego rynku. To już on wyznaczył. I razem z nim poszliśmy do kamienicy nr 5, przy ul. Mikołajskiej. Tam czekałem chwilę w korytarzu, a „Jerzy wywołał znanego mi sprzed wojny Staszka Szczerbę, ps. „Linus” (aha, po drodze powiedział mi, że podręcznik jest bardzo dobry, że trzeba to jak najszybciej wydać, a w związku z tym, że nie ma on teraz możliwości wydania tego drukiem, bo uważał, że to absolutnie drukiem powinno się ukazać, ale na razie powieli się skrypty). I tam na Mikołajskiej 5, razem z wywołanym Staszkiem Szczerbą poszliśmy do takiej komórki w korytarzu, do której on tam przystawiał stopnie nawet, bo wyżej było i weszliśmy tam, i pokazał tam co ja przygotowałem. Powstała kwestia papieru, przy czym „Jerzy” zobowiązał się dostarczyć papier na ten cel, Szczerba ze swej strony zapewnił go, że sobie znajdzie maszynistki, żeby sobie to przepisać na maszynie, niektóre rysunki zakwalifikowali do korekty, Szczerba miał zapewnić dodatkowo rysownika, który miał się kontaktować ze mną. Niestety sprawa tego podręcznika upadła w związku z tym, że chyba przez ten kwiecień był organizowany papier, załatwiane inne z tym związane sprawy, miałem nawet jakieś spotkanie ze Szczerbą i z jakimś rysownikiem, nie doszło do dalszych ustaleń, bo 8 maja aresztowano i „Jerzego”, i Szczerbę […].
 DO GÓRY   ID: 52056   A: dw         

53.
Mogilska 97 – warsztaty samochodowe Jerzego Sypniewskiego i Leona Jakubowskiego, konspiracyjna fabryka broni (stenów) o kryptonimie „montownia 5”; tablica konspiracyjnej fabryki broni „Montownia 5”



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica konspiracyjnej fabryki broni „Montownia 5”
ul. Mogilska 97, elewacja frontowa na prawo od wejścia ówczesnej siedziby firmy „Polmozbyt”
Autor tekstu i układ: Czesław Skrobecki
Wykonanie tablicy: zakład kamieniarski „Granit”
Inicjator: Związek Inwalidów Wojennych Kraków-Śródmieście, prezes Śródmiejskiego Oddziału ZBoWiD
Fundator: firma „Polmozbyt”
Wymiary: 60 cm x 80 cm (59 x 69 cm)
Materiał: kamień o barwie ciemnoszarej [sjenit]
Data odsłonięcia: 10 października 1983

Inskrypcja:
[znak Polski Walczącej]
/ W TYM BUDYNKU FIRMY SYPNIEWSKI / I JAKUBOWSKI W CZASIE OKUPACJI / NIEMIECKIEJ W LATACH 1942-1944 / CZYNNA BYŁA KONSPIRACYJNA FABRYKA / BRONI ARMII KRAJOWEJ POD KRYPTONIMEM / MONTOWNIA NR 5 / W KTÓREJ WYTWARZANO PISTOLETY / MASZYNOWE „POLSKI STEN” NA POTRZEBY / WALKI Z NAJEŹDŹCĄ. / OFIARĄ TEJ DZIAŁALNOŚCI PADŁ / INŻ DOMINIK JURA PS. „DUDEK” / KIEROWNIK TEJ WYTWÓRNI / ZAMORDOWANY PRZEZ GESTAPO / W MAJU 1944 R.
Kraków 10.X.1983 r.



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

Stanisław Dąbrowa-Kostka, Pomnik czynu zbrojnego żołnierzy Polski Walczącej, folder 1994

Wmurowywanie tablic pamiątkowych w miejscach szczególnych
W Krakowie i okolicach, wbrew wylansowanej po wojnie i zakorzenionej niestety opinii, jest wiele miejsc godnych upamiętnienia. Problem ten długo nurtował środowiska kombatanckie, lecz realizacja - prócz fachowej i żmudnej działalności merytorycznej - wymagała ogromnego wysiłku w celu zdobycia środków finansowych oraz przezwyciężenia nieustających oporów ze strony czerwonej władzy i innych jeszcze czynników, niechętnie a nawet wrogo nastawionych do eksponowania patriotycznych pojęć i symboli. W takim klimacie, z pełną świadomością przeszkód, które przyjdzie pokonywać, podjął pracę zespół kombatantów z Oddziału Związku Inwalidów Wojennych Kraków-Śródmieście.
W ciągu jedenastu lat - od 1980 do 1990 - udało się nam samodzielnie, bądź wspólnie z innymi organizacjami kombatanckimi, wmurować na terenie Krakowa 11 tablic upamiętniających ważne, od zakończenia wojny z powodów politycznych spychane w zapomnienie, wydarzenia historyczne. Przygotowanie każdej takiej akcji polegało przede wszystkim na znalezieniu sponsorów chętnych do finansowania sprawy i na żmudnym kompletowaniu długiej serii zezwoleń, pozyskiwanych różnymi sposobami od wielu, nie zawsze dobrze usposobionych czynników władzy. Równocześnie zorganizowaliśmy 6 popularno-naukowych sesji historycznych. Ponadto przedstawiliśmy Radzie Miasta ponad 40 propozycji zmian nazw ulic w Krakowie, z których część - niestety zupełnie niezgodnie z naszymi koncepcjami - została uwzględniona.
19 maja 1984, w auli Polskiej Akademii Nauk zorganizowaliśmy sesję popularnonaukową poświeconą 65-leciu Związku Inwalidów Wojennych RP oraz 10-leciu Oddziału ZIW Kraków-Śródmieście. Przewodniczył prof. dr hab. Marian Zgórniak. Dorobek sesji, przede wszystkim zaś referaty studentów Wydziału Filozoficzno-Historycznego UJ - Waldemara Grabowskiego. Pawła Gugi i Andrzeja Przewoźnika - obejmujące problematykę od XVI wieku po czasy najnowsze, wraz z referatem drą Eugeniusza Halperna traktującym o 10-letniej działalności śródmiejskiego Oddziału ZIW i ciekawszymi głosami w dyskusji, ogłosiliśmy drukiem.

Przy ulicy Mogilskiej 97 w Krakowie
10 października 1983, wspólnie z Oddziałem Związku Bojowników o Wolność i Demokrację Kraków-Śródmieście - który razem z mgr. Czesławem Skrobeckim podjął naszą inicjatywę zgłoszoną do władz miasta w marcu 1981 roku - uczestniczyliśmy w odsłonięciu tablic upamiętniających czyn żołnierzy należących do siatki wytwórni granatów ręcznych i pistoletów maszynowych, zakonspirowanej w krakowskim Okręgu AK kryptonimem „Ubezpieczalnia".
Przy ulicy Mogilskiej 97 odsłonięta została tablica z napisem:

W TYM BUDYNKU FIRMY SYPNIEWSKIIJAKUBOWSKI
W CZASIE OKUPACJI NIEMIECKIEJ W LATACH 1942-1944
CZYNNA BYŁA KONSPIRACYJNA FABRYKA BRONI ARMII
KRAJOWEJ
POD KRYPTONIMEM
MONTOWNIA NR 5
W KTÓREJ WYTWARZANO PISTOLETY MASZYNOWE "POLSKI
STEN”
NA POTRZEBY WALKI Z NAJEŹDŹCĄ
+
OFIARĄ TEJ DZIAŁALNOŚCI PADŁ
INŻ. DOMINIK JURA PS. „DUDEK"
ZAMORDOWANY PRZEZ GESTAPO W MAJU 1944



4.1.1. Stanisław M. Jankowski, Steny z ulicy Mogilskiej, Wydawnictwo Literackie 1977

Montownia nr 5

W roku 1943 „Dom Handlowy” Sypniewskiego i Jakubowskiego zatrudniał około 80 pracowników umysłowych i fizycznych. Biura firmy mieściły się nadal przy ulicy Mikołajskiej 4, tutaj znajdowały się gabinety obu dyrektorów i pokoje przeznaczone dla personelu biurowego. W magazynach na ul. Zacisze pracowało tylko kilkanaście osób, głównie magazynierzy, niektórzy kierowcy, personel dozorujący i robotnicy placowi. Natomiast najliczniejszą grupę stanowili ślusarze, tokarze, mechanicy i kierowcy zatrudnieni w warsztatach przy Mogilskiej. Załoga została skompletowana już wcześniej, a w latach 1943-44 przybyło tylko kilka osób, między innymi „Śliwa” i „Wrona”.
„Wrona” tak wspomina przyjęcie do pracy i swój pierwszy kontakt z konspiracją:

,,W maju 1943 zostałem zatrudniony »Domu Handlowym« Sypniewski i Jakubowski w charakterze tokarza [...]. Wierzyłem, że tutaj, jak i w każdym większym skupisku Polaków, musi istnieć jakaś organizacja podziemna. Nie siliłem się odnaleźć jej szybko, aby przypadkowo nie natrafić na szpicla. Wierzyłem, że wcześniej czy później na coś natrafię [...]. Organizację AK poznałem jednak wkrótce, bo często zastawałem swoją tokarkę w innym porządku, aniżeli zostawiłem ją w dniu poprzednim. Na pytanie moje, co tu kto robi, Jan Glica kiedyś odpowiedział: - Panie, co tu się robi na pańskiej tokarce, to pan nie ma pojęcia, jakie tu sztuki odchodzą. - Pewnego poranka zauważyłem na mojej tokarce nie znane i podejrzane części, które mnie specjalnie zainteresowały i utwierdziły w moim przekonaniu. Zabrałem te części, zaniosłem do biura inżyniera Jury i powiedziałem; - Bądźcie, panowie, ostrożni i nie zostawiajcie takich rzeczy na mojej tokarni. - Inżynier Jura uśmiechnął się, poklepał mnie po plecach i schował te części do szuflady. Od tej pory zyskałem zaufanie, zaprzyjaźniłem się z otoczeniem, a wkrótce też zostałem zaprzysiężony i przyjąłem pseudonim »Wrona«. Oficjalnie zostałem wcielony do produkcji polskich stenów, którą kontynuowałem nocami”.

W pierwszej połowie 1943 roku załoga „montowni numer 5” była już ustabilizowana i zorganizowana. Kierownictwo tej grupy konspiracyjnej, na co dzień niczym nie wyróżniającej się spośród innych pracowników, było w zasadzie trzyosobowe: „Czerny”, współwłaściciel zakładu i zarazem dowódca montowni; „Sikorski”, pełniący funkcję jego zastępcy do spraw organizacyjnych; „Dudek” nadzorujący sprawy techniczne i zaopatrzenie materiałowe. Ponadto tylko i wyłącznie „Czerny” utrzymywał kontakt z Komendą Okręgu Krakowskiego AK, „Ubezpieczalnią”, a także z Wydziałem Produkcji Komendy Głównej AK w Warszawie. Oprócz niego tylko „Sikorski” orientował się lepiej od innych w sprawach przerzutów broni w teren lub dostaw stali, luf i magazynków.
Współwłaściciel firmy Leon Jakubowski zaopatrywał załogę montowni w żywność, którą sprowadzał spoza Krakowa, natomiast żona „Czernego” - Maria Franciszka Sypniewska - zajmowała się sprawami dokumentacji montowni.
W skład zakonspirowanej załogi wchodzili:
Stefan Bilczewski - monter
Edmund Czapczyk - kierowca, „Obój”, zastępca „Dudka”
Jan Glica - ślusarz, „Kurek”
Józef Gniadek - kierowca, monter
Franciszek Kos - kierowca rezerwowy
Michał Kresło - kierowca, „Górski”
Karol Lang (Paweł Władysław Sikora) - „Kolejarz”
Bronisław Lasoń - mechanik kierowca
Zygmunt Lasoń - ślusarz
Wiktor Lepczyński (Wiesław Szafrański) - magazynier
Adam Markiewicz – ślusarz, „Długi”
Walenty Martyka – kierowca rezerwowy
Józef Nowak - tokarz
Zbigniew Oskarbski – mechanik kierowca, „Kalina”
Aleksander Rosiek – kierowca pomocniczy, „Czarnota”
Augustyn Samborski – tokarz, „Wrona”
Edward Siekierka (Tadeusz Tomaszewski) – ślusarz monter, „Śliwa"
Lucjan Sowiński – monter, „Bimbo”
Konrad Suliga – monter, „Dziadek”
Stefan Szpyt – majster, mechanik
Marian Tokarz – majster, mechanik monter, „Broniewski”
Adam Tomczyk - tokarz


Po latach trudno dokładnie ustalić, jakie elementy pistoletów maszynowych „Sten” produkowali poszczególni żołnierze. Niektóre części wykonywali także pracownicy warsztatu niezbyt zorientowani co do przeznaczenia późniejszych gotowych już elementów. W pracy pomagali też uczniowie, ale tylko niektórzy z nich domyślali się, że ich czynności nie są związane z montażem młocarni czy produkcją części do siewników. Mistrzowie Szpyt i Tokarz oraz kierownik warsztatu Jura nie dopuszczali do żadnych pytań. Bardziej wścibscy bywali napominani lub usuwani z pracy.
Większość uczniów wykazywała jednak duże zdyscyplinowanie i sumiennie wykonywała swoje obowiązki. Tylko jeden z nich, najstarszy, „Długi”, został zaprzysiężony i częściowo wtajemniczony w sprawy produkcyjne. Pracował najczęściej w drewnianym pomieszczeniu za budynkiem głównym, sztancując na elektrycznej prasie odpowiednie elementy. Tak pisze w relacji o swojej pracy:
„Powierzona mi praca przy produkcji »Polskiego Stena« polegała na sztancowaniu na odpowiednich matrycach elementów, w ilości dokładnie podanej przez kierownika produkcji inżyniera Dominika Jurę. Materiał pobierałem z regałów, które znajdowały się w tym samym pomieszczeniu. Materiał poznakowany był umownym kolorem czarnym, mało widocznym. Wymienione czynności wykonywałem w dzień, ze względu na potrzebne dobre oświetlenie sztancowanych części, jak i ze względu na konieczność uchronienia wykrojników przed uszkodzeniem. Ze strony robotników zatrudnionych w warsztatach nie miałem nigdy zbędnych pytań, co robię, gdyż kierownik inżynier Jura umiał zorganizować dla nas wiarygodne alibi. Przy rozpracowywaniu dokumentacji nowych młocarni szerokomłotnych każdej grupie wydzielał zadania wykonania poszczególnych czynności, aby nikt nie miał podejrzeń o naszej konspiracyjnej robocie. Poza czynnościami fachowymi, wymienionymi wyżej, byłem również w oddziale ochrony”.

Inni uczniowie wiercili otwory w dostarczonych im detalach, cięli na elektrycznej pile stal potrzebną do produkcji zamków stenów, przygotowywali celowniki i inne drobne elementy, obrabiali je lub polerowali pod nadzorem majstrów: „Broniewskiego”, Szpyta i Gniadka. Na elektrycznej spawarce punktowej spawano magazynki i inne detale potrzebne do montażu. Pracowali przy tym najczęściej „Kalina” i Stefan Szpyt nadzorowani przez „Dudka”.
„Dudek” starał się za wszelką cenę opracować technologię produkcji magazynków. Dość długo szukano odpowiedniej blachy, która jeszcze przed przystąpieniem do wytwarzania korpusu magazynka musiała być polerowana z obu stron, a następnie bardzo ostrożnie spawana. Nierówne i niedokładne spawanie mogło - szczególnie w przypadku magazynków - powodować nieprzewidziane zacięcia. Magazynek, wbrew pozorom, należy do bardzo trudnych do wykonania części stena, a załoga montowni nie chciała wysyłać w teren broni nie posiadającej magazynków. Jednakże nie udało się opanować produkcji seryjnej magazynków w ilości równej produkcji pistoletów. A ponieważ dostawy magazynków zrzutowych bywały bardzo nierytmiczne, tak więc montownię opuściło sporo stenów niekompletnych. W końcu zdecydowano się zaniechać produkcji magazynków, licząc na zrzuty.
Podobnie przedstawiała się sytuacja z lufami. W początkowym okresie produkcji lufy były dostarczane z Warszawy, następnie z Podokręgu AK Rzeszów. Częściowo produkcję luf opanowano po zakupie gwintownicy w austriackiej firmie, dostarczającej dla „Domu Handlowego” części elektryczne do samochodów i ciągników „Deutza”, Na przełomie lat 1943/1944 ponownie zaczęto korzystać z luf produkowanych masowo w warsztacie inżyniera Teofila Czajkowskiego w Warszawie. Otrzymano stamtąd 2000- 2500 luf. Warsztat Czajkowskiego zaopatrywał w lufy także inne montownie stenów i błyskawic, szczególnie montownie warszawskie. Produkowane przez Czajkowskiego lufy odznaczały się doskonałym wykonaniem i mogły być niemal w 80-90 proc. wykorzystywane do produkcji stenów.
W jednym z pieców hartowniczych przygotowywano półfabrykaty do produkcji stenów, w drugim, ustawionym na specjalnie wykonanej z kątowników podstawie, przygotowywano zapalniki do granatów ręcznych. Przy piecach pracowali najczęściej „Czerny”, „Dudek”, „Kalina” i „Kurek”. W piecach wykonywano też formy do odlewu zapalników na dwie i cztery sztuki. Montownia otrzymywała również gotowe odlewy m.in. z zakładów „Zieleniewskiego”.
W hali montażowej na pierwszym piętrze w większości pracowali żołnierze montowni, rzadziej pracownicy nie wtajemniczeni w konspiracyjną produkcję lub uczniowie. Tutaj też znajdowały się szlifierki, na których szlifowali detale Konrad Suliga, Stefan Bilczewski i Bronisław Lasoń. Na obrabiarkach, małej heblarce i tokarkach przygotowywano sprężyny, podkładki, spusty, zaczepy i iglice.
„Śliwa” w swojej relacji pisze:
„Praca drużyny produkcyjnej odbywała się w cyklu ciągłym, natomiast produkcja elementów tokarskich była prowadzona zmianowo. Główne prace wykonywali tokarz mechanik »Wrona« i podporządkowani mu tokarze mechanicy. Sztancowania na prasach, a następnie spawania dozorował »Broniewski«. Prace te prowadzono w ciągu dnia i wykonywali je uczniowie. Prasa mniejsza wmontowana była w baraku na parceli firmy w odległości 50 metrów od głównego budynku [...]. Ja wykonywałem następujące czynności: odbierałem półfabrykaty przekazywane do narzędziowni i po odrzuceniu braków kompletowałem jednostki »Stena« w półfabrykatach oraz przekazywałem je na stanowiska pracy w zależności od aktualnie wykonywanych tam czynności: spawania, skrawania czy obróbki na tokarniach.
Wykonane części »Stena« po oczyszczeniu, oksydowaniu i skompletowaniu całości, po dokonaniu przeglądu przez rusznikarza mechanika przekazywano do magazynu, gdzie mieściło się pięć stanowisk montażu »Stena«. Obsada stanowisk montażu składała się z dwóch zespołów, pracujących zmianowo w składzie: Marian Tokarz, Edward Siekierka, Edmund Czapczyk, Józef Nowak[1], Jerzy Sypniewski, Wiesław Szafrański, Paweł Sikora, Bronisław Lasoń, Walenty Martyka i Karol Niżankowski. Stanowisko numer 5, na którym pracowali Sypniewski i Niżankowski, uruchamiano w przypadku nienadążania z montażem na czterech stanowiskach. Podczas jednej pracującej w nocy zmiany montowano 3-5 stenów w zależności od ilości poprawek, wchodzących w zakres prac rusznikarskich, oraz fachowego przygotowania żołnierza zajmującego stanowisko przy montażu”.

Każdy wyprodukowany egzemplarz dokładnie sprawdzano, m.in. kontrolując podawanie amunicji z magazynka, działanie przełączników ognia z pojedynczego na ciągły, działanie zaczepu magazynka czy bezpiecznika. Każdy egzemplarz musiał też być przestrzelany. Przestrzeliwania dokonywali: „Broniewski”, „Kalina”, „Sikorski”, „Lis” i „Czerny”. Zdarzało się czasem, że już ze strzelnicy zwracano pistolet z powrotem na stół montażowy w celu usunięcia braków lub nawet wymiany niektórych części składowych. Zdawano sobie doskonale sprawę, że każda usterka może kosztować życie żołnierza z grupy dywersyjnej lub oddziału leśnego. Szczególnie starannie sprawdzano działanie magazynków zrzutowych, które po wmontowaniu do stenów psuły się dość często. Stwierdzono po dokładnych badaniach, że sprężyny magazynków posiadają zbyt rzadkie zwoje, co uniemożliwia sprawne podawanie naboi do komory. Najpierw starano się sprężyny rozciągać, nie mając zresztą nigdy pewności, czy magazynki załadowane po raz któryś będą sprawne. Następnie podjęto produkcję własnych sprężyn. Drut dostarczano do „montowni nr 5” z Kęt, z zakładu prowadzonego tam przez ojca inżyniera Dominika Jury, a częściowo także z Mysłowic.
Z początkiem marca 1943 roku rozszerzono asortyment konspiracyjnej produkcji o wyrób korpusów lub całych granatów ręcznych. Zaczęto też produkować zapalniki do granatów. Do cięcia rur, dostarczonych w dużych ilościach z zakładów „Zieleniewskiego”, sprowadzono specjalną piłę elektryczną, która ustawiono w hali montażowej na parterze, nie opodal naprawianych tam wojskowych samochodów. Rury cięli na kawałki uczniowie i praca ta nie wymagała specjalnego nadzorowania. Po sprowadzeniu pieca elektrycznego, który także postawiono w hali na parterze, mogła ruszyć produkcja zapalników. Formy do odlewu zapalników były podwójne, tak że z jednego odlewu uzyskiwano cztery zapalniki. Przy pomocy automatycznej prasy wycinano denka i wieczka do granatów. Tutaj również korzystano z pomocy uczniów i pracowników nie wtajemniczonych. Jedynie produkcja zapalników, a więc części granatu łatwo rozpoznawanych przez każdego, musiała być strzeżona i wykonywana głównie w godzinach popołudniowych lub nocnych.
W „montowni numer 5” produkowano w zasadzie tylko niektóre części do granatów ręcznych. Najpierw wykonywano wyłącznie puszki, uzupełniane denkami, już dostosowanymi do wkręcenia zapalnika, a więc gwintowanymi. Puszki wywożono potem do innych montowni, gdzie napełniano je materiałem wybuchowym. Raz tylko dostarczono do montowni szedyt, co pozwoliło na wyprodukowanie pewnej partii gotowych granatów. Potem robiono już tylko same korpusy do granatów i zapalniki, dokładniej - trzony zapalników, Chodziło o to, że „montownia numer 5”, dysponująca nowoczesnym parkiem maszynowym i doskonałymi fachowcami, mogła wytwarzać o wiele bardziej skomplikowaną broń i w związku z tym „Ubezpieczalnia” postanowiła rozwinąć produkcję granatów w innych wytwórniach, słabiej wyposażonych technicznie. Jedna z takich wytwórni mieściła się przy ulicy Wieczystej.
Jednorazowo, na zlecenie kierownictwa „Ubezpieczalni”, wykonano w montowni ze specjalnie dostarczonego materiału partię bagnetów z dwustronnym ostrym brzeszczotem z opartą nasadą trzonka[2]. Zostały wykonane przez „Śliwę”, a następnie zakonserwowane i opakowane w natłuszczoną tekturę. Zapełniły jedną skrzynię, przekazaną natychmiast łącznikowi ze sztabu Okręgu Krakowskiego AK. Nie udało się ustalić, które oddziały partyzanckie lub dywersyjne korzystały z noży wykonanych w montowni.
Produkcja stenów, jak i korpusów granatów, wymagała na co dzień zachowania dużej ostrożności, szczególnie w dzień, gdy na terenie zakładu przebywali niemieccy kierowcy lub też klienci zainteresowani naprawą maszyn rolniczych. Praca nocna (montaż stenów, produkcja granatów czy samych zapalników) musiała być również odpowiednio zakonspirowana, ale w tym czasie pozostawała na terenie warsztatu wyłącznie grupa pracująca przy stołach montażowych lub piecu. Dyżurujący na wartowni któryś z żołnierzy ochrony mógł jednym sygnałem w razie niebezpieczeństwa zaalarmować pracujących. W takiej sytuacji byli oni obowiązani w ciągu minuty ukryć produkowaną broń w specjalnie przygotowanych skrytkach, m.in. w nawietrznicach. Szczególnej ostrożności wymagało przestrzeliwanie pistoletów, jednakże odgłosy dochodzące z kuźni czy spawalni oraz dobrze dostosowana do podłogi pokrywa włazu tłumiły serie strzałów w podziemnej strzelnicy.
Bardzo ważnym problemem było maskowanie produkcji, aby nie dopuścić do jej zdekonspirowania przed pracownikami lub uczniami nie wtajemniczonymi. Przychodzili oni do pracy o godzinie szóstej rano i nie powinni się zorientować, że w nocy ich koledzy byli na terenie zakładu. Nie zawsze jednak udawało się ukryć to przed fachowym okiem. Wtedy tłumaczono się koniecznością wykonania dodatkowego zlecenia dla którejś z firm niemieckich lub też czegoś na własny użytek.
Nie zawsze gotowe steny, korpusy granatów lub zapalników były rozwożone już w dniu następnym. Dlatego też zorganizowano większy magazyn w cysternie przeznaczonej na benzynę i zakopanej w ziemi pod drogą dojazdową po lewej stronie warsztatów. Dla zmylenia Niemców ustawiono przy ścianie budynku liczniki zegarowe, do których podłączone zostały przewody od drugiej cysterny wypełnionej benzyną i zakopanej tuż obok tamtej.
Pod koniec 1943 roku załoga montowni została zawiadomiona o konieczności przygotowania magazynu na broń, amunicję i medykamenty przeznaczone dla żołnierzy „Ubezpieczalni” na okres powstania. Pochodzące ze zrzutu pakunki z bronią i sprzętem (w tym także dwie radiostacje) ukryto w jednej z cystern[3]. Były łatwo dostępne w przypadku rozpoczęcia walki, a na co dzień mogły być bez trudności konserwowane.
Tylko raz montownia znalazła się w niebezpieczeństwie i omal nie została zdekonspirowana przez wroga. W marcu 1944 roku wszedł do kotłowni niemiecki nadzorca. Zauważył kilka stenów przeznaczonych do przestrzelania. Zamierzał podnieść alarm. Przebywający w kotłowni „Broniewski” nie mógł dopuścić do ujawnienia produkcji. Niemiec był uzbrojony, natomiast „Broniewski” nie miał amunicji do stenów, zresztą nie zdążyłby zapewne załadować magazynka i dołączyć go do pistoletu. Nie namyślając się długo podniósł żelazny pogrzebacz i przebił Niemca na wylot[4]. Następnie razem z „Sikorskim” spalili ciało i ubranie w kotłowni. Podjęte na drugi dzień śledztwo niczego nie wykazało. „Lis” znający dobrze język niemiecki wyjaśnił, że nadzorca opuścił w nocy zakład, udając się w kierunku centrum miasta...
Oczywiście w dniach zainteresowania Niemców warsztatami produkcja została chwilowo wstrzymana. Na specjalnie zwołanej naradzie omówiono dokładnie ten wypadek, zarządzając wzmożenie ostrożności, aby w przyszłości nie dopuścić do niespodziewanej dekonspiracji, której skutki mogły być tragiczne dla wielu osób. Wprowadzono od tego czasu system patrolowania terenu dookoła warsztatu w godzinach nocnej produkcji, aby nie dopuścić do nieprzewidzianej wizyty osób trzecich lub uniknąć obserwowania warsztatu przez niemieckich agentów. Zdawano sobie sprawę, że stała obserwacja zakładu może doprowadzić do katastrofy.
Produkcja, jak już wspomniałem, prowadzona była niemal przez dwa lata z małymi przerwami (brak materiału, lufek). Nie zachowały się żadne dokumenty stwierdzające, ile stenów i granatów wyprodukowano w ,,montowni numer 5”. Relacje żołnierzy pracujących w montowni, a także informacja byłego dowódcy „Ubezpieczalni”, „Grzmota”, nie są jednak zbieżne.
Współpracujący z montownią Franciszek Mizia, „Ryś”, rusznikarz zatrudniony w pracowni na terenie Teatru im. J. Słowackiego, pisze:
„Pierwszą produkcją były steny z rączką podobną do »Empi«, wyprodukowano tych jednostek według mojego rozeznania około 400 sztuk. Następnie produkowano steny z kolbą giętą oraz rurkową i taką produkcję prowadzono do 30 kwietnia 1944, to jest do dnia wpadki. Do mojej placówki w tymi okresie, co dokładnie pamiętam, przerzucono około 500 sztuk stenów produkowanych w »montowni numer 5«. W naszej rusznikarni dokonywano też napraw stenów dostarczonych z terenu”.

W swoich relacjach „Lis”, „Broniewski” i „Śliwa” oceniają, iż „montownia numer 5” w okresie najbardziej wydajnej produkcji i sprawnego rozprowadzania gotowej już broni natychmiast po jej wykonaniu przygotowywała w czasie jednej zmiany 10 do 12 stenów. Łącznie tygodniowo (podczas pięciu nocnych zmian w pełnym składzie) ok. 50-60 sztuk. Gdyby pracowano tak wydajnie w latach 1943-1944, to wyprodukowanymi w „montowni numer 5” pistoletami maszynowymi uzbroić można by było dwie dywizje piechoty, zakładając wyposażenie każdej z nich w broń maszynową w 40- 50%.
„Grzmot” oceniał niegdyś ilość stenów wyprodukowanych w montowni przy ulicy Mogilskiej na ponad 50 pistoletów maszynowych typu „Sten” i ponad 150 magazynków do tych pistoletów[5]. Jednakże w relacji, sporządzonej w kilka lat potem, pisze:
„Produkcja stenów na terenie »Ubezpieczalni-Kraków« zlokalizowana była na terenie »montowni numer 5« przy ulicy Mogilskiej 97. Według najnowszych źródeł, znanych już Panu, pracowało tam około 30 żołnierzy zaprzysiężonych [...]. Okazuje się, że w świetle tych wiarygodnych relacji liczba podawana dotąd przeze mnie odnosiła się do dziennej (podkreślenie moje - SMJ) produkcji, a nie do całości. Liczba ta utkwiła mi w pamięci, gdy odchodziłem na nowe stanowisko służbowe, i zasugerowała całość produkcji, zwłaszcza że wiedziałem o aresztowaniach, jakie miały miejsce na wiosnę w »Ubezpieczalni« [...]. Okazuje się, że produkcja i montaż stenów rozwinęły się z czasem dzięki dobrej organizacji pracy i poświęceniu świadomych swego wyjątkowego zadania żołnierzy »Ubezpieczalni«. Przy tak zgranej i licznej załodze montowni produkcja miesięczna mogła przekraczać ilość 1500 sztuk stenów, zwłaszcza że odpadała produkcja luf”.

W swojej relacji, dotyczącej uzbrojenia żołnierzy inspektoratu miechowskiego AK, a następnie 106 Dywizji Piechoty AK, ,,Grzmot” napisał również, że oddziały wchodzące w skład tej dywizji (głównie batalion oznaczony kryptonimem „Suszarnia”) dysponowały kilkoma setkami stenów, dostarczonych z krakowskiej montowni[6].
W tym samym czasie co autor tej książki zainteresowali się produkcją stenów Kazimierz Satora, historyk z Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, i znany warszawski reporter Jacek Moskwa. Dziennikarz rozmawiał z inż. Kazimierzem Czerniewskim, ,,Korebką”, który w 1943 roku stal na czele zespołu wytwórni stenów w Suchedniowie, a następnie po wsypie związany był z Wydziałem Produkcji Konspiracyjnej KG AK. Jacek Moskwa w jednym ze swoich artykułów pisze m.in.:
„Pan Czerniewski powołuje się na wypowiedziane do niego słowa ówczesnego szefa »Kedywu« gen. »Nila« (Emila Fieldorfa) wypowiedziane w drugiej połowie 1943 roku: »Panu i pańskiemu zespołowi zostało przyznane pierwszeństwo w technicznym opanowaniu metod wytwarzania broni oraz w wyprodukowaniu pierwszych pistoletów maszynowych w Polsce. Fakt, że według wiadomości, jakie otrzymywała KG AK, pierwszymi wyprodukowanymi w Polsce stenami były te z okręgu kieleckiego, potwierdził w rozmowie ze mną szef V Oddziału KG AK płk »Kuczaba« (Kazimierz Pluta-Czachowski). Montaż pierwszych pistoletów w Suchedniowie odnotowała też prasa konspiracyjna, co, jak wiadomo, zaostrzyło czujność Niemców. Z drugiej jednak strony p. Czerniewski przyznaje, że w połowie 1943 roku przygotowania do podjęcia produkcji stenów prowadzone były zarówno w pionie podległym Wydziałowi Produkcji, jak i Kierownictwu Dywersji”[7].

Artykuły Jacka Moskwy nie wyjaśniają jednak faktycznych rozmiarów produkcji, a zawierają wyłącznie rozmaite opinie na ten temat, opinie sprzeczne z sobą zarówno jeżeli chodzi o datę rozpoczęcia produkcji, jak i ilość wykonanych w Krakowie stenów. Nie mając dostępu do źródeł autor słusznie zrezygnował z autorytatywnego określenia roku, w którym produkcję na Mogilskiej rozpoczęto, jak też z podania liczby stenów.
W trakcie przygotowywania tej książki do druku badania nad krakowskimi stenami prowadził nadal Kazimierz Satora, z którym pozostawałem w stałym kontakcie. Jednakże i jemu - a wymienialiśmy informacje i dość często - nie udało się zdecydowanie odpowiedzieć na pytania: Kiedy ruszyła produkcja krakowskich stenów? Ile ich wykonano w „montowni nr 5”?[8]
Mimo podjętych poszukiwań nikomu nie udało się natrafić na żadne materiały archiwalne, ujawniające datę rozpoczęcia produkcji i jej rozmiary. Archiwum „Ubezpieczalni” prawdopodobnie zaginęło. Archiwum „montowni numer 5” zostało częściowo zniszczone w maju 1944 roku, a jego fragmenty ukryte w piwnicach budynku przy ulicy Mogilskiej 97 nie zostały odnalezione podczas intensywnych poszukiwań w roku 1975. Prawdopodobnie skrytki zostały opróżnione wcześniej w nie znanych bliżej okolicznościach[9].
Reasumując powyższe rozważania można przyjąć, że „montownia nr 5” mogła w okresie styczeń 1943 - kwiecień 1944 wyprodukować minimum kilkaset stenów, co - jak na warunki panujące w stolicy Generalnego Gubernatorstwa - jest i tak osiągnięciem bardzo dużym. Za tą liczbą przemawia jedyna dostępna informacja, oparta na materiałach archiwalnych, znajdujących się za granicą. Autorzy opracowania Polskie Siły Zbrojne podają, że w okręgach radomskim i krakowskim wyprodukowano „parę-set sztuk stenów”[10].
Zdaniem autorów produkcję stenów w Krakowie rozpoczęto dopiero w 1944 roku. Nie jest to zgodne z aktualnie przeprowadzonymi badaniami.
Jeżeli jednak zawierzyć relacjom b. pracowników „montowni numer 5”, informacjom uzyskanym od dostawców luf (przypomnijmy: 2000-2500 luf z warsztatu inż. Czajkowskiego z Warszawy), to można przyjąć, że wyprodukowano kilka tysięcy stenów. Celowo podaję tak różniące się liczby, uzyskane z różnych źródeł, aby wykazać, jak trudno w wiele lat po zakończeniu wojny uzyskać dokładne, a niesprzeczne informacje.
Ważne są jednak nie tyle rozmiary produkcji, ile sam fakt, że w odległości zaledwie kilku kilometrów od siedziby rządu GG i miejsca zamieszkania Hansa Franka działała tak długo konspiracyjna montownia broni. Że w stolicy GG produkowano również pistolety maszynowe, granaty, zapalniki dla potrzeb żołnierzy Polski Podziemnej. Można tylko dodać, że „montownia numer 5” działała tak sprawnie i tak długo dlatego, że współpracowali z nią - częściowo zaznajomieni z konspiracyjną produkcją - robotnicy i inżynierowie różnych krakowskich zakładów, także i tych pozostających pod ścisłym nadzorem administracji okupanta, pracujących dla potrzeb wojennych III Rzeszy.
Wśród zakładów tych była także fabryka „Zieleniewskiego” na ulicy Grzegórzeckiej.

[1] Józef Nowak nie potwierdza swojej przynależności do grupy montażowej.
[2] Jedyny ocalały bagnet posiadał jeszcze nie tak dawno Edward Siekierka. Egzemplarz przekazał do Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.
[3] W dniu 16 X 1962 podczas prac remontowych odnaleziono zbiorniki, a w nich: 27 karabinów, 4 steny, amunicję, 2 radiostacje, materiały wybuchowe, zapalniki, wyposażenie dla lekarza i materiały opatrunkowe.
[4] Za czyn ten Marian Tokarz, „Broniewski”, przedstawiony został przez byłego dowódcę „Ubezpieczalni” do odznaczenia Krzyżem Virtuti Militari V Klasy, przyznawanym za męstwo w bezpośredniej walce z nieprzyjacielem.
[5] Relacja z roku 1974, w posiadaniu autora.
[6] Relacja z roku 1975, w posiadaniu autora.
[7] Jacek Moskwa, Krakowskie steny, cz. 2 pt. Początki produkcji, „WTK” nr 40. Seria artykułów o krakowskich stenach ukazała się w „WTK” we wrześniu 1975 roku, w numerach 39-41.
[8] Już po złożeniu tej książki do druku mogłem zapoznać się z wynikami badań Kazimierza Satory, opublikowanymi w nrach 33-40 „WTK” w sierpniu, wrześniu i październiku 1976 r. W artykule Polskie steny z wytwórni krakowskiej, „WTK” nr 33, Satora omawia dokładnie wszystkie kontrowersyjne opinie i relacje, aby w rezultacie przyjąć, że: „dorobek krakowskiego ośrodka produkcji pm »Sten« był imponujący, rzędu 3000 pm, a może ponad tę liczbę. Udział w tym dorobku mają wytwórcy luf i magazynków. Produkcja rozpoczęła się jesienią 1942”. W tym samym artykule Satora ustala też podstawowe daty dotyczące początków produkcji: „odprawa wrześniowa 1942 r. inaugurująca produkcję; październik 1942 r. - pierwszy gotowy »Sten«, komisyjny odbiór, awanse dla wytwórców; styczeń (luty?) 1943 r. - dostawa partii gotowych stenów w Rzeszowskie; nowy pracownik wstępujący do pracy na Mogilskiej E. Siekierka w lutym 1943 r. zastaje produkcję stenów w pełnym ruchu”.
[9] Patrz rozdział ”Echo Krakowa” poszukuje.
[10] PSZ, op. cit., s. 337.

4.1.2. Stanisław M. Jankowski, Steny z ulicy Mogilskiej, Wydawnictwo Literackie 1977

Rozkaz: ratować steny!

W czasie gdy gestapowcy wkroczyli do warsztatów przy ul. Mogilskiej, w mieszkaniu „Śliwy” przy ulicy Miedzianej 87 zastanawiano się nad dalszą trasą ucieczki. Okazało się, że nie zdołano uratować z biura na Mogilskiej niektórych dokumentów, które mogły naprowadzić gestapowców na ślad produkcji prowadzonej w warsztatach i umożliwić śledztwo w sprawie montowni. „Czerny” zdecydował - zanim będzie zbyt późno - podjąć kroki w celu ratowania dokumentacji montowni oraz niektórych dokumentów dotyczących działalności „Domu Handlowego”. We wczesnych godzinach rannych „Śliwa” otrzymał zadanie zlikwidowania dokumentacji znajdującej się w biurze magazynów na ulicy Zacisze, a następnie - o ile będzie to możliwe - w warsztatach przy ulicy Mogilskiej. "Śliwa” pisze:
„W godzinach rannych w poniedziałek pojechałem rowerem na ulicę Zacisze i dostałem się do biura. Wartownik mnie znał, dlatego też nie próbował mnie zatrzymać. Z biurka i z kasy zabrałem - po wyłamaniu drzwi - całą dokumentację, a następnie wsiadłem z powrotem na rower i pojechałem na ulicę Mogilską. Nie byłem pewny, czy uda mi się dostać do zakładów, ale postanowiłem zaryzykować. Kiedy wyjeżdżałem z ulicy Zacisze, minęło mnie osobowe auto, jadące w kierunku magazynów [...]. W magazynach została w skrytkach jeszcze jakaś broń, ale niczego nie znaleziono, natomiast część broni zabrałem ze sobą. W warsztatach na Mogilskiej zaczynali się pojawiać już pierwsi pracownicy i od nich dowiedziałem się, że gestapowców nie ma na terenie zakładu. Włamałem się najpierw do pokoju, w którym mieszkał lub też pracował czasem »Czerny«, a następnie do pokoju »Sikorskiego«. Zabrałem dokumentację, kilka ubrań i odjechałem. Pomagał mi przy tym »Kowalik«. Dokumenty przywiozłem do mieszkania mojej matki i spaliłem w piecu kuchennym”.

W tym samym czasie, kiedy „Śliwa” krążył na rowerze pomiędzy ulicami Miedzianą, Zacisze i Mogilską, z mieszkania doktora Żuławskiego, „Żubra”, przy ulicy Wieczystej zaryzykował ucieczkę „Długi”. Gestapowcy czekali w samochodzie przed domem, nie przypuszczając nawet, że ranny wartownik zdecyduje się zbiec. Prowizorycznie opatrzony przez „Żubra”, przedostał się przez podwórko, a stamtąd na łąki. Postanowił jednak nie wracać do domu, ale zawiadomić kolegów o wsypie w warsztatach i ewentualnej zasadzce gestapo. Nadjeżdżających informował na pętli tramwajowej przy ulicy Mogilskiej o wszystkim, co zdarzyło się w nocy w warsztatach. Podobnie inni pracownicy zakładu ostrzegali kolegów, oczekując ich za wiaduktem kolejowym przy ulicy Wieczystej.
Teraz żołnierze „montowni numer 5” nie mogli już wrócić do pracy. Jedynie „Wrona” postanowił zaryzykować. Kilkakrotnie już uciekał Niemcom niemal w ostatniej chwili. Wierzył więc, że i tym razem zdoła się wyniknąć. Przyszedł do warsztatów i natychmiast rozpoczął likwidację wszelkich elementów, które mogły wskazywać na ich przydatność do produkcji broni lub granatów. Razem z jednym z uczniów wrzucili do wapna kawałki rur. Tymczasem w zakładzie pojawiło się dwóch gestapowców. Zachowywali się spokojnie. Oprowadzał ich Kazimierz Mleczko. Kazali otwierać wszystkie pomieszczenia, zaglądali pod maszyny. Jednakże nic nie wiedzieli o skrytkach, czego dowodem brak zainteresowania nawietrznicami i cysternami. W swojej nawietrznicy, zlokalizowanej w pobliżu tokarni, „Wrona” miał ukryty mundur. Kilkunastu pracowników - żołnierzy AK - otrzymało jeszcze przed wsypą mundury, gdyż mieli w razie wybuchu powstania stanowić pluton ochrony sztabu, jako jednostka dobrze uzbrojona i znana ze swojej sprawności konspiracyjnej.
Trudno nazwać rewizją przejście gestapowców przez zakład i nieindagowanie żadnych pracowników. Zajrzeli tylko do kilku skrzynek drewnianych w jednym z pomieszczeń magazynowych. W tych skrzynkach były lemiesze. Mleczko, zdający sobie doskonale sprawę z zainteresowań gestapowców, starał się możliwie skrócić ich czas przebywania w zakładzie. Nie związany organizacyjną przysięgą, domyślał się jednak, czym zajmują się jego koledzy w godzinach nocnych. Ucieczka kilkunastu z nich oraz całego kierownictwa była oczywistym dowodem wsypy.
W tym dniu, jak też i później, nie udało się Niemcom odnaleźć żadnych śladów nielegalnej działalności prowadzonej na terenie warsztatów.
Wkrótce zapadła decyzja zlikwidowania broni i elementów nadal zalegających w skrytkach na terenie warsztatów. Jeszcze w pierwszych dniach maja „Czerny”, ucharakteryzowany przy pomocy wąsów i brody z obawy przed gestapo, spotkał się na przejeździe kolejowym na Prądniku z szefem „Kedywu” Podokręgu AK Rzeszów „Świdą”. Spotkanie ochraniali zarówno żołnierze „montowni numer 5” „Lis” i „Kurek” jak też obstawa „Świdy”, m.in. Stanisław Kostka, „Dąbrowa”. O czym rozmawiali obaj oficerowie ponad godzinę - nie wiadomo. Można tylko przypuszczać, że odjeżdżający do Warszawy „Czerny” przekazał „Świdzie” dane dotyczące likwidacji montowni przy ulicy Mogilskiej.
Do akcji włączono też żołnierzy z krakowskiego „Żelbetu”. Jednym z nich był Stanisław Gaczoł, „Nawara”. Według jego relacji ewakuacja wyglądała następująco:
„Trudno jest mi dokładnie określić dzień, w którym otrzymałem rozkaz ewakuacji fabryki na Mogilskiej 97, gdzie miała miejsce jakaś wsypa. Mieliśmy podjechać w kilku samochodem, zabrać przygotowane już skrzynki i cały transport gdzieś zamelinować. Pamiętam, że w akcji wzięli udział także »Bicz« i »Kordian«. Jeden z samochodów przygotowany był do osłony, na drugi załadowaliśmy dziesięć ciężkich skrzyń. Ewakuacja była też osłaniana na całym terenie przez kilkunastu żołnierzy, których obecności raczej się tylko domyślałem. Nie byliśmy jednak przez nikogo niepokojeni”.

Relację „Nawary” potwierdzają także pracownicy warsztatów, których pewnego dnia wezwano do osłony ewakuacji. Uzbrojeni otoczyli zabudowania fabryczne ze wszystkich stron. Widocznie jednak w tym czasie agenci gestapo nie interesowali się zakładem, gdyż szczególny ruch w pobliżu warsztatów i na ich terenie na pewno nie uszedłby ich uwagi. Wkrótce po odjeździe samochodów zwinięto ubezpieczenie.
Dziesięć skrzyń, które odebrali żołnierze „Żelbetu”, przewiezionych zostało do lokalu konspiracyjnego, mieszczącego się w szklarni, w okolicach szpitala Narutowicza. Tam „Nawara” i „Pik” podjęli próby montowania stenów ze znajdujących się w skrzyniach elementów. W skrzyniach znajdowały się m. in.: ściany komory zamkowej, urządzenia powrotne, sporo różnych detali, jednakże w rozmaitych ilościach. Więcej było lewych ścian komory zamkowej, mniej prawych, i tak dalej. Brakowało dostatecznej ilości luf.
Mimo wielogodzinnych wysiłków żołnierze, którzy podjęli montaż w szklarni (lub oranżerii), zdołali z trudem wykorzystać tylko niewielką część posiadanych elementów. Wykonano kilkanaście stenów, do kilkunastu innych „Pik” zdecydował się wytoczyć lufy, gdyż tylko tych części brakowało. Spośród zmontowanych stenów 3 albo 4 zabrał ze sobą „Halszka” dla grupy osłony radiostacji, pracującej w pobliżu Krakowa. Pozostałe - zdaniem „Nawary” - zostały przewiezione do warsztatu „Pika” przy ulicy Powiśle.
Nie udało się do dnia dzisiejszego ustalić wszystkich kierunków akcji zmierzającej do ratowania zbrojowni i wszystkiego, co znajdowało się jeszcze w niedzielę na jej terenie.
Akcja podjęta samorzutnie przez „Wronę” i innych na terenie warsztatów nie była skoordynowana z akcją ,,Śliwy” wykonującego polecenie „Czernego”. Trudno też dociec daty, kiedy do akcji włączony został „Czarnota” na polecenie „Halinki” wezwany z magazynów przy ulicy Zacisze. Podjechał on samochodem „DKW” w któreś majowe popołudnie. We dwójkę z „Halinką” załadowali na samochód trzy ciężkie skrzynie. Ciekawy, co zawierają, zajrzał „Czarnota” do wnętrza jednej z nich. Były tam ciasno poukładane lufy do stenów. Prowadzony przez „Czarnotę” samochód przejechał kilkaset metrów w stronę stawów na Dąbiu. Kiedy obaj żołnierze sprawdzili, że nie są przez nikogo obserwowani - podjechali na brzeg jednego ze stawów i wrzucili skrzynki do wody. „Czarnota” oblicza dzisiaj ilość zatopionych wtedy luf na kilkaset sztuk.
Można przypuszczać, że groźba podjęcia przez gestapo dokładnej rewizji zakładu spowodowała w „Ubezpieczalni”, poważnie sparaliżowanej falą aresztowań, sporo zamieszania. Nic więc dziwnego, że w tym czasie, kiedy jeden zespół wywoził i zatapiał skrzynie z lufami, drugi zespół narzekał na brak lufek w ewakuowanej właśnie części uzbrojenia. Wielu pracowników nadal pozostających w warsztatach przy Mogilskiej było zdecydowanych możliwie najszybciej „oczyścić” teren z wszystkiego, co mogło spowodować represje. Trzeba dodać, że żaden z nich nie zdawał sobie sprawy z istnienia zbiornika wypełnionego bronią i materiałami wybuchowymi. Pamiętał o nim zapewne „Czerny”, gdyż wkrótce kierownictwo krakowskiego „Żelbetu” zostało powiadomione o broni znajdującej się w zbiorniku.
Jednakże brak broni spowodował przetargi co do jej podziału. W pierwszej wersji przewidywano podział podjętej broni między bataliony liniowe „Żelbetu” i kompanie Wojskowej Służby Ochrony Powstania.
Żołnierze „Żelbetu” otrzymali później rozkaz podjęcia broni z cysterny nawet w sytuacji, gdyby miało dojść do potyczki z Niemcami. Następnie mieli przekazać zawartość zbiorników dla potrzeb kompanii WSOP.
W trakcie pertraktacji i swego rodzaju przetargu trwającego kilka dni „Nawara” został aresztowany. Broń ze zbiorników - jak się okazało dopiero w wiele lat po zakończeniu wojny - nie została wcale podjęta.
W tym samym czasie w warsztatach przy Mogilskiej sytuacja powoli zaczęła wracać do normy. Coraz rzadziej pytano o kierownictwo i tych pracowników, którzy w niedzielę 30 kwietnia zniknęli niespodziewanie zarówno z pracy, jak i ze swoich mieszkań. Nie nastąpiła dokładna rewizja zakładu, której tak obawiano się od dnia wsypy. Jest to jeszcze jeden dowód potwierdzający, że konspiracyjna działalność części załogi „Domu Handlowego” nie była znana w siedzibie gestapo przy ulicy Pomorskiej. Wielu innych żołnierzy „Ubezpieczalni” zostało rozstrzelanych w maju w publicznych egzekucjach, między innymi żołnierze aresztowani w Myślenicach, oraz kierownictwo firmy „Hydraulik” przy ulicy Paulińskiej 28. Inni aresztowani zostali później zesłani do obozów koncentracyjnych. Powrócili stamtąd tylko nieliczni.

Pod koniec pierwszej dekady czerwca z zakładu „Pika” przy ulicy Powiśle wyjechał duży ciężarowy samochód. Cel wyjazdu: dostarczenie do Podokręgu AK Rzeszów broni maszynowej potrzebnej do realizacji akcji „Burza”. W workach znajdowały się pistolety maszynowe, przerzucone z Rzeszowa do Krakowa kilka tygodni wcześniej, kiedy dowodzone przez „Świdę” oddziały „Kedywu” Podokręgu Rzeszów i rzeszowskiego Inspektoratu przygotowywały się do akcji specjalnej w celu uwolnienia aresztowanego w marcu „Lutego”[1] . Ponieważ akcja zakończyła się niepowodzeniem, należało więc dostarczoną z Rzeszowa broń szybko odesłać z powrotem. Tym samym samochodem jechały także krakowskie steny, ostatnie ze zmontowanych już przez „Nawarę” po likwidacji produkcji w montowni przy ul. Mogilskiej.
W szoferce ciężarówki węgierscy żołnierze: kierowca i jego pomocnik. Dokumenty podróży przygotował węgierski podoficer Dawid zwerbowany do współpracy z Armią Krajową na terenie Bochni. Razem z nim jechali żołnierze rzeszowskiego „Kedywu”, wśród nich dowodzący transportem „Dąbrowa”. Mieli podczas przejazdu pozorować przygodnych pasażerów, którzy nie znają się wzajemnie. Posiadali dokumenty z różnych miejscowości, to powinno rozwiać wątpliwości kontrolujących. Steny i materiały dywersyjne znajdowały się w workach przykrytych metalowymi częściami samochodowymi, oponami, plandekami. Żołnierze „Kedywu” byli dobrze uzbrojeni. Każdy z nich oprócz broni krótkiej i granatów miał pod ręką zamaskowanego gotowego do strzału stena i kilka załadowanych magazynków. Ten transport był zbyt cenny, aby mógł wpaść w ręce okupanta.
Samochód kilkakrotnie kontrolowano na całej trasie przejazdu. Kierowca zmuszony był też zabrać grupkę niemieckich żołnierzy, zdążających w kierunku frontu. Niemcy nie zdawali sobie sprawy, co kryją opony i plandeki, na których siedzą i z których - w przypadku zdekonspirowania zawartości samochodu - nie będą mieli szans zejść. W Bochni zatrzymano się na nocleg. Samochód stanął obok innych pojazdów skoszarowanej w tej miejscowości jednostki węgierskiej. Na drugi dzień rano wyruszył w dalszą drogę. W odległości kilku kilometrów od Rzeszowa czekali na transport broni żołnierze rzeszowskiego Inspektoratu AK. Steny i cały ładunek przekazane zostały oddziałom wchodzącym w skład rzeszowskiego zgrupowania 24 Dywizji Piechoty Armii Krajowej.
Tak więc do uratowania ostatniej partii wyprodukowanych w krakowskiej montowni pistoletów „Sten” przyczynili się węgierscy żołnierze i podoficerowie. Ich jednostka pełniła rolę etapowego warsztatu naprawczego taboru samochodowego. Czterech spośród współpracujących z „Dąbrową” Węgrów zdecydowało się wkrótce zdezerterować, po ucieczce wstąpili do działającego na południe od Bochni oddziału partyzanckiego AK, dowodzonego przez rotmistrza „Dzika”.

[1] 26 maja 1944 żołnierze AK, przebywając na ulicy Botanicznej w związku z planowaną akcją odbicia „Lutego”, którego - jak się spodziewano - miało tam przywieźć gestapo na rzekome spotkanie z łącznikiem Komendy Głównej AK, natknęli się. na patrol policji. W wyniku strzelaniny akcja „Luty” została zdekonspirowana.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci
- Mogilska 97 - tablica konspiracyjnej fabryki broni „Montownia 5” (odsłonięta 10.10.1983). [Sowiniec 2014]

***

Uwagi [wg katalogu Sowińca]
Tablica upamiętnia działalność żołnierzy należących do siatki wytwórni granatów ręcznych i pistoletów maszynowych [Gąs., Kul: Dom Handlowy Sypniewski i Jakubowski], zakonspirowanej w krakowskim Okręgu Armii Krajowej pod kryptonimem „Ubezpieczalnia”.



4.4. Bibliografia

- Stanisław M. Jankowski, Steny z ulicy Mogilskiej, Wydawnictwo Literackie 1977
- Andrzej Przewoźnik, Montownia nr 5, maszynopis 1983

Bibliografia [wg katalogu Sowińca]:
- Czapczyńska, Inwentaryzacja, cz. II
- „Dziennik Polski” z 11. X 1983
- Gąsiorowski, Kuler, s. 74
- S.M. Jankowski, „Steny” z ulicy Mogilskiej
- S.M. Jankowski , „Steny” biją celnie
- kartoteki MHmK
- Pomnik Czynu Zbrojnego, s. 14-15
- Przewodnik, s. 358
 DO GÓRY   ID: 52053   A: dw         

54.
Mostowa 10 (mieszkanie rodziny Michałowskich) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu



4.2. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”, w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968


4.3.3. Wzmianki we wspomnieniach


5.2.1. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu


zob.
Szlak 21 (II piętro, mieszkanie Danuty Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Kazimierza Nitscha i prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54243   A: dw         

55.
Paulińska 28 – siedziba firmy „Hydraulik”, fabryka granatów o kryptonimie „Montownia 4”; tablica konspiracyjnej wytwórni granatów „Montownia 4”



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica konspiracyjnej wytwórni granatów „Montownia 4”
ul. Paulińska 28, fasada kamienicy
Autor tekstu i układ: Czesław Skrobecki
Wykonanie tablicy: zakład kamieniarski „Granit”
Inicjator: Związek Inwalidów Wojennych Kraków-Śródmieście
Fundator:
Wymiary: ok. 100 cm x ok. 60 cm
Materiał: kamień o barwie ciemnoszarej [sjenit]
Data odsłonięcia: 10 października 1983

Inskrypcja:
[znak Polski Walczącej]
W TYM BUDYNKU W LOKALACH FIRMY / „HYDRAULIK” / W CZASIE OKUPACJI NIEMIECKIEJ / W LATACH 1942-1944 / MIEŚCIŁA SIĘ KONSPIRACYJNA / WYTWÓRNIA GRANATÓW POD KRYPTONIMEM / „MONTOWNIA NR. 4” PRACUJĄCA DLA POTRZEB ODDZIAŁÓW / KRAKOWSKIEGO OKRĘGU ARMII KRAJOWEJ / ZA TĘ DZIAŁALNOŚĆ / ZOSTALI ZAMORDOWANI / PRZEZ OKUPANTA WSPÓŁWŁAŚCICIELE FIRMY / A ZARAZEM KIEROWNICY „MONTOWNI” / BRONISŁAW MAKOWSKI „DAGO” / JAN SOCHA „URSO” ORAZ ŻOŁNIERZ MONTOWNI / JAN MAKOWSKI „JANUSZ” // KRAKÓW 10 X 1983



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

Stanisław Dąbrowa-Kostka, Pomnik czynu zbrojnego żołnierzy Polski Walczącej, folder 1994

Wmurowywanie tablic pamiątkowych w miejscach szczególnych.
W Krakowie i okolicach, wbrew wylansowanej po wojnie i zakorzenionej niestety opinii, jest wiele miejsc godnych upamiętnienia. Problem ten długo nurtował środowiska kombatanckie, lecz realizacja - prócz fachowej i żmudnej działalności merytorycznej - wymagała ogromnego wysiłku w celu zdobycia środków finansowych oraz przezwyciężenia nieustających oporów ze strony czerwonej władzy i innych jeszcze czynników, niechętnie a nawet wrogo nastawionych do eksponowania patriotycznych pojęć i symboli. W takim klimacie, z pełną świadomością przeszkód, które przyjdzie pokonywać, podjął pracę zespół kombatantów z Oddziału Związku Inwalidów Wojennych Kraków-Śródmieście.
W ciągu jedenastu lat - od 1980 do 1990 - udało się nam samodzielnie, bądź wspólnie z innymi organizacjami kombatanckimi, wmurować na tere¬nie Krakowa 11 tablic upamiętniających ważne, od zakończenia wojny z powodów politycznych spychane w zapomnienie, wydarzenia historyczne. Przygotowanie każdej takiej akcji polegało przede wszystkim na znalezieniu sponsorów chętnych do finansowania sprawy i na żmudnym kompleto¬waniu długiej serii zezwoleń, pozyskiwanych różnymi sposobami od wielu, nie zawsze dobrze usposobionych czynników władzy. Równocześnie zorganizowaliśmy 6 popularno-naukowych sesji historycznych. Ponadto przedstawiliśmy Radzie Miasta ponad 40 propozycji zmian nazw ulic w Krakowie, z których część - niestety zupełnie niezgodnie z naszymi koncepcjami - została uwzględniona.
19 maja 1984, w auli Polskiej Akademii Nauk zorganizowaliśmy sesję popularnonaukową poświeconą 65-leciu Związku Inwalidów Wojennych RP oraz 10-leciu Oddziału ZIW Kraków-Śródmieście. Przewodniczył prof. dr hab. Marian Zgórniak. Dorobek sesji, przede wszystkim zaś referaty studentów Wydziału Filozoficzno-Historycznego UJ - Waldemara Grabowskiego. Pawła Gugi i Andrzeja Przewoźnika - obejmujące problematykę od XVI wieku po czasy najnowsze, wraz z referatem drą Eugeniusza Halperna traktującym o 10-letniej działalności śródmiejskiego Oddziału ZIW i ciekawszymi głosami w dyskusji, ogłosiliśmy drukiem.


Tablica Przy ulicy Paulińskiej 28
Przy ulicy Paulińskiej 28 odsłonięto tablicę o treści:
W TYM BUDYNKU
W LOKALACH FIRMY „HYDRAULIK"
W CZASIE OKUPACJI NIEMIECKIEJ
W LATACH 1942-1944
MIEŚCIŁA SIĘ KONSPIRACYJNA WYTWÓRNIA GRANATÓW
POD KRYPTONIMEM „MONTOWNIA NR 4"
PRACUJĄCA DLA POTRZEB ODDZIAŁÓW
KRAKOWSKIEGO OKRĘGU ARMII KRAJOWEJ
+
ZA TĘ DZIAŁALNOŚĆ ZOSTALI ZAMORDOWANI PRZEZ OKU¬PANTA
WSPÓŁWŁAŚCICIELE FIRMY
A ZARAZEM KIEROWNICY „MONTOWNI”
BRONISŁAW MAKOWSKI „DAGO"
JAN SOCHA „URSO"
ORAZ ŻOŁNIERZ „MONTOWNI"
JAN MAKOWSKI „JANUSZ"



4.1.1. Krakowskie zbrojownie, w: Stanisław M. Jankowski, Steny z ulicy Mogilskiej, Wydawnictwo Literackie 1977

Na początku grudnia 1942 roku rozpoczęła w Krakowie swoją działalność pierwsza konspiracyjna zbrojownia[1]. Była to wytwórnia szedytu, materiału wybuchowego potrzebnego do produkcji granatów. Juliusz Schuster, „Wir”, kierownik działu chemicznego i równocześnie pierwszy zastępca szefa powstającej w Okręgu AK Kraków „Ubezpieczalni”, umieścił wytwórnię w swoim mieszkaniu w budynku nr 33 przy ulicy Siemiradzkiego, a więc niemal naprzeciwko wejścia do budynku komendy policji niemieckiej.
„Wir” tak relacjonuje podjęcie konspiracyjnej działalności w „Ubezpieczalni”:

„W miesiącu czerwcu 1942 r. Zbigniew Ostrowski, ps. »Zabój«, którego znałem z okresu studiów uniwersyteckich, zaproponował mi wzięcie udziału w organizacji nowo tworzonej komórki AK, a mianowicie w powstającej na terenie Okręgu Krakowskiego AK produkcji konspiracyjnej materiałów wybuchowych, granatów i innych broni. Po wyrażeniu zgody zostałem ponownie zaprzysiężony i ustaliliśmy termin i miejsce spotkania z szefem produkcji »Grzmotem« (Bolesławem Ostrowskim). W kilka dni później doszło do spotkania mojego z »Grzmotem« przy ulicy Dajwór w Krakowie i powołania mnie na kierownika działu chemicznego. Szczegóły o produkcji szedytu i innych materiałów wybuchowych miałem otrzymać od specjalisty technologa z Warszawy. W sierpniu 1942 przybył z Warszawy technolog, z wykształcenia chemik, z którym w ciągu dwu dni omówiliśmy wszystkie sprawy związane z produkcją szedytu i wytwarzaniem tarełek. Ustaliliśmy, że po zdobyciu surowców, jak: chloran potasowy, parafina, wazelina, fosfor, antymon i inne, oraz po skompletowaniu urządzeń do produkcji, jak grzejniki i sita, odbędzie się instruktaż”.

1 grudnia [1942] w sklepie przy ulicy Długiej 66 odbyło się pierwsze szkolenie dotyczące „produkcji szedytu, prowadzone przez instruktora Komendy Głównej AK por. Jerzego Szypowskiego, „Jerzego”. Tę właśnie datę można uważać za faktyczne rozpoczęcie działalności krakowskiej „Ubezpieczalni”. Już w grudniu tego roku w wytwórni "Wira” udało się wyprodukować 100 kostek saperskich z szedytem i 50 kilogramów szedytu[2].
Szefem „Ubezpieczalni” mianowano dotychczasowego szefa uzbrojenia Komendy Okręgu Krakowskiego AK por. Bolesława Nieczuję-Ostrowskiego. Od kilku miesięcy zabiegał on o podjęcie konspiracyjnej produkcji granatów, wiedząc, że podobne próby prowadzone od dwóch lat w Warszawie z powodzeniem zdają egzamin, a warszawskim wytwórniom granatów udało się opanować już masowa produkcję kilku typów granatów ręcznych i innych środków walki. Decydując się na podjęcie produkcji w Krakowie liczono głównie na wykorzystanie licznych zakładów, z których - oczywiście drogą nielegalną - można będzie uzyskać surowiec.
Przygotowania organizacyjno-produkcyjne zostały częściowo zakończone w drugiej połowie 1942 roku i w pierwszych miesiącach 1943 roku. Odtąd „Ubezpieczalnia” składać się miała ze służby kwatermistrzowskiej oraz działów: chemicznego, mechanicznego i montażowego. Służba kwatermistrzowska miała zapewnić ciągłość produkcji, a także umożliwić magazynowanie zarówno surowca, jak i gotowych środków walki. Równocześnie służba kwatermistrzowska była odpowiedzialna za utrzymanie kontaktu pomiędzy magazynami surowca i poszczególnymi wytwórniami lub montowniami, a także za zapewnienie dostaw butelek zapalających i granatów do jednostek bojowych lub magazynów w terenie.
Kierownictwo służby kwatermistrzowskiej objął Zbigniew Ostrowski, „Zabój”.
Zdecydowano, że podział na sekcje i grupy, kierowane przez odpowiednio dobranych dowódców, pozwoli kwatermistrzostwu sprawniej wykonywać zadania. Utworzone zostały: sekcja transportowo-ubezpieczeniowa, kuriersko-transportowa, łączności konspiracyjnej, patrol bojowy i sekcja żywnościowa. Także przy kwatermistrzostwie zorganizowano kursy Szkoły Podchorążych i Szkoły Podoficerskiej, na których prowadzono szkolenia żołnierzy „Ubezpieczalni” - podchorążych i podoficerów.
Podczas jednej z pierwszych narad, w styczniu 1943, zdecydowano również, że generalnie stosowana będzie zasada unikania wszelkich gwałtownych sposobów (a szczególnie akcji bojowych) w celu zdobycia zaopatrzenia. Postanowiono natomiast wykorzystywać bałagan panujący w rozmaitych niemieckich instytucjach i zakładach przemysłowych GG. Antoni Doroszewski, „Stefan”, umiejętnie podrabiał rozmaite dokumenty, co pozwalało na uzyskiwanie surowców bez użycia siły. Jedno z takich przedsięwzięć opisuje w swojej relacji „Grzmot”:

„Niemcy początkowo nie skonfiskowali zapasów takich środków, jak chloran, fosfor czy siarka, pozostających w składach chemicznych jeszcze sprzed wojny. »Zabój« odkrył cztery i pół tony chloranu potasu w składzie chemicznym firmy »Hampel«[3] przy ulicy św. Tomasza w Krakowie. Dzięki przeróżnym kombinacjom i manipulacjom »Zaboja« chloran dotarł w całości do magazynów konspiracyjnych [...].
Dalsze poszukiwania chloranu potasu nie dawały jednak wyników. Drobne ilości tego surowca kupowano w aptekach. Dopiero w marcu 1944 wywiad ustalił, że w Bonarce pod Krakowem w niemieckiej firmie »Gebruder Biesterfeld« znajduje się kilka ton chloranu. » Andrzej«, który pełnił wówczas funkcję szefa »Ubezpieczalni«, opracował przy pomocy brata »Stefana« plan wydobycia od Niemców tego cennego surowca. Za pośrednictwem mgr Krystyny Wittek, pracownicy »Chemiotechniki« w Krakowie, odnaleziono w dokumentach tej firmy oryginalny Bezugsschein, wydany przez wydział chemiczny GG. Wedle tego dokumentu sporządzono fałszywy Bezugsschein, na podstawie którego udało się w połowie 1944 roku pobrać 9 ton chloranu potasu i przewieźć go do magazynów »Ubezpieczalni«. Transportem zajęli się »Andrzej«, »Stefan« i »Kazik«, wszyscy płynnie mówiący po niemiecku. Do przewiezienia użyto ciągnika z przyczepą i samochodu ciężarowego”[4].

Można w tym miejscu postawić pytanie, dlaczego dowódcy „Ubezpieczalni” sami brali udział w podobnych akcjach, zamiast skierować do wykonania któryś z patroli lub sekcję transportową. Chyba dlatego ryzykowali osobiście, aby ilość wtajemniczonych sprowadzić do niezbędnego minimum. W roku 1943 w jednej z wytwórni granatów przy ulicy Wieczystej w mieszkaniu Jana Sojki, „Flachy”, omal nie doszło do dekonspiracji wytwórni. Usunięciem produkcji zajęli się „Karczew”, „Flor”, „Bystry”, „Wir”, a akcją kierował „Grzmot”. W ciągu kilku godzin wynieśli z mieszkania „Flachy” czerepy granatów, zapalniki i urządzenia produkcyjne.
Trudno oceniać obecnie zasługi poszczególnych żołnierzy czy oficerów „Ubezpieczalni” w zakresie zdobywania surowców. Z braku pełnego materiału faktograficznego można popełnić sporo nieścisłości. Faktem jest, że z kwatermistrzostwem współpracowali nie tylko kierownicy poszczególnych działów, ale też oficerowie dowodzący wytwórniami czy montowniami. Wiadomo, że „Andrzej” i „Stefan”, obaj zatrudnieni w firmach znajdujących się pod zarządem niemieckim, dobrze orientowali się, w jaki sposób najłatwiej trafić do niejednego zakładu pracującego dla potrzeb okupanta, a także jak uzyskać stamtąd - bez użycia siły - surowce dla celów produkcji. Różnymi drogami docierały więc do wytwórni i magazynów „Ubezpieczalni” puszki do „Sidolu”, potrzebne do produkcji granatów, drut stalowy, blacha nierdzewna w najlepszym gatunku, antymon, stalowe rury, przeznaczone na produkcję czerepów granatów lub części pistoletów maszynowych, następnie formy do odlewów, wykrojniki, narzędzia, rozmaite urządzenia, papier do wyrobu tarełek i opasek. Czcionki drukarskie wykorzystywano do odlewania korpusów zapalników, natomiast kierownik działu chemicznego „Wir” zaprojektował i dostarczył do wytwórni wszystko, co było potrzebne do wyrabiania szedytu: sitka kalibrowe, wagi, miski aptekarskie, misy z blachy stalowej z podgrzewaczami elektrycznymi itp.
Skrzynki do opakowania szedytu i granatów wykonywał częściowo Franciszek Bzdyl, a głównym dostawcą była Wytwórnia Opakowań Drewnianych Emilewicza przy ulicy Zabłocie. W każdej skrzynce mieściło się około 20 kilogramów szedytu w czterech torbach pięciokilogramowych, silnie parafinowanych dla ochrony przed wilgocią, albo 20 granatów, pakowanych każdy oddzielnie również w papier parafinowany. Skrzynkę oklejano nalepkami informującymi, że wewnątrz znajdują się środki owadobójcze, „Karlsan” lub inny materiał, służący do celów „pokojowych”.
Największy magazyn surowców mieścił się przy ulicy Łokietka 28. Oprócz tego „Ubezpieczalnia” posiadała magazyn podręczny działu chemicznego przy ulicy Mikołajskiej 24, a także magazyn chloranu w pomieszczeniach magazynowych firmy „Hydraulik” przy ulicy Lea (obecnie Dzierżyńskiego) w jednym z bloków wybudowanych przez Niemców i zamieszkanych przez pracowników administracji okupanta. Magazyny przejściowe ulokowano w wytwórni soków przy ulicy św. Tomasza 16, w punkcie usługowym pralni i farbiarni „Błękit” przy ulicy Długiej 66, w sklepie artykułów gospodarczych „Sprzęt” przy placu Nowym, a także w budynku przy ulicy Świętokrzyskiej 14 i przy ulicy Wita Stwosza 22. Nie udało się ustalić adresów innych magazynów, chociaż było ich o wiele więcej, wiadomo bowiem, że właściwie każda wytwórnia lub montownia (np. „montownia numer 5” w warsztatach „Domu Handlowego”) posiadała własny magazyn.
Do transportu wykorzystywano samochody ciężarowe rozmaitych firm, a także platony konne lub samochody osobowe z wmontowanymi wewnątrz skrytkami. Zdarzało się, że materiały przenoszono w paczkach lub przewożono na rowerach, rikszach, wózkach w skrzynkach opatrzonych rozmaitymi nalepkami. Sekcja transportowo-kurierska Zygmunta Głowickiego, „Flora”, dysponowała bronią, gdyż niektóre transporty należało zbrojnie ubezpieczać.
Wytwórnie ,,Ubezpieczalni” znajdowały się w różnych punktach miasta: wytwórnia nr l w mieszkaniu „Wira” przy Siemiradzkiego 33 m. 4; wytwórnia nr 2 w mieszkaniu dr. Edmunda Mnicha, „Okrucha”, przy ulicy Zaleskiego 32; wytwórnia nr 3 w zakładzie ogrodniczym Andrzeja Kawalca, „Józka”, przy ul. Łokietka 28; wytwórnia numer 4 w mieszkaniu rodziny Karczyńskich (ojciec Adolf, „Karczew”, matka Genowefa, „Grażyna”, synowie Adolf, „Grom”, i Eugeniusz, „Rawicz”) przy ul. Dietla 51; wytwórnia numer 5 w firmie „Hydraulik” przy ulicy Paulińskiej 28.

Władysław Sierant, „Midek”, tak relacjonuje założenie wytwórni przy ulicy Paulińskiej 28[5] :
„W roku 1942 »Grzmot« polecił mi wyszukać odpowiednie pomieszczenie na działalność konspiracyjną. W tym czasie współwłaściciele firmy »Hydraulik«, w której pracowałem w charakterze kierownika budów, przeprowadzali adaptację budynku dawnej łaźni żydowskiej przy ulicy Paulińskiej 28, dostosowując cały budynek na biura, warsztaty, magazyny oraz na mieszkania dla trzech rodzin naszej załogi [...]. W ramach pracy zawodowej pełniłem nadzór techniczny nad rozbiórką kabin, niektórych murów, stropów, basenów i wanien. Znajdujące się w łaźni niektóre baseny oraz istniejące w stropach stałe wanny betonowe pozostawiłem jako skrytki i zbiorniki, przykrywając je parkietem, łatwym w każdej chwili do usunięcia. Po zakończeniu przebudowy łaźni i urządzeniu reprezentacyjnych biur poprosiłem »Grzmota«, aby obejrzał i ocenił pomieszczenia firmy. Zwiedził on dokładnie cały budynek, obejrzał lokalizację skrytek oraz nieocenione w pracy konspiracyjnej dwie bramy w tym budynku i z zadowoleniem na twarzy powiedział: - O tym nie marzyłem, to istny labirynt”.

Wytwórnia numer 6, podlegająca bezpośrednio „Grzmotowi”, mieściła się w mieszkaniu jego i „Zaboja” przy ulicy Kordeckiego 6.
Również wytwórnie tarełek zapalających, niezbędnych do produkcji zapalników do granatów typu „Cz”, zlokalizowano wyłącznie w Krakowie: wytwórnia numer l w mieszkaniu Zdzisława Witteka, „Zdzisława”, przy ulicy Królowej Jadwigi 25; wytwórnia numer 2 w mieszkaniu Władysławy Nawratilowej, „Władysławy”, przy ulicy Krzywej 10; wytwórnia numer 3 w mieszkaniu Kazimierza Sołtykowskiego, „Kazimierza”, przy ulicy Kremerowskiej 12; wytwórnia numer 4 w mieszkaniu Anny Dutczyńskiej, „Anny”, przy ulicy Wenecja 10; wytwórnia numer 5 w mieszkaniu Tadeusza Iskrzyckiego, „Tadeusza”, przy ulicy Starowiślnej 32 (obecnie Bohaterów Stalingradu); wytwórnia numer 6 w lokalu firmy „Szpinak” przy ulicy Siemiradzkiego 15; wytwórnia numer 7 w mieszkaniu sióstr Marii, „Marii”, i Bronisławy, „Beby”, Bochnak przy ulicy Kalwaryjskiej.
W tym czasie dział chemiczny „Ubezpieczalni” rozpoczął organizowanie wytwórni butelek zapalających. Zdecydowano się zlokalizować ją w Hucie Szkła „Prądniczanka”. Opracowano specjalną technologię produkcji i na zebraniu organizacyjnym w maju 1943 r. ustalono zasady i organizację produkcji, omówiono sprawę transportu surowców i odbioru gotowych butelek. Każdą potrzebną ilość butelek półlitrowych ze szkła wysokoodpornego zobowiązali się dostarczyć pracownicy huty z zespołu produkującego butelki, kierowanego przez hutmistrza Dionizego Skoczylasa. Natomiast „Wir” przygotowywał chemikalia: chloran potasowy, kwas siarkowy, cukier mączkę, benzynę, dekstrynę i korki. Przeszkolono załogę, która miała pracować przy produkcji butelek. Załoga ta liczyła 13 osób, pozostałych pracowników nie wtajemniczono w konspiracyjną produkcję.
Z relacji „Wira” wynika, że zakonspirować trzeba było produkcję butelek podwój¬nie: raz przed okupantem, mającym swoich szpicli w każdym niemal zakładzie pracy, a także przed nie wtajemniczoną załogą, która mogła niepotrzebnie zainteresować się wyrobem specjalnych butelek typu „Chartreuse” z odpowiednio wymodelowaną szyjką ułatwiającą rzut. Pierwsze próby produkcyjne zakończyły się pomyślnie. We wrześniu można było już przystąpić do produkcji. „Wir” pisze:

„Butelki były przechowywane na terenie magazynu w oddzielnych pomieszczeniach znanych tylko magazynierowi Bolesławowi Piszczkowi, »Bożysławowi«. W innym pomieszczeniu magazynowym wyrabiano opaski zapalające, napełniano butelki benzyną i kwasem siarkowym. Ta część magazynu była dostępna tylko dla wtajemniczonych i zaprzysiężonych żołnierzy zespołu produkcyjnego [...]. Butelki po uzbrojeniu pakowano w drewniane skrzynki fabryczne i następnie tak przygotowane czekały na odbiór i transport samochodami »Ubezpieczalni« lub platformami konnymi huty”.

Żołnierze produkujący zapalające butelki zajmowali się - w razie konieczności - także naprawą broni, wykorzystując narzędzia huty.
W dziale mechanicznym „Ubezpieczalni”, podlegającym osobiście „Grzmotowi”, kontynuowało pracę od początku roku 1943 kilka zespołów wytwarzających przede wszystkim części do granatów ręcznych typu „U” i „Cz”. Niektóre części do zapalnika granatu „U” wykonywali nie wtajemniczeni w ich zastosowanie prywatni rzemieślnicy, pozostałe - zespół fachowców, kierowany przez Leopolda Szewczyka, „Koldka”. Natomiast „Flor” kierował odlewnią korpusów zapalników ulokowaną w mieszkaniu Mariana Mastka, „Kapciucha”, przy ulicy Urzędniczej 241.
Kierownikiem działu montażowego mianowano „Andrzeja”. Pełnił on ponadto funkcję zastępcy „Grzmota” do spraw technicznych. Po mianowaniu „Grzmota” dowódcą Inspektoratu. Rejonowego AK w Miechowie właśnie „Andrzej” objął dowództwo „Ubezpieczalni”.
Pierwsza doświadczalna montownia granatów została uruchomiona przy ulicy Świętokrzyskiej 8 w pomieszczeniach firmy „Oros”. Podjęła tu pracę grupa składająca się z kilku osób wchodzących także w skład kierownictwa „Ubezpieczalni”. Postanowiono pracować po zakończeniu dnia roboczego w firmie, a także w dni świąteczne. Po ukończeniu produkcji zacierano starannie wszystkie ślady, a granaty wynoszono, przekazując je „Florowi”. Dwukrotnie przeprowadzono próby, najpierw z zapalnikami uzbrojonymi w detonatory, a następnie z ostrymi granatami. Miejscem próbnych wybuchów była Grota Twardowskiego na Krzemionkach.
Granaty produkowano również w dużych ilościach we wspomnianej już wytwórni w firmie „Hydraulik” przy ulicy Paulińskiej 28. „Midek” w swojej relacji ocenia ilość produkowanych granatów od 20 sztuk (na początku) do kilkuset w czasie jednej zmiany. Mając do dyspozycji szedyt, zapalniki, detonatory i korpusy można było zmontować granat w ciągu kilku minut. „Midek”, kierujący tą wytwórnią aż do dnia aresztowania w sierpniu 1943 roku, dostarczał także do wytwórni otrzymywane od łącznika detonatory, spłonki i szedyt. W swoich wspomnieniach pisze o jednym z transportów:

„Odebrałem na punkcie zdawczo-odbiorczym w bramie przy ulicy Meiselsa dwie paczki szedytu, zapalników, detonatorów i tarełek. Niosąc te pakiety do montowni na Paulińską usłyszałem za sobą miarowe kroki, jakie charakteryzują ludzi wojskowych. Nie oglądając się, zamiast iść prosto, zboczyłem w prawo w ulicę Augustiańską. Paczki położyłem na chodniku, pozorując odpoczynek. Z ulicy Meiselsa ukazały się dwie sylwetki żandarmów hitlerowskich (tak zwanych półksiężycowych, nazwa ta pochodzi od kształtu blach, jakie nosili na piersiach). Odruchowo wkładam rękę do kieszeni, odbezpieczam pistolet i oczekuję na dalszy rozwój wypadków [...]. Nie chcąc jednak przedłużać improwizowanego odpoczynku, aby tym nie rzucić podejrzenia - o ile to tylko przypadek - podnoszę paczki i idę dalej, kierując kroki do bramy przy Paulińskiej 28. Tu znowu stawiam mój ciężar na schodach i nasłuchują. Na parterze warsztat zamknięty. Jedyne drzwi, gdzie mógłbym zniknąć. Na pierwszym piętrze w biurach czeka na mnie »Dago«. Słyszę ciężkie kroki. Włożyłem rękę do kieszeni. O ile wejdą za mną do bramy, to... Nie, tu nie można, huk wystrzałów może zwrócić uwagę przechodniów. Trzeba ich zwabić na górę, tam nikt nie usłyszy. Zabieram paczki i idę do góry, a do bramy wchodzą szwaby. Idą za mną. Już jestem przed drzwiami do biura. Zwalniam jedną rękę, otwieram. Naprzeciw siedzi »Dago«. Chwila decydująca. Twarz »Dago« zmienia się jak kameleon na widok dwóch Niemców. W porę daję znak oczami, wiedząc, że Niemcy tego nie widzą. - Panie inżynierze, proszę się zapytać tych panów, czego sobie życzą, gdyż ja z nimi jeszcze nie mówiłem i nie wiem, czego chcą.
Bronek zrozumiał i zaczyna z nimi rozmawiać. Usuwam się na bok, stawiam paczki na biurku i czekam. Z rozmowy dowiadujemy się, że Niemcy mają zamiar sprowadzić do Krakowa swoje rodziny i zgłosili się do Wohnungsamtu, tam dostali nasz adres [...]. »Dago« wytłumaczył im, że tutaj nie ma mieszkań, tylko biura i magazyny firmy, która wykonuje roboty instalacyjne dla Niemców. Oprowadził ich po wszystkich pomieszczeniach, stwierdzili, że nie mają tu czego szukać. Odeszli. Kropnęliśmy sobie po jednym, rozpakowaliśmy paczki i do roboty”.

Jedna z montowni zapalników mieściła się w Toniach pod Krakowem w zabudowaniach gospodarczych braci Kłysów, a druga, rezerwowa, przy ulicy Oboźnej 19 w Krakowie. O montowni w Toniach jej organizator „Flor” pisze w swojej relacji:
„Stodoła, w stodole ogrodzony chlew z wejściem do świń. Chlew przylega do tylnej ściany stodoły. W ścianie tej wycięto otwór na tyle, żeby przeszedł człowiek. Otwór jest świetnie zamaskowany. Za stodołą cegły w kozłach na budowę nowego domu. Kilka kozłów bezpośrednio przylega do tylnej ściany stodoły, z nich wybrano cegły, co dało pomieszczenie 3 m X 4 m. Na pozostałych kozłach zdjęto po 2 warstwy cegieł i położono deski. Na deskach legły zdjęte uprzednio cegły. Patrząc z góry - wszystkie kozły są pełne [...]. Świetnie było to przygotowane przez braci Kłysów, bo któż by pomyślał, że przez stodołę, chlew i obok świń oraz przez ścianę przejść można do jakiegoś pomieszczenia i pracować [...].
I pracowano. Montaż zapalnika wymagał dokładności i precyzji wykonania. Co dziesiąta sztuka bywała sprawdzana po ubiciu ścieżki prochowej. Czas palenia miał wynosić według stopera 6-7 sekund, jeżeli był dłuższy niż 10 sekund, to dziesięć sztuk zapalników wycofywano do ponownego utwardzenia [...].
W pewnym momencie - jak pamiętam - przy sprawdzaniu płomień z zapalników objął rozpylony na stole proch. A obok leży przygotowanych 1500 sztuk spłonek (detonatorów). Dzięki przytomności jednego z członków załogi, który rzucił na płomień kurtkę, uniknęliśmy wybuchu [...].
Montownia numer 2 miała też inne zalety. Można było bezpiecznie transportować zapalniki z odlewni na Azorach przez pola i łąki. Natomiast transporty gotowych zapalników z montowni w Toniach do naszego magazynu przy ulicy Łokietka 28 były o wiele trudniejsze i, aby nie budzić podejrzeń wartowników niemieckich przy magazynach (co dwa, trzy dni bywali ci sami), trzeba było zmieniać pojazdy, wózki, ubrania, czapki”.

W swojej relacji (kopia maszynopisu w posiadaniu autora) „Grzmot” ocenia produkcję krakowskich zbrojowni podlegających bezpośrednio szefowi „Ubezpieczalni” na minimum 25 tysięcy granatów, tyle samo, jego zdaniem, wykonały pozostałe montownie podlegające „Ubezpieczalni-Zachód”.
Największa z podlegających „Ubezpieczalni” montownia otrzymała numer 5 i została zlokalizowana w wybudowanych na przełomie lat 1941/1942 warsztatach przy ulicy Mogilskiej 97, należących do firmy „Dom Handlowy” Sypniewskiego i Jakubowskiego. Zorganizowana grupa fachowców podjęła tam produkcję korpusów granatów, jak również pistoletów maszynowych „Sten”, które przeszły do historii okupowanego Krakowa jako steny z ulicy Mogilskiej.

[1] Rozdział ten opracowałem w oparciu o cytowany już artykuł E. Nieczui-Ostrowskiego „Ubezpieczalnia”, a także relacje, odpisy relacji, listy i wywiady z b. żołnierzami „Ubezpieczalni” lub osobami z nią współpracującymi.
[2] Rozpoczęcie produkcji szedytu w Okręgu Krakowskim AK potwierdza komendant główny AK w meldunku nr 190.
[3] Właściciel tej firmy Tadeusz Hampel został aresztowany w 1944 roku i zginął w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen.
[4] Leszek Gilowski (okupacyjne nazwisko Alojzy Gorans), „Kazik”, nadzorujący wtedy magazyn „Ubezpieczalni” przy ulicy Lea (obecnie ulica Dzierżyńskiego) oraz Krystyna Wittek podają w swoich relacjach, iż zdobycie chloranu potasu miało miejsce jesienią 1943 roku. Ilość wywiezioną z Bonarki określa „Kazik” na 15 ton, z czego część skierowano do wytwórni szedytu we Lwowie i na Śląsk.
[5] Wytwórnia ta oznaczona została numerem 5, podobnie jak powstała w tym samym roku montownia stenów przy ulicy Mogilskiej 97.

4.1.2. Kto zdradził?, w: Stanisław M. Jankowski, Steny z ulicy Mogilskiej, Wydawnictwo Literackie 1977

Przygotowania do akcji „Burza” na terenie całego kraju nie mogły ujść uwadze agentów i konfidentów gestapo. Niemcy usilnie starali się uzyskać jak najwięcej informacji o rozmiarach wspomnianych przygotowań, a szczególnie o terminie wybuchu powstania. Kontrwywiad AK orientował się jednak w działalności przeciwnika, dlatego też wszystkich żołnierzy ostrzegano przed wzmożoną działalnością niemieckiej służby bezpieczeństwa i wywiadu wojskowego.
W marcu 1944 dodatkowe środki ostrożności podjęto również w całej „Ubezpieczalni”, szczególnie narażonej na inwigilację. Produkcję ,,montowni numer 5” starano się utrzymać na tym samym poziomie, ale niektórzy pracownicy firmy Sypniewski i Jakubowski znaleźli się pod dyskretną obserwacją konspiracyjnego kontrwywiadu. Zdarzało się, że dopiero ostrzegawcza rozmowa, przeprowadzana przez zwierzchników, szczególnie przez słynącego z dużych wymagań „Sikorskiego”, zmuszała obserwowanego do zmiany przyzwyczajeń lub towarzystwa. Jednak mimo to udało się gestapowcom ująć kilka osób związanych z „Ubezpieczalnią”.
Meldunek Oddziału II Okręgu Krakowskiego AK z dnia 2 marca 1944 warto zacytować dosłownie:
„Aresztowany w młynie oo. dominikanów w dniu 18 II Władysław Banaś przebywa na ul. Czarneckiego. Dnia 27 II br. miała z nim widzenie jego matka. Banaś podczas przesłuchania był ogromnie bity i wieszany na rękach. Prosi o ratunek, gdyż obawia się, że może się załamać. G-o (gestapo – przyp. autora) chce wydobyć z Banasia nazwisko jednego ze współpracowników. Aresztowane wraz z Banasiem 2 kobiety (jedna z nich Anlaufowa) były również przesłuchiwane - jedna w czasie przesłuchania bita”[1].

Meldunek ten spowodował podjęcie przygotowań do odbicia Władysława Banasia. W tym celu zdecydowano się wezwać do Krakowa pododdziały „Kedywu” Podokręgu AK w Rzeszowie. Widocznie akcję uznano za bardzo ważną, skoro żołnierze rzeszowskiego „Kedywu” otrzymali rozkaz przerwania poważnie już zaawansowanych przygotowań do uderzenia na siedzibę komisariatu gestapo w Stalowej Woli. Zgodnie z rozkazem dowódcy Okręgu Krakowskiego AK płk. Józefa Spychalskiego, „Lutego”, kpt. Zenon Sobota, „Świda”, został niespodziewanie powołany w skład sztabu krakowskiego „Kedywu”. „Swida”, dotąd dowódca „Kedywu” Podokręgu Rzeszowskiego, otrzymał od „Lutego” rozkaz odbicia żołnierzy AK, znajdujących się w więzieniu na ul. Czarnieckiego[2]. Akcja ta jednak nie doszła do skutku i została odwołana z powodu przeniesienia W. Banasia do więzienia na ul. Montelupich. Zespół żołnierzy dowodzonych przez „Świdę” otrzymał następnie zadanie odbicia z rąk niemieckich samego „Lutego”, aresztowanego wraz z grupą współpracowników, oficerów sztabu Okręgu Krakowskiego AK. Również w kwietniu Niemcy osiągnęli dalsze rezultaty w działaniach zmierzających do unieszkodliwienia konspiracyjnej produkcji broni. Dowódca Sicherheitspolizei SS-Oberführer Walter Bierkamp na posiedzeniu rządu GG poinformował zebranych, iż: „w wyniku śledztwa wykryto w Krakowie, w mieszkaniu przywódcy pewnej grupy terrorystycznej wielką ilość amunicji i broni oraz niesłychane mnóstwo nielegalnych gazet i formularzy Niemieckiej Poczty Wschód. Zabezpieczono znaczną ilość spłonek, różnego rodzaju broni, zapalników ze spłonkami, 1300 kilogramów materiałów wybuchowych, 25 000 czerepów do granatów itp., prócz tego wykryto różne schowki z materiałami wybuchowymi, jeden wielki skład żywnościowo-zaopatrzeniowy, składy z benzyną i konserwami mięsnymi oraz jedną podziemną fabrykę materiałów wybuchowych, zakonspirowaną pod pozorem fabryki mydła”.[3]
Prawdopodobnie dane liczbowe, prezentowane przez Bierkampa już w kwietniu, są przesadzone, bowiem dopiero na przełomie kwietnia i maja udało się Niemcom sparaliżować działalność krakowskiej „Ubezpieczalni”. Ale sam fakt, że na posiedzeniu rządu GG, poświęconym m. in. sprawom bezpieczeństwa, dyskutowano o konspiracyjnej produkcji środków walki, świadczy najlepiej, jak wielką uwagę przywiązywał okupant do likwidacji zbrojowni i magazynów. Atakując zaplecze produkcyjne zamierzali bowiem Niemcy udaremnić powstanie, a także działania oddziałów partyzanckich, często ze wspomnianego zaplecza korzystających.
Nie udało się ustalić, czy od aresztowanego Banasia i jego współpracownic udało się gestapowcom uzyskać jakieś informacje o konspiracyjnej produkcji. Żadna z tych osób nie mogła np. wiedzieć o lokalu, w którym aresztowano „Lutego” i oficerów jego sztabu.
Nie sposób dzisiaj odpowiedzieć na pytanie, jak dalece aresztowanie „Lutego” i grupy oficerów wiąże się z wydarzeniami, które nastąpiły w przeszło miesiąc później. Faktem jest, że gestapowcy na Pomorskiej dysponowali materiałami znacznie obciążającymi oficerów i żołnierzy „Ubezpieczalni” aresztowanych w dniu 30 kwietnia. Posiadali np. oryginały zaszyfrowanych rok wcześniej wniosków dotyczących przyznania odznaczeń. Dokumenty te uzyskali najprawdopodobniej w wyniku rewizji w mieszkaniu „Okonia”[4].
30 kwietnia, w niedzielę, kordonem policji i własowców otoczone zostały Myślenice. Nad ranem gestapowcy wtargnęli do mieszkania „Dudka”, który - jak zwykle w sobotę - przyjechał do żony mieszkającej na Zarabiu. W domu nie znaleziono niczego podejrzanego, co mogłoby dać podstawę do aresztowania. „Dudek” posiadał dokumenty stwierdzające, że jest zatrudniony w firmie wykonującej wiele zamówień dla niemieckich sił zbrojnych i przemysłu GG. Nie próbował też uciekać, zdając sobie sprawę, że nie uda mu się przedrzeć przez gęsty pierścień obławy. Jednak na jakiejś liście, znajdującej się w posiadaniu gestapowców, figurowało jego nazwisko. Został zakuty w kajdanki i aresztowany. Nie aresztowano natomiast jego szwagra „Kaliny”, mieszkającego w tym samym domu, również zatrudnionego w warsztatach przy ulicy Mogilskiej 97 i biorącego czynny udział w konspiracyjnej produkcji.
Niedziela 30 kwietnia 1944 nazwana została w Myślenicach „czarną niedzielą”. Gestapowcy z listą w ręce wdzierali się do wielu domów.
Emilia Hołujowa napisała w swojej relacji:
„Bicie kolbami w drzwi między 4 a 5 rano, syn wpada do mnie, chce połknąć gazetki, wyrywam mu i palę w piecu, wszystko to trwa ułamki sekund. Dziewczyna - pomoc domowa - otwiera drzwi, ale gestapo już strzela (dotąd są dziury w drzwiach), dziewczyna ranna, nieprzytomna po paru godzinach umiera. Następnie gestapowiec rzuca granat na strych. Wali się część dachu i sufit nad kuchnią. Wychodzi mąż i syn. Widzę, mąż bity na podwórcu leży na ziemi, a obok niego dwóch gestapowców [...]. Rewizja całego domu, i to parokrotna, zrabowano nas doszczętnie. Zabrali męża i syna, a po południu przyszli do mnie i wywieźli na Montelupich. Byłam przesłuchiwana dwa razy [...]. Dziwili się, że mój mąż, człowiek na stanowisku, zamożny, poważny, podjął się takiej wrogiej roboty przeciw Niemcom [...].
Powód aresztowania? Mąż był architektem budowniczym, oprócz tego mieliśmy młyn [...]. Jako placówka ruchliwa nie podpadał on w oczy i nadawał się doskonale do celów konspiracyjnych. Ponieważ była tam stolarnia, więc stolarze robili skrzynki na granaty, ale mąż nie wtajemniczał ich, do czego mają służyć. W młynie była doskonale zamaskowana kryjówka i tam chwilowo przechowywali granaty, które robiono w młynie na strychu. Także niedaleko domu mieliśmy garaż, na strychu były granaty przyrzucone szewskimi kopytami, które przywieziono z pobliskiej fabryki butów.
Granaty te Niemcy zostawili, myśleli, że ktoś po nie przyjdzie, ale i nasi czuwali i widzieli, że Niemcy granatów pilnują. W końcu Niemcy zrezygnowali i granaty zabrali”[5].

W tym samym dniu aresztowano w Myślenicach „Andrzeja”, pełniącego od roku 1943 funkcję dowódcy krakowskiej „Ubezpieczalni”, a także: Franciszka Syrka, Mieczysława Wojnarowskiego, Zbigniewa Kołodziejczyka, Czesława, Juliana i Stanisława Wygonów, Jana Muchę, Alfreda Jerzynkiewicza i innych, razem około 40 osób.
W tym samym dniu po południu i wieczorem rozpoczęły się aresztowania w Krakowie. Gestapowcy wtargnęli do wytwórni granatów przy ulicy Dietla 51. Aresztowano braci Adolfa i Eugeniusza Karczyńskich oraz ich ojca, Adolfa Karczyńskiego. Granatów w mieszkaniu nie znaleziono, rysunki min zostały w ostatniej chwili ukryte w przylegającej do budynku rynnie, ale mimo to Karczyńscy znaleźli się na Pomorskiej. W tym samym dniu ujęci zostali w mieszkaniach: dyrektor firmy „Oros” Geisler; Stanisław Grzyb, „Staszko”; Emil Pazdor, „Burek”; Władysław Legowicz, główny technolog „Ubezpieczalni”; Leopold Szewczyk, „Koldek”; a także Andrzej Kawalec, „Jóźko”, u którego mieściła się wytwórnia szedytu i zarazem magazyn granatów. Krążące po Krakowie samochody z gestapowcami widział „Wir”, który udał się w tym dniu z wizytą do swojej znajomej, również związanej z „Ubezpieczalnią”, Ireny Bobrowskiej, ps. „Ćma”. Po wizycie wrócił do domu.
Na drugi dzień rano miał wyjechać w teren. W domu w skrytce znajdował się plik biuletynów przeznaczonych do kolportażu w poniedziałek. Instrukcje posługiwania się plastikiem były schowane w jednym z ubrań wiszących w szafie.
„Zostałem aresztowany - wspomina »Wir« - o godzinie 22.00 w moim mieszkaniu przy ul. Siemiradzkiego 33. Skutego zaprowadzono mnie do siedziby gestapo przy ulicy Pomorskiej. W holu budynku zastałem stojących twarzą do ściany Karczyńskich. Zorientowałem się, że ma miejsce większa wsypa. Karczyńscy bez przesłuchania zostali przewiezieni do więzienia na ul. Montelupich (przesłuchiwano ich później), mnie natomiast zaprowadzono na I piętro do pokoju, gdzie urzędował SS-Sturmscharführer Rudolf Körner, który zaraz przystąpił do prze-słuchania. Odwołany do drugiego pokoju, do telefonu, dał mi przed odejściem do przeczytania kilkunastokartkową teczkę z zaznaczonym kartką miejscem mnie dotyczącym. W pokoju oprócz Körnera byli także esesman pełniący funkcję tłumacza i oprawcy oraz maszynistka przygotowana do pisania protokołu zeznań. Po otwarciu teczki w miejscu oznaczonym kartką przekonałem się, że gestapo dysponuje świetnym materiałem dowodowym przeciwko aresztowanym.
Teczka zawierała fotokopie wniosków odznaczeniowych, rozpracowanych przez gestapo w ten sposób, że pierwsza karta była fotokopią zaszyfrowanego wniosku odznaczeniowego, druga karta zawierała rozszyfrowanie w języku polskim i trzecia - tłumaczenie na język niemiecki. Moje karty dotyczyły wniosku o odznaczenie mnie Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami. W uzasadnieniu wniosku były podane moje zasługi jako organizatora działu chemicznego »Ubezpieczalni«, zaprojektowanie urządzeń produkcyjnych, instruktaż, organizacja wytwórni materiałów wybuchowych, odwaga, duże zaangażowanie w pracy konspiracyjnej itp. Pod wnioskiem różne adnotacje, parafy i podpisy. Niestety, nie miałem czasu na przeglądnięcie całej teczki, nawet na jej przekartkowanie, do czego przyczyniło się również duże zdenerwowanie, spowodowane świadomością, jakimi materiałami dysponuje gestapo. Wrócił też Körner i zaczęło się przesłuchanie, które trwało do godziny 2 w nocy, przerwane dopiero alarmem lotniczym. Przeszedłem wszystkie możliwe i znane zresztą z relacji innych tortury. Bicie bykowcem, nakładanie maski gazowej, wieszanie na drzwiach itp. Pod koniec przesłuchania przyszli do pokoju: SS-Obersturmführer Heinemeyer i SS-Sturmscharführer Hamann. Ten drugi wszedł ze stenem i zapytał, czy wiem, co to jest. Na moją odpowiedź przeczącą uderzył mnie stenem w twarz, kalecząc mi brodę. Uświadomiłem sobie wtedy, że i montownia stenów przy Mogilskiej została zdekonspirowana. W tym przekonaniu utwierdziło mnie i to, że w kilka dni później, już na Montelupich, wracając z całą celą z kąpieli, spotkałem na schodach więzienia inżyniera Dominika Jurę, prowadzonego prawdopodobnie na przesłuchanie”.

Czy rzeczywiście montownia stenów została zdekonspirowana? W tym czasie, kiedy zwożono aresztowanych w Myślenicach do Krakowa, „Czerny” wraz z żoną udali się najpierw na ślub, a następnie na przyjęcie weselne swojej gospodyni. Przyjęcie odbywało się w tym samym budynku, w którym mieszkali, przy ulicy Zielonej 10. Wyszli z zabawy we wczesnych godzinach wieczornych. Wkrótce gdy wrócili do domu, dotarła do nich łączniczka. „Czerny” wyszedł z nią na dwie godziny. Kiedy wrócił, żona zorientowała się z jego twarzy o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Podjechał po nich samochodem „Obój” i natychmiast udali się do warsztatów przy ulicy Mogilskiej 97.
Motywy tej decyzji nie są w pełni zrozumiałe. Jeżeli "Czerny” obawiał się aresztowania w związku z prowadzoną produkcją stenów, to powinien był możliwie najszybciej uciekać, zmienić mieszkanie, próbować dostać się do któregoś ze znajomych nie związanych z konspiracyjną produkcją. Tymczasem, jadąc do zakładu na Mogilską, ryzykował aresztowanie właśnie na terenie montowni. W razie rewizji wiązało się to ze znalezieniem broni, dokumentów, słowem materiału obciążającego i uniemożliwiającego jakąkolwiek szansę obrony czy uratowania życia. Być może zamierzał zawiadomić o wsypie Leona Jakubowskiego i „Sikorskiego”? A może liczył się z tym, że alarm jest fałszywy?
Przez puste ulice miasta dotarli na Mogilską w kilka minut. Obudzono „Sikorskiego” i jego żonę. Ustalono sygnały alarmowe w razie nadjechania wozów z gestapowcami. Niespodziewanie zniknął przebywający na terenie zakładu Leon Jakubowski. Dyżurujący na portierni „Długi” zauważył, jak dyrektor Jakubowski udał się w stronę miasta. Nie zdążono go nawet zatrzymać. Niemal o północy w pobliżu wejścia pojawiły się samochody z gestapowcami. Rozległo się walenie do drzwi wejściowych, ale „Długi” zdążył już ostrzec osoby przebywające w pomieszczeniach biurowych. Kiedy zwlekał z otwarciem bramy, przez halę, podwórko i drewniany płot uciekali „Czerny” i „Sikorski” wraz z żonami. W tym czasie na „Długiego” rzucił się pies, mający pilnować obiektu. Doszło do szarpaniny i wchodzący gestapowcy zajęli się podnoszeniem z ziemi „Długiego”. Atak psa był dla niego alibi uzasadniającym zwlekanie przy otwieraniu bramy. Natychmiast też jeden z gestapowców zawiózł „Długiego” do mieszkającego na Mogilskiej doktora Żuławskiego. Lekarz miał go opatrzyć, a później „Długiemu” kazano czekać aż do powrotu „opiekuna”. Gestapowcy nie zdawali sobie sprawy, że dr Wojciech Żuławski, „Żubr”, jest lekarzem „Ubezpieczalni” i natychmiast po prowizorycznym opatrzeniu umożliwi „Długiemu” ucieczkę.
Zanim grupa gestapowców, która wtargnęła do zakładu, dotarła do pomieszczeń biurowych - uciekinierzy zdołali przedostać się poprzez strzeżony przez niemieckich wartowników nasyp kolejowy. Pod osłoną ciemności dotarli na Dąbie do „Śliwy” mieszkającego tam wraz z matką. W jego mieszkaniu przy ul. Miedzianej 87 przeczekali jeden dzień, a następnie osłaniani przez uzbrojonych „Lisa” i „Kurka” przeprowadzili się do mieszkania „Rysia”. W poniedziałek wieczorem dowiedzieli się, że gestapowcy zrewidowali mieszkanie „Czernego” przy ulicy Zielonej 10 i byli raz jeszcze w warsztatach przy ulicy Mogilskiej 97, a także w magazynach przy ulicy Zacisze 4. Gestapowcy zdążyli też odwiedzić „Górskiego”, przebywającego w domu z powodu choroby. Nie aresztowali go jednak, licząc, że chory nie będzie mógł uciec. Natychmiast po ich wyjściu „Górski” otrzymał polecenie wyjazdu z Krakowa wraz z rodziną.
A jednak mimo tak celnego uderzenia gestapo nasuwa się nieodparcie pytanie, czy na Pomorskiej w kierowanym przez Heinricha Hamanna referacie IV-A wiedziano, czym zajmuje się załoga „Domu Handlowego” Sypniewskiego i Jakubowskiego?
Wydaje się, że nie. Wiele faktów pozwala upewnić się niemal w stu procentach, iż montownia stenów nie została zdekonspirowana. Gdyby na Pomorskiej wiedziano o konspiracyjnej produkcji, to zakład przy Mogilskiej zostałby otoczony ze wszystkich stron (pobliski nasyp umożliwiał oświetlenie całego zakładu i trzymanie go np. pod ogniem broni maszynowej). Jest też pewne, że ekipa gestapowska, która w nocy podjechała pod warsztaty i weszła do wewnątrz, nie zdawała sobie sprawy, co może znajdować się na zajętym przez nią terenie. Nie przeprowadzono dokładnej rewizji pomieszczeń biurowych, hal i zabudowań warsztatowych. Gestapowcy ograniczyli się wyłącznie do zaplombowania papierowymi plombami pomieszczeń biurowych i mieszkalnych, a następnie odjechali. W zakładzie nie pozostawili „kotła” ani też w pobliżu, na Mogilskiej, nie stanęli cywilni wywiadowcy gestapo. Ich obecność musieliby zauważyć „Wrona” i „Długi”, którzy w poniedziałek rano stanęli w pobliżu zakładu, aby informować idących do pracy kolegów o wsypie.
Poniedziałkowa rewizja gestapo również była niedokładna i nie przyniosła żadnych rezultatów. Zauważono jedynie zerwanie pieczęci założonych w nocy. Nie stwierdzono żadnych śladów konspiracyjnej produkcji w magazynach „Domu Handlowego” przy ulicy Zacisze, mimo że w niektórych skrytkach znajdowała się tam jeszcze broń. Rozpytywani o kierownictwo i kolegów pracownicy „Domu Handlowego” nie potrafili nic powiedzieć i gestapowcy - tak się w każdym razie wydawało - przestali interesować się warsztatami przy ulicy Mogilskiej 97.
Ale w poniedziałek aresztowano grupę żołnierzy „Ubezpieczalni” z montowni granatów przy ulicy Paulińskiej 28. Skrytek na broń ani żadnych śladów produkcji Niemcy tam nie znaleźli. Dowodem obciążającym aresztowanych były dwa aparaty radiowe. Bronisław i Jan Makowscy, kierujący firmą „Hydraulik” na Paulińskiej, należeli do grupy osób wtajemniczonych przynajmniej częściowo w rozmiary produkcji, prowadzonej przez poszczególne placówki podlegające „Ubezpieczalni”. O wielu sprawach otoczonych nawet największą tajemnicą wiedzieli zarówno „Andrzej”, jak i „Wir”. Rozmiary akcji niemieckiej skierowanej niemal równocześnie w stronę wytwórni, montowni i magazynów wskazywały, iż gestapo na Pomorskiej posiada wiele informacji o produkcji środków walki, nie tylko na terenie Krakowa, skoro aresztowaniami objęto też magazyny i wytwórnie w Myślenicach.
W Komendzie Okręgu Krakowskiego AK zdecydowano się podjąć kroki zmierzające do uchronienia znajdujących się na wolności żołnierzy i ich rodzin. Postanowiono także oczyścić teren „montowni numer 5” ze znajdującej się tam broni, surowca i sprzętu. Wiedziano dobrze o aresztowaniu Dominika Jury, który przecież znał doskonale sprawy montażu stenów, szereg nazwisk, adresów i faktów związanych z montownią przy ulicy Mogilskiej.
W obawie, że któryś z aresztowanych może się podczas bestialskich tortur załamać, zdecydowano w trybie alarmowym wstrzymać produkcję w istniejących jeszcze montowniach, ostrzec wszystkich zagrożonych i narażonych na aresztowanie, obserwować magazyny, które nie zostały zdekonspirowane. W tym czasie kiedy w więzieniu na Montelupich i w gestapowskiej katowni na Pomorskiej próbowano wydobyć zeznania od aresztowanych, trwały przygotowania do akcji mającej na celu wyprzedzenie następnego uderzenia gestapowców. Mogli przecież znowu pojawić się w warsztatach na Mogilskiej. O tym, kto będzie pierwszy: gestapowcy czy żołnierze „Ubezpieczalni” i współdziałające z nimi sekcje „Żelbetu” lub „Kedywu”, mogły zadecydować godziny.
Akcja, którą nazwałem „ratowaniem stenów”, wkraczała w decydującą fazę.

[1] Dokument ten w postaci bardzo czytelnego maszynopisu znajduje się w archiwum prywatnym Stanisława Dąbrowy-Kostki, a fotokopia w archiwum autora. Nie udało się ustalić, czy aresztowanemu udzielono pomocy i jakie były jego dalsze losy.
[2] Piotr Stachiewicz, Akcja Koppe, Warszawa 1975, s. 38, 39.
[3] Posiedzenie rządu GG w dniu 19 kwietnia 1944 r., cyt. za Okupacja i ruch oporu w dzienniku Hansa Franka, Warszawa 1970.
[4] Według innej wersji dokumenty te wpadły w ręce gestapo podczas rewizji w mieszkaniu „Tomasza”, oficera OK AK w Krakowie.
[5] W budynkach należących do rodziny Hołujów mieściła się wytwórnia granatów, podlegająca organizacyjnie „Ubezpieczalni-Zachód”, a montażem zajmowali się m.in. Jan i Zbigniew Hołujowie.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Paulińska 28 - tablica konspiracyjnej wytwórni granatów „Montownia 4” (odsłonięta 10.10.1983). [Sowiniec 2014]

Uwagi: [wg katalogu Sowińca]
Tablica upamiętnia działalność żołnierzy należących do siatki wytwórni granatów ręcznych i pistoletów maszynowych „sten”, zakonspirowanej w krakowskim Okręgu Armii Krajowej pod kryptonimem „Ubezpieczalnia”. Wytwórnia pistoletów maszynowych mieściła się przy ul. Mogilskiej 97.



4.4. Bibliografia

- Stanisław M. Jankowski, Steny z ulicy Mogilskiej, Wydawnictwo Literackie 1977
- Andrzej Przewoźnik, Montownia nr 5, maszynopis 1983
- Czesław Skrobecki, Montowania nr 4 w Krakowie, Studia Historyczne R XXV, 1982, z. 2

Bibliografia [wg katalogu Sowińca]
- Czapczyńska, Inwentaryzacja, cz. II
- „Dziennik Polski” z 11 X 1983
- Gąsiorowski, Kuler, s. 77
- Pomnik Czynu Zbrojnego, s. 14-15
- Przewodnik, s. 358
 DO GÓRY   ID: 52044   A: dw         

56.
Plac Szczepański 2 - miejsce powielania „Przeglądu Polskiego” wydawanego przez Szare Szeregi w l. 1941-42



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. Rozynek Jerzy, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968

Praca nad ostateczną redakcją, sporządzeniem matryc i powieleniem wydania A „PP”, prowadzone były w godzinach nocnych w biurach Land wirtschaftliche Zentralstelle - przy placu Szczepańskim 5, gdzie ojciec jednego z członków redakcji - Feliksa Piórka - był dozorcą. Techniczną oprawą wydania zajmował się St. Szczerba „Linus”, w mieszkaniu którego przy ul. Mikołajskiej 5 przez pewien czas (w 1941 r.) mieściła się powielarnia „PP”. Z wiosną 1942 r. dzięki osobistym kontaktom komendanta „Smoka” St. Okonia „Sumak”, po przeniesieniu powielarni „PP” do mieszkania „Szarotki” J. Struś-Marszałek w Borku Fałeckim - i wobec ambicji L. Guzego „Broniec” przejścia z powielania na druk, nawiązano kontakt z szefem BIP-u 61 „Bernardem”, którego podkomendnym był „Broniec”. W myśl zawartej z BIP-em 61 umowy grupa miała za zadanie składać „Małopolski Biuletyn Informacyjny” oraz „PP”, zmieniając tylko winietę pisma. Zecerami byli kolejno: Mieczysław Pacek „Marian”, St. Szczerba „Linus” i L. Guzy „Broniec”. Drukarnia w Borku, z polecenia BIP-u 61 drukowała także „Chłopską Myśl”, jednocześnie prowadząc współpracę z drukarnią z Woli Justowskiej, znajdująca się w mieszkaniu dr Korbutowej. Pod koniec 1942 r., wskutek braku fachowych sił, opóźnienia wydań, niestarannej szaty graficznej tygodnika, współpraca z „Bernardem” ustała; drukarnię przeniesiono do Kosocic, a redakcja powróciła do powielania „PP”. Materiał informacyjny czerpano w dalszym ciągu z serwisu radiowego, dostarczonego z Myślenic; artykuły w „PP” pisywali m.in. St. Szczerba „Linus”, L. Guzy „Broniec”, „Akant” – Adam Kania, „Bard” – Eugeniusz Kolanko i wielu innych. (s. 27)

***

4.2.2. Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5

Po upływie miesiąca zaczęto organizowanie w Krakowie drugiego, równolegle do Myślenic działającego ośrodka wydawniczego. Rozpoczęto od zainstalowania w mieszkaniu pp. Szczerbów przy ul. Mikołajskiej 5 radioodbiornika i powielacza na którym powielano rubrykę „Wiadomości z ostatniej chwili", dodając ją do każdego egzemplarza „PP" przywiezionego z Myślenic. Niedługo potem zaczęto powielać całość „Przeglądu Polskiego" wydania A (krakowskiego), natomiast „Słoneczny" powielał w Myślenicach wydanie B (myślenickie) i nadal prowadzili centralny nasłuch. W styczniu 1943 r. do tych dwóch doszło jeszcze wydanie C (tarnowskie), powielane przez hm. Wincentego Muchę z Mościc. W Krakowie kierownikiem zespołu wydawniczego został Leszek Guzy, a redaktorem technicznym Stanisław Szczerba. Powielarnia mieściła się w dobrze zamaskowanej komórce przylegającej do mieszkania p.p. Szczerbów przy ul. Mikołajskiej 5. Lokal ten nie był jednak całkiem bezpieczny, duże zagrożenie stwarzała cukiernia znajdująca się w najbliższym sąsiedztwie mieszkania, odwiedzana licznie przez konfidentów i szpicli gestapowskich. Toteż Leszek Guzy i Kazimierz Sobolewski skwapliwie skorzystali z możliwości przeniesienia punktu wydawniczego do biur Landwirtschaftliche Zentralstelle przy pl. Szczepańskim 2, gdzie ojciec jednego z członków grupy prasowej, Feliksa Florka („Zbójnik") był dozorcą, a sam „Zbójnik" pracował w niej jako woźny. Stwarzało to doskonałe warunki do wykorzystywania w porze nocnej pomieszczeń biurowych do powielania „PP". Dobrą stroną nowego punktu była możliwość wykradania z magazynów urzędu papieru, matryc, farby powielaczowej, a także wykorzystywania maszyn biurowych do sporządzania matryc. Oczywiście wykradzione materiały nie pokrywały w pełni potrzeb pisma, głównymi zaopatrzeniowcami redakcji byli krewni, znajomi lub sami członkowie grupy prasowej pracujący w instytucjach, urzędach czy sklepach dysponujących takimi materiałami. Dość nikły procent pochodził z zakupu za pieniądze złożone przez czytelników „PP". Ponieważ płaski hektograf przeniesiony od Szczerbów nie był najprostszy w obsłudze Feliks Florek zabrał z magazynów stary nie używany już powielacz bębnowy, który był łatwiejszy w użyciu. „Przegląd Polski" mógł wrócić do poprzedniego formatu, jakość pisma uległa znacznej poprawie.

***

4.2.3. Porębski Stanisław, Krakowskie Szare Szeregi, w: Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, Warszawa 1988

„Przegląd Polski” był powielany w mieszkaniach: ul. Czysta 11 (Kunze), do V 1941 r.; ul. Długa 64 (Wajdziński) do V 1941 r.; ul. Mikołajska 5 (Szczerba) do IX 1941 r.; pl. Szczepański 2 (Florek – w biurze Landwirtschaftliche Zentralstelle w godz. od 23 do 5 rano) do V 1942 r.; Borek Fałęcki (Marszałkówna) do XI 1943 r.; ul. Chłopickiego 3 (Pogan) do IV 1944 r.; ul. Długa 6 (Guzy) do 4 V 1944 r.
„Przegląd Polski” w treści zawierał: wiadomości agencyjne, wiadomości z ostatniej chwili, aktualna publicystykę „Nakazy dnia” – stała rubryka, „Na ziemi Polskiej” – stała rubryka, wiersze, przedruki np. z „Biuletynu Informacyjnego”, fragmenty Kamieni na szaniec, czasami wklejane fotografie.

***

4.2.4. Leonhard Bolesław, Kalendarium z dziejów harcerstwa krakowskiego 1910-1950, Kraków 2001

Wrzesień 1941
- Feliks Florek zgłasza możliwość bezpieczniejszego powielania „Przeglądu Polskiego” w miejscu jego pracy w Landwirtschaftliche Zentralstelle przy pl. Szczepańskim 2, gdzie przenosi się tajne wydawnictwo z mieszkania państwa Szczerbów przy ul. Mikołajskiej 5.
Kwiecień 1942
- W związku z powołaniem Feliksa Florka do Baudienstu wydawnictwo „Przeglądu Polskiego” zostaje przeniesione z biura Landwirtschaftliche Zentralstelle przy pl. Szczepańskim 2 w Krakowie do lokalu w Borku Fałęckim wynajętego przez Annę Marszałkównę ps. szarotka.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. Sobolewski Kazimierz, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2000 (s. 85-86)

Powielanie naszych wydawnictw przenieśliśmy na wniosek Felka do pomieszczeń Landwirtschaftliche Zentralstelle przy Placu Szczepańskim 2, gdzie ojciec jego był dozorcą, a sam „Zbójnik” pracował w charakterze woźnego wspomnianej instytucji. W oficynie kamienicy mieściło się kasyno SS. Orzekliśmy, że tutaj właśnie będzie się pracowało najbezpieczniej w myśl przysłowia, że najciemniej pod latarnią.
Florek z tytułu pełnionej funkcji posiadał klucze do owego biura, w którym zresztą w dzień pracowali w większości urzędnicy Polacy. Myszkując po magazynie znalazł w nim wyrzucony jeszcze przed wojną na złom stary angielski powielacz rotacyjny. Remontowany wspólnymi siłami „Zbójnika” i „Brońca” dał się w końcu uruchomić! Miał wady: podczas pracy głośno klekotał i nadmiernie szybko targał matryce tak, że dla każdej strony trzeba było sporządzać podwójne, a nawet czasem potrójne woskówki. Odbitki jednak dawał ładne. Naturalnie wciągnęliśmy go do naszego inwentarza.
Nie muszę chyba dodawać, że obydwaj systematycznie podbierali matryce, farby i papier z magazynku biura.
Właśnie! Od jesieni 1941 r. „Przegląd Polski” wykonywany był na niemieckich materiałach.
Gdy ich odwiedziłem, chcąc stwierdzić naocznie owe, tak przez Leszka wychwalane idealne warunki pracy, zaproponowali mi bezczelnie skorzystanie ze znajdującej się w urzędzie łazienki dyrektora – Niemca. Nie odmówiłem. Przyznać muszę, że owa nocna kąpiel w czyściutkiej, wykładanej kafelkami wannie, przy użyciu świetnego, wonnego mydła, sprawiła mi spora satysfakcję.

***

4.3.2. Anna Marszałek, Relacja

Przegląd Polski powielano na Szczepańskiej w biurze niemieckim, gdzie ojciec Feliksa Florka „Zbójnik” był woźnym.

***

4.3.3. Feliks Florek, Relacja

Pierwszy kontakt z K. Sobolewskim ps. „Słoneczny” nawiązał L. Guzy na zlecenie St. Okonia. A w listopadzie i grudniu spał u mnie pl. Szczepański 2.
[…]
W grudniu K. Sobolewski spał u mnie w magazynku akcesoriów pogrzebowych N. Wolnej na stryszku. A właściwie całą noc nie zmrużyliśmy oka, ustalał z L. Guzym łączność Kraków – Myślenice. L. Guzy już w ten czas łączył nici Komendy Chorągwi Krakowskiej. Rano poszli na spotkanie z K. Wajdzińskim ul. Tomasza 13-15 ustalili przeniesienie nasłuchu radiowego a także przygotowanie matryc do powielania do Myślenic.
[…]
W słoneczną niedzielę grudnia znów spał u mnie K. Sobolewski a o godz. 14-15tą L. Guzy i ja poszliśmy na spotkanie hm Seweryna Udzieli z Sobolewskim do kościoła św. Krzyża i pojechał do Myślenic.
[…]
Jeździli jako pierwsi łącznicy wiadomości radiowych później „Przeglądu Polskiego” a to Stanisław Szczerba ps. „Linus”, Józef Szczerba ps. „Żbik”, ja Feliks Florek ps. „Zbójnik” i Leszek Guzy ps. „Broniec”, który odbierał od nas pocztę, radia zmontowane przez K. Sobolewskiego, matryce gotowe z nasłuchem do powielania itd. Punkt odbioru był przy ul. Mikołajskiej 5 u p. Szczerbów, ode mnie często u mnie pl. Szczepański 2.
[…]
W komórce obok mieszkania p. Szczerbów ul. Mikołajska 5 powielano do września 1941 r.
Ponieważ w cukierni Głogowska były łapanki i według obserwacji podejrzane typy (konfidenci). Tylne wyjście z cukierni było w bramie, naprzeciw komórki, co stwarzało duże zagrożenie zdecydowali przenieść do mnie F. Florka powielanie pl. Szczepański 2.
[…]
Od 1941 r. pracuję jako woźny, zaopatrzeniowiec kuchni oraz biur w materiały w oddziale Izby Rolniczej z pl. Szczepańskiego 2 pod nr 8 dyrekcja (landwirtschaftehe-Zentralstelle) III piętro lewe front. Cyklostyl płaski przenieśliśmy z L. Guzy do mnie z ul. Mikołajskiej 5 na pl. Szczepański 2. Od września 1941 r. tu powielaliśmy pod koniec kwietnia 1942 r. Powielaliśmy z L. Guzym dwóch nocą od 23.00-5.00 rano, tak że o godz. 6-tej przychodzili woźni i musiało być czysto. Powielaliśmy też ulotki, a z 1941 r. na 1942 r. też „Przegląd Polski Młodych”. Z początku 1942 r. L. Guzy robił próby druku na Woli Justowskiej, lecz to mu nie wychodziło, brak zecera, w tym okresie powielaliśmy 1-2 kartki „Przeglądu Polskiego”. We wrześniu 1939 r. Guzy przyniósł aparat do łapania ostatniej chwili o godz. 23.00 przez 1-1,5 miesiąca, lecz mało czasu zostawało na powielanie. Tak, że według pamięci L. Guzy ostatnią chwilę odbierał wcześniej u Zygmunta Pogana ps. „Zbroja” przenosił na matrycę i przychodził do mnie powielać „Przegląd Polski”. Po aresztowaniu St. Okonia ps. „Sumak” nie było dalszych aresztowań. Powielanie „P.P.” prowadziliśmy dalej u mnie pod koniec kwietnia, gdyż na 4 maja 1942 r. dostałem wezwanie do baudienstu. To zaskoczyło mnie i L. Guzego, gdyż praca układała nam się dobrze. […] Nadmienię, że 8 XII 1941 r. przyjechał na lustrację K. Sobolewski jako szef prasy K.H. „Szaro Szeregowej”. Lokal mu się podobał i zrobił cztery zdjęcia w czasie powielania. Powielając w Izbie Rolniczej dużą część papieru 80%-100%, matryc 60%, farby 40% mieliśmy z biura Izby. We wrześniu 1941 r. wziąłem powielacz bębnowy z magazynu, który po konserwacji wspaniale powielał. Izba Rolnicza miała nowy. Na powielaczu bębnowym 400-500 szt. „Przeglądów Polskich” i więcej powielano kilku kartkowych, a z 1941-1942 r. też „Przegląd Młodych”. Materiały, powielacz, radio, chowaliśmy we wnęce nad wejściem na strychu. Tam też od 1941 r. do maj 1944 r. do aresztowania miał skrytkę L. Guzy. Były kenkarty, pieczątki, małe paczki amunicji, broń przejściowo, radiowe części itd.
[…]
Paczkowane Przeglądy chowaliśmy w komórce obok mego mieszkania na parterze koło piwnicy.
L. Guzy z komórki brał dla kolporterów P.P. Ja kolportowałem 100-150 szt., a w 1943 r. nosiłem 20-30 szt. do straży ul. Zamojskiego. Skrytkę kontaktową mieliśmy u mnie w bramie, skrzynka pocztowa dolna lewo. Po aresztowaniu ktoś wrzucił mi kartkę L. Guzy aresztowany.
[…]
Pod koniec kwietnia 1942 r. L. Guzy i ja F. Florek na ręczny wózek zakładu pogrzebowego N.Wolnej, załadowaliśmy: papier, matryce, farby i cyklostyl.
Rano między 8-10.00 godz. z placu Szczepańskiego przewieźliśmy do Borku Fałęckiego ul. Łukasińskiego 16 (dziś). Był to ranny słoneczny dzień. Była to dość nerwowa przeprowadzka przez Zakopiańską w prawo koło budynku Solwaju. Po dojechaniu na miejsce oddychaliśmy swobodnie. W czasie okupacji byłem tam ten jeden raz.
[…]
L. Guzy zostawiał mi porcję „Przeglądu Polskiego” w komórce pl. Szczepański 2. Gazetki roznosiłem czytelnikom i wracałem dołączając do powracających z pracy przy ul. Miodowej. Przy jednym z tych wyjść złapał mnie patrol baudienstu z tramwaju nr 3, dostałem po twarzy i trzy dni bunkra, uniknąłem Libanu. To był grudzień 1943 r. bez jedzenia i picia – siedząc lub klęcząc.
[…]
O aresztowaniu na Grzegórzkach St. Szczerby, A. Kani dowiedziałem się od siostry Heleny Szczerby w bramie gdzie mieszkałem pl. Szczepański 2, była bardzo rozżalona, czy przyszła do mnie specjalnie nie pamiętam.
[…]
Podaję jeszcze łącznika chyba AK dziś nie pamiętam, co tydzień był u mnie pl. Szczepański 2. Gołdyn im.? (garbaty) z Kościelca łącznik Kraków – Kościelec, którego gestapo aresztowało przy spotkaniu w Krakowie.
[…]
K. Sobolewski pamiętał o strychu i że spał u mnie w mieszkaniu w 1939 r. oraz że dostał przyrząd, ale nie wspomniał w pamiętniku.



4.4. Bibliografia

- Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5
- Leonhard Bolesław, Kalendarium z dziejów harcerstwa krakowskiego 1910-1950, Kraków
- Porębski Stanisław, Krakowskie Szare Szeregi w: Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, Warszawa 1988
- Rozynek Jerzy, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968
- Sobolewski Kazimierz, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2000
 DO GÓRY   ID: 52036   A: dw         

57.
Pomorska 1 - mieszkanie Wandy Marokini, lokal sztabowy Służby Zwycięstwa Polski i Związku walki Zbrojnej



2.2. Opis/szkic sytuacyjny miejsca

Według książki telefonicznej z 1939 roku Wanda Marokini mieszkała przy ulicy Pomorskiej 1 w mieszkaniu numer 16.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. Kazimierz Pluta-Czachowski, Organizacja Orła Białego, PAX 1987

Dowiedział się również „Gołdyn” szczegółów o pobycie gen. M. Karaszewicza-Tokarzewskiego „Torwida” na terenie Krakowa. Przyjechał do Krakowa po południu 16 października samochodem osobowym jako dr Karacz, delegat Zarządu Głównego PCK. Towarzyszyły mu trzy osoby: kpt. „Wesołowski” jako szofer, pomocnikiem szofera był kpr. pchor. „Szymon”[1] (właściwie stanowił osłonę bojową), zaś siłę fachową markowała sanitariuszka p. Ciepłowa. Zatrzymano się oficjalnie w hotelu Pollera (właściciel był powinowatym generała), ale w rzeczywistości „Torwid” wraz z „Szymonem” ulokowali się w mieszkaniu prywatnym przy ul. Straszewskiego 24.
Było ono przygotowane na punkt kontaktowy przez pierwszą wysłanniczkę KG SZP, A. Zieike „Ninę” (przybyłą z Warszawy do Krakowa 6 października). Zdobyła ona to mieszkanie dla potrzeb SZP od góralki Agaty Socha, gospodyni swoich przyjaciół, państwa Łepkowskich (opuścili Kraków jeszcze przed 6 września, udając się do Lwowa), jak się okazało później, bardzo dzielnej obywatelki. Już po ulokowaniu się tutaj „Niny” parter oraz II piętro domu zostały zajęte na przejściowy hotel dla oficerów niemieckich, przejeżdżających przez, Kraków. W nocy 17 października Niemcy dowiedzieli się od dozorcy, że na III piętrze jest lekarz, wezwali go więc na II piętro do oficera niemieckiego, który nagle zachorował. Generał udzielił mu pomocy z miną zawodowego lekarza.
M. Tokarzewski dysponował adresem K. Kierzkowskiego (zresztą swojego b. dobrego znajomego z Legionów i z przedwojennej działalności społeczno-niepodległościowej), otrzymanym w Lublinie od prezesa S. Lelka. Spotkanie z nim i L. Muzyczką zorganizowała jeszcze w tym dniu w swoim mieszkaniu Wanda Marokini („Wanda”), lwowianka, znajoma generała, siostra gen. J. Gąsiorowskiego, członkini PPS i ZS, znana działaczka społeczna Krakowa. Również L. Muzyczka był na terenie Pomorza b. bliskim współpracownikiem generała, z którym pożegnał się niedawno na polu walki. Spotkanie tutaj było dla obu miłą niespodzianką.
Generał przedstawił się K. Kierzkowskiemu i L. Muzyczce w swojej obecnej roli, okazując skrawek jedwabiu z nominacją na Komendanta Głównego, podpisaną przez marsz. Rydza-Śmigłego, na co obaj natychmiast podporządkowali mu się wraz z całą OOB. Przedstawili OOB jako kontynuatorkę dawnego ZS (spełniającego przed wojną społeczno-państwową rolę organizatora ówczesnego PW), obecnie organizowaną w tych samych środowiskach dla prowadzenia w kraju konspiracyjnej walki czynnej z najeźdźcami. Omówili wydane zarządzenia w sprawach ideologii, struktury i działalności OOB, zameldowali o nawiązaniu łączności z placówką polską w Budapeszcie oraz o przywiezionych stamtąd wiadomościach i prośbie Budapesztu o jak najszybsze podanie, czy i kto został Komendantem Głównym w Warszawie z nominacji b. naczelnych władz państwa.
Podali również wiadomość o obecności i działalności mjr. „Hubala” w rejonie Gór Świętokrzyskich, nadesłaną w tym dniu z Okręgu Kieleckiego, oraz wiadomość otrzymaną przez zaplecze społeczno-polityczne OOB od Austriaków o już wydanych w Berlinie (12 października) nowych zarządzeniach w sprawie losów tej części Polski, która została zajęta przez Niemców[2]. Według tych informacji zachodnia i północna część ziem polskich ze Śląskiem, Zagłębiem i Łodzią ma być oderwana, wcielona do Niemiec i oddzielona granicą od reszty kraju. Dla tej reszty, która ma się nazywać „Generalne Gubernatorstwo” (GG), zostanie sformowana i umieszczona w Krakowie niemiecka, autonomiczna administracja cywilna, zaś Warszawa będzie zdegradowana do roli prowincjonalnego miasta.

[1] Wesołowski" to kpt. Edward (?) Frölich, a „Szymon" - Szymon Ryszard Krzewicki, używający wówczas nazwiska Ryszard Jamontt-Krzywicki (1903-1957), przez cały okres okupacji adiutant trzech kolejnych Dowódców SZP-ZWZ-AK. Zob. A.K. Kunert Słownik, t. II, W-wa 1987, s. 100-101 (przyp. red.).
[2] Mowa o dekrecie Führera o administracji okupowanych polskich obszarów z 12 października, który wszedł w życie 26 października 1939 r. i w tymże dniu Hans Frank wydał proklamację Generalnego Gubernatorstwa. Zob. A. Weh Prawo Generalnego Gubernatorstwa, wyd. 3, Krakau 1941, A. 100, A. 110 (przyp. red.).

***

4.2.2. Stanisław Piwowarski, Okręg Krakowski Służby Zwycięstwu Polski – Związku Walki Zbrojnej – Armii Krajowej. Wybrane zagadnienia organizacyjne, personalne i bojowe

Prace organizacyjne przy tworzeniu Okręgu rozpoczęły się - jak podano wyżej - w październiku 1939 r. Uczestniczył w nich osobiście Dowódca Główny SZP gen. bryg. Michał Tokarzewski-Karaszewicz ps. „Torwid”, 16 X 1939 r. przybył on do Krakowa na punkt kontaktowy przygotowany przez specjalną wysłanniczkę Dowództwa Głównego Annę Zielke ps. „Nina” i w oparciu o kontakty zorganizowane przez nią oraz Wandę Marokini ps. „Jadwiga” siostrę gen. bryg. Janusza Gąsiorowskiego, podjął pierwsze decyzje organizacyjne.
17 i 18 X gen. bryg. „Torwid” przystąpił do niezbędnych konsultacji z przedstawicielami kierownictwa Organizacji Orła Białego: ppłk. dypl. K. Plutą-Czachowskim ps. „Gołdyn”, mjr. rez. Kazimierzem Kierzkowskim ps. „Prezes” i por. rez. Ludwikiem Muzyczką ps. „Ludwik”. Poinformowali oni Dowódcę Głównego SZP o rozpoczęciu przez siebie, od 20 IX , pracy w zakresie podobnym do działalności przedwojennego Związku Strzeleckiego oraz o przygotowaniach do rozwijania akcji sabotażu, dywersji i wywiadu na odcinkach antyniemieckim i antysowieckim, i samopomocowej.
W wyniku tych narad doszło do ustaleń w sprawie powołania zaplecza politycznego dla SZP, czyli Okręgowej Rady Politycznej, złożonej z przedstawicieli głównych partii politycznych Krakowa i Polski Południowej. Misję tworzenia Okręgowej Rady gen. bryg. „Torwid” powierzył członkowi Polskiej Partii Socjalistycznej dr. Tadeuszowi Orzelskiemu ps. „Tadeusz”. 18 X pierwsi członkowie Okręgowej Rady zostali osobiście zaprzysiężeni do swych uprawnień i obowiązków przez Dowódcę Głównego SZP. Przyjęli oni do wiadomości wyznaczenie na Dowódcę Okręgu płk. dypl. Juliana Filipowicza ps. „Róg”- „Pobóg” -”Kogan” i na Komisarza Cywilnego Okręgu dr. „Tadeusza”.
Okręgowa Rada powstała w okresie październik - grudzień 1939 r. W jej skład weszli ostatecznie: por. rez. art. Józef Cyrankiewicz (z ramienia PPS), Stanisław Mierzwa (Stronnictwo Ludowe), płk dr Mikołaj Kwaśniewski (Stronnictwo Demokratyczne), Władysław Tempka (Stronnictwo Pracy) i mjr rez. K. Kierzkowski (OOB).
Gen. bryg. „Torwid” zaakceptował ponadto strukturę, założenia i kierunki działalności OOB. Organizacja ta, jak należy przypuszczać, miała stanowić ważną część składową SZP, podlegać bezpośrednio jej Dowódcy Głównemu i przystąpić do natychmiastowej walki czynnej. OOB miała obowiązek uzupełniać potrzeby personalne SZP.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

Rozproszone wspomnienia

We wspomnieniach Róży Góreckiej, córki jednej ze współpracowniczek Wandy Marokini - Wandy Góreckiej, zachowała się opowieść o zachowaniu w czasie aresztowania babci, kilkuletniej wnuczki Wandy Marokini, Basi: Ciotka [Zofia Żurowska] opowiedziała mi o dziewczynce, którą nazywała Marokini. Sprawdziłam, mogła to być najwyżej wnuczka Wandy Marokini. Podobno w ich kamienicy gestapo zrobiło kocioł. Dziewczynka bawiła się przed domem kozłując piłkę, a jak ktoś nadchodził mówiła: „Kipi kasza, gestapo jest na górze, gestapo jest na górze”. Oczywiście każdy szybko szedł dalej i dziecko uratowało ludzi przed aresztowaniem. Miało mnie to wychować w duchu patriotycznym - nawet małe dziecko może służyć ojczyźnie.

Wspomniana Basia natomiast zapamiętała z czasów okupacji obrazek patynowaniu fałszywych pieniędzy w konspiracyjnym mieszkaniu przy Inwalidów: - Babcia i jej towarzyszki konspiratorki rzucały o sufit paczkami banknotów, które trzeba było wprowadzić do obiegu, by przekazać środki na zasilenie struktur podziemnej walki. Deptały i „zużywały” te pieniądze. Depczą ze śmiechem te banknoty, by wyglądały na używane, nominały fruwają po pokoju. W środku tej akcji staję ja w nocnej koszulce, kilkuletnie dziecko wyrwane ze snu. [wg Barbara Chabior, Rękawiczki, czyli co można znaleźć w muzeum, blog 28 sierpnia 2012]

I konstatacja z tego blogu: Aresztowano ją 2 maja 1941 roku. Czy to nie ironia, że ta gestapowska kaźń mieściła się na wprost jej krakowskiego mieszkania na pl. Inwalidów? Była więc więźniarką, która miała na piechotę najkrótszy dystans do swojej celi – szerokość ulicy. A ta odległość mogła znaczyć życie.



5.2. Istotne osoby

5.2.1. Wanda Marokini

(ur. ok. 1887 - zm. 7 marca 1962 roku, pochowana na Powązkach w Warszawie).
Była córką Zofii Zawiszanki (Kernowej), a siostrą gen. Janusza Gąsiorowskiego[1].
W młodości brylowała na salonach, wiodąc prym wśród polskiej elity intelektualnej przed I wojną światową. Jej mężem był Chorwat, kapitan wojsk austrowęgierskich, z którym miała dwie córki: Janinę, która zmarła w Tarnowie w 1920 roku w wieku 13 lat i Lidię [Chojecka], która zmarła w 1982 roku oraz dwoje wnucząt: Basię [po mężu Roer] i Jana Kantego. Dla córek wybrała polskość, odeszła od męża i zamieszkała w Tarnowie, gdzie w latach 1921-1923 komendantką hufca harcerek.
Teozofka i wolnomularka miała wiele znajomości na szczytach władzy II RP i dlatego u niej zorganizowano w październiku 1939 spotkanie szefa Służby Zwycięstwa Polski Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego ze środowiskami konspiracji krakowskiej. Od tego czasu, aż do aresztowania przez gestapo 2.05.1941, kierowała sekretariatem i służba wewnętrzną obszarowego kierownictwa przerzutów kurierskich na Węgry.
Przeżyła Ravensbrück.

[1] Teścia Jerzego Turowicza.

***

5.2.2. Barbara Chabior, Rękawiczki, czyli co można znaleźć w muzeum, blog 28 sierpnia 2012

Dziś będzie mało o wrocławskich dziwolągach... Bo jedyne, co łączy moją bohaterkę z tym miejscem, to balowe, długie do łokci rękawiczki. Nikt nie jest w stanie wytłumaczyć mi, jak trafiły one tutaj, do muzealnych zbiorów Narodowego. Poczytajcie o tej niezwykłej osobie, którą pokochałam za jej życie, nie za rękawiczki

W pogoni za Wandą
Elegancka dama w sięgających ponad łokcie wieczorowych rękawiczkach, z papierosem w długiej cygarniczce w dłoni, brylująca na salonach, światowa osoba wiodąca prym wśród przedwojennej polskiej elity intelektualnej, komendantka tarnowskich harcerzy, muza Witkacego, szefowa krakowskich konspiratorów w ruchu oporu po 1939, więźniarka Ravensbrück, tłumaczka afrykańskich bajek, teozofka, wolnomularka… Trudno uwierzyć, że mowa o jednej osobie. Taka była Wanda Marokini.
Nie było łatwo wytropić tę fascynującą kobietę. Schowała się zręcznie w historii, sprzątnęła się ze świata i ludzkiej pamięci, na koniec odkręcając kurek z gazem. Samobójstwo było skuteczne, jednak po Wandzie zostały ślady, dzięki którym udało mi się wydobyć ją z mroku niepamięci. Jurek Urbańczyk miał dwanaście lat, kiedy przychodził do krakowskiego mieszkania Wandy Marokini na ówczesnej ulicy Pomorskiej. Przybiegał z poleceniami od swojej mamy dla jej przyjaciółki. Marokini miała w domu telefon – rzadkie jeszcze wtedy źródło kontaktów ze światem.- Jednak nam, młodym chłopcom, pani Wanda imponowała tym, że mogła nas obdarować znaczkami z całego prawie świata. Prowadziła rozległą korespondencję – wspomina Jerzy Urbańczyk. To w tym mieszkaniu późniejszy inżynier architekt oglądał portret gospodyni, namalowany przez słynną firmę portretową Witkacego. A po latach, w 1978 roku napisał list do „Przekroju”. Postanowił bowiem sprostować redakcyjną pomyłkę w podpisie pod ilustracją do tekstu o witkacowskich portretach. „Nie przedstawia on p. Zofii Kernowej, lecz p. Wandę Marokini” – napisał, wyliczając zasługi współpracownicy generała Michała Karaszewicza – Tokarzewskiego w tworzeniu pierwszej podziemnej organizacji wojskowej po klęsce wrześniowej, Służbie Zwycięstwu Polski, będącej zalążkiem późniejszego Związku Walki Zbrojnej. Wspomniał również o tragicznym epizodzie w życiu Wandy – wpadce siatki konspiratorów, uwięzieniu działaczy na Montelupich, podjętej przez Wandę próbie targnięcia się na życie po „wsypaniu” jej przez osoby, które nie wytrzymały tortur. Cyjanek, który połknęła, okazał się jednak strychniną i polscy lekarze uratowali ją, a Niemcy wysłali na kaźń Ravensbrück. Wydrukowany przez „Przekrój” list czytelnika przez ponad 20 lat był jedną z nielicznych prób spisania losów Wandy Marokini.
Brat pamięta więcej. Na ślad muzy Witkacego mogli natrafić uczestnicy Nocy Muzeów we Wrocławiu trzy lata temu. W Muzeum Narodowym oglądać można było należące do niej przepiękne wieczorowe rękawiczki. Ale są i inne pamiątki pieczołowicie przechowywane przez rodzinę. - Mam list wysłany z Mężenina do mojej cioci. Spędzający tam wakacje chcieli przekazać jej ciepłe słowa w rocznicę śmierci jej męża. Wśród podpisanych jest wiele znanych osób – opowiada Jerzy Urbańczyk. Pamięta wakacje w Mężeninie, na które jeździł z rodzicami. Pamięta słynny dwór w Goszycach. Razem ze starszym bratem przypominają sobie kolejne szczegóły.- Była piękną kobietą. Imponowała obyciem, kulturą, elegancją – opowiada Jan Urbańczyk. I dodaje ze śmiechem - Może siedemnastolatkowi podobało się to, z jakim szykiem paliła papierosa w długiej cygarniczce. Była zagadkowa, nieprzenikniona, a jednocześnie otwarta i życzliwa. Miała przenikliwe, ogromne niebieskie oczy, była szykowna, mówiła interesującym, lekko zachrypniętym głosem. I jak wspomina Jan, była jedyną chyba osobą z kręgu znajomych rodziców, z której się złośliwie na boku nie natrząsały bystre dzieciaki, dokazujące razem na mężynińskich wakacjach. To do Wandy Marokini przyszedł siedemnastoletni Jan tuż po klęsce wrześniowej. Chciał w tajemnicy przed wszystkimi, wraz dwoma kolegami przedostać się do Francji, by wstąpić do wojska i walczyć z Niemcami.- Zwierzyłem się tylko mojej mamie, a ona poradziła mi, by porozmawiać z panią Wandą. Miała rozległe kontakty w wielu miejscach w Europie, to mogło nas poratować w naszej drodze. Jednak pierwsze, co od niej usłyszałem, to słowa: „nie wybieraj się nigdzie, lada chwila będziecie tutaj potrzebni, bo tworzy się coś nowego” – opowiada. – Nie przekonała mnie. Woleliśmy już teraz awanturę i karabiny do rąk. Jeden z naszej trójki odpadł już na początku drogi z Krakowa. Nie wsiadł do pociągu na swojej stacji i tak wyruszyliśmy w tę drogę we dwóch, ja i Władek. Opowieść i przygodach i niebezpieczeństwach, o które się otarli nieświadomi zagrożeń młodzi bohaterowie, to niemal gotowy scenariusz na film o młodzieńczej dezynwolturze i prawdziwym patriotyzmie.
Młot nad Mężyninem. Wakacje majątku w Mężyninie, wspominane przez obu braci, musiały być niezwykłe. Ale pewnie dzieciarnia nie wiedziała, że biega wśród intelektualnej polskiej elity. Mężyniński dwór wraz z parkiem kupuje w 1925 roku od Banku Ziemskiego Polskie Towarzystwo Teozoficzne (zwane też Wszechświatowym Zjednoczonym Wolnomularstwem Polskim). Wolnomularze zakładają „Spółdzielnię Przyjaciół Uroczyska Mężenin”. Wieś staje się tajemniczym miejscem: to tu odbywają się spotkania członków lóż wolnomularskich na „koloniach umiejętnego wypoczynku”. Bywają: generał Michał Tokarzewski – Karaszewicz, doktor Janusz Korczak, pisarka i późniejsza działaczka komunistyczna Wanda Wasilewska, Władysław (chyba Włodzimierz chyba ze Władysław Sikorski) Sokorski. Na wczasy przyjeżdża w sezonie do 200 osób. Park nadbużańskiego dworu zabudowany jest chatkami chińskimi z trzciny i gliny, krytymi słomą. Propaguje się kulturę rolniczą, spotkania z fachowcami w dziedzinie rolnictwa i ogrodnictwa, występy teatralne, opiekę nad wiejskimi dziećmi. Dla autora „Kariery Nikodema Dyzmy” to magiczne miejsce staje się inspiracją do opisania epizodu mistycznych obrzędów, w których uczestniczy Nikoś . Ale nie wiadomo dziś, czy uczestnicy tych zlotów teozoficznych wiedzą, że są pod lupą władz. Lupa to Władysław Łukasiuk, późniejszy „Młot”. Zanim po 1945 stał się czołową postacią polskiego podziemia niepodległościowego nad Bugiem i symbolem oporu przeciw narzuconej Polakom komunistycznej władzy, był do wybuchu wojny zastępcą wójta gminy Sarnaki. Utrzymywał się z prowadzenia wiejskiego sklepiku z wyszynkiem. Starostwo siedleckie wydzierżawiło mu dwa odcinki rzeki Bug. Każdy, kto chciał tu łowić ryby lub uprawiać sporty wodne, musiał uzyskać jego zgodę. Jednak dziś wiadomo, że te profity urzędowe wiązały się z jego tajną misją: pracował na rzecz wywiadu policyjnego. Przedwojenny rząd powierzył mu zadanie rozpracowania komunizujących środowisk, do których zaliczono Zakon Wszechświatowego Zjednoczonego Wolnomularstwa „Le Droit Humain” oraz Polskie Towarzystwo Teozoficzne, występujących pod oficjalnym szyldem „Spółdzielni dla prowadzenia kolonii letnich”. I choć kontrowersyjny „Młot” ma szczególne udziały w historii powojennej Polski (jako inwalida nie brał udziału w wojnie obronnej w 1939 roku, ale zostaje żołnierzem ZWZ i potem AK, rozpracowuje cudowną broń Hitlera V-2, stawia się komunistycznym powojennym władzom, a wieś podlaska widzi w nim jedynego obrońcę przed terrorem i bezprawiem komunizmu oraz przed kolektywizacją), to w owym czasie był kimś, kto podglądał z ukrycia wolnomularski festiwal, w którym uczestniczyła Wanda Marokini. „Młot”, za którego głowę bezpieka wyznaczyła 100 tys. złotych nagrody i nasłała na niego setki agentów i informatorów, zginął z ręki jednego ze swych podkomendnych. Dwa strzały z broni krótkiej, oddane przez jednego z jego „leśnych”, zakończyły ten żywot. Dwór w Mężyninie w 1975 – o ironio! – przejęła Komenda Wojewódzka MO w Siedlcach.
Teozofka, wolnomularka. Wolnomularze to zło dla obozu narodowego. I znów na scenie politycznej pojawia się Wanda Marokini. Wraz z generałem Michałem Karaszewiczem – Tokarzewskim, wraz z którym buduje pierwsze struktury podziemnej walki zbrojnej po klęsce w 1939 roku, toczy rozmowy ze Stronnictwem Narodowym. Próba nawiązania współpracy spełza na niczym, bo działacze SN „nie podporządkują się nigdy nikomu, kto ma styczność z [...] masonami” (opisał to Edward Kumor w książce Wycinek z historii jednego życia, Warszawa 1967, s. 62.).Tokarzewski nawet dziś nie miałby szans na zaszczepienie społeczeństwu swoich poglądów. To nosiciel etyki, mistrz wyciągania narodu z religijnej i poglądowej nietolerancji, wróg nałogów, ezoteryk, człowiek o wyjątkowych horyzontach, pierwszy na linii tworzenia armii wojska podziemnego po kapitulacji we Wrześniu, („do wyboru jest niewola – albo dalsza walka. Nikogo nie zmuszam ani nie namawiam. Zostawiam panom pół godziny do namysłu” - powiedział, po odczytaniu rozkazu tworzącego zalążek Służby Zwycięstwu Polski, fundamentu Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej. To oryginał jakich mało. Nominację generalską otrzymał w 1924 roku, w wieku 31 lat. Miał urodę amanta filmowego. W garnizonach, w których służył, stał się postrachem oficerów mających ładne żony. Jego ekscentryczne zainteresowania budziły zgorszenie, ale „baby leciały na niego jak szafy na trzech nogach”, jak wówczas mawiano. Co łączyło go z Wandą Marokini oprócz współpracy? Spuśćmy na to zasłonę milczenia. (Nie można spuścić zasłony milczenia, skoro tyle miejsca mu poświęcamy). Skończył marnie: mimo zasług nie dopuszczono go do głosu po wojnie. Pracował jako nocny stróż. Potem w jednym z rządów emigracyjnych obejmuje w 1954 r. tekę ministra obrony narodowej. Kiedy umiera w 1964 r., w kieszeniach jego ubrań bliscy znajdują starannie opisane saszetki: z ziarnem pszenicy z Lubelszczyzny, źdźbłem trawy z Mężenina, kamykiem z królewskich grobów na Wawelu, kadzidłem z Jerozolimy. Jego korespondencja z Wandą, odkryta przypadkiem w 1992 roku za oprawą lustra przez Barbarę Roer, wnuczkę naszej bohaterki, to dokument mistycznych rozmyślań obojga. (Jakiś przykład by się przydał, który by nam coś więcej o Wandzie powiedział.) Wanda miała dwie córki: Janinkę, trzynastoletnią ofiarę dyfterytu i Lidkę, która zmarła w 1982 roku. I dwoje wnucząt – Basię i Jana Kantego. - Babusia była silna osobą, pamiętam ją jako piękną kobietę. Wiem z rodzinnych opowieści, że gdy stado epuzerów kręciło się przy mojej mamie, komentowali babcię Wandę: „ty jesteś ładna, ale twoja mama jest piękniejsza” – opowiada Barbara Roer. Z opowieści rodzinnych Basia zna historię o patynowaniu fałszywych pieniędzy w konspiracyjnym mieszkaniu przy Inwalidów: - Babcia i jej towarzyszki konspiratorki rzucały o sufit paczkami banknotów, które trzeba było wprowadzić do obiegu, by przekazać środki na zasilenie struktur podziemnej walki. Deptały i „zużywały” te pieniądze. Depczą ze śmiechem te banknoty, by wyglądały na używane, nominały fruwają po pokoju. W środku tej akcji staję ja w nocnej koszulce, kilkuletnie dziecko wyrwane ze snu.
Balowe rękawiczki. Znalazłam je we wrocławskim Muzeum Narodowym. Trafiły tam wraz ze zbiorami z dworu w Goszycach. Tam też, tak jak w Mężnienie, toczyło się życie towarzyskie przedwojennych elit intelektualnych. Widzę Wandę, jak w dłoniach trzyma papierosa w długiej lufce i prowadzi dysputy o Polsce, slow-foxie, malarstwie, chłopczycach, art deco, teozofii, życiu i modzie.
Ciche piekło Ravensbrück Wanda trafiła tam wprost z więzienia na Montelupich w Krakowie. Aresztowano ją 2 maja 1941 roku. Czy to nie ironia, że ta gestapowska kaźń mieściła się na wprost jej krakowskiego mieszkania na pl. Inwalidów? Była więc więźniarką, która miała na piechotę najkrótszy dystans do swojej celi – szerokość ulicy. A ta odległość mogła znaczyć życie. Tak bardzo bała się, że „wtopi” tych, z którymi pracuje, że sięgnęła po cyjanek. Albo słabość specyfiku, albo siła organizmu sprawia, że nie jest to jej „złoty strzał’. Polscy lekarze za kratami ratują ją, jakby w darze dla niemieckich oprawców, wysyłających ją do kobiecego obozu w Ravensbrück. Staje się numerem 7399 z czerwoną, zarezerwowaną dla politycznych, naszywką na pasiaku.”Tylko niesłychany hart ducha pozwolił jej, kruchej i delikatnej, przetrwać, aby pomóc innym. Przeszła w obozie trzy ciężkie zapalenia płuc, dwa razy była przeznaczona „do pieca”, ale uratowały ją przyjaciółki. Wraca do Krakowa 7 czerwca 1945 roku przez Niemcy piechotą, od Szczecina pociągami. Fizycznie jest zrujnowana, ale psychicznie niezmieniona. (…) opiekuje się młodą dziewczyną z Ravensbruck, cierpiącą na chorobę związaną z systemem nerwowym i rozsianą sklerozą. Prowadzi jej gospodarstwo i pielęgnuje” – zarejestrowała doktor Maria Żychlińska, dokumentalistka historii tarnowskiego harcerstwa, autorka pracy o komendantach tamtejszego hufca. Wanda Marokini kierowała nim od 1921 do 1923 roku. - Tylko jeden raz podsłuchałam rozmowę o tym, co Babusia przeżyła w obozie – przypomina sobie wnuczka Barbara Roer. – Potem już nigdy do tego nie wracała, nie było tego, jakby zamknęła ten rozdział i nie chciała już o tym mówić. Jedni mieli tak, że musieli opowiadać o swojej traumie, inni „zaimpregnowali” te przeżycia.

Miłość szesnastolatki Poznali się we Lwowie. Stąd wzięło się to egzotyczne nazwisko Marokini. Austriacki kapitan, Chorwat z pochodzenia, zamieszał w głowie lwowiance, gdy spotkali się pierwszy raz na ślizgawce. Pobrali się w 1905 roku. Mama Barbary, Lidia, urodziła się w Sarajewie. Potem Wanda mieszkała w Zagrzebiu. To tam doszło do rodzinnych kontrowersji - według archiwów, na tle koncepcji wychowania córek (w polskości czy niemieckości), według wnuczki na tle konfliktu z zaborczą chorwacką teściową. Rodzina Marokini, silnie związana z dworem cesarskim, od początku nie była zadowolona ze związku syna z piękną, lecz niezamożną Polką. Po pięciu latach odważna Wanda zabiera córeczki i wraca do mamy, do Brzuchowic pod Lwowem. Działaczka. Wciąga ją polityka. Wiąże się ze Stronnictwem Narodowej Demokracji. Pracuje społecznie, po wybuchu I wojny światowej ewakuowana zostaje do Kijowa. Pracuje w szwalni zorganizowanej przez Komitet Pomocy dla Uchodźców z Kraju, jak relacjonuje Maria Żychowska. – Sama biedna, organizuje pomoc dla najbiedniejszych. Taka pozostanie na każdym etapie swojego życia. W opracowaniu doktor Żychowskiej znaleźć można relację zmarłej córki Lidii Chojeckiej: „potrafi stworzyć niezapomniany dom pełen ludzi, życia, dyskusji. Zawsze był ktoś, kim trzeba było się opiekować, kto potrzebował pomocy moralnej, pociechy, rady. Zawsze gotowa była wysłuchać cudzych zwierzeń i trosk. Zawsze bardziej czuła na cudzy, niż na własny los. Babusia. Wnuczka nie wie, że jej Babcia z własnej woli skończyła życie, o tym w rodzinnie się nie rozmawiało: popełniła samobójstwo, odkręcając gaz. - Mam całą walizkę zdjęć z tego okresu życia Babci. Może kiedyś ktoś ustali, kto jest kim na tych harcerskich zdjęciach – mówi Barbara Roer. Wanda Marokini spoczęła na Powązkach. Zmarła 7 marca 1962 roku, w wieku 75 lat. Oprócz odnalezionych przeze mnie wspomnień i nikłych śladów w historii, pozostał materialny dowód jej rozległych horyzontów – wydane w 1959 w Krakowie „Bajki afrykańskie”, które tłumaczyła - a właściwie pisała - wraz z Janem Józefem Szczepańskim. Jej portret, pędzla Witkacego, jest w posiadaniu rodziny Turowiczów (potomkowie Jerzego, wieloletniego naczelnego Tygodnika Powszechnego, ojca Elżbiety, dla której Wanda była cioteczną babką).
 DO GÓRY   ID: 52035   A: dw         

58.
Powiśle 3 – miejsce zamachu 11.07.1944 na szefa SS i Policji w Generalnym Gubernatorstwie Wilhelma Koppego; tablica w miejscu zamachu na Koppego



1.2. Tropy - omówienie kontekstu

Janusz Baster w: Polskie Państwo Podziemne jako wyraz roztropnej troski o dobro wspólne

Zamach na Obergruppenführera Koppego można potraktować jak soczewkę, która skupia wiele różnych aspektów dotyczących okupacji, a także późniejszej walki o pamięć. Można na tym przykładzie pokazać ofiarność konkretnych wykonawców akcji. Można zasygnalizować dylematy dowództwa dotyczące powierzania zadań często bardzo młodym ludziom – dzieciom nieledwie. Można także analizować zależności pomiędzy zprzygotowaniem, doświadczeniem i prypadkiem – a więc znaczenie owego łutu szczęścia. Można robić różnorakie bilanse efektów i ofiar. Można także na tym przykładzie zilustrować różnice ówczesnego życia konspiracyjnego i codziennego w Krakowie i Warszawie.
W szczególności jednak „akcja Koppe” może pokazać, jakiego wysiłku wymagało takie zamierzenie. Jak długotrwały i żmudny musiał być proces przygotowań, jak wiele różnorakich działań należało podjąć, i jak wiele nieznanych nam osób musiało być w niego zaangażowanych. Pokazanie tego wysiłku pozwala uzmysłowić sobie nieprawdziwość wyobrażeń, kształtowanych filmami akcji, skoncentrowanych na samym momencie zamachu czy potyczki, a pomijających cierpliwe przygotowania oraz rozważne, stałe i uporczywe organizowanie się struktur oporu – co chwilę na nowo. Zadania na ogół trzeba było wykonać samotnie, wręcz w poczuciu osamotnienia. Pojęcie cichego frontu, używane głównie wobec wywiadu, dobrze chyba oddaje zasadniczą cechę tej okupacyjnej walki. To na ogół nie była walka, którą po latach wspominają wspólnie koledzy z partyzantki. To była walka równie niebezpieczna, a związanych z nią przeżyć i wspomnień nie było z kim dzielić. Warto także przypomnieć i podkreślić, że nieoceniony, a przecież niedoceniony wkład w nią wnosiły dziewczęta i kobiety. Czasami dziewczynki – jak czternastoletnia Dewajtis biorąca udział w zamachu na Koppego.



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica w miejscu zamachu na Koppego, upamiętniająca żołnierzy Kedywu AK
ul. Powiśle 3, fasada kamienicy
Autor: Bronisław Chromy
Autor tekstu i układ: Stanisław Dąbrowa Kostka
Inicjatorzy: Józef Baster „Rak”, Stanisław Dąbrowa-Kostka
Fundator: Spółdzielnia
Materiał: brąz
Wymiary: 120 cm x 80 cm; tablica 30 cm x 30 cm
Data odsłonięcia: 11 lipca 1990

Inskrypcja
[tablica z napisem trzymana przez orła w koronie i znakiem Polski Walczącej na piersiach]
Pamięci poległych / żołnierzy Kedywu Armii Krajowej / Haliny Grabowskiej „Zety” / Stanisława Husowskiego „Alego” / Wojciecha Czerwińskiego „Orlika” / Tadeusza Ulankiewicza „Warskiego” / Bogusława Niepokoja „Storcha” / uczestników dokonanego 11 lipca 1944 / zamachu na hitlerowskiego zbrodniarza / generała SS Wilhelma Koppego.



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

Stanisław Dąbrowa-Kostka, Pomnik czynu zbrojnego żołnierzy Polski Walczącej, folder 1994

W Krakowie i okolicach, wbrew wylansowanej po wojnie i zakorzenionej niestety opinii, jest wiele miejsc godnych upamiętnienia. Problem ten długo nurtował środowiska kombatanckie, lecz realizacja - prócz fachowej i żmudnej działalności merytorycznej - wymagała ogromnego wysiłku w celu zdobycia środków finansowych oraz przezwyciężenia nieustających oporów ze strony czerwonej władzy i innych jeszcze czynników, niechętnie a nawet wrogo nastawionych do eksponowania patriotycznych pojęć i symboli. W takim klimacie, z pełną świadomością przeszkód, które przyjdzie pokonywać, podjął pracę zespół kombatantów z Oddziału Związku Inwalidów Wojennych Kraków-Śródmieście.
W ciągu jedenastu lat - od 1980 do 1990 - udało się nam samodzielnie, bądź wspólnie z innymi organizacjami kombatanckimi, wmurować na tere¬nie Krakowa 11 tablic upamiętniających ważne, od zakończenia wojny z powodów politycznych spychane w zapomnienie, wydarzenia historyczne. Przygotowanie każdej takiej akcji polegało przede wszystkim na znalezieniu sponsorów chętnych do finansowania sprawy i na żmudnym kompletowaniu długiej serii zezwoleń, pozyskiwanych różnymi sposobami od wielu, nie zawsze dobrze usposobionych czynników władzy. Równocześnie zorganizowaliśmy 6 popularno-naukowych sesji historycznych. Ponadto przedstawiliśmy Radzie Miasta ponad 40 propozycji zmian nazw ulic w Krakowie, z których część - niestety zupełnie niezgodnie z naszymi koncepcjami - została uwzględniona.
19 maja 1984, w auli Polskiej Akademii Nauk zorganizowaliśmy sesję popularnonaukową poświęconą 65-leciu Związku Inwalidów Wojennych RP oraz 10-leciu Oddziału ZIW Kraków-Śródmieście. Przewodniczył prof. dr hab. Marian Zgórniak. Dorobek sesji, przede wszystkim zaś referaty studentów Wydziału Filozoficzno-Historycznego UJ - Waldemara Grabowskiego. Pawła Gugi i Andrzeja Przewoźnika - obejmujące problematykę od XVI wieku po czasy najnowsze, wraz z referatem drą Eugeniusza Halperna traktującym o 10-letniej działalności śródmiejskiego Oddziału ZIW i ciekawszymi głosami w dyskusji, ogłosiliśmy drukiem.


===Tablica przy ulicy Powiśle 3 w Krakowie===
11 lipca 1990 przy ulicy Powiśle 3 odsłoniliśmy tablicę z napisem:

PAMIĘCI POLEGŁYCH ŻOŁNIERZY KEDYWU ARMII KRAJOWEJ
HALINY GRABOWSKIEJ „ZETY"
STANISŁAWA HUSAKOWSKIEGO „ALEGO"
WOJCIECHA CZERWIŃSKIEGO „ORLIKA"
TADEUSZA ULANKIEWICZA „WARSKIEGO"
BOGUSŁAWA NIEPOKOJĄ "STORCHA"
UCZESTNIKÓW DOKONANEGO 11 LIPCA 1944 ZAMACHU
NA HITLEROWSKIEGO ZBRODNIARZA
GENERAŁA SS WILHELMA KOPPEGO

Wartę honorową oraz kompanię reprezentacyjną z orkiestrą wystawił 5 Pułk Strzelców Podhalańskich. W uroczystości wziął udział uczestnik zamachu Tadeusz Karczewski "Wierzba". Tablice upamiętniające zamordowanego generała „Nila" oraz żołnierzy AK uczestniczących w zamachach na hitlerowskich zbrodniarzy Krügera i Koppego, odsłaniane przez b. inspektora Kedywu Okręgu AK „Kraków" mjra prof. dra hab. Zygmunta Kaweckiego „Marsa" w obecności wojewody krakowskiego mgra Tadeusza Piekarza oraz przedstawicieli kościoła i władz miejskich, poświęcił kapelan krakowskiego garnizonu WP ks. kpt. mgr Adam Sosonko.



4.1.1. Stanisław Dąbrowa - Kostka, Zamach na Koppego (Fragment książki: W okupowanym Krakowie, s.164-167)

Przygotowania do zamachu na kolejnego wyższego dowódcę SS i policji, podsekretarza stanu w rządzie GG SS-Obergruppenführera Wilhelma Koppego podjął krakowski Kedyw już w listopadzie 1943 r., a więc natychmiast po przybyciu Koppego do Krakowa. Akcję montował por. „Powolny”. Zamierzał on osobiście zabić przejeżdżającego Koppego strzałem snajperskim z okienka strychu narożnego domu u zbiegu ulic Smoczej i Bernardyńskiej, potem wycofać się na przygotowanym wcześniej motocyklu, pod osłoną jednego tylko dywersanta. Niestety, przygotowania te i planowany termin zamachu zbiegły się z falą dzikiego terroru szalejącego w Krakowie - podobnie zresztą jak i w całej Polsce - po wprowadzeniu w życie październikowego dekretu Franka. Ostatecznie więc, w obawie przed masakrą całej podwawelskiej dzielnicy, akcji zaniechano.
W kwietniu 1944 r. szef Kedywu okręgu krakowskiego ppłk „Jarema” przekazał sprawę zamachu na Koppego w ręce por. „Świdy”, który dowodził w tym czasie w Krakowie akcją specjalną mającą na celu uwolnienie płka „Lutego”. Odbicie „Lutego” było jednak ważniejsze - angażowało niemal zupełnie wszystkie zdolne do akcji siły Kedywu i garnizonu AK w Krakowie. „Świda” potraktował więc zamach na Koppego jako wariant akcji specjalnej, choć czynił w tym kierunku daleko idące przygotowania. W maju Komenda Główna AK odebrała mu jednak „akcję Koppe” i nakazała jej wykonanie oddziałowi dyspozycyjnemu Kedywu warszawskiego.
Z początkiem czerwca przybyła do Krakowa, kierowana przez dra „Maksa”, grupa sanitarna „Parasola”[2]. Założono bazę w okolicach Wolbromia, na przewidywanej trasie wycofania zespołu bojowego. Między 24 a 29 czerwca nadjechał z Warszawy, czterema samochodami, zespół dywersyjny. Broń i sprzęt przetransportowano przesyłkami kolejowymi, które sprytnie przygotował „Dietrich”. W Krakowie zespół „Parasola”, w porozumieniu z miejscowym Kedywem, nawiązał ścisłą współpracę z „Powolnym” i „Rakiem”, korzystał z kwater oraz z pomocy wywiadu. Akcją dowodził „Rafał”. Znakomicie opracowany plan przewidywał uderzenie na Koppego przy placu Kossaka, a więc w niewielkiej odległości od miejsca, gdzie zaatakowany został przed rokiem Krüger. W dwóch grupach uderzeniowych i dwóch ubezpieczających, razem z kierowcami samochodów i odwodem, uczestniczyć miało w akcji 20 dywersantów; nadto brał w niej udział kierujący rozpoznaniem por. „Rayski”, łączniczki: „Kama”, „Dewajtis”, „Ina”, „Zeta”, „Ada” i „Dzidzia” oraz dr „Maks”.
11 lipca rankiem zajęto po raz trzeci stanowiska. Kilkanaście minut po 9.00 „Rafał”, otrzymał sygnał, że Koppe nadjeżdża, dał rozkaz rozpoczęcia akcji.
Zbliżającemu się od strony Wawelu czarnemu Mercedesowi zajechał drogę załadowany kamieniami 4-tonowy ciężarowy Chevrolett prowadzony przez „Otwockiego”. Niemiecki kierowca umiejętnie jednak wymanewrował, w ostatniej chwili uniknął zderzenia, po trawniku wyminął napastnika i umykał sinusoidą utrudniając celność strzałów. Biły peemy „Rafała”, „Mietka”, „Kruszynki”, „Dietricha”, „Warskiego”, „Ziutka” i „Reka”. Strzelało również ubezpieczenie, ale Mercedes wciąż uciekał. Za nim ruszył w pościg lekki Chevrolett z kierowcą „Pikusiem”. Koppe skulił się na podłodze swego wozu i nie było go widać. Ze ścigającego auta pruli z peemów „Ali”, „Akszak”, „Orlik” i „Kruszynka”. Z Mercedesa ostrzeliwał się adiutant Koppego, lecz tuż za placem Kossaka śmiertelnie raniony zamilkł. Ostatecznie szybki niemiecki wóz wpadł w aleje i umknął.
Zespół „Rafała” ruszył ustaloną uprzednio trasą poza Kraków, ku szosie katowickiej, następnie w kierunku Ojcowa, a stamtąd dalej drogami ubezpieczanymi przez oddziały terenowe AK[2].
W pierwszym samochodzie jechał „Korczak” przebrany w mundur oficera SS. Licząca 4 samochody kolumna minęła bez przeszkód Skałę i Wolbrom spotykając po drodze policję granatową i Niemców, lecz ci nie zdradzali zaczepnych zamiarów. Dopiero za Wolbromiem doszło do starcia z napotkanymi żandarmami. W rezultacie strzelaniny raniono niemieckiego oficera i zabito dwóch żandarmów. W potyczce tej ciężko ranny został „Dietrich”. Kolumna jechała dalej. Po dotarciu do wsi Udórz „Rafał” nakazał półgodzinny postój, podczas którego udało się znaleźć locum dla „Dietricha”. Rannemu towarzyszył dr „Maks” oraz ubezpieczenie, w jego skład wszedł „Akszak” oraz „Bartek” i „Rek”.
Pozostali dywersanci przystanęli w niewielkim wąwozie, skąd łącznik miał ich przeprowadzić do oddziału partyzanckiego. Tu zaskoczyły ich jednak przeważające siły niemieckie. Strzelając wycofywali się pod silnym ogniem nieprzyjacielskich kaemów ku wsi Chlina, a następnie przez rzeczkę Uzerkę do wsi Zamiechówka. W samochodzie pozostała ranna „Zeta”, która ogniem peemu osłaniała odwrót kolegów.
W pierwszych minutach walki nieprzyjacielskie pociski raniły „Warskiego” i „Zeusa”, a tuż potem „Rafała”. Dowództwo przejął „Jeremi”. Próbował on kontratakować, by odbić ranną „Zetę”, lecz pod ogniem broni maszynowej Niemców akcja ta nie powiodła się. Na polach zostali nieżywi: „Ali” i „Orlik”, oraz ranni: „Warski” i „Storch”.
Na zarekwirowaną w Zamiechówce podwodę położono „Rafała” i „Zeusa” i skierowano się do wsi Jelcza. Tam zespół napotkał ponownie żandarmów, lecz ci nie przyjęli walki. Ostatecznie zamelinowano się w niewielkiej wiosce Staszyn, 13 km na północny wschód od Wolbromia, 7 km od miejsca potyczki pod Udorzem. Tam nawiązano kontakt z oddziałami miechowskimi, które przejęły opiekę nad rannymi i zdrowymi dywersantami zespołu „Rafała”.
Brawurowa akcja „Parasola” miała niewątpliwie znaczenie moralne, nie dała jednak spodziewanych rezultatów i kosztowała bardzo drogo. Kraków był trudnym terenem walki.
Prócz poległych w boju „Alego” i „Orlika”, w ręce niemieckie wpadła ciężko ranna „Zeta” oraz ranni: „Storch” i „Warski”. Przewieziono ich na Pomorską, poddano bestialskiemu śledztwu, a w końcu zamordowano.
W zamachu na placu Kossaka zginął adiutant Koppego; on sam wyszedł cało dzięki znakomitej jeździe szofera, a także dzięki pancernym płytom Mercedesa, które chroniły go wówczas, gdy leżał skulony na podłodze wozu.
Niemal zaraz po ciężko okupionej akcji „Parasola” przygotowania do kolejnego zamachu podjął por. „Powolny”, który zamierzał zaatakować Koppego zrzutowym Gamonem na rogu ulicy Czystej i alei Mickiewicza, tuż przy gmachu Akademii Górniczej. Znowu nastąpiło żmudne rozpoznanie, w którym podstawowy materiał zebrała „Ina”. Prócz „Powolnego” w akcji uczestniczyć miał cichociemny por. „Dewajtis” oraz podchorążowie: „Zawała” i „Żnin”. Po uderzeniu zamierzano odskoczyć piwnicami, przez otwory wykute między domami dla celów obrony przeciwlotniczej.
Był to już jednak lipiec 1944 r. i nim przygotowania do akcji zostały zakończone, nadszedł dla por. „Powolnego”, wraz z awansem do stopnia kapitana, rozkaz odejścia w rejon koncentracji Samodzielnego Partyzanckiego Batalionu Kedywu „Skała” w Miechowskie.
Uderzenie na Koppego znowu zeszło na plan dalszy, potem nie wykonano go wcale. SS-Obergruppenführer Koppe podobno żyje do dzisiaj, cieszy się doskonałym zdrowiem i kpi ze ścigającego zbrodniarzy wojennych aparatu sprawiedliwości, który nie umie, nie może, czy też nie chce go dosięgnąć.

[1] Używający kryptonimu „Parasol” oddział był jednostką dyspozycyjną Kedywu Komendy Głównej AK, wyspecjalizowaną w walce z funkcjonariuszami hitlerowskiej służby bezpieczeństwa.
[2] Trasę wycofania ubezpieczały oddziały terenowe Inspektoratu AK Miechów.



4.1.2. Aleksander Kunicki, Tablica w Udorzu[1] , w: Aleksander Kunicki, Cichy front, PAX 1969

Jak już pisałem, w okresie gdy zajmowałem się przygotowywaniem od strony wywiadowczej akcji na Stamma, otrzymałem rozkaz przerwania tej pracy i dowódca „Parasola”, kpt. "Pług”, zlecił mi nowe zadanie. Było ono trudne, lecz o wielkiej wadze. Chodziło bowiem o przygotowanie zamachu na rezydującego w Krakowie wyższego dowódcę SS i policji na całą Generalną Gubernię. Stanowisko to, połączone z funkcją „sekretarza Stanu do Spraw Bezpieczeństwa w GG”, czyli „ministra Bezpieczeństwa” w „rządzie” Hansa Franka, zajmował wówczas generał SS Wilhelm Koppe.
Objął je 9 listopada 1943 roku po odejściu Friedricha Krügera, o nieudanym zamachu na którego już opowiedziałem. Koppe jeszcze przed przyjściem swoim do Krakowa dał się poznać jako jeden z głównych inicjatorów i organizatorów akcji eksterminacyjnej, wymierzonej przeciw Polakom i ludności żydowskiej.
Swą zbrodniczą karierę rozpoczął wkrótce po zajęciu przez Niemców Polski, gdyż już na początku października 1939 roku mianowany został przez Himmlera wyższym dowódcą SS i policji w tzw. „Kraju Warty”. Funkcję tę pełnił do chwili swego awansu. W tym czasie był również zastępcą krwawego kata Wielkopolski, gauleitera Artura Greisera, powieszonego po wojnie z wyroku polskiego sądu.
Wilhelm Koppe swą zbrodniczą działalnością zapisał bezsprzecznie najbardziej dramatyczną kartę w tysiącletnich dziejach Wielkopolski. Jego to dziełem były masowe egzekucje, wysiedlenia, gwałty i grabieże. To on organizował masowe aresztowania Polaków i ich wysyłkę do obozów zagłady. Obciąża go również śmierć blisko 350 tys. Żydów, wymordowanych w komorach gazowych obozu w Chełmnie nad Nerem, utworzonego na jego rozkaz.
Jak wynika z dokonanych po wojnie obliczeń, niewątpliwie zaniżonych, podczas swego urzędowania w Wielkopolsce Wilhelm Koppe spowodował śmierć ok. 25 tys. Polaków, których rozstrzelano w 33 powiatach, wchodzących w skład „Kraju Warty”. Oczywiście wtedy, w maju 1944 roku, nie znaliśmy tych liczb, ale że Koppe jest zbrodniarzem, którego sumienie obciąża krew tysięcy naszych braci, było dla nas jasne.
W chwili przejścia na stanowisko „ministra Bezpieczeństwa” GG oraz pierwszego zastępcy Franka poszerzył się znacznie zasięg jego działalności, a tym samym rosły straty i szkody, jakie swoją działalnością wyrządzał naszemu społeczeństwu. Koppemu bowiem podlegały nie tylko wszystkie niemieckie siły policyjne, znajdujące się na obszarze GG, ale również wszystkie obozy i więzienia. Wszelkie instrukcje otrzymywał bezpośrednio od Himmlera, a choć formalnie zobowiązany był do współpracy z generalnym gubernatorem - w praktyce mógł w ogóle nie liczyć się ze zdaniem Franka, jeśli uważał, że tego wymagają interesy SS i Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Tak więc zakres władzy Koppego był faktycznie nieograniczony.
Gdy tylko pojawił się na Wawelu, postanowił udowodnić, że w pełni zasługuje na to najwyższe zaufanie, jakim go obdarzył jego możny protektor, Reichsführer SS Heinrich Himmler. Nasilił terror, organizując masowe uliczne egzekucje, akcje pacyfikacyjne i łapanki. Wszystko to sprawiło, że wyrokiem Kierownictwa Walki Podziemnej Wilhelm Koppe skazany został na karę śmierci. Trudne zadanie likwidacji tego zbrodniarza zlecił dowódca Kedywu KG AK płk „Radosław” (Jan Mazurkiewicz) oddziałowi, który miał już na swym koncie tyle pięknych akcji bojowych - otrzymał je „Parasol”.
Musiałem więc jechać do Krakowa, aby przygotować to nowe uderzenie, wymierzone w najwyższego po Franku, a ściślej mówiąc równorzędnego mu, dygnitarza III Rzeszy na terenie GG.
Wstępne rozpoznanie przeprowadziłem w maju, podczas mej dwukrotnej bytności w Krakowie. Gdy wyjeżdżałem tam po raz pierwszy, wiedziałem o Koppem tylko tyle, że mieszka na Wawelu, a urzęduje w siedzibie „rządu” GG, mieszczącej się w gmachu Akademii Górniczej przy al. Mickiewicza 30. Informacje te uzyskaliśmy jeszcze podczas przygotowywania zamachu na poprzednika Koppego, Krügera.
Pierwszą osobą, z którą w Krakowie nawiązałem kontakt, był nasz wywiadowca „Warecki” (Feliks Grochal), pracownik Kripo. Dowiedziałem się od niego, że Koppe jeździ identycznym wozem jak Krüger, czyli wielkim, dwunastocylindrowym Mercedesem. Wóz ten stosunkowo łatwo można było poznać, bo miał boczną zewnętrzną, niklową rurę wydechową oraz umieszczone na zewnątrz trąbki sygnałowe.
Po uzyskaniu tej wiadomości postanowiłem odnaleźć ów wóz i rozpoznać trasy, jakimi zazwyczaj się poruszał. W tym celu wraz z „Wareckim” przez szereg dni wędrowaliśmy ulicami, którymi według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien Koppe jeździć i rozglądaliśmy się uważnie, wypatrując Mercedesa.
Przegapić samochodu raczej nie mogliśmy, z daleka bowiem rzucał się w oczy. Ponadto zaś w Krakowie, a chyba i w całej GG, były zaledwie dwa takie wozy. Jednym jeździł Frank, drugim Koppe. Któregoś wreszcie dnia szczęście nam dopisało. Zobaczyłem wóz odpowiadający opisowi. Był to szarostalowy, otwarty Mercedes. Wprawdzie Koppego w nim nie było, tylko przy kierownicy siedział jakiś oficer SS, ale wóz zatrzymał się przed siedzibą „rządu" GG, nie wątpiłem więc, że jeździ nim Koppe. Potwierdził to „Warecki", który przez swe kontakty w Kripo mógł uzyskać wiele bardzo dla nas cennych wiadomości.
W ciągu następnych dni jeszcze kilkakrotnie przyjrzałem się Mercedesowi, raz nawet spostrzegłem jego utytułowanego pasażera, udało mi się też ustalić, że samochód Koppego garażuje w garażach SS przy ul. Kościuszki 49.
Teraz przyszła kolej na systematyczną obserwację. Prowadziły ją pod moim kierownictwem dwie wywiadowczynie z Warszawy oraz trzy z krakowskiego Kedywu. Ze stolicy skierowano w tym celu do Krakowa „Kamę” i „Dewajtis” mające już za sobą piękny staż w wielkiej dywersji. Z krakowianek przede wszystkim zapamiętałem „Inę” (Zofię Carnelli-Jasieńską). Nie była tak młoda, jak tamte dwie, miała wówczas trzydzieści kilka lat, ukończoną architekturę i Akademię Sztuk Pięknych we Lwowie. Przekonała się już na własnej skórze, czym jest Gestapo, bo w 1941roku wpadła w ich ręce, szczęśliwie jednak wyszła na wolność i nadal, z cechującą ją energią, odważnie i ofiarnie, kontynuowała swą pracę dla Polski. Niestety, nie doczekała dnia zwycięstwa. Została aresztowana we wrześniu 1944 roku i wkrótce rozstrzelana w krakowskim więzieniu na Montelupich.
Oprócz „Iny” krakowski Kedyw wyznaczył do przygotowania akcji na Koppego „Adę” i „Dzidzię”. Były to dzielne, pełne poświęcenia dziewczęta, ale nic więcej o nich nie mogę powiedzieć. Nie znałem nawet ich nazwisk.
Ta piątka prowadziła systematyczną obserwację, która trwała prawie przez cały czerwiec.
Sprawę komplikował poważnie fakt, że Koppe jeździł ze swych apartamentów na Wawelu do pracy kilkoma trasami i wszystkie je trzeba było otoczyć uwagą. Wywiadowczynie stały więc w różnych punktach. Nie chcąc niepotrzebnie ich narażać zarządziłem, że obserwacja może trwać tylko godzinę, od 8.30 do 9.30, po czym - bez względu na wyniki - należy punkt obserwacyjny opuścić. Oczywiście, wywiadowczynie codziennie zmieniały punkty, by nie ułatwić roboty agentom, których w Krakowie, a zwłaszcza na obserwowanych ulicach, kręciło się wówczas mnóstwo. Codziennie o określonej porze „Dewajtis”, „Kama” lub „Ina” składały mi meldunek, zawierający wyniki obserwacji prowadzonej przez całą piątkę.
Dzień płynął za dniem, tydzień za tygodniem i powoli zarysowywał się plan przyszłego działania.
Przede wszystkim ustaliliśmy, że Koppe wyjeżdżał z Wawelu tuż przed dziewiątą rano. Na krótko przedtem wjeżdżał na Wawel otwarty wóz terenowy, pomalowany na ochronny kolor. W wozie siedziało kilku gestapowców w mundurach i ubraniach cywilnych. Była to osłona Koppego. Po niej zjawiał się tak dobrze nam znany Mercedes. Zanim te dwa samochody opuściły Wawel, schodził z Wawelu pieszy patrol żandarmerii, który sprawdzał wyloty najbliższych ulic. Dopiero gdy patrol wracał, Koppe wraz z osłoną wyruszał w drogę.
Miał się więc na baczności.
Jeździł, jak już wspomniałem, kilkoma trasami. Naliczyliśmy ich cztery. Wszystkie prowadziły z Wawelu przez plac Bernardyński, po czym jedna, wiodła przez ul. Św. Gertrudy, druga przez Grodzką, trzecia przez Podzamcze i Straszewskiego, czwarta przez Podzamcze, Powiśle, Zwierzyniecką i al. Krasińskiego.
Zazwyczaj Koppe zajmował miejsce na przednim siedzeniu obok kierowcy. Z tyłu natomiast siedział jego adiutant. A więc analogicznie, jak czynił to Kutschera. W odległości kilku metrów jechał wóz z osłoną.
Taki był schemat, ale spostrzegliśmy też szereg odchyleń od niego. Zdarzało się np., że wóz Koppego widzieliśmy rano ze znakami „SS”, a po południu tego samego dnia ze znakiem „Ost”. Po prostu wymieniano numer. Zdarzało się też, że Koppe jechał do pracy nie Mercedesem, lecz innym wozem typu wojskowego. W ciągu trwającej mniej więcej cztery tygodnie obserwacji zanotowaliśmy też kilka dni, w których Koppe nie pokazał się na żadnej z tras. Widocznie w tych dniach nie było go w Krakowie, lecz przebywał - podobnie jak Krüger - na inspekcji w terenie.
Jeszcze jeden wniosek, jaki nasuwało rozpoznanie, nakazywał dokonanie zamachu w godzinach rannych: Koppe jeździł bowiem do pracy dość regularnie. Natomiast wracał na Wawel o bardzo różnej porze, i znowu przypomniał mi się Kutschera. Z nim było tak samo.
Rozpoznanie uzupełniłem zebraniem informacji dotyczących punktów obsadzonych przez nieprzyjaciela, a znajdujących się na trasach, którymi Koppe jeździł z Wawelu w al. Mickiewicza. Było ich wiele, wszystkie jednak skrupulatnie zarejestrowałem.
Gdy i z tym się uporałem, mogłem uznać, że ten etap pracy mam już za sobą.
Była to praca żmudna i niebezpieczna, bo prowadzona w terenie gęsto penetrowanym przez agentów i kontrolowanym przez liczne patrole. Po ulicach, z których prowadziliśmy obserwację, kręciło się mnóstwo Niemców i Volksdeutschów zarówno w mundurach, jak i w cywilu. Był jeszcze dodatkowy powód, dla którego musieliśmy zachować specjalną ostrożność. Otóż, dzięki moim warszawskim kontaktom, dotarła do mnie wiadomość, że w końcu kwietnia 1944 roku krążyła w Gestapo w Warszawie pogłoska o tym, że ekipa, która zlikwidowała Kutscherę ma wyjechać - lub już wyjechała - do Krakowa, by tam dokonać zamachu na jakiegoś bardzo wysokiego dygnitarza. Oczywiście, jeśli mówili o tym gestapowcy w Warszawie, to musieli o tym wiedzieć również ich koledzy w Krakowie.
Trzeba więc było mieć oczy bardzo szeroko otwarte. Ale mimo tych trudności rozpoznanie przeprowadzone zostało sprawnie, dało oczekiwane wyniki i nie pociągnęło za sobą żadnych ofiar. Przede wszystkim zasługa to pięciu prowadzących je dziewcząt, ich zimnej krwi, inteligencji i opanowania.
Dzięki temu 1 lipca mogłem zameldować „Pługowi” wykonanie rozkazu. Teraz rozpoczęła się faza druga: przygotowanie zamachu przez zespół likwidacyjny. W skład zespołu wchodzili żołnierze l kompanii. Ich dowódca został ppor. „Rafał” (Stanisław Leopold). Ze względu na to, że zadanie powierzono mu niemal na miesiąc przedtem, zanim otrzymałem rozkaz przygotowania akcji od strony wywiadowczej, „Rafał” już na początku kwietnia
pojechał do Krakowa, by nawiązać kontakt z tamtejszym Kedywem i zorientować się, na co z jego strony może liczyć. Powtórnie zjawił się „Rafał” w Krakowie w maju razem z łączniczką „Zetą” (Haliną Grabowską) i przy pomocy szefa łączności krakowskiego Kedywu, mjr. „Reka", oraz dwóch jego łączniczek, „Bobo” i „Tomek”, począł przygotowywać kwatery dla ludzi, którzy mieli przyjechać z Warszawy, lokale na magazyny broni, punkty kontaktowe i garaże.
„Rafałowi” i „Zecie” dopomagali w tym również przybyli specjalnie z Warszawy „Ziutek” (Józef Szczepański) i „Mietek” (Antoni Sakowski).
Wszystkie sprawy zostały załatwione pomyślnie. Moim skromnym wkładem w tę pracę było znalezienie dość niezwykłego, ale za to bezpiecznego pomieszczenia na broń. Mianowicie, dzięki mgr. Władysławowi Klimczokowi można było ją ulokować w... magazynach niemieckiej firmy „Sfinks” przy ul. Dietla. Ponadto broń umieszczono jeszcze w kilku punktach.
Kwatery dla chłopców znalazły się w mieszkaniach prywatnych w samym Krakowie i w jego okolicy. Pamiętam, że m. in. uzyskano je w klasztorze w Tyńcu.
Następnym etapem w tej skomplikowanej operacji był przerzut broni z Warszawy. Tego niełatwego zadania podjął się i wzorowo je wykonał znany nam już z zamachu na Bürckla „Dietrich” (Eugeniusz Schielberg). Broń została nadana... koleją. A było jej sporo, bo około 20 pistoletów zwykłych i maszynowych, 8 tys. sztuk amunicji, 30 „Filipinek”. Ponadto kilkadziesiąt opatrunków osobistych, mundur oficera SS i jeszcze inne akcesoria.
„Dietrich”, który pracował w dyrekcji niemieckiej kolei w Warszawie (Ostbahndirektion), podzielił ten ładunek na dwie partie i ukrył - oczywiście przy pomocy kolegów - w starych mufach kablowych, rozrusznikach i licznikach siły, z których uprzednio wyjął wszystkie wnętrzności. Zdobył blankiety odpowiednich listów przewozowych i cały ten arsenał wyekspediował w dwóch rzutach w wagonie pocztowym jako urzędową przesyłkę należącą do Ostbahnu.
Każdemu z tych transportów „Dietrich” towarzyszył aż do Krakowa. Na miejscu, za pomocą niewielkiej łapówki, wycofał od niemieckiego kierownika wagonu pocztowego listy przewozowe i przekazał je oczekującym w umówionym miejscu łączniczkom. Ci, którzy w Krakowie czekali na broń, dokonali reszty: odebrali bagaż i przewieźli go do przygotowanych magazynów.
Plan był bardzo śmiały i wykonanie precyzyjne. Rozłożone na trzy części pistolety maszynowe załadowano w mufy rozgałęźne i skrzynie rozruszników, a pistolety zwykłe, amunicję i granaty w pudła od liczników, uszczelniono to wszystko opatrunkami i wiórami, zaśrubowano, zabezpieczono używanymi przez Ostbahn plombami i cały transport, zaopatrzony w odpowiednie dokumenty, pojechał rikszą na dworzec, a z dworca prosto do Krakowa. Po nim jechał następny.
Jak silne nerwy mieli nasi chłopcy, niech świadczy to, że „Ziutek” (Józef Szczepański), który odbierał w Krakowie drugą przesyłkę, zajechał po nią na dworzec... ciężarówką Wehrmachtu. Po prostu uznał, że tak będzie najbezpieczniej i za ileś tam złotych nakłonił łasego na pieniądze żołnierza do oddania Ostbahnowi tej drobnej przysługi.
W sumie cała ta operacja, którą nadzorował „Jeremi” (Jerzy Zborowski), mający uczestniczyć w akcji na Koppego jako obserwator dowódcy „Parasola”, udała się znakomicie.
Przygotowaniom jeszcze daleko było do końca. Tego rodzaju akcja, przeprowadzana w Krakowie przez przybyłą z Warszawy grupę, a wymierzona przeciw najpilniej strzeżonemu Niemcowi w GG - musiała być przygotowana bardzo starannie, bez pominięcia żadnego szczegółu.
Do Krakowa przyjechał lekarz „Parasola” „Maks” (dr Zygmunt Dworak) z dwiema sanitariuszkami „Alą” (Alicją Dworakową) i „Halą” (Kotarowicz) oraz łączniczką „Basią” (Barbara Kosewo). Miał on za zadanie wyszukać na trasie przyszłego odskoku odpowiednie miejsce na urządzenie punktu operacyjnego i punkt taki zorganizować. W porozumieniu z „Rafałem” dr „Maks” postanowił ten punkt urządzić w miejscowości Poręba Dzierżna w powiecie olkuskim w pobliżu miasteczka Wolbrom. Skontaktowałem dr. „Maksa” z dwoma współpracującymi z nami lekarzami z Krakowa, z płk. lek. dr. Adamem Szebestą i z docentem Uniwersytetu Jagiellońskiego dr. Stanisławem Nowickim, którzy zaopatrzyli punkt w odpowiednia ilość sprzętu i materiału opatrunkowego.
W ten sposób powstał prowizoryczny szpitalik, obliczony na sześciu rannych. Umieszczono go w niewielkim dworku w Porębie Dzierżnej, którego właściciele - dobrzy Polacy - podjęli to ryzyko. Dr „Maks” wraz z przybyłymi z nim z Warszawy dziewczętami ulokował się tam przed akcją. Występowali w charakterze letników.
Z kolei należało przerzucić z Warszawy do Krakowa samochody. Ze względu na to, że po zamachu na Kutscherę Niemcy wydali zarządzenie, iż wóz osobowy może być prowadzony przez Polaka tylko wtedy, gdy znajduje się on w towarzystwie Niemca - trzeba było kierowcom przygotować odpowiednio mocne papiery. Zajęło to sporo czasu i wymagało nie lada sprytu, w końcu jednak do skomplikowanej maszynerii wielkiego zamachu i ta śrubka została dopasowana.
23 czerwca 1944 roku wyjechał z Warszawy pierwszy wóz. Był nim Chevrolet 0,75 t prowadzony przez „Pikusia” (Stefan Dyź). Nazajutrz wyruszył w drogę sześciotonowy Mercedes-Diesel. Prowadził go żołnierz, używający pseudonimu „Rysiek” (nazwiska nie znam). Za nim, w tym samym dniu, podążyła następna ciężarówka: czterotonowy Chevrolet. Jako kierowcy jechali w nim: „Wierzba” (Tadeusz Karczewski) i „Otwocki” (NN). 28 czerwca ruszył w ślad za tamtymi osobowy Mercedes V 170, prowadzony przez „Storcha” (Bogusław Niepokój). Wreszcie 29 czerwca wyjechał ostatni wóz, osobowy BMW. Prowadził go „Bartek” (Janusz Bernatowicz).
Samochody jechały różnymi trasami, niektóre z nich z ładunkiem, w sumie zanotowano po drodze kilka awarii, mimo że uprzednio starano się jak najlepiej przygotować wozy do tej podróży. Kierowców wielokrotnie zatrzymywali i kontrolowali Niemcy, wiele nerwów stracili przy przejeździe przez różne „sztrajfy”, mieli mnóstwo różnych przygód, w końcu jednak całe „moto” szczęśliwie - aczkolwiek w wypadku jednego czy dwóch wozów ze sporym opóźnieniem - dotarto do Krakowa. Całą tą wyprawą kierowali z Warszawy „Jeremi” (Jerzy Zborowski) i „Korczak” (Wojciech Świątkowski).
Wreszcie przystąpiono do przerzutu ludzi. Uprzednio odbyły się odprawy, na których wyjeżdżających zapoznano z zadaniem, po czym wręczono im odpowiednio spreparowane dowody, pieniądze, plany Krakowa, przekazano adresy lokali kontaktowych i hasła, wyjaśniono, co mają w wypadku zatrzymania mówić Niemcom o celu swej podróży, i wreszcie chłopcy wyjechali. Oczywiście koleją.
Wyjeżdżali w odstępach jednodniowych. Jako pierwsi „Mietek” i „Ziutek” wraz z łączniczką „Żabą”, która zresztą w dwa dni później powróciła z meldunkiem i w samej akcji udziału nie brała, po nich „Akszak” (Przemysław Kardaszewicz) i „Orlik” (Wojciech Czerwiński), następnie „Zeus” (Jerzy Kołodziejski), „Jacek” (Jacek Szperling), „Tadeusz” (Tadeusz Fopp), "Dietrich” (Eugeniusz Schielberg), „Rek” (Jerzy Małow) i uczestnik zamachu na Kutscherę „Kruszynka” (Zdzisław Poradzki), za nimi „Ali” (Stanisław Huskowski) i wreszcie na końcu „Jeremi” (Jerzy Zborowski), „Korczak” (Wojciech Świątkowski) i „Warski” (Tadeusz Ulankiewicz). Wszyscy dojechali szczęśliwie.
Można było zaczynać. Ale przedtem należało jeszcze ustalić miejsce, w którym nastąpi uderzenie, i opracować szczegółowy plan tego uderzenia.
Jeśli chodzi o wybór miejsca, to decyzję podjęliśmy we trzech: „Jeremi”, „Rafał” i ja. Przede wszystkim wyeliminowaliśmy te trasy, którymi Koppe jeździł rzadko, i te, które z innych względów dawały jedynie bardzo minimalne szansę powodzenia. Zostały dwie. Po szczegółowym rozważeniu całokształtu sytuacji zdecydowaliśmy się na trasę wiodącą z Wawelu przez plac Bernardyński, Podzamcze, Powiśle, plac Kossaka, Zwierzyniecką i Krasińskiego do Mickiewicza. Jako miejsce akcji wyznaczyliśmy wylot ul. Powiśle na pl. Kossaka. W dni, gdy Koppe wybierał tę trasę, przejeżdżał tędy między 9.00 a 9.30.
Zespół podzielony został na dwie grupy uderzeniowe i dwie grupy ubezpieczające. W skład każdej wchodziło po trzech żołnierzy. Pierwsza grupa uderzeniowa składała się: z dowódcy akcji „Rafała”, jego II zastępcy „Mietka” i „Kruszynki”. Drugą grupę uderzeniową stanowili: „Ali”, dowódca grupy i I zastępca dowódcy akcji, „Akszak” i „Orlik”. Pierwszą grupę ubezpieczającą: „Warski”, dowódca grupy i III zastępca dowódcy akcji, „Ziutek” i „Rek”, drugą: „Korczak”, dowódca grupy, „Zeus” i „Dietrich”.
Wszyscy byli świetnie uzbrojeni. Każdy miał pistolet maszynowy z sześcioma zapasowymi magazynkami, pistolet krótki i granaty.
W akcji miały wziąć również udział wszystkie przybyłe z Warszawy samochody. Prowadzili je „Pikuś”, „Otwocki”, „Storch”, „Bartek” i „Wierzba”.
Trzech żołnierzy - „Jacka”, „Tadeusza” i kierowcę „Ryśka” wyznaczono jako rezerwowych.
Plan zakładał, że Koppe będzie jechał ubezpieczony drugim samochodem z gestapowcami. Zgodnie z tym planem ludzie i samochody zajmują wyznaczone im uprzednio stanowiska w odstępach dwuminutowych, między 8.40 a 8.50. Zbliżanie się Koppego sygnalizuje „Dewajtis” zejściem z wału, wiślanego i przebiegnięciem przez ul. Powiśle. Wtedy „Rafał” zdejmuje czapkę i jest to znak rozpoczęcia akcji.
Dalej wszyscy postępują według drobiazgowo opracowanego planu. Nie będę go tu referował, zajęłoby to bowiem zbyt wiele miejsca i dla niektórych czytelników byłoby to nieco nużące. Plan bowiem był bardzo szczegółowy, ustalał różne warianty rozwoju wypadków i zachowania się każdego żołnierza. Zaplanowano nawet, że jeśliby Koppemu - dzięki mocy silnika jego wozu i wysokim niewątpliwie umiejętnościom jego kierowcy - udało się umknąć, to samochód Chevrolet 0,75 t z kierowcą „Pikusiem" i II grupą uderzeniowej ruszy za nim natychmiast w pościg.
Dodam jeszcze, że plan przewidywał, iż po zakończeniu akcji odskok nastąpi kolumną złożoną z pięciu wozów, która ruszy trasą wiodącą przez Bronowice do szosy katowickiej, potem boczną szosą przez Ojców, Skałę i Wolbrom do wsi Udorz, gdzie miało nastąpić rozładowanie.
W ostatnim wozie, właśnie w owym Chevrolecie 0,75 t miała jechać II grupa uderzeniowa, która ogniem i wyrzucanymi na szosę gwoździami dywersyjnymi winna zatrzymać ewentualny pościg. Na końcu ul. Łokietka, tuż za przejazdem kolejowym, odskakujący uczestnicy akcji mieli zabrać oczekujących tam na nich dr. „Maksa”, łączniczkę „Zetę” i trzech żołnierzy pozostających w rezerwie.
Poza Krakowem, na trasie odwrotu, zostali rozstawieni łącznicy z terenowych placówek AK. Zadanie ich polegało na sygnalizowaniu jadącym, czy dalsza droga jest wolna. Jeśli wolna - każdy łącznik sygnalizował to znakiem trzymanej w ręku białej, odartej z kory, pałki leszczynowej. Po rozładowaniu ludzie mieli przejść do Woli Libertowskiej, gdzie oczekiwał ich dowódca tamtejszego batalionu AK mjr „Zawiślak”, który winien zająć się ukryciem żołnierzy i samochodów.
Cały ten plan przedłożyliśmy „Pługowi”, który w dniach 3 i 4 lipca przebywał w Krakowie. Przedłożyliśmy mu również plan alternatywny, przewidujący, że zamach wykonany zostanie nie na placu Kossaka, lecz na ul. Św. Gertrudy. Plan ten w zasadniczych założeniach był identyczny z pierwszym, a różnił się tylko rozstawieniem ludzi i samochodów. Obydwa te warianty dowódca „Parasola” zaakceptował.
Nadchodził dzień, na który czekaliśmy od szeregu tygodni, Nie czekaliśmy zaś - jak wynika to choćby z tego, co wyżej napisałem - biernie, lecz zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, żeby uwieńczony został sukcesem.
5 lipca wyrok na arcyzbrodniarzu miał zostać wykonany. Wszyscy zajęli stanowiska na pl. Kossaka i czekali około 40 minut. Niestety, daremnie. Okazało się, że Koppe wybrał w tym dniu inną trasę. Pojechał przez ul. Straszewskiego.
Nazajutrz ludzie odpoczywali, choć marny to był odpoczynek, bo nerwy napięte mieli do ostateczności, a 7 lipca ponownie zajęli stanowiska. I ponownie z nich zeszli z niczym, bo Koppe w tym dniu w ogóle nie opuszczał Wawelu. Odbywało się tam posiedzenie „rządu” GG, musiał więc w nim uczestniczyć.
Przed następnym, już trzecim, wystawieniem akcji przerwa była nieco dłuższa. Trwała bowiem do 11 lipca.
Wtedy - był to wtorek - znów zajęto stanowiska. Do przyjętego uprzednio planu nie wprowadzono żadnych zmian, z wyjątkiem kilku drobnych korekt w systemie sygnalizacyjnym, których konieczność stwierdzono w czasie poprzednich oczekiwań. 11 lipca zespół został uszczuplony o jeden samochód, Mercedes-Diesel „Wierzby”, który nie dał się uruchomić. Zostawiono go na ulicy, a „Wierzba” przyjechał na pl. Kossaka samochodem „Storcha”.
Była 9.20, gdy stojąc na pl. Bernardyńskim, tuż przy znajdującej się tam aptece, dostrzegłem samochód Koppego. Skręcił w kierunku ul. Powiśle. Tego właśnie chcieliśmy.
Koppe, jak zwykle, siedział koło kierowcy, adiutant z tyłu. Stwierdziłem również, że nie widać samochodu z osłoną. Jak się okazało, spóźnił się. Była to niezwykle dla nas korzystna okoliczność, której nie zakładaliśmy w najbardziej nawet optymistycznych przewidywaniach.
W odpowiednim, z góry precyzyjnie zaplanowanym momencie, zdjąłem czapkę. „Ina”, która stała przy kościółku Św. Idziego, zaczęła wtedy poprawiać sobie włosy, przekazując „Adzie”, stojącej na ul. Podzamcze przy narożniku Kanonicznej oczekiwaną od dawna wiadomość. „Ada” w ten sam sposób powiadamiała o pokazaniu się Koppego „Dzidzię", która zajmowała punkt obserwacyjny na ul. Podzamcze przy budynku nr 14. „Dzidzia” uklękła i poczęła zapinać sobie bucik. To był znak dla „Kamy”, która stała przed bramą domu Podzamcze 26 tuż przy narożniku ul. Powiśle. „Kam” przełożyła biały płaszcz z prawej ręki na lewą, informując w ten sposób „Dewajtis”, że Koppe nadjeżdża. Gdy Koppe minął ul. Straszewskiego, „Kama” natychmiast przeszła w kierunku Wisły przez jezdnię ul. Powiśle przed jego samochodem. Teraz „Dewajtis” znajdująca się na wale wiślanym przy ul. Powiśle na wysokości placu Na Groblach i trzymająca w rękach wielkie, białe tekturowe pudło wiedziała, że Koppe jedzie prosto tam, gdzie ma się dopełnić jego zbrodniczy żywot. Po pierwszym znaku „Kam”, „Dewajtis” zeszła schodkami z wału. Po drugim - przeszła przez jezdnię ul. Powiśle przed samochodem Koppego.
I w ten sposób wiadomość o tym, że Koppe nadjeżdża, przekazywana przez jedną łączniczkę drugiej, biegnąca szybciej, niż jechał dwunastocylindrowy Mercedes, dotarła do dowódcy akcji, „Rafała”.
„Rafał” zdjął czapkę. Wszyscy sięgnęli po broń. Wydobywają ją spod płaszczy, wyszarpują z kieszeni, wyjmują z teczek. Siedzący w pobliskiej restauracji „Zeus” wydobywa pistolet maszynowy z futerału od skrzypiec. I on to właśnie oddaje pierwszą serię. Ale nie do Koppego. Strzela do oficera Wehrmachtu, który w chwili, gdy „Zeus” wybiegał z restauracji, pojawił się w jej drzwiach. Po chwili „Zeus”, już z zajętego zgodnie z planem stanowiska u wlotu Zwierzynieckiej na plac Kossaka, bije krótkimi seriami do jakiegoś wychylającego się zza rogu Niemca.
Właśnie wtedy rusza Chevrolet „Otwockiego”, który ma Koppemu zajechać drogę. Ale robi to niezbyt zgrabnie. Ruszył o sekundę za wcześnie, zatrzymał się, jakby kierowca to pojął, znów ruszył, ale szofera Koppego nie zdołał zmusić do zatrzymania wozu. Mercedes, jadąc już po trawniku, minął dosłownie o włos maskę Chevroleta.
W tej chwili otworzyli ogień do Koppego „Rafał”, „Mietek” i „Kruszynka”, cała I grupa uderzeniowa.
Kierowca Mercedesa prowadził wóz zakosami, zmniejszając celność strzałów. Polski ogień spotęgował się, bo za uciekającym Koppem bili również - prócz I grupy uderzeniowej -„Dietrich”, „Warski”, „Ziutek” i „Rek”.
Wszystko, co do niego należało, zrobił „Pikuś”. Swego Chevroleta 0,75 t rzucił w szaleńczą pogoń za Mercedesem i mimo różnicy tylu klas, dzielącej oba wozy, zdołał zbliżyć się do samochodu Koppego na odległość zaledwie kilkunastu metrów. Jadący w Chevrolecie „Ali”, „Akszak”, „Orlik” i „Kruszynka” bili bez przerwy długimi, celnymi seriami. Jedna z nich dosięgła adiutanta Koppego, który w chwili, gdy rozległy się pierwsze strzały, położył się na złożonej budzie samochodu i zaczął odpowiadać zamachowcom z pistoletu. Przed śmiercią zdążył jszcze jednym z pocisków ranić „Mietka”.
Koppego nie było widać. Po pierwszej serii padł na podłogę wozu. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, czy zmiotła go tam celna seria, czy też sam instynktownie znurkował.
Tak czy inaczej o dalszym pościgu nie było mowy. Nie dawał on zresztą ścigającym żadnych szans.
Rozległ się więc gwizdek „Rafała”, sygnalizujący początek ewakuacji. Sprawnie, bez przeszkód ze strony nieprzyjaciela, ludzie opuszczają stanowiska i zajmują miejsca w samochodach. Pierwsza faza odskoku przebiega zgodnie z planem, mimo że czterotonowy Chevrolet „Otwockiego” myli na krótko trasę. Szybko jednak na nią powraca i zajmuje miejsce na końcu kolumny.
Z umówionego miejsca zabierają dr. „Maksa”, „Zetę” i żołnierzy pozostających w rezerwie. W czterech samochodach jedzie teraz 22 ludzi. Wśród nich jeden ranny, „Mietek”. Na szczęście rana niegroźna, bo przestrzał przez ramię.
Sytuacja nie jest więc zła. Wprawdzie nie wiadomo, czy Koppe został zabity, ale oddział nie poniósł dotychczas - jeśli nie liczyć rany „Mietka” - żadnych strat, a odskok odbywa się zgodnie z planem.
Już są na serpentynach ojcowskich. Mijają łączników, którzy ruchem białych, okorowanych pałek sygnalizują, że droga wolna. Mijają ostry zakręt, za którym miejscowa placówka AK przygotowała zasadzkę, mającą na celu powstrzymanie ewentualnego pościgu. Ale pościgu nie widać.
Nic nie zapowiada tragedii. Kolumna mija bez przeszkód Wolbrom, przejeżdżając obok ciężarówek, do których ładują się niemieccy lotnicy. Nikt jej nie zatrzymuje. Za Wolbromiem, na wysokości Poręby Dzierżnej, gdzie urządzono prowizoryczny szpitalik, stoi ostatni łącznik. Wszystko w porządku. Dalej droga też wolna.
Wozy zatrzymują się, dr „Maks” wysiada i biegnie do dworu, by znajdującym się tam sanitariuszkom polecić zwinięcie punktu operacyjnego. Już nie jest potrzebny. Jednocześnie dr „Maks” ma przekazać jednej z sanitariuszek tekst depeszy, którą bezzwłocznie winna ona nadać do Warszawy. Tekst ten brzmi: „O wyniku transakcji nie wiadomo, towar lekko zwyżkował o 1 zł”. Drugi człon tej depeszy oznacza, że zespół ma jednego lekko rannego.
Po krótkim postoju kolumna rusza dalej. Ale Mercedes „Storcha” nie chciał zapalić, wzięty więc został na hol. Mija ich auto z kilkoma żandarmami jadące z Pilicy do Wolbromia, lecz żadna ze stron nie otwiera ognia.
Do ostrej potyczki dochodzi dopiero po chwili, gdy kolumna mija odkryty terenowy wóz, w którym siedzi pięciu żandarmów z bronią gotową do strzału. Przepuszczają dwa nasze samochody, trzeci usiłują zatrzymać, nasi odpowiadają ogniem, Niemcy wyskakują z samochodu i zajmują stanowiska w przydrożnym rowie. Ostatni wóz naszej kolumny zatrzymuje się, a jego załoga wbiega do rowu i stamtąd zaczyna ostrzeliwać Niemców. Przez chwilą trwa morderczy pojedynek ogniowy. Nasi są górą, bo dwóch Niemców zostaje zabitych, a trzeci - oficer - ranny. Ale któryś z pocisków niemieckich dosięga „Dietricha”. Tym razem rana jest ciężka, bo „Dietrich” dostał w brzuch.
Po tej potyczce pod Porębą Dzierżną kolumna rusza dale]. Składa się już tylko z trzech wozów, bo Mercedes zerwał się z holu i zostawiono go, ustawiając w poprzek drogi.
Wreszcie wieś Udorz, gdzie miało nastąpić rozładowanie. Tu ulokowano rannego „Dietricha” w BMW i kierowca „Bartek”", pilotowany przez właścicielkę miejscowego dworu, odwiózł go do opuszczonej leśniczówki. Miały tam przybyć z narzędziami
i sprzętem lekarskim sanitariuszki z Poręby Dierżnej, którym dr ,"Maks” wysłał odpowiednie polecenia. Dr „Maks” natomiast wspólnie z „Akszakiem” i „Rekiem”, mającymi stanowić osłonę tego naprędce zaimprowizowanego punktu operacyjnego, udali się do leśniczówki pieszo.
W tym czasie pozostała część grupy pod dowództwem „Rafała”, prowadzona przez miejscowego łącznika „Hlawę”, po krótkim wytchnieniu w wąwozie przygotowywała się do dalszej drogi.
I wtedy nastąpiła katastrofa. Gdy nasi ładowali się do dwóch pozostałych samochodów, nadjechali Niemcy z oddziałów z Żarnowca i Pilicy, zaalarmowani niedawną potyczką w Porębie Dzierżnej. Niemcy przyjechali samochodami ciężarowymi, było ich mnóstwo.
Żołnierzy AK przygwoździł huraganowy ogień broni maszynowej. Sytuacja stała się dramatyczna. Pozostanie w autach musiało skończyć się wybiciem wszystkich, odwrót groził tym samym, bo jego droga musiała prowadzić ostro pnącym się pod górę stokiem wysokiej skarpy, obramowującej głęboki wykop, w którym biegła szosa. Mimo to zdecydowali się właśnie na to.
Podczas wdzierania się na szczyt skarpy ranni zostali „Rafał”, „Warski” i „Zeus”. Przedtem Niemcy ranili „Zetę”, która już nie zdołała wyjść z samochodu. Ranna dziewczyna strzelając do ostatniego naboju z pistoletu osłaniała odwrót kolegów. Po zranieniu „Rafała” dowództwo przejął „Jeremi”, który w całej akcji uczestniczył jako obserwator kpt. „Pługa”. Gdy zorientował się, że „Zeta” pozostała w samochodzie, zatrzymał chłopców i na rozkaz rannego „Rafała” rzucił ich do szturmu, próbując odbić dziewczynę. Poderwali się, mimo oczywistej beznadziejności sytuacji, ale szturm po kilkunastu metrach załamał się w silnym ogniu broni maszynowej.
Wycofywali się, bo nic innego nie mogli już uczynić. Jeden podtrzymywał drugiego, ranny w nogę „Zeus” skakał na drugiej nodze, mimo to cofali się dość składnie, krótkimi seriami - bo amunicja się kończyła - powstrzymując idących Niemców.
Dotarli wreszcie do rzeczki Udorki, przebrnęli ją pod osłoną „Jacka” i „Wierzby”, po czym zaczęli wspinać się po stromym wzgórzu. Tam poległ „Orlik”, którego dosięgła seria niemieckiego kaemu. Gdy już dochodzili do rzadkiego, ale mimo to zapewniającego jakąś ochronę lasku, padł „Ali”.
Reszta zdołała się wycofać. W jakiejś wsi zarekwirowali konie i wóz, na którym ułożono rannych „Zeusa” i „Rafała”. Trzeci ranny, „Mietek”, dosiadł konia. Raz jeszcze na drodze natknęli się na żandarmów z Żarnowca, jadących dwoma furmankami, ale Niemcy udali, że ich nie widzą, a nasi też nie byli w stanie podjąć nowej walki.
Wieczorem, po męczącej wędrówce, gdy byli już u kresu sił, zdołali nawiązać łączność z miejscową placówką AK, dzięki czemu rannych opatrzył przybyły w tym celu lekarz, wszyscy zostali nakarmieni i stosunkowo spokojnie i wygodnie mogli spędzić noc we wsi Przysieka, ubezpieczeni przez członków tamtejszej placówki.
Brakowało jednak nie tylko „Orlika” i „Alego”. Nie było wśród nich i „Storcha”. Ranny w nogę nad rzeczką Udorką ukrył się w zagrodzie we wsi Chlina w piwnicy pod stodołą, ale tam wytropiły go niemieckie psy. Wpadł w ręce Niemców. Taki sam los spotkał drugiego rannego, „Warskiego”, który ukrył się w innej zagrodzie.
Ocaleli natomiast ranny pod Porębą Dierżną „Dietrich” oraz „Akszak” i „Rek”, którzy jako jego osłona udali się w ślad za wiozącym go autem do opuszczonej leśniczówki. „Dietrich” ulokowany został nie w leśniczówce, lecz w głębi lasu. Tam dr „Maks” wspólnie z jednym z miejscowych lekarzy, dr. Korzeniowskim, poddali go operacji, która mimo prymitywnych warunków, w jakich jej dokonano, zakończyła się pomyślnie. Po czterech dniach przejął go silny i dobrze uzbrojony patrol z oddziału partyzanckiego „Hardego” (Gerard Woźnica) ze śląskiego Okręgu AK i przewiózł furmanką do kontrolowanej przez partyzantów wsi.
„Akszaka” i „Rek” dołączyli natomiast do oddziałku, którym dowodził „Jeremi”. Znaleźli się w nim również „Wierzba” i „Otwocki”, którzy w toku walki stracili na pewien czas kontakt z grupą.
Z całej tej grupy pierwszy do Warszawy dotarł kierowca „Pikuś”, który zawiózł „Pługowi” odpowiedni meldunek „Jeremiego”. Po nim znaleźli się w Warszawie pozostali.
Nie ujrzeli jej już natomiast „Storch” i „Warski”. Początkowo przewiezieni zostali do Pilicy. Wraz z nimi znalazła się tam „Zeta”, która nie zginęła w owym samochodzie, lecz została ciężko ranna. Po przeprowadzeniu w Pilicy wstępnych badań, całą trójkę przewieziono do Krakowa, do ponurej gestapowskiej katowni przy ul. Montelupich. Na badania wożono ich do siedziby krakowskiego Gestapo przy ul. Pomorskiej. Mimo że byli ranni, poddawano ich najbardziej wyrafinowanym torturom. Swą bohaterską postawą zaimponowali nawet i hitlerowskim oprawcom. Nie powiedzieli ani słowa.
W kilka dni później zostali bestialsko zamordowani. „Zetę”, „Storcha” i „Warskiego” pochowano w Krakowie na cmentarzu Rakowickim. Po wojnie, w styczniu 1946 roku zwłoki ich ekshumowano i przewieziono do Warszawy. Choć po śmierci, ale do niej wrócili. Dziś śpią snem wiecznym na Powązkach, w kwaterze żołnierzy „Parasola”, obok swych licznych towarzyszy broni.
„Alego” i „Orlika” Niemcy początkowo kazali pochować w szczerym polu. Polecenie zostało wykonane, ale w kilka dni później dowódca placówki AK w Udorzu, Ziółkowski, postanowił zwłoki poległych przenieść na cmentarz w Chlinie. Próbowano tego dokonać nocą pod osłoną uzbrojonych członków placówki, udaremnione to jednak zostało przez Niemców, którzy marszem ubezpieczonym nadeszli z Pilicy. Doszło do wymiany strzałów, w trakcie których zginął członek placówki w Udorzu, Tadeusz Kucypera. Niemcy znaleźli przy zabitym dokumenty, poszli więc do jego brata, Władysława, i także go zamordowali.
Ponadto za pomoc udzieloną rannemu „Storchowi” Niemcy aresztowali i wywieźli do Oświęcimia sześciu gospodarzy z Chliny. Tylko trzech wróciło.
Tak zakończyła się ta słynna akcja.
Nie mnie ją oceniać. Faktem jest, że zginęło w niej pięciu żołnierzy „Parasola”, w tym „Zeta”. Dalszych pięciu zostało rannych. Po klęsce, jakiej oddział doznał w wyniku nieudanego zamachu na Stamma, było to drugie najboleśniejsze uderzenie, zadane przez hitlerowców „Parasolowi” w czasie jego istnienia i walki. Oczywiście, nie licząc całej epopei Powstania Warszawskiego.
Strat tych z pewnością nie równoważy to, że Niemców zginęło więcej. Był wśród nich adiutant Koppego, było dwóch żandarmów zastrzelonych pod Porębą Dzierżną, było kilku poległych pod Udorzem.
Cena, jaką za to „Parasol" zapłacił, niewątpliwie jednak była bardzo wysoka.
Jest również faktem, że zaistniały dogodne warunki, by wyrok na Koppem został wykonany. Akcję przygotowano bardzo starannie, według mnie staranniej niż poprzednie, sytuacja panująca w dniu zamachu na pl. Kossaka też okazała się dogodna. Wykonawcy popełnili jednak kilka błędów. Ciężarówka, która miała zajechać Koppemu drogę, wadliwie wykonała to zadanie, na skutek czego nie udało się zatrzymać jego wozu. Obydwie grupy uderzeniowe też nieco za późno otworzyły ogień.
Może wydawać się komuś, że to są drobiazgi, ale właśnie od takich drobiazgów zależało powodzenie tego typu akcji.
Jest dla mnie wreszcie jasne, iż to, że Koppe żyje, w dużym stopniu może on zawdzięczać naprawdę mistrzowskiej jeździe swego kierowcy, a także sobie samemu, gdyż błyskawicznie rzucił się na podłogę wozu i ukrył za pancernymi płytami.
W każdym razie zamach ten potężnie nim wstrząsnął. Na specjalnym posiedzeniu „rządu” GG, które w związku z zamachem odbyło się po południu dnia 11 lipca 1944 roku, z ogromnym zdenerwowaniem i nieukrywana irytacją miał oświadczyć:
- W tym usiłowanym zamachu brali udział członkowie warszawskiego ruchu oporu. Trzeba się zastanowić, czy nie należy zabronić warszawiakom opuszczania ich miasta.
Akcja, choć nieudana, miała wielkie znaczenie psychologiczne. Znowu uświadomiła dygnitarzom hitlerowskim, że nie ma takiego miejsca w Polsce, w którym nie mogłaby ich dosięgnąć polska kula. Zatrząsł się ze zgrozy i strachu Frank, zatrzęśli się jego paladyni.
Koppe zaś nasilił terror. Wkrótce po zamachu wydał podległym sobie jednostkom policyjnym w GG zbrodniczy rozkaz, nakazujący, by za każdy zamach na Niemca i każdy sabotaż rozstrzeliwać nie tylko bezpośrednich sprawców, ale również wszystkich blisko spokrewnionych z nimi mężczyzn od lat 16, a kobiety wywozić do obozów koncentracyjnych. Jako „blisko spokrewnionych” zarządzenie to wymieniało: ojca, synów, braci, szwagrów, kuzynów i wujów sprawcy.
Podczas Powstania Warszawskiego Koppe montował odsiecz dla walczących w Warszawie hitlerowców, a jednocześnie prowadził zakrojone na szeroką skalę akcje represyjne, skierowane przeciw mieszkańcom Krakowa i Polski południowej. Ze szczególnym nasileniem nienawiści czynił to po upadku Powstania. Do końca okupacji nie zaprzestał swej zbrodniczej działalności. Uciekł z Krakowa w tym samym czasie co Frank.
Dziś przebywa w NRF, mieszka w Bonn, gdzie jest dyrektorem jednej z fabryk czekolady. W końcu stycznia 1960 roku, gdy go zdemaskowano, ukrywał się bowiem pod fałszywym nazwiskiem, został wprawdzie aresztowany, ale złożył kaucję i szybko znalazł się z powrotem na wolności. A stosunkowo niedawno dowiedzieliśmy się, że postanowieniem sądu w Bonn i za zgodą prokuratora Koppe został „postawiony poza ściganiem od 25. VIII.1966 r." i rozprawa przeciw niemu nie odbędzie się, a nakaz aresztowania został uchylony rzekomo z powodu uznania go za chorego. Tę haniebną decyzję wolno mi chyba zostawić bez komentarza.
Myślę, że nikt nie weźmie mi za złe, jeśli powiem, iż ja szczególnie żałuję, że tego wyroku, wydanego w imieniu Polski Podziemnej na Wilhelma Koppego, jednego z największych hitlerowskich zbrodniarzy, nie udało nam się wykonać.
Ci, którzy wzięli na siebie to jakże trudne zadanie, zrobili wszystko, co było w ich mocy, by zamach się udał. Była nas dość liczna grupa. W akcji bojowej uczestniczyło 22 ludzi, łącznie z bohaterską „Zetą”. Wszyscy byli żołnierzami „Parasola”, a ich nazwiska lub pseudonimy wymieniłem.
Rozpoznanie i sygnalizację prowadziła ośmioosobowa grupa pod moim kierownictwem. Były w niej dwie wywiadowczynie „Parasola”, trzy dziewczęta z krakowskiego Kedywu, „Warecki” i „Halny”, którego nazwiska niestety nie znam. Pomagały nam w jednej z faz naszej pracy dwie łączniczki z Krakowa: „Tomek” i „Bobo”. Wreszcie do uczestników akcji trzeba zaliczyć czteroosobowy sanitariat z dr. „Maksem” na czele. Łącznie 36 osób. Jeśli do tego doliczymy wiele osób, które współpracowały z nami w Krakowie, przygotowując kwatery, magazyny, służąc różnymi informacjami itd., jeśli doliczymy innych oficerów i żołnierzy „Parasola”, którzy z kapitanem „Pługiem” na czele wnieśli w opracowanie, przygotowanie i wykonanie tej akcji istotny wkład, jeśli wreszcie doliczymy ludzi, którzy w wir tego wielkiego zamachu wciągnięci zostali w jego ostatniej, najbardziej dramatycznej fazie pod Porębą Dzierżną, Chliną i Udorzem - otrzymamy bardzo liczną grupę.
Ale czym ona była w porównaniu z siłą, którą dysponował Wilhelm Koppe?
Dlatego też wszyscy uczestnicy tej akcji, a szczególnie ci, którym przypadła jej najtrudniejsza część, zasługują na trwałą w narodzie pamięć.
I naprawdę wielką satysfakcję mi sprawiło, jak w trzy lata po zamachu na Koppego mogłem się przekonać, że pamięć ta jest żywa i silna.
13 lipca 1947 roku uczestniczyłem bowiem w uroczystości odsłonięcia tablicy poświęconej żołnierzom poległym w tamtym nierównym boju. Umieszczona ona została tam, gdzie dowodzeni przez „Jeremiego” chłopcy próbowali szaleńczym szturmem odbić ranną „Zetę”: pod Udorzem, na skarpie wąwozu, którym biegnie szosa. Przybyło, pamiętam, mnóstwo ludzi. W imieniu rodzin poległych pięknie przemawiał dr Zygmunt Niepokój, ojciec bohaterskiego „Storcha”.
Tablica jest z marmuru. Jako motto widnieją na niej słowa z niezapomnianego wiersza Słowackiego, który tak często powtarzaliśmy w czasie okupacji:
„A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec”.
Pod nimi zaś napis:
»Tu dnia 11. VII. 1944 r. w walce o Wolność Ojczyzny w odwrocie z Krakowa po zamachu na szefa Gestapo polegli żołnierze Batalionu AK „Parasol” z Warszawy:
Wojciech Czerwiński „Orlik” lat 22
Stanisław Huskowski „Ali” lat 22
Halina Grabowska „Zeta” lat 21
Bogusław Niepokój „Storch” lat 22
Tadeusz Ulankiewicz „Warski” lat 22
oraz w tydzień później
Tadeusz i Władysław Kucypera z Udorza«.
Znak Polski Walczącej. Napis zamykają słowa: „Cześć Ich pamięci”.
Byłem tam niedawno i znów tę tablicę oglądałem. Stały pod nią kwiaty, mężczyźni, którzy ją mijali, zdejmowali czapki z głów, kobiety kreśliły znak krzyża.
I ucieszyłem się, że tam, daleko od Warszawy, w tych wioskach pod Wolbromiem, Żarnowcem i Pilicą, trwa i jest tak żywa pamięć o żołnierzach „Parasola”.
Bo rzetelnie sobie na to zasłużyli.



4.1.3. Zygmunt Niepokój, Akcja „Koppe”, w: Dynamit cz.2. Z dziejów Ruchu Oporu w Polsce Południowej, Wydawnictwo Literackie 1967

Zamach na SS-Obergruppenführera Koppego
Po dokonaniu podboju ziem polskich - obszar województwa poznańskiego, większej części województwa łódzkiego z miastem Łodzią, części województwa pomorskiego oraz województwa warszawskiego został, jako tzw. Kraj Warty (Warthegau), wcielony dekretem Hitlera z 8 listopada 1939 roku do Rzeszy.
Najwyższą władzą policyjną na tych ziemiach był przez cztery lata generał SS Wilhelm Koppe. Pełniąc funkcję wyższego dowódcy SS i policji przy hitlerowskim namiestniku Greiserze, był, z racji swego stanowiska, zastępcą Reichsführera SS i szefa policji niemieckiej Himmlera na przydzielonym mu terenie. Jako więc służbowy zwierzchnik wszystkich służb SS i policji, jak również Selbstschutzu, działających w kraju Warty, Koppe był współodpowiedzialny za policyjne akcje terrorystyczne, aresztowania i egzekucje na podległym mu obszarze. Przeprowadził on masową akcję wysiedleńczą ludności polskiej i żydowskiej z województwa poznańskiego i łódzkiego. Nazwisko Koppego znane jest w Polsce, wiąże się z nim wiele zbrodni, krzywd i nieodwracalnych nieszczęść ludzkich.
Dnia 9 listopada 1943 r. zjawia się Koppe w Krakowie jako wyższy dowódca SS i policji na obszar GG, czyli namiestnik Himmlera przy Franku, formalnie zobowiązany do współpracy z generalnym gubernatorem, ale praktycznie mający prawo nieliczenia się ze zdaniem Franka, jeśli tego wymagają interesy SS i Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy.
Zbrodnicza działalność Koppego trwała więc bez przerwy od 26 października 1939 r. do 17 stycznia 1945, czyli przez ponad 5 lat.
Rozkazem Himmlera z dnia 22 października 1943 roku - SS-Obergruppenführer Wilhelm Koppe został przeniesiony na wyższe stanowisko do Krakowa. Dnia 18 listopada 1943 r. rozpoczął sprawowanie nowej funkcji - Der Höherer SS und Polizeiführer im Generalgouvernement oraz sekretarza stanu do spraw bezpieczeństwa w Generalnym Gubernatorstwie. Podlegały mu wszystkie więzienia i obozy na terenie GG oraz wszystkie niemieckie siły policyjne na tym obszarze. Wszelkie instrukcje i wytyczne, dotyczące spraw bezpieczeństwa i umocnienia niemczyzny, otrzymywał Koppe bezpośrednio od Himmlera.
Na obszarze Kraju Warty Koppe znany był ze swego bezwzględnego i okrutnego stosunku do Polaków. Do Krakowa przybył ze specjalnym zadaniem wprowadzenia „ładu i spokoju” w Generalnym Gubernatorstwie, złamania oporu i zmuszenia Polaków do posłuszeństwa. Wszystkie władze bezpieczeństwa na terenie GG podlegały Koppemu. Był on zarazem pierwszym zastępcą generalnego gubernatora Franka.
Wilhelm Koppe, z racji piastowania najwyższej funkcji policyjnej na przydzielonym terenie, był odpowiedzialny za akcje terroru i wszelkie represje, dokonywane przez policję niemiecką na obszarze GG od połowy listopada 1943 roku. Koppe szybko wykazał aktywność na nowym stanowisku. Okres władzy policyjnej Koppego w GG - to okres publicznych egzekucji w Warszawie, gdzie na ulicach miasta i w ruinach getta zginęło od kul policji niemieckiej kilka tysięcy osób, to okres wzmożonego terroru, akcji pacyfikacyjnych w miastach oraz wsiach, to łapanki uliczne.
Poprzednik Koppego, generał SS Friedrich Krüger, został ranny podczas dokonanego 20 kwietnia 1943 r. zamachu na niego, przeprowadzonego w Krakowie przez warszawski oddział dywersyjny „Kosa”. Przygotowanie akcji z punktu widzenia wywiadowczego przepro¬wadził szef wywiadu dywersyjnego „Kosy”, por. „Rayski”.

Wyrok
Wyrokiem Kierownictwa Walki Podziemnej - gen. Wilhelm Koppe skazany został na karę śmierci. Wykonanie wyroku zleciła Komenda Główna AK oddziałowi „Parasol”.
Dowódca „Parasola”, major „Pług”, zlecił kierownikowi komórki wywiadowczej, por. „Rayskiemu”, przeprowadzenie rozpoznania i przygotowanie akcji bojowej z punktu widzenia wywiadowczego.
„Rayski”, który przeprowadzał rozpoznanie na gen. SS Krügera, wiedział tyle, że generał SS Wilhelm Koppe, jako następca Krügera, mieszka na Wawelu, a urzęduje w gmachu Akademii Górniczej przy alei Mickiewicza 30, gdzie mieścił się rząd Generalnego Gubernatora Franka.
Wstępne rozpoznanie Koppego przeprowadzał „Rayski” osobiście podczas dwukrotnego wyjazdu z Warszawy do Krakowa w maju 1944 roku. Wywiadowca „Warecki”, pracownik Kripo (Kriminalpolizei) w Krakowie poinformował „Rayskiego”, że Koppe jeździ takim wozem, jak gen. Krüger. W Krakowie tylko dwa samochody osobowe - Franka i Koppego - posiadały szczególne cechy charakterystyczne. Były to duże 12-cylindrowe mercedesy (kabriolety) z boczną, zewnętrzną, niklową rurą wydechową oraz trąbkami sygnałowymi na zewnątrz. „Rayski” i „Warecki” zaczęli poszukiwania podobnego wozu, chodząc całe przedpołudnia po przypuszczalnych trasach przejazdów Koppego. „Rayski” zaobserwował trzykrotnie szarostalowego mercedesa o powyższych cechach, w którym obok kierowcy siedział oficer SS. Dwu¬krotnie zauważono, że wóz zatrzymuje się przed gmachem rządu GG. Upewniło to „Rayskiego”, że szarym mercedesem jeździ Koppe. Potwierdzenia udzielił „Warecki” po zasięgnięciu informacji przez swoje kontakty w Kripo. „Rayski” ustalił również, że samochód Koppego garażuje przy ul. Kościuszki 49.
Systematyczną obserwację rozpoczęto 4 czerwca 1944 roku po przybyciu „Kamy” i „Dewajtis” z Warszawy. Wywiadowczynie z „Parasola” oraz „Ina”, „Dzidzia” i „Ada” z Kedywu krakowskiego - prowadziły codziennie obserwację w godzinach od 6.30 do 9.30. Punkty obserwacyjne znajdowały się: przy ul. Gertrudy naprzeciw Wawelu, przy placu Bernardyńskim, w ul. Grodzkiej i ul. Straszewskiego, na Powiślu, ul. Zwierzynieckiej oraz al. Krasińskiego i Mickiewicza.
Po czterech tygodniach obserwacja wykazała, że gen. Koppe wyjeżdża przeważnie około godziny 9 z Wawelu. Godziny powrotu nie zostały definitywnie ustalone. Wracał nieregularnie, wyjeżdżając z gmachu rządu GG nawet w ciągu dnia na miasto. Z Wawelu jeździł on następującymi trasami, często je zmieniając:
1) Wawel - plac Bernardyński - ul. Gertrudy;
2) Wawel - plac Bernardyński - ul. Grodzka;
3) Wawel - plac Bernardyński - ul. Podzamcze - ul. Straszewskiego;
4) Wawel - plac Bernardyński - ul. Podzamcze - ul. Powiśle - ul. Zwierzyniecka - al. Krasińskiego - do al. Mickiewicza.
Przed godziną 9 przyjeżdżał na Wawel samochód osobowy z ochroną w sile 6-7 gestapowców, wśród których znajdował się jeden ubraniu cywilnym. Samochód był otwarty, koloru ochronnego. Kiedy zajeżdżał na Wawel duży mercedes po Koppego, z Wawelu schodził pieszy patrol w sile trzech żandarmów. Sprawdzali oni wyloty ulic z placu Bernardyńskiego. Koppe jeździł przeważnie opisanym mercedesem ze zmienianym dość często numerem rejestracyjnym. Były wypadki, że wyjeżdżał z numerem „SS”, a zauważony był tego samego dnia z numerem „Ost”. Kilkakrotnie jechał innym samochodem typu wojskowego z numerem rejestracyjnym „SS”. Kilka metrów za samochodem Koppego zawsze jechał samochód z ochroną gestapowców. Czasem Koppe nie pojawiał się przez kilka dni. Był wtedy przypuszczalnie na inspekcjach w terenie.
W pobliżu oraz na trasie przejazdu Koppego z Wawelu do gmachu rządu GG znajdowały się następujące punkty nieprzyjaciela:
1. Wawel - silna ochrona policyjna i żandarmerii. Teren zamknięty i otoczony posterunkami wartowników.
2. Plac Bernardyński - stała obserwacja agentów gestapo.
3. Ulica Gertrudy róg Zielonej (dziś Waryńskiego róg Sarego) - Główny Urząd Celny (Hauptzollamt).
4. Ulica Gertrudy róg placu Bernardyńskiego - siedziba do¬wództwa Wehrmachtu.
5. Ulica Krupnicza - duży oddział SS.
6. Gmach Akademii Górniczej przy alei Mickiewicza – silna ochrona żandarmerii.
7. Ulica Franciszkańska l - pogotowie policyjne (Schutzpolizei Bereitschaft) z samochodem (kołyską), zawsze w pogotowiu do wyjazdu.
8. Ulica Retoryka - oddział SS.
9. Plac Na Groblach 5 - garaże Luftwaffe.
10. Plac na Groblach 9 - koszary pułku piechoty SS.
11. Plac na Groblach 8 (na rogu) - jednostka Luftwaffe, której samochody garażowały przy placu Na Groblach 5.

Ogólnie w Krakowie były stosowane mniejsze środki ostrożności przy ochronie poruszających się wyższych oficerów gestapo, aniżeli w tym czasie w Warszawie. Jednak rozpoznanie było trudne ze względu na bardzo rozwiniętą siatkę tajnych agentów i konfidentów, obserwujących ulice, zwłaszcza w pobliżu placu Bernardyńskiego, Wawelu i alei Mickiewicza. Ponadto w Krakowie przebywało bardzo wielu cywilnych Niemców z Rzeszy oraz volksdeutschów. W czasie rozpoznawania Koppego należało zachować jak największą ostrożność, po¬nieważ w ostatnich dniach kwietnia 1944 r. w warszawskim gestapo krążyły wersje, jakoby do Krakowa wyjechała celem zlikwidowania Koppego ta sama ekipa, która wykonała wyrok śmierci na Kutscherę.
O ile pierwsze ślady Koppego uchwycono stosunkowo szybko (cechy charakterystyczne wozu), o tyle sama obserwacja była bardzo żmudna. Koppe zachowywał daleko idące ostrożności (zmiana wozów, tras itp.), co utrudniało definitywne ustalenie wyniku rozpoznania.
Koppe wyjeżdżał z miejsca zamieszkania na Wawelu do miejsca pracy przy alei Mickiewicza 30 około godziny 9. Najczęściej jeździł szarym mercedesem. Używał kilku tras, z tych najczęściej Wawel - plac Bernardyński - Podzamcze - Powiśle - Zwierzyniecka - aleja Krasińskiego - Mickiewicza. Koppe siedział na przednim siedzeniu obok kierowcy, z tyłu - oficer SS. Ochronę wozu stanowił odkryty wóz koloru ochronnego z sześcioma gestapowcami. Około l lipca 1944 r. „Rayski” zgłosił „Pługowi” ukończenie rozpoznania, przekazując jego wyniki. „Pług” zlecił wykonanie akcji I plutonowi Pet, dowodzonemu przez ppor. „Rafała”, który objął dowództwo całej akcji.

Kraków był stolicą Generalnego Gubernatorstwa, siedzibą gubernatora Franka i rządu GG oraz centralnych urzędów obsadzonych w większości przez urzędników-Niemców z Rzeszy. Liczbę Niemców zamieszkałych stale w Krakowie określało się na około 40 tysięcy. Wysiedlano Polaków, by całe dzielnice przekazać na mieszkania dla urzędników niemieckich. W Krakowie działała bardzo duża liczba agentów współpracujących z gestapo. Warunki te dyktowały charakter ruchu konspiracyjnego. Kierownictwo Kedywu krakowskiego stwierdza dziś, że było zdecydowanie przeciwne prowadzeniu walki przeciwko gestapo w takich formach, jakie stosowano w Warszawie, że osiągano te same efekty w walce przy pomocy środków cichych, skrytych, przy udziale mniejszej liczby żołnierzy. Zapewniało to większe bezpieczeństwo obywateli i nie narażało ich na represje, aresztowania i rozstrzeliwanie.

Przygotowanie akcji
Dnia 9 kwietnia 1944 r. „Rafał” wyjechał do Krakowa w celu nawiązania kontaktów z miejscowymi grupami harcerskimi i zorientowania się w możliwościach uzyskania kwater dla uczestników akcji i garaży dla samochodów. Wyjazd nie przyniósł żadnych wyników.
W maju 1944 r. „Rafał” nawiązał kontakt z dowódcą Kedywu Kraków płk „Jeremim-Witeziem” przez punkt kontaktowy Kedywu Kraków „3” przy ulicy Starowiślnej 33. Płk „Jeremi” zapoznał „Ra¬fała” z szefem łączności Kedywu Kraków mjr „Rakiem”. „Rafał” przedstawił mu łączniczkę „Zetę”. Ustalono dla porozumienia się wyłącznie ustnego punkt kontaktowy w trzeciej lub czwartej bramie w Sukiennicach, gdzie pracowała łączniczka Kedywu „Bobo”.
Dowództwo Kedywu Kraków dało „Rafałowi”: pomoc w rozpoznaniu („Ina”, „Dzidzia” oraz „Ada”), magazyny na broń, kwatery noclegowe dla ludzi, garaże oraz punkty kontaktowe.
Przygotowanie samej akcji w Krakowie prowadzili: „Rafał”, „Mietek”, „Ziutek” i „Zeta”, przebywający prawie cały czerwiec 1944 r. w Krakowie.
Major „Rak” przydzielił „Rafałowi” następujące magazyny broni: przy ul. Grzegórzeckiej, przy ul. Starowiślnej 33, kryptonim „3”, w Bronowicach Małych u kowala Jana Wodnickiego, oraz wskazał punkty przekazywania broni do akcji: przy ul. Grodzkiej w sklepie gospodarczym firmy Krach, przy ul. Krakowskiej w firmie meblowej. Ustalono także punkt przekazywania broni na akcje: ul. Radziwiłłowska (dziś Mikołaja Reja) 21/23 oraz ul. Krowoderska 68.
Około 20 czerwca 1944 r., członek Kedywu Kraków „Vacherone” otrzymał od swego dowódcy, podchor. „Osy”, polecenie zakwaterowania ludzi i samochodów, które przyjadą w najbliższych dniach z Warszawy do Krakowa. „Vacherone” zdecydował zagarażować samochody na podwórzu domu, w którym mieszkał, przy placu na Groblach 5 oraz przy ul. Szlak nr 33 w drewnianych garażach. Na podwórzu domu przy placu Na Groblach 5 i w znajdujących się tu garażach stacjonowały samochody Luftwaffe. Jeden garaż uzyskano na placu Nowym z wjazdem od ul. Józefa, w warsztacie naprawczym.
Broń potrzebną do akcji przywieziono z Warszawy. Plan przerzutu broni krystalizował się od połowy maja 1944 r. „Jeremi” zlecił „Dietrichowi" pracującemu w Ostbahndirektion w Warszawie jako elektryk, opracowanie planu przerzutu broni do Krakowa w ilości około 20 pistoletów, 8 tysięcy sztuk amunicji, 30 granatów „filipinek”, 60 opatrunków osobistych, ładownic, smyczy do broni oraz munduru oficera SS. Termin opracowania planu i przywiezienia ładunku wyznaczono na koniec czerwca 1944 roku.
„Dietrich” zdecydował, że najbezpieczniej będzie ukryć broń w starych mufach kablowych, rozrusznikach i licznikach siły, z których wyjęte zostaną urządzenia, i przewieźć je w wagonie pocztowym jako urzędowe wysyłki, należne do Ostbahnu, zaopatrzone w listy przewozowe (Ostbahnfrachtbrief). W ten sposób już niejeden raz służbowo przewoził elektryczne urządzenia kolejowe. Projekt ten oceniono pozytywnie i zatwierdzono, a następnie „Dietrich” przystąpił do szczegółowego opracowania i realizacji. Jednakże ze względu na duże trudności w uzyskaniu tak znacznej ilości opakowań i sam ciężar ładunków, przetransportowano broń do Krakowa w dwóch kolejnych partiach. Szczęśliwie dotarła ona do właściwych rąk.

W początkach czerwca 1944 r. dr „Maks” otrzymał od dowódcy „Parasola”, majora „Pługa”, rozkaz udania się z dwiema sanitariuszkami i łączniczką do Krakowa, gdzie spotkał się z „Rafałem”, który skontaktował go z płk dr Adamem Szebestą i docentem UJ dr Stanisławem Nowickim, poznanymi za pośrednictwem „Rayskiego”. Wymienieni udzielili pomocy w zorganizowaniu punktu operacyjnego dla ewentualnych rannych.
Dr „Maks” zabrał do pomocy „Alę”, „Halę” i „Basię”. Po kilku wycieczkach rowerowych z „Rafałem” do Ojcowa, Skały i Wolbromia - „Maks” zdecydował urządzić punkt w majątku Poręba Dzierżna koło Wolbromia. Gospodarze obawiali się początkowo, ale po namowach zgodzili się na zorganizowanie punktu sanitarnego. Dr „Maks”, „Ala”, „Hala” i „Basia” założyli swą kwaterę w majątku jako letnicy, nie zwracając niczyjej uwagi. Punkt przygotowano dla sześciu rannych. Sprzęt, materiał operacyjny i opatrunkowy otrzymał „Maks” za pośrednictwem płk dr Adama Szebesty, który wybrał także chirurgów i przysłał ich na punkt w oznaczonym terminie.

Po akcji na gen. SS Kutscherę władze niemieckie wydały zarządzenie, że samochód osobowy może być prowadzony tylko przez Niemca. Polak mógł prowadzić wóz tylko w towarzystwie Niemca. Wozy osobowe i ciężarowe mogły poruszać się bez specjalnego zezwolenia (Fahrbefehl) jedynie w promieniu 100 km od miejsca stałego postoju.
Ponieważ samochody musiały jechać do Krakowa, a więc na odległość ponad 100 km, szefostwo motoryzacji, poza wykonaniem normalnych papierów samochodowych, musiało zbadać i uzyskać odpowiednie wzory druków, pieczęci i podpisów rozkazów wyjazdów. Za pośrednictwem pracującego w wywiadzie gospodarczym MZK, przy ul. Młynarskiej 2, Zdzisława Sadowskiego - por. „Lubicza”, uzyskano wzór rozkazu wyjazdu, ale tylko dla samochodów ciężarowych.
Około 20 czerwca dowództwo oddziału wydało decyzję wysłania samochodów mercedes-diesel, mercedes, chevrolet 0,75 t i chevrolet 4 t. Chevrolet 0,75 t, mercedes-diesel i chevrolet 4 t zarejestrowane zostały na firmą Landwirtschaftliche Zentralstelle. Przez żonę ppor. „Kaktusa", Magdę Krystynę Szabelską, szefostwo moto uzyskało oryginalne blankiety firmowe i wzory pieczęci oraz podpisów dyrektora Fredego.
W czerwcu 1944 r. przed wyjazdem ludzi do Krakowa odbyły się odprawy w małych grupach, na których podpisywano zobowiązania o zachowaniu tajemnicy, zbierane były fotografie do dokumentów, rozdawane plany Krakowa - każdy uczestnik otrzymał dla siebie jeden plan. „Rafał” przeprowadzał egzaminy ze znajomości Krakowa.
Wyjeżdżający otrzymali dowody, pieniądze, adres, pod który zgłosili się w Krakowie - ul. Prażmowskiego 37, hasło i alibi. „Dietrich” jechał do Krakowa na swoich papierach z Ostbahn, gdyż miał kartę urlopową. Później używał dokumentów na nazwisko Eugeniusz Orkan.
Z Warszawy wyjechali na akcję:
24 czerwca: „Rafał” i „Zeta”;
25 czerwca: „Mietek”, „Ziutek” i łączniczka „Żaba”, która powróciła do Warszawy 27.6, rano;
26 czerwca: „Akszak” i „Orlik”;
28 czerwca: „Zeus”, „Jacek”, „Tadeusz”, „Dietrich”, „Rek” i „Kruszynka”;
29 czerwca: „Jeremi”, „Warski” i „Korczak”.

Plan akcji
Spośród kilku tras, którymi przejeżdżał Koppe z Wawelu do Akademii Górniczej - „Rafał”, „Jeremi” i „Rayski” wybrali dwie, jako najdogodniejsze dla zorganizowania akcji wykonania i odskoku. Pierwszeństwo przyznano trasie Wawel - plac Bernardyński - ul. Podzamcze - ul. Powiśle - plac Kossaka - ul. Zwierzyniecka - aleje Krasińskiego i Mickiewicza z miejscem akcji u wylotu ul. Powiśle na plac Kossaka. Drugim ewentualnym miejscem akcji miał być narożnik ul. Gertrudy (Waryńskiego) i ul. Zielonej (Sarego).
Plac Kossaka był zdecydowanie lepszym punktem na akcję, gdyż zaobserwowana częstotliwość przejazdu tą trasą była większa niż innymi, łatwiejsze ustawienie ludzi, znacznie dogodniejsza i bezpieczniejsza trasa odskoku ulicami: Retoryka - Garncarską - Dolnych Młynów - Michałowskiego (Rajską) - Batorego (Garbarską) - Łob¬zowską - Szlak - Długą - Śląską - Łokietka do przejazdu kole¬jowego - dalej na Bronowice, aniżeli z Gertrudy róg Zielonej ulicami: Zieloną - Dietlowską - pod wiaduktem kolejowym - Blich - znów pod wiaduktem - Kopernika - Radziwiłłowską - Lubicz - Pawią - Ogrodową - Warszawską - Szlak - Długą - Śląską - Łokietka. Dalsza trasa odskoku była już jednakowa przez Bronowice do szosy katowickiej, potem boczną przez Ojców - Skałę - Wolbrom, od którego w odległości około 10 km rozładowanie we wsi Udórz.
Koppe przejeżdżał przez plac Kossaka między godziną 9 a 9.30. Koncentracja musi więc być zakończona do godz. 8.50. Ludzie przychodzą na plac pojedynczo lub po dwóch, a samochody przyjeżdżają także pojedynczo w ściśle oznaczonej godzinie, w odstępach dwuminutowych od 8.40 do 8.50.
Uczestnicy akcji podzieleni są na cztery grupy: I i II uderzeniowa (szturmowa) oraz I i II ubezpieczająca, który to podział wynika z zadania, jakie każda grupa otrzymuje.
I grupa uderzeniowa:
Dowódca „Rafał” - dowódca całej akcji: pistolet maszynowy „błyskawica” na szyi, pistolet krótki, granaty, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach; „Mietek” - II zast. dowódcy akcji, pistolet maszynowy pm 40 na szyi, pistolet krótki, granaty, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach; „Kruszynka” - pistolet maszynowy pm 40, w szoferce chevrolet 0,75 t pistolet krótki, granaty, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach.
II grupa uderzeniowa:
Dowódca „Ali” - I zastępca dowódcy akcji: pistolet maszynowy pm 40, pistolet krótki, granaty, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach; „Akszak” - pistolet maszynowy pm 40, pistolet vis, granaty, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach; „Orlik” - pistolet maszynowy skoda, pistolet vis, granaty, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach; „Pikuś” - kierowca: 2 pistolety krótkie, granaty.
I grupa ubezpieczająca:
Dowódca „Warski” - III zastępca dowódcy akcji: pistolet maszynowy sten, pistolet krótki, granaty, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach, „Ziutek” - pistolet maszynowy, pistolet krótki, granaty, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach; „Rek” - pistolet maszynowy pną 40, pistolet krótki, granaty, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach.
II grupa ubezpieczająca:
Dowódca „Korczak” - pistolet maszynowy pm 40 na szyi, pistolet krótki parabellum, l granat „filipinka”, 4 magazynki do pm, 6 w ładownicach; „Dietrich” - pistolet maszynowy sten na szyi, pistolet krótki, granaty, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach; „Zeus” - pistolet maszynowy pm 40 w futerale od skrzypiec, pistolet krótki P-38, l granat „filipinka”, 7 magazynków do pm, 6 w ładownicach.
Samochody:
Chevrolet 0,75 t - kierowca „Pikuś”: 2 pistolety krótkie, granaty. Chevrolet 4 t - kierowca „Otwocki”: 2 pistolety krótkie, granaty. BMW - kierowca „Bartek”: 2 pistolety krótkie, granaty. Mercedes-diesel - kierowca „Wierzba”: 2 pistolety krótkie parabellum, l walter, granaty.
Zapasowi:
„Jacek”, „Tadeusz” oraz „Rysiek” — kierowca.

Zadania poszczególnych grup
Przyjmuje się, że Koppe jedzie ubezpieczony drugim samochodem z gestapowcami. Akcję rozpoczyna II grupa uderzeniowa, znajdująca się w samochodzie chevrolet 0,75 t ogniem z trzech pistoletów maszynowych do zbliżającego się Koppego i adiutanta. Gdy wóz Koppego minie ją, II grupa ubezpieczeniowa przenosi ogień na wóz ubezpieczający Koppego i niszczy go do końca.
Równocześnie z II grupą uderzeniową ogień z trzech pistoletów maszynowych rozpoczyna I grupa ubezpieczająca do samochodu ubezpieczenia Koppego. Gdy ich minie, grupa ta zajmuje stanowiska ubezpieczające przebieg akcji oraz czyni przygotowania do odskoku od strony Wawelu i placu Na Groblach. „Rek” z I grupy ubezpieczającej wspiera II grupę uderzeniową ogniem do samochodu ubezpieczenia Koppego.
Gdy samochód Koppego minie naszą chevroletę 0,75 t - strzelają do niego „Kruszynka”, „Mietek” i „Rafał” (II grupa uderzeniowa) z zadaniem ostatecznego zniszczenia Koppego. „Kruszynka” strzela do Koppego, „Rafał” i „Mietek” do adiutanta i szofera.
W przewidywaniu, że Koppe mając wspaniałego szofera i doskonały 12-cylindrowy samochód mercedes może uciec spod obstrzału, na placu Kossaka w nie istniejącej dziś uliczce objazdowej między ul. Zwierzyniecką a ul. Powiśle stoi samochód chevrolet 4 t z zadaniem zatrzymania wozu Koppego, zajechania mu drogi, a w ostatecznym wypadku zderzenia się.
Na placu Kossaka rozstawiona jest II grupa ubezpieczająca. „Dietrich” oczekuje przy przystanku tramwajowym. Z chwilą rozpoczęcia akcji przechodzi przez jezdnię do cembrowiny na skwerku, skąd wspiera I grupę uderzeniową, strzelając do Koppego i ubezpiecza akcję od strony mostu. Obydwa kierunki działania „Dietricha” są dość zgodne. „Zeus” siedzi w restauracji. Gdy „Dietrich” rozpina płaszcz i przechodzi przez jezdnię, jest to dla niego znakiem, aby wyjąć z futerału skrzypiec pistolet maszynowy i wyjść na ulicę. Zadaniem jego jest ubezpieczenie akcji strzałami w ul. Zwierzyniecką. „Korczak” stojący na placu u wylotu ul. Retoryka ma ubezpieczać akcję i przygotować do odskoku. Kierunek strzału: urząd niemiecki przy rogu ul. Zwierzynieckiej, placu Kossaka i ul. Retoryka.

Samochody
Chevrolet 0,75 t z kierowcą „Pikusiem” i II grupą uderzeniową stoi w ul. Powiśle z kierunkiem jazdy na plac Kossaka. Zadaniem jego jest ewentualny pościg za uciekającym samochodem Koppego.
Chevrolet 4 t - kierowca „Otwocki” stoi w uliczce objazdowej z kierunkiem jazdy - ul. Powiśle. Zadaniem jego jest zajechać drogę Koppemu, zatrzymać jego samochód, nawet zderzyć się. Ciężki ciężarowy wóz naładowany jest kamieniami, aby trzymał się dobrze drogi.
BMW - kierowca „Bartek” stoi na placu Kossaka w przedłużeniu ul. Retoryka, prawie na skrzyżowaniu z ul. Zwierzyniecka. Kierunek jazdy: Wawel. Zadanie: wóz ewakuacyjny - podjechać przodem na środek placu.
Mercedes - kierowca „Storch” stoi na placu Kossaka w uliczce objazdowej między ul. Zwierzyniecką a ul. Retoryka. Zadanie: wóz ewakuacyjny - cofnąć tyłem na środek placu Kossaka.
Mercedes-diesel - kierowca „Wierzba” stoi na placu Kossaka w uliczce objazdowej między ul. Zwierzyniecką a ul. Retoryka. Zadanie: wóz ewakuacyjny - podjechać przodem na środek placu.
Chevrolet 4 t jeżeli wyjdzie cało z akcji po wykonaniu zadania bojowego, ma zadanie stanąć do ewakuacji.
Chevrolet 0,75 t po wykonaniu zadania bojowego ma stanąć na końcu kolumny. Zaopatrzony jest w gwoździe dywersyjne. W odskoku zadaniem II grupy uderzeniowej, jadącej w tym wozie, jest ubezpieczenie jadącej kolumny od tyłu, zatrzymanie ewentualnego pościgu ogniem i gwoździami dywersyjnymi, wyrzucanymi na szosę. W celu równomiernego rozrzucania na całą szerokość szosy, kierowca „Fikus” ma rozkaz jechać sinusoidą.
Wszyscy uczestnicy akcji mają ściśle wyznaczone miejsca w samochodach. Zmiany nastąpić mogą w przypadku ranienia uczestnika akcji, który wsiada do drugiego wozu mercedesa z kierowcą „Storchem”. W mercedesie tym jechać ma „Korczak”, ubrany pod płaszczem w mundur oficerski SS.

Zapasowi – lekarz
Lekarz oddziału dr „Maks” i zapasowi uczestnicy akcji: „Jacek”, „Tadeusz” i „Rysiek” oraz łączniczka „Zeta” oczekiwać mieli na odskakujący oddział za przejazdem kolejowym na końcu ul. Łokietka i tam załadować się do samochodów.
Na trasie odskoku poza Krakowem aż do wsi Udórz rozstawieni są łącznicy z miejscowych placówek, którzy trzymając i obracając pałkę leszczynową - sygnalizują wolną, bezpieczną drogę. Łącznik bez pałki oznaczał niebezpieczeństwo. Z jadących samochodów znakiem rozpoznawczym jest powiewanie chusteczką. Na serpentynach ojcowskich miejscowa placówka zorganizuje zasadzkę na ewentualny pościg niemiecki za odskakującą grupą, aby uniemożliwić mu atak w dogodnym miejscu, gdzie serpentyny przebiegają jedna ponad drugą. We wsi Udórz, po spotkaniu z łącznikiem, jadąca grupa ma rozładować się z samochodów i przejść do Woli Libertowskiej koło szkoły, do dowódcy batalionu Zawiślaka. Natomiast samochody mają być skierowane do szop.

Plan akcji na placu Kossaka i alternatywny plan na ul. Gertrudy, oparty na tych samych zasadach wykonania, a różniący się jedynie rozstawieniem ludzi i samochodów, zaakceptowany został przez „Jeremiego” i zatwierdzony w dniu 3-4 lipca przez dowódcę „Parasola” podczas jego pobytu w Krakowie.

Wykonanie akcji
Uczestnicy akcji przychodzą między godz. 7.45 a 8 na punkty odbioru broni, która dostarczana jest przez łączniczki: „Zetę”, „Dzidzię”, „Tomka” i kuzynkę „Zety”.
Do akcji wystawiano się trzykrotnie na placu Kossaka. Pierwszy raz w środę 5 lipca. Koppe w dniu tym pojechał ul. Straszewskiego. Po wystawieniu tym wprowadzono zmianę i uzupełnienia w sygnalizacji między łączniczkami wywiadu. „Kama”, odebrawszy od swej poprzedniczki znak zbliżania się Koppego, przeszła przez ulicę, co oznaczało dla następnej „Dewajtis” zbliżanie się Koppego. „Dewajtis” zeszła z wału wiślanego, lecz nie widząc Koppego, cofnęła się z powrotem na wał i potem obydwie z „Kamą” przeszły obok grupy, dając znak zwinięcia akcji. Po tym doświadczeniu ustalono, że „Kama” zbliżanie się Koppego sygnalizuje „Dewajtis” przełożeniem białego płaszcza z prawej ręki na lewą, a gdy Koppe minie ul. Straszewskiego i skieruje się w ulicę Powiśle - przejdzie przed jego samochodem przez jezdnię ul. Powiśle. Gdy Koppe pojedzie ul. Straszewskiego, „Dewajtis” postawi białe pudło na ziemi, co oznacza zwinięcie akcji. Jeśli Koppe pojedzie inną trasą - łączniczki wywiadu schodzą kolejno ze swych stanowisk, a „Dewajtis” stawia pudło na wale.
Drugi raz wystawiono się w piątek 7 lipca. W tym dniu Koppe nie wyjechał z Wawelu, gdyż odbyło się tam zebranie rządu GG. Zwinięcie akcji odbyło się około godziny 9.30 po 30-40 minutach oczeki¬wania. Przez plac Kossaka przejeżdżały ciągle liczne samochody wojskowe, policyjne i rządowe, napełnione Niemcami.
Trzeci raz zajęto stanowiska we wtorek 11 lipca. Ustawienie przebiegało planowo z jednym wyjątkiem. Nie stawił się na miejscu akcji samochód mercedes-diesel z kierowcą „Wierzbą”, który przyjechał w samochodzie „Storcha”. Wóz nie chciał zapalić w tym dniu.
O godzinie 9.17 Koppe wyjechał z Wawelu. Siedział przy kierowcy. Na tylnym siedzeniu jechał adiutant. Koppe jechał w tym dniu bez ochrony, której samochód spóźnił się i przyjechał od strony ul. Straszewskiego dopiero w trzy minuty po wyjeździe Koppego. Samochód Koppego skierował się tym razem w ulicę Powiśle. „Rayski”, znajdujący się na placu Bernardyńskim koło apteki, zdejmując czapkę dał sygnał zbliżania się Koppego wywiadowczym „Inie”.
„Ina”, stojąc koło kościoła Św. Idziego obok zabudowań od strony ul. Podzamcze - przekazuje natychmiast sygnał wywiadowczym „Adzie”, poprawiając sobie włosy. „Ada” - znajdując się przy ul. Pod¬zamcze przy narożniku ul. Kanoniczej od strony ul. Straszewskiego - przekazuje sygnał wywiadowczyni „Dzidce”, również przez poprawianie włosów. „Dzidzia”, stojąc na ul. Podzamcze przy budynku nr 14 tuż przy narożniku ul. Straszewskiego od strony ul. Grodzkiej - podaje znak dalej wywiadowczyni „Kamie”, zapinając bucik w pozycji klęczącej.
„Kama”, znajdując się przy ul. Podzamcze przy budynku nr 28 przy narożniku ul. Powiśle, gdy zobaczyła znak „Dzidzi” i samochód Koppego - przełożyła biały płaszcz z prawej ręki na lewą i dała wywiadowczym „Dewajtis” wstępny znak zbliżania się Koppego, a gdy ten minął ul. Straszewskiego - natychmiast przeszła w kierunku Wisły przez jezdnię ul. Powiśle przed samochodem Koppego, co znaczyło, że jedzie on ulicą Powiśle.
„Dewajtis”, znajdująca się na wale wiślanym przy ul. Powiśle na wysokości placu Na Groblach z dużym białym pudłem w rękach - na pierwszy sygnał „Kamy” zeszła schodkami z wału. Na drugi sygnał przeszła przez jezdnię ul. Powiśle przed samochodem Koppego.
Sygnał „Dewajtis” przejmuje „Rafał” i przez zdjęcie czapki daje znak rozpoczęcia akcji. Wszyscy rozpinają płaszcze lub wyjmują broń z teczek. Siedzący przy stole w restauracji - „Zeus”, widząc, jak „Dietrich” rozerwał płaszcz (zaszył go w kilku miejscach, aby sten nie wystawał), otworzył futerał od skrzypiec, wyjął pistolet maszynowy, załadował i założył na szyję. Skierował się do wyjścia, dając polecenie personelowi restauracji i gościom: „proszę pochować się pod stoły”, co wszyscy natychmiast uczynili. Na ulicy padają strzały. W wejściu do restauracji ukazał się oficer niemiecki, do którego „Zeus” oddał dwie serie. Następnie „Zeus” wybiegł z restauracji i zajął stanowisko na środku ulicy Zwierzynieckiej w jej wlocie na plac Kossaka.
Gdy „Dietrich” zobaczył wywiadowczynię „Dewajtis” przebiegającą ulicą i „Rafała” odpinającego płaszcz, szybko przeszedł do cembrowiny i wyjął spod płaszcza pistolet. W tym momencie ruszyła chevroleta „Otwockiego”. Jedzie wolno, staje na moment, znów jedzie, przystaje. Samochód Koppego nieomal ocierając się o maskę chevrolety przejeżdża przed nią. Inna wersja, podana przez „Bartka” i dra „Maksa”: samochód Koppego wyminął chevroletę, jadąc już po trawniku, a szofer Koppego jechał sinusoidą, utrudniając w ten sposób celność strzałów.
W chwili gdy „Otwocki” jeszcze jechał - padły pierwsze strzały. To „Rafał” strzelał do Koppego. Zaraz za nim ogień rozpoczęli „Mietek” i „Kruszynka”. Do uciekającego już Koppego strzelali „Rafał”, „Mietek”, „Dietrich” „Kruszynka” oraz prawdopodobnie „Warski”,. „Ziutek” i „Rek”. Kilkanaście metrów za samochodem Koppego, w którym Koppe zdążył się już schować, pędziła chevroleta 0,75 t prowadzona przez „Pikusia”. Z samochodu strzelali do Koppego „Ali”, „Akszak”, „Orlik” i „Kruszynka”. Adiutant Koppego, jadący na tylnym siedzeniu, oddał kilka strzałów i ranił w lewe ramię „Mietka”. Adiutant zostaje zabity już poza placem Kossaka. Od strony ulicy Retoryka spokój. „Korczak” ukląkł koło studni obserwując dom, w którym mieścił się urząd niemiecki. Z okien wygląda wielu ludzi. Nikt nie okazuje zaczepnych zamiarów. Jeden z dorożkarzy usiłuje się ukryć, przykucnął za niskim żywopłotem, okalającym trawnik. Rowerzysta porzucił rower na środku placu i położył się w rynsztoku. „Korczak” nie strzelał.
„Rafał” daje gwizdkiem znak - rozkaz do ewakuacji. Wozy podjeżdżają na środek placu Kossaka. „Bartek” przodem, „Storch” cofa mercedesa tyłem. „Storch” i „Wierzba”, widząc w odległości 5-7 m stojącego na placu żołnierza niemieckiego, ostrzelali go z broni krótkiej. Chevrolet 4 t zakręca i staje w grupie naszych samochodów na placu. Pierwsza opuszcza stanowiska I grupa ubezpieczeniowa. „Ziutek” przed wycofaniem się oddał kilka krótkich serii wzdłuż ul. Powiśle i w kierunku Wawelu. Grupa „Warski”, „Ziutek” i „Rek” dochodzi do I grupy uderzeniowej i razem z nią idzie do samochodów. W chwilą potem wraca chevrolet 0,75 t. „Rafał” przywołuje „Korczaka” i „Zeusa” z II ubezpieczenia. Uczestnicy akcji wsiadają do samochodów wg planu. Do BMW z „Bartkiem” - „Jeremi”, do mercedesa z „Storchem” ranny „Mietek”, do chevrolety 4 t z „Otwockim” - „Korczak” do szoferki, a „Zeus” do skrzyni wskakuje już w biegu. W chevrolecie 0,75 t z „Pikusiem” pozostają w skrzyni „Ali”, „Akszak” i „Orlik”. Do szoferki wsiada „Kruszynka”. Ostatni wsiadł „Rafał” do mercedesa, gdzie był ranny „Mietek”.
Kolumna posuwała się z szybkością około 40 km na godzinę ulicami: Retoryka - Garncarską - Dolnych Młynów - Rajską (Michałowskiego) - Garbarską (Batorego) - Łobzowską - Szlak - Długą - Śląską - Łokietka - do przejazdu kolejowego. Tu zatrzymała się i zabrała czekających dra „Maksa”, „Jacka”, „Tadeusza” i „Zetę”. Razem jedzie więc 22 ludzi. Kolumna skręciła w boczną drogę do Bronowic, gdzie wyjechała na szosę Kraków-Katowice. Po kilkuset metrach skręciła w kierunku Ojcowa. Nawierzchnia szutrowa z wapienia. Straszny kurz. Kolumna rozciągnęła się. Odległość między samochodami kilkunastometrowa. „Korczak” zdjął płaszcz, aby odsłonić mundur oficera SS, czapka była tak mała, że nie mógł jej włożyć na głowę. Oddział spokojnie dojechał do serpentyn ojcowskich. Nastrój w samochodach spokojny, odprężenie. Koło Ojcowa stoją pierwsi łącznicy z miejscowych placówek obracając w ręku białą laseczkę. Znak, że dalsza droga bezpieczna. Trochę dalej miejsce zasadzki na ewentualny pościg niemiecki, zorganizowanej przez miejscowy oddział AK. Na serpentynie ojcowskiej kolumnę naszą minęło bez oznak zaczepki kilka samochodów z granatową policją. Kolumna spokojnie minęła Ojców i skręciła w kierunku Skały. Miasto minęła spokojnie i skierowała się do Wolbromia. Wolbrom to najtrudniejsze miejsce odskoku. Największe miasto na trasie. Przejazd przez tory kolejowe. Rynek, na którym kolumna minęła załadowujących się do ciężarówek Niemców-lotników. Około 3 km za Wolbromiem, na skrzyżowaniu koło kapliczki w pobliżu majątku Poręba Dzierżna stał ostatni łącznik, który zameldował spokój i bezpieczną dalszą drogę.
Kolumna zatrzymała się, wysiadł dr „Maks”, który udał się na punkt sanitarny z poleceniem zwinięcia „Alego” oraz, by podać treść depeszy, jaką miał wysłać do Warszawy: „O wyniku transakcji nie wiadomo, towar lekko zwyżkował o l zł.” Oznaczało to, że wynik akcji nie znany, straty - l lekko ranny. W dalszej drodze grupę minęło osobowe auto z żandarmerią z Pilicy, jadące w kierunku Wolbromia. Wkrótce grupa spotkała stojące przy drodze auto policyjne, lecz bez załogi. Niemcy widocznie nie mieli odwagi zaczepić. Kilkaset metrów dalej nadjechał samochód terenowy z 4-5 żandarmami z bronią w pogotowiu. Gdy minęli trzeci nasz samochód - zatrzymali się, wyskoczyli z wozu i krzyknęli: Halt. Ostrzelano Niemców z pistoletów maszynowych. Z ostatniego wozu wysiedli wszyscy i tak jak Niemcy zajęli stanowiska w przydrożnych rowach: Wśród Niemców ranny został oficer, zabici - jego adiutant i kierowca. Niemcy ranili w brzuch „Dietricha” wsiadającego po potyczce na ciężarówkę. Mercedes, który zerwał się z holu, po opróżnieniu ustawiono w poprzek szosy. Po przegrupowaniu kolumna ruszyła dalej. Wkrótce oddział stanął we wsi Udórz. Dr „Maks” udał się do dworu, by dowiedzieć się, gdzie bezpiecznie umieścić rannego „Dietricha”. Oddział w tym czasie zajął stanowiska bojowe po obu stronach szosy, ubezpieczając postój. Dr „Maks” powrócił po kilkunastu minutach z właścicielką majątku, która miała prowadzić do opuszczonej leśniczówki. Zdecydowano, że ranny „Dietrich” przewieziony zostanie samochodem BMW. Jako osłona zgłosili się ochotniczo „Akszak” i „Rek”. Jednocześnie wysłano kartkę do „Allodii” do Poręby Dzierżnej z rozkazem przybycia sanitariuszek z narzędziami i sprzętem lekarskim.
„Rafał”, pozostawiając dowództwo nad częścią grupy „Korczakowi” z rozkazem dołączenia po odjeździe rannego pojechał ciężarówką na drugi koniec wsi, aby zorganizować ubezpieczenie od strony Żarnowca. Rannego „Dietricha” ulokowano w BMW, który z „Bartkiem” i właścicielką majątku odjechał. Dr „Maks”, „Akszak” i „Rek” udali się do leśniczówki piechotą. Postój ten trwał przeszło pół godziny. Po ich odjeździe „Korczak” zwinął ubezpieczenie, załadowano się do samochodu chevrolet 0,75 t i ruszono w kierunku „Rafała”, który jadąc przez wieś spotkał koło kaplicy łącznika Hlawę. Miał on przeprowadzić oddział do dowódcy batalionu majora Zawiślaka w Woli Libertowskiej koło szkoły, a samochody skierować do szopy. Hlawa skierował ich do wąwozu. Tam „Rafał” zatrzymał samochód i rozstawił ubezpieczenie. Po upływie kwadransa dołączył chevrolet 0,75 t, którego dowódca zameldował, że ranny odjechał - „Rafał” wydał więc polecenie odjazdu. Gdy ładowali się do samochodu, z zakrętu wyjechał niemiecki samochód terenowy i zatrzymał się około 50 m przed wąwozem. Wyskoczyli z niego Niemcy z psami, otwierając natychmiast ogień z karabinu maszynowego. Zaraz potem ukazały się dalsze samochody ciężarowe z Niemcami. Należy przy¬puszczać, że były to oddziały z Żarnowca i Pilicy, zaalarmowane przez Niemców, z którymi stoczono pierwszą walkę w Porębie Dzierżnej. O pośpiechu mobilizacji Niemców świadczy fakt, podawany przez ludność, że część ich była ubrana w robocze i koszarowe mundury. Nasi powyskakiwali z samochodów i zaczęli wycofywać się nieznacznie w kierunku Udorza po wysokiej na 7-10 m skarpie wykopu, w którym przebiegała szosa w kierunku na Chlinę. Od pierwszych strzałów ranny został „Warski” i „Zeus” w nogę. Na górze skarpy ranny zostaje „Rafał”. „Zeta” została w samochodzie ranna. Strzelała, osłaniając wycofujący się oddział.
„Jeremi” przejął dowództwo i z myślą odbicia „Zety” rozkazał szturm na Niemców. Szturm załamał się po kilkunastu metrach w silnym ogniu broni maszynowej.
Rannego „Rafała” prowadził i podtrzymywał „Jeremi”. „Warskiego” prowadzili „Ali” i „Orlik”, którzy pozostawili go po kilkudziesięciu metrach. „Korczak” zajął lewe skrzydło, „Jacek” prawe - ubezpieczali i osłaniali wycofywanie się przez zboże, miedze, kartofle, często strzelając krótkimi seriami do ukazujących się ponad zbożem Niemców. Ranny „Zeus” wycofał się sam, skacząc nieomal na jednej nodze.
Wycofujący się oddział dotarł do rzeczki Ozerki i przebył ją; „Jeremi” rozkazał tu „Jackowi” i „Wierzbie” pozostać i ostrzelać Niemców. Za rzeczką oddział wydostał się po bardzo stromych zboczach na wzniesienie i otrzymał silny ogień od nieprzyjaciela z broni maszynowej. Poległ tu „Orlik”, ugodzony prawdopodobnie w głowę. Stąd oddział, schodząc w dół, skierował się w stronę widocznego w odległości 1,5 km lasku. W oddziale zabrakło wtedy „Wierzby”, „Storcha” i „Otwockiego”. W odległości około 1/2 km przed laskiem padł „Ali”.
Po dojściu do wsi Zamiechówka zarekwirowano wóz z końmi, na którym wieziono dalej rannych „Zeusa” i „Rafała”, zaś „Mietek” jechał konno przodem obserwując dolinę. We wsi tej ludzie z oddziału otrzymali mleko od gospodyń, które powychodziły z chałup. W następnej wsi Jelcza oddział natknął się na skrzyżowaniu na żandarmów z Żarnowca, powracających z Miechowa na dwóch furmankach. Na rozkaz „Jeremiego” - „Jacek” i „Korczak” ostrzelali Niemców, którzy jednak nie wykazali chęci do walki. Stąd oddział skręcił w lewo i zszedł głębokim jarem w dolinę. Omijając z prawej strony las, jadąc po łąkach - dotarł do niewielkiej wsi, położonej przy lesie i łąkach - Staszyn, odległy od miejsca potyczki w Udorzu o 10 km. Tu zatrzymano się. Ranni „Rafał”, „Zeus” i „Mietek” zostali ulokowani w chałupie, gdzie otrzymali pierwsze opatrunki. „Jeremi”, powierzając dowództwo „Korczakowi”, rozkazał rozstawić ubezpieczenie, które ustawiono w trzech punktach w pobliżu domu, gdzie przebywali ranni. Po opatrzeniu rannych „Jeremi” udał się w teren, aby nawiązać kontakty i zapewnić rannym i zdrowym schronienie i pomoc lekarską. Powrócił wieczorem, zarządził zwinięcie ubezpieczeń i wymarsz zdrowej części oddziału. Poprowadził oddział bocznymi dróżkami do wsi Przysieka, w pobliżu której oddział rozłożył się na nocleg, zaś „Jeremi” powrócił do Staszyna po rannych, których następnie przywiózł i umieścił w jednej z chałup w pobliżu lasu. Rannych następnie opatrzył lekarz, który przybył z Kozłowa.
Rano oddział został przeprowadzony przez żołnierzy placówki Przysieka do bezpieczniejszego miejsca w lesie, gdzie został nakarmiony i przebył do wieczora. Na noc przeprowadzony został do zagrody, gdzie byli ranni, i zakwaterowany w stodole.
„Bartek”, wioząc rannego „Dietricha”, prowadzony przez właścicielkę majątku, skręcił ze wsi w lewo w kierunku lasu. W pobliżu lasu podczas przejeżdżania potoku samochód zawisnął, zaczepiając dyferencjałem na kamieniu. Właścicielka majątku nie była w stanie sama zepchnąć samochodu i udała się do majątku po ludzi. W tym momencie rozpoczęła się strzelanina we wsi. „Bartek” zatrzymał chłopca jadącego na wozie, zaprzężonym w dwa konie, i kazał mu ukryć się w gąszczu. Z lasu wyjechała ciężarówka z Niemcami, zatrzymała się w odległości około 100 m od BMW. Niemcy wysiedli i poszukiwali śladów, lecz nie znaleźli ich, gdyż „Bartek” skręcił z drogi i jechał ugorami. Niemcy po 5-10 minutach pojechali drogą w kierunku lasu. W krótkim czasie nadeszła pomoc z majątku. Kobieta i mężczyzna z grabiami - Genowefa Kucypera i jej brat. We trójkę wypchnęli BMW z potoku i ruszyli drogą do leśniczówki. Przodem mężczyzna, dalej wóz konny, BMW z rannym i na końcu kobieta z grabiami. W gajówce byli już „Akszak” i „Rek”. Rannego wniesiono do domu, a „Bartek” wprowadził BMW w zagajnik i unieruchomił go. Wówczas nadszedł dr „Maks”.
„Dietricha” przeniesiono na wóz konny i przewieziono w gąszcze o kilka kilometrów, na miejsce dawnego obozu „Hardego”, gdyż pobyt w gajówce mógł być niebezpieczny. Przed kilkoma tygodniami rozstrzelano tu gajowego za kontaktowanie się z partyzantką. Dr „Maks” wraz z przybyłym dr Korzeniowskim usunęli pocisk z lewego biodra „Dietricha”. Po czterech dniach przybył patrol od „Hardego” w sile siedmiu ludzi, którzy przeprowadzili rannego na wozie i pozostałych do wsi Załęże, znajdującej się pod nadzorem „Hardego”.
Rannego „Dietricha” umieszczono na kwaterze. Tutaj przybył „Jeremi” i polecił przygotować się do marszu, aby w Udorzu pochować poległych „Orlika” i „Alego” i dalej dojść do Przysieki. Gdy oddział dowodzony przez „Jeremiego”, złożony z dra „Maksa”, „Akszaka”, „Reka”, „Bartka”, „Basi” i „Allodii” oraz grupy ze wsi zbliżał się do Uderza, natknął się na strzały Niemców znajdujących się we wsi. „Jeremi” zarządził wycofanie się, a po rozpoznaniu odwołał pogrzeb i przeprowadził oddział do Przysieki.
Tego dnia dr „Maks”, „Allodia” i „Basia” pojechali przez Skarżysko-Koluszki do Warszawy.

„Wierzbie”, który razem z „Jackiem” pozostał zgodnie z rozkazem „Jeremiego” nad rzeką Uderką z zadaniem zatrzymania pościgu, Niemcy uszkodzili „błyskawicę” tak, że nie mógł zmienić magazynku. Czołgając się po wykonaniu zadania za „Jackiem”, nie nadążył jednak, zmylił drogę i robiąc wielkie półkole przedostał się na drugą stronę szosy i zanocował w kopie siana. Na drugi dzień doprowadzony został przez napotkanego leśniczego do Przysieki. „Otwocki”, odnaleziony przez miejscowych gospodarzy, przeprowadzony został do grupy przy rannym „Dietrichu”.
„Storch”, ranny w nogę nad rzeczką Uderką, skrył się w zagrodzie w Chlinie w piwnicy pod stodołą. Gospodarze przykryli go ziemniakami, jednak odnaleziony został przez niemieckie psy i doprowadzony do skrzyżowania szos. Ranny „Warski” schronił się w zagrodzie u Jana Necunia, gdzie odnaleziony przez Niemców, przeprowadzony został do Jana Nowaka i na jego wozie przewieziony do tego samego skrzyżowania.
Wszystkich rannych: „Zetę”, „Storcha” i „Warskiego” - Niemcy od skrzyżowania szos Udórz-Pilica-Żarnowiec odwieźli samochodami do Pilicy na zamek.
Niemcy odnaleźli poległych „Alego” i „Orlika” i polecili ludności pochować ich w polu koło figury. W kilka dni później dowódca placówki Udórz, Ziółkowski, zorganizował przeniesienie ich zwłok na cmentarz w Chlinie. Zgrupowano tutaj dla osłony pogrzebu pluton Edwarda Pluty i pluton Ziółkowskiego. Przygotowano dwie trumny. Stojącego na czujce przy moście koło majątku Tadeusza Kucyperę zaszli Niemcy, idący marszem ubezpieczonym z Pilicy. Kucypera poległ. Ponieważ miał przy sobie dowody, Niemcy poszli do jego brata Władysława i zamordowali go.
Niemcy zaaresztowali z wioski Chlina sześciu gospodarzy: Piotra Kucyperę, Piotra Wydmańskiego, Jana Biesika, Wojciecha Słabonia, Andrzeja Kucyperę i Władysława Wydmańskiego, którym zarzucili pomoc i ułatwianie wycofania się i przechowanie rannego „Storcha”. Z tych sześciu gospodarzy z obozów powróciło tylko trzech ostatnich.

Rannych „Zetę”, „Storcha” i „Warskiego”, po przeprowadzeniu krótkich badań na miejscu w Pilicy, przewieziono do Krakowa do więzienia Montelupich. W czasie badania w gmachu gestapo krakowskiego przy ul. Pomorskiej poddano wymienionych wyrafinowanym torturom, celem wydobycia od nich zeznań o dalszych uczestnikach zamachu na Koppego. Po okrutnych znęcaniach nad nimi - słowa nie pisnęli o uczestnikach akcji bojowej i z wiadomościami o „Parasolu” bohatersko zginęli.
Zostali bestialsko zamordowani, a zwłoki przekazano 26 lipca 44 roku do Zakładu Medycyny Sądowej przy ul. Grzegórzeckiej 16. W zakładzie tym znajdowała się między lekarzami niemieckimi Polka, docent UJ dr Janina Kowalczykowa, która zainteresowała się przywiezionymi zwłokami i odnotowała ich dane: „Zeta” posiadała nr 699, „Storch” 700, a „Warski” 701. Po dokonaniu oględzin zwłoki zamordowanych przekazano do Zakładu Pogrzebowego Fiuta przy ul. Grzegórzeckiej, a następnie pochowano na cmentarzu Rakowickim.
Dzięki polskiej lekarce zdołano po wyzwoleniu odszukać zwłoki. Przewieziono je 4 stycznia 1946 r. do Warszawy na wspólny cmentarz żołnierzy „Parasola”.

Powrót do Warszawy
W dniu 14 lipca 1944 r. „Pikuś” jako pierwszy wyjechał z Przysieki do Warszawy przez Kielce-Radom, wsiadając do pociągu na stacji kolejowej w Kozłowie. Zawiózł meldunek „Jeremiemu” o przebiegu akcji, odskoku i o stoczonych przez oddział walkach do dowódcy „Parasola”.
Akcja na Koppego nie udała się, mimo iż została bardzo precyzyjnie rozpracowana i przygotowana z punktu widzenia wywiadowczego. Warunki do akcji były idealne, tym więcej, że wóz z ochroną nie eskortował Koppego w tym dniu. Błędy w wykonaniu: wóz zajeżdżający drogę Koppemu za wcześnie ruszył z bocznej ulicy, na skutek czego samochód Koppego minął, nie zatrzymując się. Przygotowane na trasie dwie grupy uderzeniowe otworzyły ogień nieco za późno, tj. w czasie mijania przez auto Koppego stanowisk I grupy uderzeniowej. Z dokonanego zamachu Koppe wyszedł cało. Uratowało go od śmierci błyskawiczne zsunięcie się na podłogę samochodu i ukrycie się za pancernymi płytami oraz brawurowa jazda jego szofera.
Wiadomość o zamachu dotarła natychmiast na Wawel. Generalny Gubernator Frank przesłał Koppemu oficjalny list:
„Drogi, Wielce Szanowny Kolego Koppe.
Przekazana mi wiadomość o dokonanym na Pana zamachu skłania mnie do wyrażenia Panu najserdeczniejszych życzeń w związku z Pana ocaleniem. Cieszę się i dziękuje niebu, że w tej ciężkiej godzinie zachowało Pana dla mnie i dla nas wszystkich.”

Wśród wysokich urzędników GG na Wawelu szeroko komentowano przebieg zamachu. W godzinach popołudniowych odbyło się specjalne posiedzenie rządu GG w sprawie bezpieczeństwa. Wziął już w nim udział generał Koppe. Stwierdził on kategorycznie: „W tym usiłowanym zamachu brali udział członkowie warszawskiego ruchu oporu. Trzeba się zastanowić, czy nie należy zabronić warszawiakom opuszczania ich miasta.”

Po wybuchu powstania warszawskiego Koppe kontynuował akcję hitlerowskiej odsieczy dla sił niemieckich zagrożonych w Warszawie. Równocześnie przedsięwziął szeroko zakrojoną akcję represyjną i terrorystyczną wobec ludności Krakowa (między innymi łapanka do Płaszowa).
Po upadku powstania Koppe kierował akcjami terrorystycznymi wobec wysiedlanej ludności na terenie GG. Po wielkiej brance warszawiaków w Krakowie w dniu 5/6 stycznia 1945 r. osobiście wizytował obóz na Prądniku, skąd ofiary branki wywożono do Rzeszy aż do ostatnich dni okupacji.
W połowie lipca 1944 r. gen. Koppe wydał policji w Gen. Gubernatorze rozkaz rozstrzeliwania w wypadku zamachu lub sabotażu, oprócz bezpośrednich sprawców, wszystkich męskich członków ich rodzin powyżej lat 16 i równocześnie zsyłania kobiet do obozów. Zarządzenie podawało jako członków rodzin: ojca, syna, braci, szwagrów, kuzynów i wujów sprawcy. Rozkaz Koppego przypominał, iż powyższą praktykę stosowano już z najlepszymi wynikami przy końcu 1939 r. w „Okręgu Warty”.
Staraniem rodzin poległych i pomordowanych odbyła się w niedzielę 13 lipca 1947 roku, tj. w trzecią rocznicę śmierci w wąwozie Udórz koło Wolbromia, doniosła uroczystość poświęcenia płyty pa¬miątkowej ku czci żołnierzy warszawskiego harcerskiego batalionu „Parasol”, poległych w tej miejscowości w dniu 11 lipca 1944 r. w czasie odwrotu z akcji bojowej na gen. SS Wilhelma Koppego, oraz ku czci zamordowanych rannych uczestników tej akcji w gma¬chu gestapo przy ul. Pomorskiej w Krakowie w dniu 26 lipca 1944 roku.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Powiśle 3 - tablica w miejscu zamachu na Koppego (odsłonięcie 11.07.1990) [Sowiniec 2014]

4.2.1. Uwagi [wg katalogu Sowińca]

Tablica upamiętniająca poległych uczestników zamachu na gen. SS Wilhelma Koppego, który miał miejsce u wylotu ul. Powiśle na pl. Kossaka. Zamach przeprowadził Oddział Dyspozycyjny Kedywu Komendy Głównej Armii Krajowej z Warszawy kryptonim „Parasol”, dowodzony przez Stanisława Leopolda ps. „Rafał”. W akcji brało udział dwudziestu uczestników przybyłych z Warszawy, pięciu z nich zginęło. Pomocy udzielał Kedyw krakowski.
Inicjator ufundowania tablicy, Józef Baster ps. „Rak” był szefem łączności krakowskiego Kedywu i Baonu „Skała”. Pod koniec lat siedemdziesiątych Stanisław Dąbrowa-Kostka, żołnierz Kedywu, podjął działania w celu umieszczenia tablicy w okolicy pl. Kossaka. Po wielu latach starań udało się uzyskać zgodę na jej zamieszczenie. Uroczystego odsłonięcia dokonał kpt. Zygmunt Kawecki ps. „Mars”. Symbol „Parasola” został umocowany przez Tadeusza Wasilewskiego ps. „Ciubar” 12 lipca 1997.



4.4. Bibliografia [wg katalogu Sowińca]

- Czapczyńska, Inwentaryzacja, t. II
- S. Dąbrowa Kostka, Zapomniana Rocznica.., „Zdanie”, 9 (96)
- „Dziennik Polski” z 12. VII 1990
- „Gazeta Krakowska” z 12 VII 1990
- Pomnik Czynu Zbrojnego Żołnierzy Polski Walczącej, s. 18
- Rozmus „Buńko”, Pamięć zakuta, s. 107-109
- Rożek, Przewodnik, 480
- Sprawozdanie z obchodów 53 rocznicy wykonanej 11 lipca 1944 r. w Krakowie akcji na gen. policji i SS Wilhelma Koppego, oprac. Z. Storożyński, mps.
- A. Wernic, Kraków upamiętnia miejsca walki i martyrologii, „Słowo Powszechne” XXXV z 30. VI 1991
- „Informator” SŻAK 2005, nr 2 (94)
 DO GÓRY   ID: 52025   A: dw         

59.
Rynek Kleparski 5 - mieszkanie Janusza Kosteckiego ps. Żywioł, lokal sztabowy i kontaktowy, melina i magazyn III Odcinka Związku Odwetu ZWZ i Kedywu AK Kraków



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Działalność konspiracyjna przy Rynku Kleparskim 5 według opisu: Konspiracyjne lokale Krakowa grupy „Zieleniewski” i dowództwa III Odcinka m. Krakowa ZWZ Związku Odwetu w okresie od 1940-1944 r., przygotowanego przez żołnierzy tego odcinka w latach 70. XX wieku[1].

[cały opis obejmuje kilkanaście lokali]

Pod mianem lokali konspiracyjnych należy rozumieć te, których właściciele często z całymi rodzinami, przez cały okres okupacji, z narażeniem własnego życia nie wahali się ani przez moment udostępnić go w każdej chwili do celów walki z okupantem i to w każdej formie.
Gdyby chaciano podciągnąć pod lokale konspiracyjne te, w których mieszkali żołnierze Ruchu Oporu lub gdzie się czasem odbyło jakieś zebranie czy czytanie gazetek prasy podziemnej, lub wreszcie, gdy czasem ktoś znalazł na kilka dni schronienie przed aresztowaniem, to mieszkań tych byłoby w Krakowie kilkadziesiąt tysięcy, a wymienianie ich nie miałoby żadnej wartości historycznej.

1.
Przedwojenne mieszkanie Janusza Kosteckiego przy ul. Rynek Kleparski 5 II p. stało się lokalem konspiracyjnym już z końcem 1939 r. Tu mieli pierwsze schronienie ślązacy Bernard Olszówka i Aleks Roszyński, którzy uciekli z Katowic przed wcieleniem do wermachtu i podpisaniem volkslisty. A później zaczął się już okres prawdziwej walki z okupantem. Janusz Kostecki ps. „Żywioł” został od początku 1940 roku zastępcą dowódcy grupy Fabryki Zieleniewski ZWZ Związek Odwetu a z końcem 1940 roku dowódcą III Odcinka na m. Kraków. Odcinek ten obejmował Krowodrzę, Łobzów, Czarną Wieś, Półwsie Zwierzynieckie, zwierzyniec, Przegorzały, Chełm, Olszanicę, Wolę Gustowską, część Bronowic, Bielany.
Mieszkanie „Żywioła” do chwili likwidacji t. Zn. 4.X.1944 roku przez „gestapo” służyło licznym członkom Ruchu Oporu bez względu na poglądy polityczne.
Por. Albin Hausner „Dornbach” tu z początkiem 1940 r. odbył szereg konferencji z przedstawicielami ZWZ. Jako pierwszy dowódca grupy Związku odwetu na terenie b. Fabryki Zieleniewski dokonywał w tym mieszkaniu zaprzysiężenia pierwszych dowódców patroli dywersyjnych oraz odprawy z nimi w obecności por. Skrobeckiego „Czesława” dowódcy ZO Podokręgu Kraków[2]. Tu pod opieką Anieli Dubrawskiej ps. „Żmija” odbywały się kursy sanitarne dziewcząt ze Związku Odwetu. To mieszkanie często udostępniano za pośrednictwem „Kruka” i „Bicza” dla prowadzenia wykładów Kursu Podchorążych ugrupowania „Żelbet”. Tu od lutego 1940 r. Jan Chromy „Delfin” przerobił na mały format silny 8-lampowy aparat radiowy z przystawka do krótkofalówki i ukrył go w specjalnie wyrobionym schowku w piecu pokojowym. Aparat ten obsługiwał „Delfin” osobiście i notował komunikaty z radia francuskiego i angielskiego, które później Antoś Kozłowski „Kruk” odbijał w swoim domu na taśmie hektograficznej i kolportował początkowo na terenie fabryki Zieleniewski a później na mieście. Ze względu na nieostrożność jednego z kolegów, aparat ten został wiosna 1941 roku przeniesiony na Wolę Justowską. Z tego mieszkania na rozkaz por. Skrobeckiego „Czesława” w październiku 1940 r. wyszła grupa dywersyjna pod dowództwem „Żywioła” celem spalenia przy użyciu naboi termitowych trybun niemieckich na Błoniach Krakowskich ustawionych do odbycia galówki hitlerowskiej w dniu 26.X.1940 r. (opis: Życie Literackie nr 920, s.7). Skład grupy: Janusz Kostecki „Żywioł” (dowódca), Józef Baran „Soła”, Ania Dubrawska „Żmija”, Zbigniew Mazanek „Lotnik”, Antoni Kozłowski „Kruk”, dziewczyna o pseudonimie „Hanka”, Jerzy Cieplak „Halinka”, Jan Chromy „Delfin”. Wywiad ze szkicami przeprowadzali: Ryszard Chudoba „Lord”, Adam Chudoba „Mojżesz”, Władysław Szewczyk „Newada”, Wróblewski Tadeusz „Okoń”, Janek Sobiecki „Biały”. Na dzień 1 listopada 1940 r. por. Czesław Skrobecki „Czesław” ówczesny Dowódca Związku Odwetu Podokręgu Kraków rozkazał udekorować grób Nieznanego Żołnierza. Mieszkanie „Żywioła” jako sąsiadujące z Placem Matejki najlepiej nadawało się do tego rodzaju akcji. W mieszkaniu wykonano olbrzymi wieniec oraz szarfę z napisem „Nieznanemu Żołnierzowi Naród, który żyje!”. Wieniec wyniesiono z mieszkania w samo południe w Dniu Święta Zmarłych. Dekoracji dokonali: Antoni Kozłowski, Zbyszek Mazanek, Janusz Kostecki i Józef Gaworek (opis: Życie Literackie nr 920 s.7). W następny dzień 2 listopada 1940 r. taki sam wieniec złożono w południe przed ogrodzonym krzyżem koło kościoła OO. Kapucynów.
W listopadzie 1940 r. z tego mieszkania wyszła na rozkaz por. Skrobeckiego „Czesława” grupa dywersyjna celem wykonania pierwszego w Krakowie wyroku śmierci na zdrajcy narodu polskiego konfidenta gestapo i niedoszłym polskim kolaborancie w stylu Quislinga (chciał się podjąć stworzyć rząd polski współpracujący z okupantem) Ireneuszu Platerze. Skład grupy: Kostecki Janusz (dowódca), Antoni Kozłowski, Zbigniew Mazanek, Józef baran, Jan Chromy, Bernard Olszówka „Bruno”. Miejsce akcji: ul. Orląt na Osiedlu Oficerskim. Ubezpieczenie od strony rzeki Białuchy tworzyli: Jerzy Cierplak, Stanisław Kurdziel, Andrzej, Jan i Tadeusz Wróblewscy z dwoma dorożkami konnymi. Żmudny sześciotygodniowy wywiad z chronometryczna dokładnością wszystkich całodziennych czynności kolaboranta przeprowadzili: Ryszard i Adam Chudoba, Szczepan Kuper „Noc”, Władysław Szewczyk (pseudonim nieczytelny), Władysław Szalacha „Mały”, Roman Chambre „Francuz”, Jerzy Trojan „Mulat”, Juszczyk Stanisław „Bartek”, Janek Sobiecki „Biały” oraz częściowo grupa wykonująca wyrok. [c.d.]
Wyrok wykonał ok. 21 Janusz Kostecki „Żywioł” (Bardzo fragmentaryczny opis wykonania wyroku zamieszczono w Życiu Literackim nr 921 s.7. Poza tym na stronie tej wkradł się błąd gdyż wyrok na Platerze był pierwszym w Krakowie a wyrok na konfidencie Wasilewskim został wykonany z końcem 1940 r. przy ul. Pierackiego.).
W okresie późniejszym w mieszkaniu tym opracowywano i odbierano meldunki w sprawach uderzeń na konfidentów gestapo jak Feldessy, Beckman, Morelowska oraz szczególnie groźna i szkodliwa bandę Słani i Diamanta. Dwukrotnie wychodziła stąd grupa dywersyjna na rozkaz por. Skrobeckiego celem likwidacji Diamanta. Raz w lecie 1942 r. w lokalu „Bar za rogiem” przy ul. Dietlowskiej i późne lato 1943 „Ziemiańska” ul. Mikołajska. W tym mieszkaniu spotykali się „Żywioł” oraz „Dornbach” z kol. Kol. Stanisławem Nowakiem i Marianem Bakalarzem „Olsza” funkcjonariuszami niemieckiej „Kripo”, którzy współpracowali z Ruchem Oporu i dostarczali wiele cennych informacji, ostrzeżeń, a co najważniejsze amunicji do broni krótkiej.
W roku 1944 w ciągu 6 miesięcy żołnierz niemiecki, wiedeńczyk Karl Poininger przynosił do lokalu silny aparat radiowy bateryjny „Nora”, dzięki czemu słuchano bezpośrednio komunikatów rosyjskich o zbliżającym się froncie. On brał wspólnie z członkami Ruchu Oporu udział w akcji „Atlas” dnia 6.VIII.1944 r. zorganizowany przez „Bicza” i „Halszkę”. Podarował wtedy na pamiątkę wspólnej walki „Żywiołowi” i „Halince” 2 pistolety „Parabelum” i 100 szt. amunicji. Karl Poininger, który ze swoja grupą przeciwlotnicza stacjonował na Rynku Kleparskim nr 7 miał być przerzucony do jakiejś grupy partyzanckiej. Nim uzyskano zgodę, w ciągu jednej nocy, cała ta grupa została wywieziona na wschodni front. Karol chyba zginął, gdyż nigdy nie dał znaku życia o sobie, co gdyby żył, na pewno by uczynił, tym bardziej, że zupełnie dobrze nauczył się mówić po polsku.
W lipcu 1942 r. „Żywioł” otrzymał rozkaz od por. „Czesława” (Skrobecki) o przejęcie i zaopiekowanie się 3 jeńcami angielskimi (lotnikami) zbiegłymi z obozu jeńców w Niemczech, których odebrał od Władysława Poprawskiego i Kazia Zygmuntowicza z Rakowic. Omawiana grupę trzech lotników brytyjskich „Żywioł” zabrał do swojego mieszkania, gdyż w pierwszej chwili nie było ich gdzie ulokować. Nazywali się Jack Tyler (lub Taylor), Fred Sheady i John Gewolber. W trójkę przebywali w mieszkaniu „Żywioła” około 3 miesiące. Dwóch zostało po tym okresie przeniesionych na Wolę Justowską do Tadeusza Jeżewskiego i Jerzego Cieplaka. Trzeci John Gewelber dalej przebywał na Rynku Kleparskim 5 i niestety w pierwszych dniach stycznia 1943 r. wymknął się sam na miasto. Wstąpił na kawę do ówczesnej kawiarni Noworolskiego przy ul. Długiej 10, gdzie jako żyd został aresztowany. Przewieziony na gestapo nie wydał nikogo i wg zebranych informacji został odesłany z powrotem do obozu jeńców. (Moment aresztowania został zrelacjonowany Toskowi Kozłowskiemu przez naocznego świadka łączniczkę Mamelę[?]. Na wszelki wypadek mieszkanie było przez 3 tygodnie opuszczone jako „spalone”. Później alarm odwołano. Jack Tylor z powodu różnych powodów ostrożnościowych wrócil w drugiej Polowie 1943 roku do mieszkania „Żywioła”, mając już wyrobione kenkarty na nazwisko Piotr Nowak – stolarz – niemowa. Po trzech tygodniowym pobycie wyglądając pewnego popołudnia oknem na ulicę, zobaczył przed brama kilku cywilów z Bronia w ręku. Szybko wszystkie swoje rzeczy wyniósł pod strych, zamknął mieszkanie i spokojnie zszedł na dół. W bramie został aresztowany i skutego postawiono w sieni pod ścianą. W tej sytuacji zastał go idący do „Żywioła” Cieplak Jerzy „Halinka”. Ogłosił momentalny alarm. Wszystkich idących do „Żywioła” skierowano na Planty pod Barbakan. Tam omawiano zaistniałą sytuację, gdy nagle stojący na straży Tadeusz Wróblewski „Okoń” dał znać, że anglik nadchodzi od strony Placu Matejki. Pilotowany przez braci Wróblewskich i Cieślaka, klucząc i myląc ślady znalazł znów schronienie na Woli Justowskiej. Okazało się, że popłoch anglika był niepotrzebny, gdyż to była obława „Kripo” na mieszcząca się w tej samej kamienicy restauracje Dydasia. Doprowadzony na Pędzichów został rozpoznany przez funkcjonariusza „Kripo” współpracującego z organizacja podziemną Stanisława Nowaka, pobieżnie wylegitymowany i dla ogólnego bezpieczeństwa wszystkich, wyrzucony na ulicę, jako nikomu niepotrzebny i przypadkowo aresztowany niemowa. Pod sam koniec roku 1943 Jack Tylor został przetransportowany przez Jerzego Cieplaka do warszawy i tam oddany pod opiekę ukrywającego się w Warszawie słynnego przedwojennego piłkarza Artura Woźniaka[3]. Anglik prawdopodobnie zginął w Powstaniu Warszawskim.
Los Trzeciego anglika Freda Sheady był najtragiczniejszy. W 1942 roku oczy gestapo były silnie skierowane na Wolę Justowską, grunt do dalszego ukrywania ludzi obcych, do tego nie znających nie tylko polskiego ale nawet niemieckiego języka zaczął się palić pod nogami. W ostatnich dniach grudnia 1942 r. postanowiono Freda przerzucić przez granicę do majątku ziemskiego w okolicach Babiej Góry. Kontakt ten znaleźli Tosiek Kozłowski i Zbyszek Mazanek. Wtedy to Zbyszek Mazanek „Lotnik” i anglik Fred Sheady wyruszyli w swa ostatnia podróż. Uzbrojeni po zęby natknęli się na granicy na patrol „Grenschutz”. Stoczyli dramatyczna walkę. „Lotnik” ostatnim nabojem odebrał sobie życie, aby nie wpaść w ręce gestapo, zaś Fred ranny w nogę dostał się żywcem w ręce „Grenschutz” i przekazany „gestapo”, był chwilowo więziony w jakiejś przygranicznej szkole zamienionej na katownię „gestapo”. Żył jeszcze 7.I.1943 r. o czym wspomina Dziennik Polski no 208 z dnia 1.IX.1962 w artykule Stefana Turnau p.t. Zagubione groby nad Skawą. Po dłuższej nieobecności Zbyszka Mazanka w pewnych odstępach czasu jeździli na pogranicze Antoś Kozłowski „Kruk” i Janek Wróblewski „Mołojec”, którzy te wiadomości uzyskali.
W mieszkaniu „Żywioła” z początkiem roku 1941 na rozkaz por. Skrobeckiego zebrało się pierwszy (i chyba jedyny) raz kolegium sędziowskie grupy Związku odwetu, aby omówić sprawę wyłamania się z dyscypliny wojskowej Jana Chromego „Delfin”, który bez zawiadomienia dowództwa udał się na Marka 16 aby samodzielnie bez osłony wykonać dawno zapadły wyrok śmierci na konfidencie Feldessym. Wyprawa się nie udała a „delfin” omal nie przypłacił życiem tej brawury. Natknął się w drzwiach na gestapowców i tylko dzięki swojej zimnej krwi i sportowej kondycji udało mu się umknąć pod gradem kul. Prócz tego całkowicie spłoszył konfidenta, który jako spalony został przeniesiony gdzie indziej. (opis: Życie Literackie nr 922 s.6). Skład kolegium: Hausner „Dornbach”, dr Korbutowa „Grenada”, Kostecki „Żywioł”, Janek Sobiecki „Biały”, Kalata Czesław „Roman” i Dubrawska Aniela „Żmija”. „Delfin” za brak dyscypliny dostał naganę. Wtedy tez omówiono sprawę zarzutów por. Skrobeckiego o braku przestrzegania zasad konspiracji n terenie grupy „Zieleniewski”, która może spowodować szybkie rozpracowanie tej grupy przez „gestapo”. Zarzuty te uzasadnił osobistymi kontrolami pod Fabryką Zieleniewskiego, gdzie w czasie przerw obiadowych zaobserwował całe grupki konferujących ze sobą członków Związku Odwetu. Spawy te omówił Hausner na odprawach z dowódcami patroli dywersyjnych i wydano odpowiednie zarządzenie.
Lokal „Żywioła” tak szczęśliwy przez okres blisko pięciu lat nie dotrwał do końca wojny. Przy aresztowaniu Antosia Kozłowskiego „Kruka” gestapo zabrało z mieszkania przechowywany chwilowo, rozebrany na części i spakowany w pokrowcach karabin maszynowy. Dzięki szybkiej interwencji Michała Wojcieszka ps. „Bambuko” wszyscy zostali na czas ostrzeżeni. Nikt nie wpadł, a Kruk nikogo nie wydał. Dnia 4 października 1944 roku mieszkanie to zostało oplombowane przez gestapo.
Zatrzymując się jeszcze przy tym mieszkaniu należy podkreślić wysoce patriotyczną postawę wszystkich mieszkańców domu przy ul. Rynek Kleparski 5, którzy na pewno w dużym stopniu orientowali się w zaistniałej sytuacji. Na specjalne wyróżnienie zasługują właściciele tej kamienicy prof. Gorecki Wiesław i jego zona Stefania sąsiadujący przez ścianę z pokojem „Żywioła” oraz Janina Kulkowa i Gustaw Żak. Prof. Gorecki wraz z żona był stałym abonentem prasy podziemnej i w każdej chwili swój telefon dla pilnych potrzeb konspiracyjnych.

2.
Drugie mieszkanie w tejże samej kamienicy Rynek Kleparski 5 na parterze w podworcu należało do żołnierza Związku Odwetu Michała Wojcieszka ps. „Bambuk”. W swojej piwnicy posiadał mały podręczny warsztacik elektrotechniczny w którym miał doskonale zakonspirowany główny magazyn broni Związku Odwetu grupy „Zieleniewski” I III odcinka Kraków. Konserwacją tej broni i reperacją zajmował się sierżant zawodowy Prostak Eugeniusz „Jantar”, który był zbrojmistrzem byłego III Baonu 3 Pułku Strzelców Podhalańskich stacjonujących na Woli Justowskiej. Dwaj ci żołnierze uzupełniali się dokładnie. „Bambuk” w razie niebezpieczeństwa potrafił zrobić spięcie w całym kompleksie okolicznych budynków, dorobił klucz do drzwi strychowych znajdujących się na wprost mieszkania „Żywioła” i przygotował drogę ewentualnej ucieczki przez dachy domów Rynek Kleparski 5,6 i 7, a stamtąd na ulicę Długą. Nie zapomniał nawet o sznurowej drabinie. Żona jego, Konstancja Wojcieszek „Olga” i córka Marta Wojcieszek „Lilka”, były uczestniczkami kursu sanitarnego, łączniczkami Związku Odwetu i w chwili niebezpieczeństwa obstawiały dom tak, aby zawrócić wszystkich idących do „Żywioła” lub „Bambuka” Ona wraz z matka Konstancją Wojcieszkową opiekowały się jeńcami angielskimi przebywającymi w mieszkaniu „Żywioła”, gotowały im jedzenie i prały bieliznę. Nie wahały się przed żadnym niebezpieczeństwem, wypełniały wszystkie polecenia. Po aresztowaniu „Kruka”, gdy ojciec już zdążył zawiadomić „Żywioła” w fabryce Zieleniewskiego o odwiedzinach „gestapo” wypełniły swój żołnierski obowiązek do końca, patrolując przez wiele dni teren przed domem, aby na czas zawrócić wszystkich idących do „Żywioła” a nieświadomych jeszcze o wsypie.

3.
Na wprost mieszkania „Żywioła” przy ul. Rynek Kleparski 4 w dawnym domu Towarzystwa Ubezpieczeń „Feniks”, zajętym przez Niemców na Propagandaamt i NSDAP znajdowała się na parterze „restauracja Krakowska”. Właściciel Stanisław Hajto „Łuna”[?], żołnierz Związku Odwetu, odważny i zarazem pogodny nie zawahał się ani przez moment oddać swój lokal przez kilka lat n punkt kontaktowy dla walczącego podziemia. Trzej jego kelnerzy: Rudolf, Andrzej i Józef Gaworkowie byli żołnierzami Związku Odwetu. Józef Gaworek „Rio” był bardzo aktywny i brał udział w wielu akcjach. W ogóle cały personel wraz z żoną właściciela nigdy nie zawiedli. W tym lokalu można było przez cały dzień przechować broń, zmienić dowody osobiste na inne, zostawić transport prasy podziemnej, zawiadomienie lub ważne ostrzeżenie dla kogoś, a wreszcie tanio lub nawet za darmo coś zjeść, co w tym okresie było bardzo ważne.

4.
Drugim takim punktem o podobnym znaczeniu przez cały rok 1943 i 1944 była restauracja Józefa i Marii Tychmańskich przy ul. Rynek Kleparski 7. Była skrzynka kontaktową oraz przechowalnią prasy i broni, którą w zimie chowano w piwnicy pod bufetem, a w lecie w altance obok restauracji i pod skrzynkami z żywymi królikami.

[1] Jest to tekst spisywany ze skanu dokumentu znajdującego się w Muzeum Armii Krajowej, przekazanego w 2013 roku przez rodzinę Czesława Skrobeckiego ps. Czesław.
[2] Ta informacja jest dopisana, a w wielu miejscach pojawia się sugestia, że Skrobecki w latach PRL domagał się przypisywania mu udziału w konkretnych wydarzeniach, chociaż miał tylko nad nimi nadzór. [uwaga JB]
[3] Artur Woźniak (urodzony 10 listopada 1913 roku w Krakowie, zmarł 31 maja 1991 roku w Krakowie) – piłkarz Wisły, napastnik, król strzelców polskiej ligi i reprezentant kraju, trener drużyny Białej Gwiazdy. Uczestniczył w kampanii wrześniowej jak wielu innych piłkarzy Białej Gwiazdy. Działał w konspiracji, w czym także nie był wyjątkiem. Dla niektórych z nich zakończyło się to tragicznie. Stefan Reyman aresztowany przez Gestapo zginął w Oświęcimiu w 1941, z kolei Aleksander Pychowski mocno zaangażowany w działalność podziemną popełnił samobójstwo, kiedy SS-mani otoczyli kamienicę w której mieszkał. Bał się, że chodzi im właśnie o niego. Jak się potem okazało, nie on był wtedy przez Niemców poszukiwany. W czasach pełnych grozy, które my znamy tylko z opowieści dziadków, lub osób jeszcze starszych każdy chciał przeżyć godnie. Pomimo łapanek, egzekucji i aresztowań życie musiało toczyć się dalej. Już w kilka tygodni po wkroczeniu Niemców do Krakowa rozpoczęły się pierwsze konspiracyjne mecze. Od 1940 roku przybrały oficjalną formę mistrzostw Krakowa. Woźniak nie tylko w nich uczestniczył, ale i czynnie włączał się do organizacji tego przedsięwzięcia. Po raz kolejny zrobił coś wbrew zakazom. Tym razem o wiele poważniejszym niż wyrzucenie ze szkoły. Strzelał bramki w meczach, które podtrzymywały poczucie polskości, ale i które każdego z uczestników mogły zaprowadzić pod mur, lub do obozu. Wystąpił też w słynnych derbach Krakowa 17 października 1943. Wtedy w wyniku sprzeczki pomiędzy zawodnikami – a w tych meczach grano zdecydowanie na serio - doszło do awantury kibiców, która przeniosła się aż na Rynek Podgórski. Wydawało się, że konsekwencje będą bardzo poważne. A jednak Niemcy nie interweniowali. Komendantem SS na Podgórzu był wtedy Hans Mitschke były obrońca Vienny. Ponoć miał stwierdzić, że kibice są wszędzie tacy sami i nie nakazał interwencji… Piłka pozwalała przetrwać, łączyła ludzi w ekstremalnych warunkach. Oprócz meczów w Krakowie Artur Woźniak uczestniczył w spotkaniach międzymiastowych jak na przykład mecz Warszawa-Kraków. Spotkania takie odbywały się kilkukrotnie przy czym raz w Gołkowie koło Piaseczna bezpieczeństwo piłkarzom zapewniali partyzanci.
Sam Woźniak działał aktywnie w konspiracji. Z tego powodu w pewnym momencie stał się celem Gestapo i musiał uciekać z Krakowa. Zamieszkał w Warszawie i tam podczas powstania aresztowali go Niemcy. Został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Matthausen-Gusen ze statusem więźnia politycznego. Tam doczekał wyzwolenia w maju 1945
 DO GÓRY   ID: 52024   A: dw         

60.
Rynek Podgórski – rejon działania plutonu Szarych Szeregów „Alicja”; obejście kościoła św. Józefa - obelisk upamiętniający pluton Szarych Szeregów „Alicja”.



3. Inskrypcja i metryczka pomnika:

Tablica
Metryczka tablicy:
Rynek Podgórski, w obejściu kościoła p.w. św. Józefa
Autor: inż. arch. Karol Jakubowski
Inicjator: Stowarzyszenie Szarych Szeregów Oddział w Krakowie
Fundator: krakowskie Szare Szeregi
Wymiary:
Materiał: kamień; tablice metal
Data odsłonięcia: 21 listopada 1988

Inskrypcja tablicy:
[centralnie u góry krzyż harcerski, pionowo z lewej strony trzy karabiny oplecione drutem kolczastym]:
[tablica frontowa]:
Harcerzom Żołnierzom Kedywu AK / plutonu dywersyjnego / »Alicja« / Krakowskich Szarych Szeregów / wiernych Ojczyźnie / i prawu harcerskiemu / którzy / oddali życie w walce / o wolność i niepodległość Polski / w latach 1943-1944 / Kraków 1998 = Krakowskie / Szare Szeregi
[tablica boczna górna]:
Zginęli na służbie / Krakowskich Szarych Szeregów: Barycz Mieczysław „Lis” lat 22 / Baraniuk Fran. „Szulce” lat 21 / Czarny Zdzisław „Pikuś” lat 17 / Dąbrowski Tadeusz lat 17 / Drapich Marian „Lawina” lat 18 / Drapich Józef lat 17 / Dziedzic Halina „Alina” lat 16 / Folwark Bog. „Mściwój” lat 18 / Gaweł Antoni „Luby” lat 22 / Grochala Tadeusz lat 18 / Handzlik Marian lat 16 / Jaguś Arkadi „Kadek” lat 21 / Jaguś Wiesław lat 18 / Karaś Stanisław lat 19
[tablica boczna dolna]:
Kraus Jerzy „Przemko” lat 18 / Latowiecki Ludwik lat 21 / Latowiecki Wł. „Wałkoń” lat 20 / Niziński Andrzej „Lasota” lat 17 / Niżnik Marian lat 21 / Niżnik Władysław lat 23 / Seidel Aleksander lat 17 / Seidel Karol lat 21 / Skwarczowski Wład. lat 16 / Sułek Wład. „Mahomet” lat 17 / Stachura Mieczysł. Lat 19 / Szczurek Wład. „Szatan” lat 18 / Świstak Józef „Bunkier” lat 18 / Świstak Zb. „Przepiórka” lat 18 / Woźniczka Tadeusz lat 22 / Wytyśnik Stef. „Baca” lat 19 / oraz inni, których / pamięć już zagubiła
[pod tablicą wyżłobiony w kamieniu symbol Polski Walczącej]



4.1. Opracowania i relacje:


4.1.1. Janina Potoczek-Pałasińska „Telimena”, Pluton Dywersyjny „Alicja”, datowany: Kraków, 9 maja 1993 r.; w: Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, nr 4/8 (1993), Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej Oddział Kraków-Wschód. Do druku przygotował Krzysztof Wędrychowski.

[fragment]
Wracam do domu, wracam do Krakowa. Ojciec już jest, ukrywa się. Ja spotykam swoje koleżanki szkolne, chodzimy na tajne komplety. Popłoch w domu, bo przyszli Niemcy. Mama była przerażona, weszli do pokoju, rozkazali jej zdjąć ze ściany portret Piłsudskiego i wyrzucić. „Nie będziemy tego tolerować” - powiedział Niemiec czystą polszczyzną. Smutno nam się zrobiło, bo portret ten wisiał na ścianie zawsze. W cieniu Jego chwały wychowaliśmy się i był dla nas wielkim autorytetem. Był przyjacielem naszego Dziadka, pamiętała go nasza Mama kiedy brała udział w obronie Lwowa. Przybył specjalnie aby podziękować „Orlętom” lwowskim za odwagę. „Pani jest gospodynią, gdzie pani mąż” zapytał Niemiec. „Nie wrócił z wojny”, A ile was jest „Ja, i troje dzieci” - odpowiedziała Matka. „Musicie opuścić mieszkanie”. Czułam jak Mama odetchnęła z ulgą, bała się o Ojca i bała się rewizji. Ojciec był bowiem ukryty w mieszkaniu.
Wyprowadziliśmy się z rządowego mieszkania, na małe mieszkanie, na trzecim piętrze w bloku. Blok ten został wybudowany w latach trzydziestych przez Gminę Kraków na Grzegórzkach, przy ulicy Pasterskiej i nazywano go Pekinem. Już się jako tako urządziliśmy, gdy nastąpiło aresztowanie Ojca. Rewizję przeprowadzili dokładnie i oprócz Ojca zabrali wartościowe przedmioty. Mama płakała bardzo długo... Potem ksiądz w kościele odprawił nabożeństwo za mojego Ojca. Powiedział głośno, że został aresztowany i modlimy się za Niego. Było to szkolne nabożeństwo, miałam najwidoczniej nie bardzo mądrą minę, bo koleżanki na ucho pytały mnie czy to prawda i musiałam przysięgać. W tym czasie aresztowano naszą profesorkę z tajnych kompletów, panią Marię Masłowską i rozwiązano naukę. Przestałyśmy się spotykać a moja edukacja na tajnych kompletach została zakończona. Poszłam do Szkoły Handlowej a uczył nas znakomity profesor Klemensiewicz. Uczyłam się pisać na maszynie i stenografii co było mi bardzo przydatne w konspiracji.
W listopadzie roku 1941 złożyłam harcerskie przyrzeczenie przed Komendantem Hufca, Franciszkiem Baraniukiem ps. „Szulce”. Dla nas „Franek”. Obrałam sobie pseudonim „Telimena”, mając 15 lat bardzo pragnie się być dorosłym. „Telimena” to takie dobrze brzmiące dojrzałe imię, zresztą wzięte z Mickiewicza.
Ojciec przebywał w więzieniu więc uważałam, że Mama powinna wiedzieć o tym, że należę do organizacji - bardzo była niezadowolona. Kiedy jednak przyniosłam gazetkę i mogła sobie poczytać, jakoś złagodniała i pozwoliła. Zima upłynęła na małych spotkaniach, otrzymałam zezwolenie na zorganizowanie drużyny harcerskiej. Kiedy oznajmiłam dowódcy, że mam maszynę do pisania i że moja Mama będzie nad wszystkim czuwała - ucieszył się bardzo. Przyprowadziłam swojego dowódcę na spotkanie z moją Mamą i tak zaczęła się wielka konspiracja w małym mieszkaniu.
Do marca 1942 r. zorganizowałam drużynę harcerską, była to III Żeńska Drużyna Harcerska „Przegorzały”. Działałyśmy w oparciu o zastępy. I tak, ja „Telimena” byłam drużynową, „Jaguś” i „Liszka” - przyboczne drużynowej. Radę drużyny stanowiła „Lotos” „Marzena”, „Alina”, „Żywia”, „Inka-Ada”. „Marzena” była zastępową jak również „Inka-Ada”, „Grażyna”, „Żywia” i „Alina”. „Promyk” i „Iza” to instruktorki służby sanitarnej. „Urszula”, „Kuba” mój brat (przyjęty w drodze wyjątku) i moja Mama „Nusia” - to obsługa skrzynki kontaktowej.
W moim mieszkaniu odbyło się uroczyste złożenie przyrzeczenia harcerskiego. Przysięgę złożyła moja Mama ps. „Nusia”, mój brat ps. „Kuba”, moja siostra ps. „Lotos” oraz „Jagusia” i „Liszka” - moje przyboczne, zastępowe „Marzena”, „Alina”, „Grażyna” i „Żywia”. Było nas sporo, odbierał przyrzeczenie Mieczysław Barycz ps. „Lis-Jacek”, a świadkiem był Antoni Gaweł ps. „Luby”. Potem było ciasto, herbata i towarzyskie zebranie. Nie zauważyłam aby dzisiaj młodzież tak radośnie się śmiała, żyła z takim rozmachem, na wesoło. Okupacja nie zniszczyła w nas wiary w życie, a nadziei na lepsze jutro było przeogromnie dużo.
W tym samym czasie tworzyła się III Drużyna Męska „Treblinka” a drużynowym został Stanisław Pławecki ps. „Sulibor”. Zastępowi to Bogusław Folwark ps. „Mściwój”, Jerzy Kraus ps. „Przemko”. Drużyna ta, podobnie jak my, była podporządkowana Komendzie Hufca Kraków-Podgórze i wchodziła w skład plutonu „Alicja” Szarych Szeregów. Drużyna „Treblinka” należała do grup dywersyjnych, przechodziła szkolenie wojskowe. Moja drużyna, dyspozycyjno-wywiadowcza wykonywała rozpoznanie terenu, rozmieszczenia stacjonowania Niemców, dostarczania broni na akcję a po akcji, odnoszenie broni do magazynu. Przygotowywała i przepisywała na maszynie do pisania instrukcje do szkolenia wojskowego. Powielała i dostarczała materiały do zgrupowania „Bartek”. Materiały te odbierał oficer szkoleniowy Władysław Alfred Łaskawski, ps. „Jastrzębiec” lub jego żona Aniela Łaskawska ps. „Iskra”. W pracy konspiracyjnej nie przeszkadzał nam upał, wiatr czy deszcz, zawsze dyspozycyjne przenosiłyśmy się sprawnie nawet na duże odległości. Wysportowane, opalone, roześmiane działałyśmy szybko i bez strachu, roznosząc instrukcje, ulotki czy broń, albo jeśli kazano, godzinami obserwując wskazanych Niemców czy konfidentów. Spotykaliśmy się przy moście Dębnickim na bulwarach nad Wisłą. „Lis-Jacek” kupował nam wielkie kolorowe lizaki i szliśmy bawiąc się w podchody. Potem była zbiórka, harcerskie piosenki, rozpoznanie terenu, szkolenie a na koniec poważne rozmowy o zagrożeniu.
Czas uciekał, lato minęło, wakacje i już po wakacjach. Ciasno było w ławce szkolnej, trzeba było otworzyć książki, nauka nie bardzo wchodziła do głowy, bo w głowie siedziały niesamowite myśli i kłóciły się z arytmetyką. Do zeszytów szkoleniowych mapki topograficzne rysował „Luby” i on też wpadł na pomysł uczenia się wspólnego matematyki. Uważał, że mamy za dużo czasu i że go marnujemy, a matematyka to dyscyplina nauki, którą każdy powinien znać. Jednym słowem „Luby”, utalentowany matematyk lubił się uczyć. Toteż zimę poświęciliśmy nauce, siedząc w domu nad książkami. Na wiosnę 1943 roku rozpoczęły się w kwietniu grupowe szkolenia wojskowe. Odbywało się to za portem rzecznym na Wiśle, od strony Płaszowa. Moja grupa dziewcząt służyła za obstawę a chłopcy szli na zajęcia, które polegały na musztrze, nauce o broni, nauce obchodzenia się z nią, jej składania i rozkładania oraz czyszczenia. Odbywało to się sprawnie, w dokładnie wyznaczonych godzinach. Moje mieszkanie służyło za punkt kontaktowy, tutaj przychodził każdy kto znał adres i o każdego mógł się dopytać. Można było tutaj spotkać: „Lisa-Jacka”, „Lubego”, „Marzenę”, „Żywię”, „Alinę”, „Bunkra” (Świstak Józef), „Mściwoja” i kilkudziesięciu innych. Jak wspominałam mieszkałam w bloku o 4-ch klatkach schodowych, z których 2 klatki były ze sobą połączone. Do mieszkań wchodziło się wprost z klatki schodowej lub z ganków, które opasywały piętra od strony podwórza. „Pekin”, bo tak nazywano ten budynek miał wielu lokatorów, było tu rojno i gwarno przez cały dzień. Mieszkały tu panny co chodziły z Niemcami, jedna konfidentka, a może ich było więcej, drobnych dzieci całe tabuny, chłopcy w korytarzu grali w karty, strzelali z klucza lub grali w orcyle. Było wesoło, śpiewali a czasem się bili. Tutaj można się było zgubić, wchodzić i wychodzić nie zauważonym, spokojnie i bezpiecznie. Do mojego domu miałam sentymentalny stosunek i wiele razy pozwalałam sobie na radosne zjeżdżanie po poręczy z trzeciego piętra na parter, wygrywając wszelkie zakłady zręczności.
Jeszcze kilka tygodni zajęć w Żeńskiej Szkole Handlowej. Urok wakacji, urok swobody, już tuż tuż, nie ma czasu na rozmyślania jak skrócić lekcje. „Panie Profesorze, dzisiaj są Pana imieniny”, konsternacja, życzenia, krzyki i już dzwonek na przerwę. Teraz pozostało tak niewiele dni do poprawienia dwójki, nauczenia się a już kwitną kasztany i najwyższy czas na poprawki. Nareszcie rozdanie świadectw, żegnam pożydowską szkołę, nie będę musiała siedzieć w ławce pod parasolem, chroniąc się przed pluskwami, nie zobaczę ich wędrujących po ławce. Nie będę wolała „Uwaga, uwaga, Herzig się zbliża” - to szef policji niemieckiej, specjalista od obław. „Łapanka, uciekać”. Szkoła nasza przy ul. Estery na Kazimierzu była przy samej „tandecie”, placu na którym handlowano wszystkim czym się dało. Nieprzeliczone tłumy kupujących i sprzedających, wśród których grasowali złodzieje a prostytutki oferowały swoje usługi. Od czasu do czasu zajeżdżały niemieckie budy z policją. My pierwsze z okien szkoły mogłyśmy dostrzec zbliżającą się obławę. Jak rzeka tłum przelewał się z miejsca na miejsce, wśród krzyków przekleństw i wrzasku „Halt”.
Jest lipiec 1943 r., na odprawie „Lis-Jacek” informuje: Jesteście harcerkami i w dalszym ciągu pracujecie dla harcerstwa i teraz Komenda Hufca przekazuje was do Komendy Dywersji Armii Krajowej „Kedywu”. Będziecie pracowały z porucznikiem o pseudonimie „Powolny”[1] i wykonywały jego rozkazy. Są wakacje, mamy dużo czasu, a więc do dzieła. Po spotkaniu z „Powolnym” powiedziałam do „Lisa-Jacka”: „Powolny” chce mieć od razu wszystko: broń, informacje i dużo akcji - oczywiście udanych”. A więc, zbieranie informacji o Pankowie[2], o działalności Diamanda i jego konfidentów, obserwacja Montelupich, Gestapo na Pomorskiej, spisy wszystkich urzędów niemieckich przy jakich ulicach się znajdują. Informacje o wszystkich jednostkach wojska niemieckiego, liczenie pociągów pancernych i wojskowych jadących na wschód, spisywanie tablic rejestracyjnych samochodów wojskowych. Uszy i oczy otwarte na wszystko co się rusza, podglądanie, podsłuchiwanie, robienie notatek, przekazywanie ich przez łączników - wszystko to ma być zorganizowane punktualnie i solidnie. Kiedy jednak powiedział mi, że niewykonanie rozkazu grozi śmiercią, to zamiast się załamać, zaczęłam się śmiać jak szalona. Zripostowałam „wystarczy, że Niemcy grożą nam śmiercią” - nie odpowiedział nic. Długo dyskutowałam z „Lisem-Jackiem” i moimi harcerkami, nie mogąc pojąć jak dowódca cichociemny, działający w terenie, wiedząc na jakie niebezpieczeństwo jesteśmy narażeni - mógł powiedzieć łącznikowi, że niewykonanie rozkazu grozi śmiercią. Każdy z nas, wracając na przykład do domu, nie wiedział czy dojdzie i to z różnych przyczyn. „Lis-Jacek” przywołał mnie do porządku: „Telimena”, to wojsko! nie zabawa w podchody! Ale i tak byłam zła na „Powolnego”. Na odprawie „Lis-Jacek” powiadomił mnie o nadaniu brązowego Krzyża Zasługi z mieczami. Nie znałam się na odznaczeniach - więc przyjęłam tę wiadomość zupełnie obojętnie. Uzyskany po kilkumiesięcznym szkoleniu stopień plutonowy-podchorąży coś mi już więcej mówił; a głównie to, że to jest wojsko i obowiązek żołnierski i po uświadomieniu sobie tego, zmienił się mój stosunek do „Powolnego”.
Arkadiusz Jaguś ps. „Kadek”, „Alina”, ja i „Kuba” mój brat Bolesław Potoczek organizowaliśmy broń w tramwajach. „Kadek” był motorniczym i miewał takie okazje, zwłaszcza w nocy, kiedy pijani wojskowi niemieccy przysypiali w tramwajach. Umawialiśmy się na przystankach tramwajowych i torbę zjedzeniem dla „Kadka” zamienialiśmy na torbę z bronią. Wysiadałyśmy między przystankami i zanosiłyśmy broń do naszego magazynu. Znajdował się on w dawnym gimnazjum na ul. Zamojskiego w Podgórzu. Budynek ten zajmowali Niemcy, którzy po zmaganiach frontowych byli lżej ranni i przebywali na leczeniu, Żołnierze zabawiali się wyglądając oknem, gwizdali i zaczepiali przechodzące dziewczęta. W bramie stał wartownik. W podwórcu mieszkała matka „Bunkra”, która była dozorczynią. Wystarczyło powiedzieć, że idzie się do Pani Świstakowej, która utrzymywała się z prania bielizny. Wartownik wiedząc o tym, zawsze wpuszczał do bramy i nigdy nie kontrolował, chociaż często tam przychodziłam. Zdobyczną broń chłopcy przerzucali również od strony parku Bednarskiego, który przylegał do podwórca gimnazjum. Magazyny znajdowały się w części piwnicy, która korytarzem była oddzielona od mieszkania p. Świstakowej i ona miała klucz. Piwnica była dwupoziomowa. W pierwszej były dokumenty gimnazjalne, które zostały pochowane w dniu wybuchu wojny oraz biblioteka. W drugim poziomie znajdowały się dokumenty dotyczące harcerstwa przedwojennego i zbierane teraz, nasze meldunki i rozkazy, radia, maski gazowe, hełmy, mundury polskie i niemieckie - wszystko to, co można było zdobyć i schować.
Amunicja, granaty rozsypane pod nogami, bo też nigdy nie było dość czasu by to układać. „Bunkier” pracował na Wawelu w charakterze elektryka, znosił wszystko co wpadło mu w rękę i wrzucał do piwnicy. Był to najlepiej zabezpieczony magazyn broni gdyż pilnowali go nieświadomi tego Niemcy. Często tam zanosiłam to co inni zorganizowali, wchodziłam jak do własnej piwnicy, chowałam jak do własnej szafy.
Chłopcy mieli swoje kontakty, szkolili się i ukrywali w piwnicach domów w Rynku Podgórskim. Ulice Zamojskiego, Legionów, Kalwaryjska i Rynek Podgórski pod ziemią miały przejścia. Były tam piwnice win importowanych, w czasie okupacji wspaniałe miejsce na działalność konspiracyjną. Zaproszony „Powolny” na odprawę był zaszokowany taką ilością obszernych piwnic, przejść, korytarzy.
Z młodszą grupą harcerzy prowadziłam kurs sanitarny albo tam w piw¬nicach, albo na wolnym powietrzu, nad Wisłą lub w parku Podgórskim. Na boisku chłopcy grali w piłkę, trenowali w klubie „Burza”, my zaś siedząc wyżej, niby kibice omawiałyśmy instrukcje dla służb sanitarnych, spotykaliśmy się codziennie i wykonywaliśmy zadania wspólnie.
III Drużyna Męska „Treblinka” nazwę swoją przyjęła od nazwy obozu zagłady. Moja, III Drużyna Żeńska „Przegorzały” nazwę swoją przyjęła od miejsca obozu jenieckiego i miejsca straceń w Przegorzałach. Przeczytaliśmy o tym w gazetkach, które zamieszczały wiadomości o miejscach straceń Polaków. Było naszym obowiązkiem upamiętniać działalność podziemną nazwami miejsc straceń, uświęconych krwią.
Wśród wielu zajęć 4 lipca 1943 r. brałam udział w rozsprzedaży Gońca Krakowskiego, fałszywego wydania, w którym między innymi była lista oficerów zamordowanych przez Sowietów w Katyniu. Sprzedawałam go pod Główną Pocztą, zostałam zatrzymana, wyrwałam się i uciekłam. W trakcie szamotaniny doznałam kontuzji ręki. Do domu wróciłam okrężną drogą, bojąc się rozpoznania.
Już pierwsze dni września dla naszych drużyn okazały się niełaskawe. Aresztowano Franka Baraniuka ps. „Szulce” co wywołało popłoch wśród starszych harcerzy. Zdenerwowanie „Lisa-Jacka” i „Lubego” udzieliło się naszej Drużynie. W naszej gromadzie również zaczęły się aresztowania. Został zabrany „Mściwój” w związku z zastrzeleniem niemieckiego oficera na Krzemionkach, aresztowano drużynowego III Męskiej Drużyny Harcerskiej „Treblinka” Staszka Pławeckicgo „Sulibora”. Ponieważ był on częstym gościem u nas w domu, „Lis-Jacek” zarządził wyniesienie matryc, powielacza, farby i wszystkich trefnych rzeczy. Zaczęły się tak liczne aresztowania, że traciliśmy głowy. Najgorsze były listy rozstrzelanych rozklejone na ulicach miasta. W dniu 22 października na ul. Mazowieckiej rozstrzelano „Szulcego” a dnia 28 na ul. Szerokiej zostali rozstrzelani nasi chłopcy: „Szatan” - Władysław Szczurek, „Żelazny” - Zbigniew Jaguś, „Kadek” - Arkadiusz Jaguś, „Marysia” - Marian Gloger. Tuż po ich rozstrzelaniu pojawiłam się razem z „Lubym” na ul. Szerokiej z pękiem czerwonych goździków, tak czerwonych jak ich męczeńska krew. Kwiaty rzuciłam na ciepły jeszcze od ich krwi bruk. Przeleciały ponad głową wartownika pilnującego by nikt nie zbliżał się do miejsca straceń. Oparci o mur brudnej pożydowskiej kamienicy - płakaliśmy. Nie można zapomnieć bohaterów, takich jak „Szatan”, on jeden wyrwał się z grupy więźniów i uciekał w stronę gdzie stały skrzynie z piaskiem i było wysypisko śmieci. Zryw do wolności trwał sekundy, ciało posiekane kulami zostało na śmietniku. Więźniów przywieziono na miejsce kaźni z rękoma związanymi drutem kolczastym i zagipsowanymi ustami. Byliśmy wstrząśnięci, ustały śmiechy, chodziliśmy z ponurymi minami, zdawało się nam, że śmierć idzie za nami, gdziekolwiek się ruszymy. Codziennie nas ubywało…
Mimo tak dramatycznych dni, dalej otrzymywaliśmy rozkazy, które należało wykonać. Zastępowa „Inka-Ada” prowadziła akcję obserwacyjną przy ul. Sławkowskiej 6. W oficynie tej kamienicy miał punkt kontaktowy dla swoich konfidentów Diamand. Inka stała na obserwacji w bramie, gdzie spotkała swoją koleżankę ze szkolnej ławki, Alicję Pollak, która pracowała w zakładzie fotograficznym Zygmunta Garzyńskiego w tejże kamienicy na I piętrze. Zaproponowała jej wstąpienie w szeregi AK i zobowiązała do zwerbowania innych osób. Alicja Pollak i Danuta Kresek jej koleżanka, zostały zaprzysiężone 2 listopada 1943 r. przez „Lisa-Jacka” w grocie Skał Twardowskiego. Spotkanie zapoznawcze miało miejsce pod Barbakanem i za parę dni tj. właśnie 2 listopada ponownie spotkali się przy moście Dębnickim, skąd łódką popłynęli do Skał Twardowskiego. W tej scenerii Alicja Pollak jako „Rosamunda” i Danuta Kresek jako „Ewa” weszły w skład zastępu „Inki-Ady”. Nikt nie przypuszczał, że za parę dni "Lis-Jacek” zostanie aresztowany i że jest to początek i koniec kontaktów z nim i że była to ostatnia przysięga jaką on odebrał.
Dnia 9.11.1943 r. byłam umówiona z „Lisem-Jackiem” na rogu ul. Starowiślnej i Dietla o godz. 1600. Kiedy podchodziłam na umówione miejsce, stalą tam grupa ludzi i żywo dyskutowali. Jak się okazało byli świadkami porwania i wciągnięcia do samochodu, czarnego mercedesa, młodego mężczyzny. Z opisu jego ubioru momentalnie zorientowałam się, że aresztowano „Lisa-Jacka”. Weszłam do pobliskiego sklepu, w którym mieściła się pralnia „Tempo”, gdzie pracowała Helena Gaweł, bratowa „Lubego”, która potwierdziła porwanie „Lisa-Jacka”. Przyrzekła powiadomić o tym wszystkich naszych znajomych. Najgorsze było to, że w teczce, którą miał przy sobie „Lis-Jacek” znajdowały się meldunki, informacje zbierane przez łączników oraz plany Luftgau Kommando przy ul. Basztowej, które miały umożliwić dokonanie sabotażu w tym gmachu. Plany sporządziła „Alina” - Halina Dziedzic. Te wszystkie dokumenty miałam odebrać od „Lisa-Jacka” i ukryć u Heleny Gaweł.
Aresztowanie „Lisa-Jacka” było ogromnym ciosem dla naszych grup, wiedziałam, że już nigdy więcej nie będzie się nam tak dobrze układała współpraca. W „Lisie-Jacku” miałyśmy oparcie, był koleżeński i ogromnie wyrozumiały. Lubił śpiewać, nauczył nas pięknych harcerskich piosenek, był naszym bratem i nauczycielem. Coś się w nas załamało, przebywaliśmy ze sobą godzinami milcząc, jakby nas za życia pogrzebano.
Okazało się, że aresztowany Sławomir Mądrala ps. „Pirat”[3] dał się sprzedać gestapo i sypał. Jeździł z nimi po Krakowie i wskazywał chłopców. W tym samym dniu, w którym aresztowano „Lisa-Jacka” została aresztowana Halina Dziedzic ps. „Alina”. Wsypał ją „Lis-Jacek” i nigdy nie dowiemy się jakim sposobem gestapo wydobyło z niego adres „Aliny”. Przesłuchiwano ją przez całą noc a nad ranem gestapowiec nieludzko zbitego „Lisa-Jacka” rozdeptał butami, na oczach „Aliny”. Przerażona, z kolei mnie wsypała i grypsem o tym mnie powiadomiła.
W niedzielę 14 listopada 1943 r. po wyjściu z Kościoła w Rynku Podgórskim gestapo aresztowało chłopców należących do drużyny „Sulibora”, później powyciągano innych z mieszkań. Taki los spotkał i mnie po miesięcznym ukrywaniu się. W mieszkaniu w którym się ukrywałam, zrobiło się prawie mroźno a ja miałam wysoką gorączkę i wróciłam do domu. Wtedy było mi wszystko jedno co stanie się ze mną. No i stało się. 11 grudnia o czwartej rano gestapo zjawiło się w moim domu. Przewieziono mnie najpierw na konfrontacje do Montelupich, gdzie przebywała „Alina”. Następnie na Pomorską, na gestapo i w nocy konfrontowano mnie z Jerzym Krausem ps. „Przemko” a następnie z „Piratem”. Był elegancki, drwiąco uśmiechnięty, na kołnierzu futrzanym topniały płatki śniegu, widać było, że dopiero co powrócił z przejażdżki. Nie chciałam z nim rozmawiać, powiedziałam, że jest konfidentem i będzie musiał za to zapłacić. Wiedziałam, że podziemie wydało na niego wyrok. On tylko stwierdził, że jestem „Telimeną” i więcej go nie zobaczyłam. Kiedy nas przewożono na Montelupich byliśmy półżywi, zbici i opuchnięci. Drapich Józef ps. „Lawina” raz po raz tracił przytomność. Na Montelupich rzucili go pod ścianę w korytarzu. Po kilku dniach zobaczyłam ich po raz ostatni w tym samym korytarzu. Oczekiwaliśmy na wyrok, a było to dnia 17 grudnia 1943 r. Na salę rozpraw wprowadzano nas pojedynczo i odczytywano wyrok. Z oskarżenia wynikało, że należałam do bandy terrorystycznej, która grabiła i mordowała ludność niemiecką. Dlatego też Najwyższy Sąd III Rzeszy skazuje mnie na karę śmierci.
A nie tak dawno chodziliśmy z dużymi lizakami ulicami Krakowa śpiewając „Śmierć bladej twarzy”, no i wyśpiewaliśmy sobie tę śmierć. Siedząc w celi dla zakładników często myślałam, jak to się umiera i często przychodziła mi na myśl moja żydowska przyjaciółka Nana. Przecież ją też zastrzelili Niemcy i twierdziła, że Żydzi muszą umierać, że to jest ich przeznaczeniem. Czy moje też takie będzie?
W czerwcu 1944 roku spotkałam się w transporcie z „Aliną”. Wywieziono nas do obozu w Ravensbrück. „Alina” zmarła dnia 8 lipca 1944 roku i o godzinie 1600 spalono ją w krematorium. Stałam na ulicy lagrowej zapatrzona w komin krematorium i kiedy ukazała się smuga dymu rozpoczęłyśmy modlitwę za „Alinę”. Umierała mając 16 lat, zabierała ze sobą wszystkie marzenia i całą tęsknotę za „Kadkiem”, który był jej wielką miłością i jej narzeczonym. Przez cały czas uwięzienia mówiła, że jeżeli „Kadek” zginął, to zabierze ją do siebie - spełniło się to. Byłam bardzo zgnębiona, stale myślami wracałam do „Aliny”. Życie w obozie to jedno wielkie piekło: głód, apele, poniżenie. Siedziałam w bunkrze, przeniesiono mnie na blok karny, uciekałam, zapędzono mnie po raz drugi na blok karny. Mimo tak ciężkich doświadczeń stale byłam w ruchu. Należałam do Drużyny Harcerskiej „Mury”, którą założyła druhna Józefa Kantor. To ona swą siłą, wiarą i modlitwą, wymodliła cudowne ocalenie i powrót do Ojczyzny. W obozie ślubowałyśmy pielgrzymkę na Jasną Górę, przed cudowny obraz Matki Bożej. Wierzyłyśmy, że nas ocali i to dało nam psychiczną moc do przetrwania. Po powrocie do Kraju w dniu 3 Maja odnowiłyśmy nasze śluby na Jasnej Górze. Wszystkie harcerki wróciły do Ojczyzny a było nas 102.

A teraz chwila refleksji:
Aż do dnia dzisiejszego nie mogę pogodzić się z myślą, że tyle ludzkich istnień pochłonęła walka o ideały i wolność. Tej wolności stale brakuje, długa jest do niej droga, nieskończenie długa.

Wierne ideałom harcerskim z honorem wypełniły swój obowiązek:
„Telimena” - Janina Potoczek-Pałasińska - drużynowa
„Liszka” - Maria Bąk-Liszkowicz
„Jaguś” - Janina Legutko-Dąbroś
„Lotos” - Irena Potoczek
„Nusia” - Franciszka Potoczek
„Marzena” - Mieczysława Zwolińska-Okrzesik
„Grażyna” - Barbara Uhma
„Żywia” - Anna Surowiec
„Inka-Ada” - Stefania Żychowska-Gładysz
„Rosamunda” - Alicja Pollak
„Ewa” - Danuta Kresek-Ilnicka
„Alina” - Halina Dziedzic
„Urszula” - Józefa Nowak-Tracz
„Olga” - Barbara Zawisza
„Niedźwiadek” - NN
„Promyczek” - Danuta Jaguś, instruktorka Służb Sanitarnych
„Iza” - Irena Zdun-Pruska, instruktorka Służb Sanitarnych oraz
„Kuba” - Bolesław Potoczek

I trochę danych organizacyjnych:
Od miesiąca marca 1942 roku III Harcerska Drużyna Żeńska „Przegorzały podporządkowana została Komendzie Hufca Kraków-Podgórze. Komendantem był Franciszek Baraniuk ps. „Szulce-Franek”. Zastępcą był Mieczysław Barycz ps. „Lis-Jacek”. Z kolei zastępcą M. Barycza był Antoni Gaweł ps. „Luby” – „Zbigniew Murowicz”. Drużyna nasza wchodziła w skład Plutonu Dywersyjnego „Alicja” Szarych Szeregów.
W lipcu 1943 roku III Harcerska Drużyna Żeńska „Przegorzały” przeszła jako Pluton Dywersyjny „Alicja” Szarych Szeregów do Komendy „Kedywu” Okręgu Krakowskiego Armii Krajowej. Dowódcą został cichociemny Ryszard Nuszkiewicz ps. „Powolny”.

[1] Ryszard Nuszkiewicz „Powolny”. Brał udział w stopniu podporucznika w kampanii wrześniowej 1939 r. Po jej zakończeniu prze¬szedł wraz z oddziałem na Węgry, gdzie został internowany. W początkach 1940 r. przedostaje się do Francji i wstępuje do tworzącej się tam armii polskiej. Jako oficer 1 dywizji piechoty bierze udział w wojnie francusko-niemieckiej w 1940 r. Po klęsce Francji przedostaje się do jej części nieokupowanej, skąd usiłuje przedostać się do Wielkiej Brytanii. Po wielu perypetiach (wiezienie, ucieczka, przejście przez Pireneje, Hiszpanię, Portugalię, Gibraltar) przedostaje się do W. Brytanii gdzie w 1942 r. wstępuje do polskiej armii służąc w Brygadzie Strzelców Pieszych a następnie po przeszkoleniu na kursach tzw. cichociemnych ląduje na spadochronie w Polsce w lutym 1943 r. Tu otrzymuje przydział do służby jako oficer operacyjny sztabu „Kedywu” Okręgu Krakowskiego AK i kieruje działalnością grup dywersyjnych, podejmujących akcje zmierzające do likwidacji konfidentów niemieckich na terenie Krakowa. W połowie 1944 r. obejmuje dowództwo kompanii oddziału partyzanckiego „Kedywu” p.n. „Błyskawica” i wraz z nim uczestniczy w akcjach partyzanckich na terenie Okręgu Krakowskiego, aż do czasu wyzwolenia tych terenów w 1945 r. (Z notki biograficznej zamieszczonej w książce Ryszarda Nuszkiewicza pt. „Uparci” Instytut Wydawniczy PAX 1983). [wg Krzysztof Wędrychowski]
[2] Michał Pankow, nacjonalista ukraiński, międzynarodowy agent hitlerowskiego wywiadu, uczestniczył w dniu 25 lipca 1934 r. w zamordowaniu dra Engelberta Dollfusa, ówczesnego kanclerza Austrii. Po tragicznym wrześniu 1939, znalazł się w Krakowie i zaczął działać jako zdecydowany wróg narodu polskiego. Już w 1940 r., pod pretekstem przerzutu na Węgry, doprowadził do wsypy około 30 oficerów polskich, z terenu powiatu myślenickiego i limanowskiego. Nie gardził także żadną okazją aby podejrzanych o antyniemiecką działalność przekazywać w ręce oprawców z ulicy Pomorskiej. Później pilnował interesów gestapo w Arbeitsamcie przy ulicy Lubelskiej. (R Nuszkiewicz „Uparci” str. 171). [wg Krzysztof Wędrychowski]
[3] „Pirat” - Sławomir Mądrala, aresztowany przez Niemców, „za namową interweniującej matki, załamał się i przyjął ofertę współpracy z gestapo. Ratując życie - zresztą nie na długo - nie oszczędzał nikogo z niedawnych przyjaciół i kolegów” („Uparci” str. 178). Po wyroku śmierci wydanym przez władze konspiracyjne został wraz z współpracującą z nim matką ukarany śmiercią w dniu 31.3.1944 (tamże str. 183). [wg Krzysztof Wędrychowski]


4.1.2 Tragedia na Podgórzu (Pluton Alicja), w: Tadeusz Seweryn, Okupacji dzień powszedni, Przegląd Lekarski 1/1970

A teraz wstrząśnijmy rurą kalejdoskopu, a zobaczymy całkiem inną układankę elementów naszego okupacyjnego dnia powszedniego. Zbiorowy wysiłek całego narodu był za słaby, aby potrafił przynajmniej przerzedzić czarne chmury wiszące nad naszą rzeczywistością wojenną. Nie było prawie rodziny, którą by ominęły łzy i boleści. A liczba cierpiących rosła
Z początkiem grudnia 1943 roku przybiegł do nas z Podgórza 16-letni Marian Hanslik, syn siostry Walczykowej. Mówił zdyszany, że w całym Podgórzu aresztują chłopców, a nikt nie wie, dlaczego.
Pani Walczykowa od razu zadecydowała:
Pozostaniesz u nas, do matki nie wrócisz, póki w Podgórzu się nie uspokoi.
I tak się stało. Po tygodniu Maniuś wrócił jednak do rodziców, ale ledwie zgłosił się w zakładzie krawieckim Juliusza Madritscha przy Rynku Podgórskim, gdzie pracował jako pomocnik krawiecki, już wpadł w zasadzkę gestapo, które tam na niego czyhało. Za dwa dni na rozlepionych w mieście „listach śmierci” znalazł się, obok innych młodych chłopców, Marian Hanslik.
Odtąd nastały dla nas ponure dni. Hanslikowa przebywała stale u Walczyków, płacząc dniami i nocami. Czasem w napadzie rozpaczy wybuchała głośnym płaczem i biadaniem:
- Wszystkim pomagacie, a mojego Maniusia nikt z was nie próbował ratować od śmierci!
Te gorzkie oskarżenia odnosiły się do mnie i do mego łącznika czeladnika krawieckiego, Makska Skowrona. Dla mnie wtedy najważniejsze było rozwiązanie zagadki, jaki cel mają przeprowadzane przez hitlerowców aresztowania i rozstrzeliwania małoletnich chłopców. Zawiadomiłem o tym ówczesnego okręgowego delegata rządu, Jana Jakubca, a ten odpowiedział mi pytaniem:
A może to początek jakiejś zbójeckiej akcji wymordowania całej młodzieży polskiej? Niech pan się postara wyjaśnić tą tajemnicę.
- Wyjaśnić, ale jak? To przerasta możliwości naszego wywiadu.
Tymczasem przyszedł mi z pomocą przypadek. Do pracowni szewskiej Walczyka zaczęli się schodzić esesmani z lotniska w Rakowicach, grzali się u pieca, podszczypywali towarzyszącą im zawsze jakąś Anitę, a potem jeden prowadził ją na pięterko do pustego mieszkania dwóch Ślązaków mających służbę na lotnisku. Wydawało się nam, że już doskonale wiemy, kim Anita jest. Tymczasem dowiedziałem się, że ta damula interesowała się także Makskiem i mną, gdzie pracujemy, jaki mamy zawód i kiedy wracamy do domu. Spotkała raz Makska na schodach i uśmiechając się słodko, powiedziała po śląsku:
- Panie Maks, trzeba mi piniondze - nie? I wyciągnęła z torebki rewolwer.
Maksek dawał odpowiedzi błyskawicznie, dał i tym razem i to po śląsku:
- Jo smola tako kiełbasa!
Poszła do Walczykowej i namawiała ją do kupna rewolweru. Ale pani Walczykowa, której spryt i obrotność języka budziła we mnie szczery podziw, odpowiedziała niby z głupia frant, naiwnie, a zarazem z doskonale udaną życzliwością:
- Panno Anito, niech pani tego przy sobie nie nosi, to rzecz bardzo niebezpieczna, jeszcze może wystrzelić. Niech się pani takimi rzeczami nie bawi.
Teraz już wiedzieliśmy, czym jeszcze zajmuje się ta damula. Dlatego z tym większą skrupulatnością podsłuchiwałem rozmowę, którą prowadziła z esesmanami grzejącymi się u pieca. Klepałem buty na kopycie, a zwieszone w dół bujne wąsiska i zaniedbane ubranie czyniły ze mnie dziadygę, posługacza, który za miskę jadła pomaga majstrowi przy robocie. Czyniłem to, zdaje się, dość poprawnie i zgodnie z nakazami mimetyzmu, aby do niepoznaki wtopić się w swe środowisko.
Posłyszałem, jak Anita przyciszonym głosem informowała esesmanów:
- Jutro będą znowu aresztowania za Wisłą. Był u nas Madrala ze swą matką i przynieśli nową listę młodych polskich bandytów.
Chcąc wszystko słyszeć jak najdokładniej, wyciągnąłem z kieszeni blaszane pudełko z krajanym chłopskim tytoniem i skręcałem papierosa. Potem podszedłem do pieca, wyciągnąłem drewienkiem węgielek i przypaliłem papierosa. Usłyszałem pochwały pod adresem Madrali i jego matki, a nadto dowiedziałem się, że Anita nosi nazwisko Dudek.
Gdy to wredne towarzystwo wyszło, a nas doleciał odgłos trzaśnięcia żelaznej furtki od strony ulicy, zwróciłem się do Walczyków i Makska:
- Przesłuchałem tę cholerę. Jutro odbędą się w Podgórzu aresztowania. Trzeba jeszcze przed świtem zawiadomić Hanslikową, żeby syna, Tadzia, ukryła albo przysłała do nas. Aresztowania odbędą się wedle listy, którą sporządził jakiś konfident Mądrala, znany w gestapo pod pseudonimem „Tänzer”, tj. tancerz, oraz jego matka. Niech się Bronia dowie, kto to jest ów Mądrala, jakie imię ma jego matka i gdzie mieszka.
O świcie Walczykowa pojechała do Podgórza tramwajem, popędziła na ulicę Dąbrowskiego 11 i razem z Hanslikową przywiozła Tadzia do Rakowic. Obie były bardzo wzburzone, perlisty pot pod ich oczyma świadczył o ich wysiłku fizycznym, a bladość twarzy i drżące usta o ich zdenerwowaniu.
- Panie Kozłowski - wybuchnęła głośnym płaczem Hanslikową - już wiem, kto na śmierć posłał mojego Maniusia. Nie Madrala, tylko Mądrala, ten szczeniak, Sławek Mądrala, ze swą matką Wandą Mądraliną z ulicy Limanowskiego 20 w Podgórzu. O, ty szmato latarniana, ty suko parszywa, czego chcesz od moich dzieci? Żebyś ty, suko, przez tydzień rodziła i zdechła w boleściach. A ciebie, gówniarzu, żeby polska kula nie minęła. Panie Kozłowski, znam tego drania, to był kolega szkolny mojego Maniusia. A chłopaki jak chłopaki. Dostawali skądś tajne gazetki i czytali. Wracają do domu, a tu patrolka: halt! Zaprowadzili chłopaków na gestapo, rewidują, a tu gazetka. Wszystkich posłali na rozstrzał, tylko Sławka wypuścili. To się chłopakom nie podobało. Dlaczego jego wypuścili? No więc wyprowadzili go na most na Rudawie i tam niby się biją, niby żartują i buch Sławka z wysokiego mostu do wody, potem uciekli. Tymczasem Sławek uratował się i zaczął sypać kolegów, kapuś sakramencki. Z miejsca poszło na Pomorską dwóch, potem na Montelupich dwudziestu chłopaków. Wtedy mojego Maniusia zabrali, 13 grudnia. Panie Kozłowski, co się wtedy działo, wszędzie matki płakały, włosy z głowy wyrywały. Teraz chcą mi zabrać drugiego? O, rany boskie, Panie Kozłowski, ratujcie mojego Tadzia. Jak mi go zabiorą, nie wytrzymam, nożem się przebiję.
Zeznania Bronisławy Hanslikowej były bardzo ważne. Tejże nocy spisałem je, osobno informację Anity Dudek, napisałem akty oskarżenia przeciwko Sławomirowi Mądrali i jego matce, Wandzie Mądralinie. Zwołałem posiedzenie Cywilnego Sądu Specjalnego. Zapadły dwa wyroki śmierci. Delegat podpisał je, a Porozumiewawczy Komitet Polityczny przy delegacie zgodził się na ich wykonanie i to co rychlej, bo każdy dzień działalności tej spółki konfidenckiej groził nowymi ofiarami.
Wyszedłszy na ulicę, spotkałem „Kordiana”, dowódcę Żelbetu AK. Informuję go:
- Przed chwilą zostały podpisane dwa wyroki śmierci na groźnego konfidenta, 17-letniego Sławomira Mądralę i jego matkę, Wandę, Podgórze, Limamanowskiego 20. Wyrok musi być wykonany jeszcze dziś.
„Kordian” oddał tę sprawę do załatwienia Arturowi Korblowi, pseudo „Bicz”, sławnemu w świecie konspiracyjnym komendantowi dywersji Żelbetu. Odkomenderowani przez „Bicza” partyzanci: Jan Filipowski, pseudo „Morawa”, Jan Sikora, pseudo „Mewa”, i Józef Proficz, pseudo „Duce”, wykonali te wyroki tegoż dnia, tj. 31 marca 1944 roku. Od tego czasu ustały aresztowania chłopców w Podgórzu.
I jak tu wyjechać na wieś, żeby się leczyć, kiedy ja właściwie tutaj jestem potrzebny? Ludzie odetchnęli. Społeczeństwo Podgórza czuło się jak chory po ciężkiej, ale udanej operacji. Wykonanie wyroku Sądu Specjalnego było właśnie taką operacją. Coraz więcej ludzi wyzbywało się złudzeń, że hitlerowskie psy zmieniłyby się w baranki, gdyby się je głaskało za włosem, a psią uległością i lokajską usłużnością moglibyśmy powstrzymać drukowanie list śmierci. Przecież celem wroga było biologiczne wyniszczenie narodu, a tę jego „misję dziejową” będzie spełniać ta bestia, choćby nikt jej nie drażnił zabijaniem konfidentów.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
Obelisk przy Rynku Podgórskim, kościół św. Józefa (dot. plutonu Szarych Szeregów „Alicja”)

***

4.2.1 Rozynek Jerzy, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968.

(str. 41)
W lipcu 1943 r. przekazano do Kedywu, istniejący już wcześniej w Podgórzu, pluton harcerzy składający się z trzydziestu kilku chłopców i około 12 dziewcząt, którzy pod względem szkoleniowym i bojowym podlegali dowództwu Kedywu, natomiast od strony pracy wychowawczej Komendzie Chorągwi „Smok”.
Dowódca plutonu mianowany został Franciszek Baraniuk „Franek” (w Kedywie „Szulce”), a jego zastępcą Mieczysław Barycz „Jacek”, „Lis”. Po rozstrzelaniu Franciszka Baraniuka 20.X.1943 r. na Mazowieckiej dowódcą mianowany został (przez Komendę Chorągwi) Wiesław Zapałowicz „Miś”. Opiekunem plutonu był skoczek spadochronowy z Anglii kpt. „Powolny” – Ryszard Nuszkiewicz, którego rozkazodawcą w Kedywie KO AK był „Jarema”, „Skóra” – Stanisław Tarnowski.
Organizacja plutonu oparta była na systemie piątkowym, tworząc łącznie około siedmiu piątek.
[…]
Szare Szeregi obok „Bartka” grupowały w swoich szeregach także pluton harcerzy z Podgórza, który rozpoczął służbę w Kedywie KO AK od lipca 1943 r. i po przeszkoleniu wojskowym przeznaczono ich do pracy dywersyjnej. Szkolenie, na którym przerabiano m.in. minerkę, naukę o broni, zachowanie w konspiracji, odbywało się przy ul. Pięknej i Rynku Podgórskim 4, względnie 6 u Jaguś Wiesława oraz w kajaku „Krysia” na Wiśle. Dowódca plutonu – opartego na zasadzie piątkowej – został mianowany, na podstawie decyzji Komendy Chorągwi Fr. Baraniuk, jego zastępcą został Mieczysław Barycz „Lis”, „Jacek”. W celu uzupełnienia składu broni, mieszczącego się w szkole Powszechnej im. Tadeusza Kościuszki w mieszkaniu rodziców – woźnych, członków konspiracji J. i Zb. Świstaków, rozpoczęto akcję zdobywania jej na Niemcach. Pierwszego rozbrojenia przeprowadzonego w sierpniu 1943 r., dokonała piątka nie pochodząca z Podgórza: Marian Bogusz „Maryś”, Zdzisław Jaguś „Żelazny”, „Szatan”, „Wilk” i jeszcze jedna nie znana osoba.
Początkowo, do momentu wypracowania systemu i nabrania praktyki, akcje odbywały się pod nadzorem cichociemnego – opiekuna plutonu z ramienia Kedywu – Ryszarda Nuszkiewicza „Powolny”, później rozbrajanie, prowadzone systemem dwójkowym, zostało utrudnione rozkazem niemieckim o nienoszeniu przez Niemców broni w kaburach, wykonywano samodzielnie aż do momentu dozbrojenia oddziału w broń krótką tj. do października 1943 r.
W skład tego plutonu wchodził także oddział wywiadowczy, którego skład stanowiły dziewczęta podgórskie, mające za zadanie rozpoznanie terenu przed rozpoczęciem akcji.
Skład oddziału stanowiły: „Telimena” – Janina Pałasińska, „Alina”, „Lotos”, „Marzenka”, „Irka”, „Grażyna”, „Iwona” „Olga”, „Promyczek”, „Jaguś”, „Liszka”, „Ina” oraz d-ca „Żywia”.
Trzy najmłodsze członkinie oddziału” „Olga”, „Grażyna”, „Alina” wespół z d-cą Żywią” przeprowadziły m.in. jednotygodniowe rozpoznanie przed akcją na Antona Pankowa, a w przygotowaniach do zamachu na W. Koppego razem z wywiadowczyniami z Warszawy uczestniczyły: „Alina” i „Ina”.
Obok pracy wojskowej kontynuowano zajęcia harcerskie. Samorzutnie dbano o zdrowie i sprawność opanowując sztukę pływania, rozgrywając mecze piłkarskie pod firmą przez siebie utworzonego klubu „Burza”. W programie harcerskim nie zapomniano o „małym sabotażu”, w ramach którego prowadzono: zalepianie dziurek od klucza, wysyłanie listów do volksdeutschów, kolportaż prasy i ulotek, podpalanie samochodów w podchorążówce obok Wawelu, zasypywanie piaskiem maźnic w wagonach kolejowych, przecinanie węży sprężonego powietrza na stacji w Płaszowie.
Działalność plutonu nie trwała długo. Pierwsi zostali aresztowani na dworcu w Częstochowie „Żelazny” i „Szatan”, w momencie powrotu z Warszawy, gdzie prawdopodobnie brali udział w jakiejś akcji.
W dniu 14.XI.1943 r. w łapance ulicznej aresztowano: Skwarczewskiego, Józefa Damskiego, Z. Świstaka, „Przepiórka”, Zdzisława Czarnego „Pikuś”, Czarnotę, Władysława Sułka, Mirosława Mądralę „Pirat”. Ten ostatni podjął współpracę z gestapo, tak że koniecznością stała się jego likwidacja. Trzykrotnie próbowano go unieszkodliwić, ale dopiero w dniu 31.III.1944 r. o godzinie 2010 patrol Kedywu zastrzelił go wraz z matką, która namówiła go do współpracy.
Pluton praktycznie przestał istnieć praktycznie już w grudniu 1943 r., ponosząc ciężkie straty w liczbie około 35 chłopców i dziewcząt zamordowanych przez gestapo.

***

4.2.2. Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5

Pluton podgórski został utworzony na bazie tamtejszego Roju Szarych Szeregów powstałego na przestrzeni lat 1941-1942. Na przełomie 1942 i 1943 r. komendant Chorągwi mianował hufcowym tego Roju Mieczysława Barycza. Starsi chłopcy już wówczas przejawiali inicjatywy typu dywersyjnego, zwłaszcza w dywersji kolejowej i rozbrajaniu żołnierzy niemieckich.
Wiosną 1943 r. grupa starszych harcerzy została zorganizowana przez Franciszka Baraniuka w pluton GS-ów o kryptonimie „Alicja”, dowodził nim wspomniany Mieczysław Barycz.
Chłopcy w tym okresie nasilili jeszcze akcje dywersyjne, prowadzone zresztą żywiołowo, bez odpowiedniego planu i ubezpieczenia, a ich dowódca „Lis” nie potrafił utrzymać wśród nich koniecznej w tych warunkach dyscypliny.
Meldunki „Lisa” składane na ten temat Franciszkowi Baraniukowi i „Jerzemu” napełniały ich zrozumiałym niepokojem. Najmniejsze aresztowania w Podgórzu mogły spowodować nieobliczalną „wsypę”, gdyż wszyscy członkowie plutonu znali się doskonale, a ponadto utrzymywali stały kontakt z młodszymi harcerzami z podgórskiego Roju.
W tej sytuacji po rozmowach przeprowadzonych z „Lisem”, w kwietniu i maju 1943 r. „Jerzy” postanowił przedsięwziąć stanowcze kroki dla zlikwidowania istniejącego stanu.
Wyznaczył nowym dowódcą plutonu Franciszka Baraniuka, któremu polecił odcięcie plutonu od kontaktów z młodszymi chłopcami, ograniczenie akcji dywersyjnych do czasu przeszkolenia dywersyjnego i wojskowego całej grupy, wprowadzenie i przestrzeganie systemu piątkowego, zlikwidowania niebezpiecznego gadulstwa chłopców, zaangażowania ich w akcjach małego sabotażu i akcjach propagandowych, wreszcie przeprowadzenie szkolenia wojskowego i dywersyjnego.
Równocześnie korzystając ze swych kontaktów z Warszawa, gdzie GS-y współpracowały już z „Osą-Kosą”, później Kedywem postanowił skierować kilku chłopców z plutonu na przeszkolenie dywersyjne do Warszawy. Doszło do tego w czerwcu 1943 r., a wybrańcami zostali Arkadiusz Jaguś ps. Żelazny i NN ps. Szatan.
W lipcu w drodze powrotnej ze stolicy obaj zostali z nieznanych przyczyn aresztowani na dworcu krakowskim i osadzeni na Pomorskiej, potem na Montelupich. Próby wykupienia ich z rąk gestapo czynione przez Heila i Baraniuka zawiodły. Nikogo nie zdradziwszy zostali rozstrzelani w egzekucji publicznej przy ul. Szerokiej 28.10.1943 r. (obaj usiłowali zbiec z miejsca egzekucji, ale ucieczka zakończyła się ich zastrzeleniem w głębi ulicy).
Słuszne skądinąd zarządzenia „Jerzego” w sprawie plutonu podgórskiego „Alicja” nie mogły być w pełni wprowadzane. Zastępcą „Franka” na stanowisku d-cy plutonu pozostał Mieczysław Barycz (Lis, Jacek) będący równocześnie hufcowym Roju podgórskiego, a więc mający kontakt z młodszymi chłopcami. Co więcej ten kontakt mieli także prawie wszyscy chłopcy z plutonu, niektórzy poprzez młodszych braci tam należących, inni pełnili w Roju funkcje drużynowych i zastępowych. Tak więc nie można było urzeczywistnić postulatu „Jerzego” o odcięciu plutonu od młodszych harcerzy. Równocześnie chybionym był plan wprowadzenia systemu piątkowego do grupy, która znała się doskonale od wielu lat. Nie udało się również we właściwej mierze ograniczyć samowolnych działań dywersyjnych, zapalczywych chłopców.
W tej sytuacji w lipcu 1943 r. po wcześniejszych rozmowach z władzami Kedywu „Jerzy” przekazał cały pluton do jego dyspozycji. Heil miał nadzieję, że opiekun z ramienia Kedywu da sobie radę z niezdyscyplinowaną grupą, przeszkoli ją dywersyjnie i wojskowo, po czym pluton (nie tracący zresztą na czas podlegania Kedywowi kontaktu z K. Ch. i Sz. Sz.) na wypadek powstania zostanie z Kedywu wycofany i przekazany kompanii „Maciek”, przy czym zapewni jej kadrę młodszych dowódców.
Opiekunem szkoleniowym i dywersyjnym plutonu został z ramienia Kedywu kpt. Ryszard Nuszkiewicz ps. Powolny. Pod jego kierunkiem chłopcy wykonywali mniejsze akcje, równocześnie przechodząc szkolenie wojskowe i dywersyjne. Kursy wojskowe tej grupy odbywały się w lokalu przy ul. Pięknej, w Rynku Podgórskim u pp. Jagusiów, a także w pontonie „Krysia” na Wiśle. W skład bardzo rozbudowanego liczebnie plutonu liczącego ok. 80 chłopców wchodziło także dwanaście dziewcząt o pseudonimach: Żywia, Telimena, Alina, Lotos, Liszka, Iwona, Grażyna, Ina, Jaguś, Promyczek, Olga, Marzena i Irka.
Były one używane w wywiadzie i prowadziły rozpoznanie przed poszczególnymi akcjami. One wraz z kolegami z plutonu przeprowadzały rozpoznanie przed likwidacją konfidenta Antona Pańkowa, skazanego na śmierć przez podziemny Sąd Specjalny i zastrzelonego przez „Powolnego” i „Spokojnego”' (por. Henryk Januszkiewicz). Dziewczęta brały także udział w rozpoznaniu przed likwidacją szajki konfidentów Diamanda, a dwie z nich także w przygotowaniach zamachu na Koppego.
Na początku września 1943 r. pluton podgórski został pozbawiony dowódcy. W niewyjaśnionych okolicznościach, przypuszczalnie na ulicy aresztowano Franciszka Baraniuka. I tym razem próby wykupienia go czynione przez Heila zawiodły. Został rozstrzelany w egzekucji publicznej przy ul. Szerokiej. Aresztowanie i śmierć „Franka” były ciosem nie tylko dla plutonu „Alicja” ale i dla całości krakowskich GS-ów, których był głównym organizatorem. Były też równoznaczne z upadkiem koncepcji „Jerzego” rozbudowy GS-ów przez utworzenie kompanii „Maciek” i „Wojtek”, czym „Szulce” zajmował się do ostatnich chwil swej wolności. Jak się okazało, był w tej działalności niezastąpiony.
Następcą „Franka” na stanowisku dowódcy plutonu podgórskiego został kpr. podch. Wiesław Zapałowicz ps. Miś, prowadzący wcześniej podchorążówkę dla tej grupy harcerzy. Obejmując dowództwo nie przypuszczał zapewne, że dni plutonu są policzone.
Jeszcze we wrześniu 1943 r. w wesołym miasteczku w Krzeszowicach doszło do starcia kilku chłopców z plutonu z niemieckim oficerem. W trakcie utarczki oficer został zastrzelony, a chłopcy zostali przypuszczalnie rozpoznani przez jakiegoś konfidenta, gdyż następnego dnia aresztowano: Andrzeja Nizińskiego ps. Lasota, Bogusława Folwarka ps. Mściwój, Stanisława Pławeckiego ps. Sulibor, Władysława Sułka ps. Mahomet, Feliksa Woźniczkę ps. NN, Tadeusza Grochala ps. NN.
Mimo tego wydarzenia chłopcy z plutonu nadal lekceważyli sobie niebezpieczeństwo, w rezultacie 14 listopada gestapo aresztowało dużą grupę chłopców wychodzących z kościoła. Byli w niej: Władysław Skwarczewski, Józef Damski, Zbigniew Świstak, Stanisław Czarny, Czarnota i Sławomir Mądrala ps. Pirat. Sławomir Mądrala namówiony przez matkę, za cenę życia i wolności zaczął sypać. Początkowo obciążał innych aresztowanych z nim razem kolegów, potem zaczął ujawniać wszystkie znane sobie sprawy i kontakty, a ostatecznie jeździł po mieście autem z gestapowcami wskazując miejsca i ludzi, a znał niemal wszystkich z plutonu i nie tylko. 18 listopada przypuszczalnie wskazany przez Mądralę został aresztowany na ulicy Mieczysław Barycz, zastępca dowódcy plutonu i hufcowy Roju podgórskiego. Pech chciał, że „Jacek” miał akurat przy sobie teczkę z planami gmachu „Luftgaukomando” mieszczącego się przy ul. Basztowej. Plany te sporządziła „Alina” (Halina Dziedzic) jedna z 12-tu dziewcząt z plutonu, by na ich podstawie chłopcy mogli przeprowadzić akcję zniszczenia znajdujących się tam ważnych dokumentów. 19 listopada aresztowano „Alinę”. Była ona świadkiem makabrycznej śmierci Mieczysława Barycza, którego na pierwszym przesłuchaniu zatratował nogami gestapowiec Rudolf Körner prowadzący sprawę podgórskiego plutonu.
Gestapowiec ten wykazywał najwyższy kunszt w fizycznym i moralnym maltretowaniu więźniów, na oczach jednych mordował innych, pastwił się nad umierającymi.
Wypuszczony tymczasem za swe cenne usługi na wolność Mądrala działał nadal, aresztowania wytropionych przez niego kolegów trwały przez grudzień, styczeń aż do kwietnia 1944 r. Zdrajca i jego matka zostali wreszcie skazani na śmierć przez Wojskowy Sąd Specjalny. Wyrok został wykonany przez patrol Kedywu 31.III.1944 r. w mieszkaniu Mądralów przy ul. Limanowskiego: W momencie śmierci „Pirata” aresztowani dzięki jego współpracy z Niemcami chłopcy już nie żyli. Skazani na śmierć z wyjątkiem „Aliny”, „Telimeny” i „Sulibora” zostali rozstrzelani.
Ich nazwiska znalazły się na listach skazanych na śmierć z 23 listopada, 11 i 18 grudnia 1943 r. i 29 stycznia, 11 lutego, 6 kwietnia, 8 i 22 maja 1944 r.
W sumie z podgórskiego plutonu zginęło 41 harcerzy. Byli to: Franciszek Baraniuk ps. Franek, Szulce - d-ca plutonu, Mieczysław Barycz ps. Lis, Jacek - z-ca d-cy plutonu, Halina Dziedzic ps. Alina (zginęła w Rawensbrück), NN ps. Szatan, Zbigniew Jaguś ps. Żelazny, Marian Glogin ps. Stach, Wiesław Jaguś ps. NN, Zbigniew Świstak ps. Przepiórka, Józef Świstak ps. Bunkier, Tadeusz Barycz ps. Piorun, Stanisław Czarny ps. NN, Arkadiusz Jaguś ps. NN, Józef Drapich ps. NN, Władysław Skwarczewski ps. NN, Józef Damski ps. NN, Czarnota ps. NN, Władysław Sułek ps. Mahomet, Feliks Woźniczka ps. NN, Tadeusz Grochala ps. NN, Andrzej Niziński ps. Lasota, Tadeusz Dąbrowski ps. NN, Marian Drapich ps. NN, Stanisław Wytyśnik ps. NN, Antoni Gaweł ps. Luby, Bogusław Folwark ps. Mściwój, Jerzy Kraus ps. Przemko, Władysław Latowiecki ps. NN, Ludwik Latowiecki ps. NN, Władysław Niżnik ps. NN, Zdzisław Czarny ps. Pikuś, A. i K. Seidlowie (bracia) ps. NN, R. Gargała ps. NN, M. Stachura ps. NN, M. Handzlik ps. NN, NN ps. Lawina, NN ps. Baca, NN ps. Lancia, NN ps. Murzyn.
Po rozbiciu plutonu podgórskiego i aresztowaniu Baraniuka sytuacja GS-ów stała się tak krytyczna, że „Jerzy” myślał już tylko o utrzymaniu dotychczasowego stanu, o realizacji poprzednich koncepcji nie mogło już być mowy.
[…]
Całe Szare Szeregi brały udział w dużych akcjach propagandowo-dywersyjnych organizowanych przez BIP na terenie miasta. Do akcji takich należało m.in. rozlepianie afiszy zawiadamiających o ewakuacji wszystkich osób pochodzenia niemieckiego z GG do Rzeszy oraz rozkolportowanie dwóch wydań t.zw. lewego „Gońca Krakowskiego” w dniach 4 lipca i l grudnia 1943 r. Na kolporterów wybrano najmłodszych chłopców z Zawiszy, BS-ów Roju podgórskiego i niektórych drużyn „Bartka”. Akcję ubezpieczały GS-y i Kedyw. Poszczególne grupy chłopców i dziewcząt miały wyznaczone ścisłe rejony sprzedaży np. Rój podgórski w obrębie ulic Zyblikiewicza i Librowszczyzny Zawisza w rejonie Dietla, Wielopole i Grzegórzeckiej, drugi pluton „Bartka” w rejonie Dworca Głównego, poczty głównej, ulicy Wielickiej, Rękawki, Rynku Podgórskiego itd. Cała akcja trwała 15 minut. S. Dąbrowa-Kostka pisze o tym „W okupowanym Krakowie”, „Sukces był pełny, zaskoczeni hitlerowcy nie zdołali nigdzie prze¬szkodzić akcji, nie udało się też ująć nikogo z jej wykonawców. Kilkaset egzemplarzy fałszywego „Gońca” krążyło potem z rąk do rąk rozentuzjazmowanych Krakowian i stanowiło widomy znak sprawności organizacyjnej żołnierzy Polski Walczącej”. (Lewe „Gońce” zostały wydrukowane w Konspiracyjnych Wojskowych Zakładach Wydawniczych w Kosocicach i w Drukarni E. Jantona w Wieliczce).

***

4.2.3. Porębski Stanisław, Krakowskie Szare Szeregi w: Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, Warszawa 1988

(str. 156-157)
Dramatyczne były losy plutonu „Alicja”, często nazywanego plutonem podgórskim, gdyż większość jego członków zamieszkiwała lewobrzeżną dzielnicę Krakowa. Oficer Kedywu, mgr Czesław Skrobecki - który sam nigdy nie był harcerzem - napisał historię tego plutonu. Poniżej cytujemy krótką relację mec. Skrobeckiego:
„... W dzielnicy Kraków-Podgórze „Szulce” wiosną 1949 r. zorganizował pluton Szarych Szeregów pod kryptonimem „Alicja”. Dowódcą tego plutonu został Mieczysław Barycz ps. „Lis”, „Jacek”, a „Szulce” sprawował nad nim bezpośrednią opiekę.
W plutonie nie można było utrzymać odpowiedniej dyscypliny i zasad konspiracji z uwagi na to, że wszyscy znali się nawzajem, utrzymywali kontakty z młodszymi kolegami, a nade wszystko rwali się żywiołowo bez odpowiedniego przygotowania do samodzielnych różnych akcji sabotażowych i dywersyjnych.
W tej sytuacji w lipcu 1943 r. „Jerzy” postanowił cały pluton oddać do dyspozycji Kedywu (Kierownictwo Dywersji) Armii Krajowej, zastrzegając sobie zachowanie dotychczasowej przynależności do Szarych Szeregów, które miały nadal sprawować nad plutonem pieczę wychowawczą. „Jerzy” miał nadzieję, że Kedyw upora się ze wszystkimi kłopotami i zaprowadzi w plutonie ład i dyscyplinę.
Z ramienia Kedywu dowództwo nad plutonem objął por. Ryszard Nuszkiewicz ps. „Powolny” („cichociemny”). Pluton liczył około 50 chłopców i 12 dziewcząt. Broni nie posiadał. „Powolny” zaczął pracę z plutonem od szkolenia, które obejmowało zasady konspiracji, naukę o broni, naukę strzelania, minerkę, sabotaż, zdobywanie broni itp. Najpierw teoretycznie, a następnie praktycznie w normalnych akcjach sabotażowo-dywersyjnych a w końcu w akcjach na konfidentów.
W początkach września 1943 r. w plutonie zaczęły ale aresztowania i trwały do kwietnia 1944 r. Największe nasilenie aresztowań miało miejsce w październiku i listopadzie 1943 r. Ujęto prawie wszystkich chłopców i dwie dziewczyny. Do tak tragiczne¬go losu plutonu przyczynił się w poważnej mierze jeden a jego członków Sławomir Mądrala ps.”Pirat”, który po aresztowaniu go razem z innymi kolegami, przyjął współpracę z Gestapo i wydawał w ich ręce dawnych swoich kolegów i przyjaciół. W egzekucjach ulicznych, więzieniach i obozach koncentracyjnych straciło życia ponad czterdziestu chłopców i jedna dziewczyna. Zdrajca Sł. Mądrala został zastrzelony z wyroku Sądu Polski Podziemnej w dniu 31.III.1944 roku.
Prawie wszyscy członkowie plutonu zginęli, oddając swoje młode życie za wolność Ojczyzny, wierni ideałom harcerskim, na których się wychowali. Nie znany jest drugi tak tragiczny wypadek, aby cały oddział wyginął choćby w bezpośredniej walce z wrogiem. Tragiczniejsze jednak jest to, że ten nadzwyczaj ofiarny oddział młodych chłopców i dziewcząt Szarych Szeregów został zupełnie zapomniany. Nie został w żadnej formie upamiętniony. Starsze pokolenie, wśród którego żyli, walczyli i ginęli młodzi patrioci-harcerze, niewiele może powiedzieć na ich temat. Obecne pokolenie nic o nich nie wie. Młodzież harcerska nawet w samym Podgórzu nie ma możliwości z ich dziejów czerpania wzorów jak żyć, pracować, cierpieć, a gdy zajdzie tego potrzeba, oddać swe życie dla Ojczyzny. I to jest najsmutniejsze.” Kończy swą relację mgr Cz. Skrobecki.
Po aresztowaniach M. Barycza „Lisa”, „Jacka” i Fr. Baraniuka „Szulcego” ostatnim dowódcą plutonu był kpr. pchor. Wiesław Zapałowicz „Miś”.

***

4.2.4. Skrobecki Czesław, Podgórski pluton Szarych Szeregów „Alicja”, Kraków 1988

„Powolny” zaczął pracę z plutonem od szkolenia młodzieży harcerskiej, które obejmowało zasady konspiracyjne, zapoznanie z pistoletem, naukę noszenia broni i strzelania, minerkę i sa¬botaż. Pierwsze szkolenie odbyło się w domu przy Rynku Podgórskim 9 u Jagusiów, na które przybył „Szulce” (Fr. Baraniuk) i „Szatan” (Władysław Szczurek). Lokal ubezpieczał dozorca domu. Drugim punktem szkoleniowym było mieszkanie na Olszy przy ul. Pięknej, należące do „Urszuli” (NN), pielęgniarki pracującej w szpitalu przy ul. Kopernika.
Przy końcu września 1943 r. doszło do strzelaniny na Krzemionkach przy rozbrajaniu niemieckiego oficera. Wkrótce po tym Gestapo aresztowało „Mściwoja” (Bogusław Folwark), „Sulibora” (Stanisław Pławecki), Feliksa Woźniczka (pseudo nieznane) i „Lasotę” (Andrzej Niziński). Po pierwszych aresztowaniach, „Powolny” proponował „Lisowi” przerzucenie do kedywowskiego Oddziału Partyzanckiego „Błyskawica” bardziej zagrożonych harcerzy, lecz „Lis” zwlekał i nie mógł się na to zdecydować twierdząc, że w Krakowie jest dużo do zrobienia. Wrześniowe aresztowania i cisza jaka po nich nastąpiła, utwierdziła harcerzy w przekonaniu, że wsypa nie będzie się dalej rozszerzała. Ci którzy ukrywali się, zaczęli powracać do rodzinnych domów. Z dotychczasowych aresztowań nie wyciągnęli żadnych wniosków, zachowywali się nadal po dawnemu, nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Następne aresztowanie nastąpiło w dniu 14 XI 1943 r. Była niedziela. Chłopcy z klubu „Burza” wyszli z kościoła w Rynku Podgórskim i postanowili udać się na Krzemionki i tam pograć w piłkę. Poszli okrężną drogą przez ul. Kalwaryjską (obecnie Pstrowskiego), by po drodze pobrać piłkę u Franciszka Undasa. Przez ul. Kalwaryjską szli gęsiego, w pewnych odstępach jeden od drugiego, by dla żartu, każdy osobno ukłonił się znajomym dziewczynom idącym naprzeciw. Pierwszy szedł Zbigniew Świstak („Przepiórka”), za nim Zdzisław Czarny („Pikuś”) i inni. Gdy znajdowali się obok domu nr 14, niespodziewanie podjechało auto, z którego wyskoczyli gestapowcy, złapali pierwszych dwóch chłopców, wepchnęli ich do samochodu i odjechali. Pozostali chłopcy szybko się rozbiegli. Władysław Skwarczowski pobiegł ul. Stromą i u jej wylotu spotkał Bolesława Podbierę (ps. „Bezimienny” później „Sęp”), który szedł z kościoła przy ul. Zamojskiego. Skwarczowski opowiedział Podbierze co się przed chwilą zdarzyło na ul. Kalwaryjskiej. Po tej niedzieli niemal codziennie następowały aresztowania w domach, zakładach pracy, z Baudienstu. W ciągu tygodnia aresztowano między innymi: Władysława Skwarczowskiego, Mariana Drapicha, Sławomira Mądralę (ps. „Pirat”) i Franciszka Undasa, który był członkiem drużyny sportowej „Burza”. W następną niedzielę, gdy ludzie wychodzili z kościoła w Rynku Podgórskim, podjechało Gestapo autem, w którym rozpoznano Sławomira Mądralę. Dokonano aresztowań, ale Józefowi Świstakowi (ps. „Bunkier”), Stefanowi Wytyśnikowi (ps. „Ba¬ca”), Władysławowi Sułkowi (ps. „Mahomet”) i Józefowi Drapichowi (ps. „Lawina”) udało się zbiec.

***

4.2.5. Sułek Czesław, Podgórski pluton Szarych Szeregów kryptonim Alicja, Kraków 1998

Pluton Kedywu Armii Krajowej wywodził się z harcerzy przedwojennych drużyn Związku Harcerstwa Polskiego, istniejących na terenie Podgórza i Płaszowa. Nieomal zaraz po wkroczeniu hitlerowców do Krakowa powstała konspiracyjna Komenda Chorągwi Krakowskiej, hufce i drużyny, włączone w 1940 roku do ogólnopolskiej organizacji harcerskiej pn. „Szare Szeregi”, stanowiącej autonomiczną część organizacji wojskowej pn. Związek Walki Zbrojnej a później – Armia Krajowa.
Organizowały się konspiracyjne drużyny. Po przeorganizowaniu w struktury Szarych Szeregów powstały grupy: „Zawiszaków”, „Bojowe Szkoły” i „Grupy Szturmowe”. W kwietniu 1943 r. z-ca komendanta Chorągwi Krakowskiej, Franciszek Baraniuk „Szulce”, utworzył kompanię pn. „Bartek” i organizował następną pn. „Maciek”. Właśnie pierwszym jej plutonem był pluton o kryptonimie „Alicja”. Dowództwo nad nim objął dotychczasowy hufcowy Roju Podgórskiego Mieczysław Barycz „Lis”, „Jacek”.
W lipcu 1943 r. pluton został przekazany do dyspozycji Kierownictwa Dywersji Armii Krajowej. Dowódcą został por. Ryszard Nuszkiewicz „Powolny”, komandos przerzucony do Polski z Anglii. Nastąpiła reorganizacja polegająca m.in. na rozdzieleniu braci z „Piątek” i pogłębieniu konspiracji.
Rozpoczęło się intensywne szkolenie w zakresie dywersji i wojskowym. Obok szkolenia pluton kontynuował kolportaż prasy konspiracyjnej, bojkot kin, zbieranie informacji o wrogu., rozlepianie ulotek, akcje sabotażowe oraz zdobywanie broni przez rozbrajanie pojedynczych żołnierzy niemieckich.
Aktywna działalność plutonu „Alicja” zakończyła się tragicznie. W wyniku zdrady – od września 1943 do kwietnia 1944 nastąpiły w 4 etapach grupowe aresztowania, począwszy od d-cy plutonu i kadry instruktorskiej. W krótkim czasie pluton przestał istnieć. Poległo kilkudziesięciu harcerzy. Cześć Ich Pamięci!

***

4.2.6. Leonhard Bolesław, Kalendarium z dziejów harcerstwa krakowskiego 1910-1950, Kraków 2001

Maj 1943
- Dowodzony przez Mieczysława Barycza ps. Lis, Jacek podgórski pluton Grup Szturmowych „Alicja”, podejmujący chaotyczne akcje dywersji kolejowej i rozbrajania hitlerowców, otrzymuje mianowanego przez komendanta chorągwi nowego dowódcę Franciszka Baraniuka, który dla zaprowadzenia dyscypliny podejmuje szkolenie wojskowe i dywersyjne.
Czerwiec 1943
- Dwóch harcerzy z plutonu Grup Szturmowych Podgórze wyjeżdża na przeszkolenie dywersyjne „Osa-Kosa” do Warszawy.
Lipiec 1943
- Pluton podgórski „Alicja” zostaje przekazany do dyspozycji Kedywu.
- Wracający z przeszkolenia w Warszawie harcerze Arkadiusz Jaguś ps. Żelazny i Władysław Szczurek ps. Szatan zostają aresztowani na dworcu w Krakowie, przetrzymują tortury na Pomorskiej 2. Następnie skazani na śmierć próbują ucieczki z miejsca egzekucji przy ul. Szerokiej, w trakcie czego zostają zastrzeleni.
Wrzesień 1943
- Zostaje aresztowany phm Franciszek Baraniuk oraz 6 harcerzy plutonu „Alicja”.
Październik 1943
- Dowództwo plutonu „Alicja” obejmuje Wiesław Zapałowicz ps. Miś.
Listopad 1943
- Trwają aresztowania członków plutonu podgórskiego „Alicja”. Przy ul. Dietla gestapo aresztuje Mieczysława Barycza ps. Jacek, który ginie przy przesłuchaniu zatratowany butami przez gestapowca Rudolfa Körnera.
- Na liście wśród innych skazanych hitlerowcy umieszczają harcerzy III Podgórskiej Druż., prowadzących kolportaż tajnej prasy m.in. w fabryce Zieleniewskiego. Są to Władysław Niżnik, Józef Wijas i Tadeusz Woźniczka oraz Józef i Zbigniew Świstakowi, zamęczeni na ul. Pomorskiej 2.
Styczeń 1944
- Następują aresztowania kolejnych harcerzy należących do plutonu „Alicja”, spowodowane, jak się okazuje, zdradą Sławomira Mądrali ps. Pirat.
Marzec 1944
- Gestapo aresztuje Józefa Gąsiora z III Podgórskiej Druż., członka grupy dywersyjnej Szarych Szeregów, który następnie ginie rozstrzelany.
- W Krakowie przy ul. Limanowskiego patrol Kedywu wykonuje wyrok śmierci na konfidencie gestapo Sławomirze Mądrali za zdradę 50 członków plutonu „Alicja” zgładzonych przez hitlerowców.

***

4.2.7. Miłobędzki Paweł, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005

(str. 62-64)
Pluton „Alicja” został utworzony na bazie „Roju Podgórskiego”. Dowództwo nad nim objął Mieczysław Barycz ps. „Lis”, „Jacek”, dotychczasowy hufcowy tego „roju”. „Lis” nie mógł utrzymać w dyscyplinie i nieodzownej konspiracji znających się nawzajem chłopców i dziewcząt, rwących się żywiołowo do akcji sabotażowych i dywersyjnych. Aby zapobiec dekonspiracji, komendant chorągwi „Jerzy” w maju 1943 r. powierzył dowództwo plutonu Franciszkowi Baraniukowi ps. „Szulce”, a „Lis” został jego zastępcą. „Jerzy” polecił odcięcie plutonu od kontaktów z młodszymi chłopcami, ograniczenie akcji dywersyjnych do czasu przeszkolenia dywersyjnego i wojskowego całej grupy, wprowadzenie i przestrzeganie systemu piątkowego, likwidację gadulstwa, wstrzymanie udziału w akcjach małego sabotażu i propagandowych.
Zalecenia te nie zostały wykonane ze względu na to, że chłopcy znali się jeszcze sprzed wojny i mieszkali na tym samym terenie. Oprócz tego niektórzy z nich byli wcześniej drużynowymi i zastępowymi w „Roju Podgórskim”, a co zapalczywsi organizowali samowolnie akcje dywersyjne. W związku z tą sytuacją w sierpniu 1943 r. „Jerzy” postanowił cały pluton oddać do dyspozycji „Kedywu” AK, mając nadzieję, że podziemne wojsko upora się z problemem dyscypliny i ładu w oddziale. Na spotkaniu komendanta Krakowskiej Chorągwi Szarych Szeregów Edwarda Heila z szefem Kierownictwa Dywersji Krakowskiego Okręgu AK mgr Stefanem Tarnowskim ps. „Jarema”, „Kmicic” uzgodniono, że pluton „Alicja”, którego dowódcą był „Szulce”, przejdzie do dyspozycji bojowej „Kedywu”, zachowując dotychczasową przynależność organizacyjną do Szarych Szeregów, które miały nadal sprawować nad nim pieczę wychowawczą. Dowództwo nad plutonem z ramienia AK objął por. Ryszard Nuszkiewicz „Powolny”, cichociemny przeszkolony w Anglii.
Pluton liczył ok. 50 chłopców w wieku od 17 do 20 lat, ale byli i młodsi, np. „Pirat” i „Pikuś” mający po lat 16 oraz „Cenio” - 15 lat. W plutonie było również 12 dziewcząt, które pełniły funkcje łączniczek i sanitariuszek. W lipcu 1943 r. rozpoczęło się szkolenie wojskowe obejmujące zasady konspiracji, naukę o broni i posługiwanie się nią, sabotaż, minerkę i zdobywanie broni. Zajęcia były najpierw przeprowadzane teoretycznie, a następnie w praktyce, w akcjach sabotażowo-dywersyjnych i przeciw konfidentom. Do pierwszych zadań, jakie postawił przed plutonem „Kedyw”, należało zdobywanie broni. Bardzo sprawnie przeprowadzono kilka zsynchronizowanych akcji na terenie całego Krakowa. Ich plonem było zdobycie kilku pistoletów i jednego pistoletu maszynowego. Skoordynowana działalność w całym mieście uniemożliwiała Niemcom zorganizowanie obławy. Aktywność ta nasiliła się do tego stopnia, że wojskowe władze niemieckie wydały polecenie noszenia w kaburach atrap, a pistoletów w kieszeniach spodni.
Do innej, znaczącej działalności plutonu należy zaliczyć sabotaż kolejowy, polegający na wsypywaniu piachu do maźnic, co powodowało zacieranie się osi, a przy dłuższych przebiegach zapalanie się wagonów. Przy ul. Zabłocie - przez otwory wykonane w zbiorniku paliw płynnych - wypuszczano paliwo do ziemi. Duże znaczenie propagandowe miały ubezpieczanie kolportażu konspiracyjnego „Gońca Krakowskiego” i akcja na kino „Atlantic” przy ul. Stradom, gdzie zniszczono projektor. Kino to wyświetlało przeznaczone dla Polaków filmy propagandowe i demoralizujące polską młodzież. Najtrudniejsze było likwidowanie konfidentów. „Alicja” przeprowadziła kilka takich zadań, m.in. na konfidentce mieszkającej przy ul. Dietla, konfidentce E.W. zamieszkałej przy ul. Radziwiłłowskiej 23, konfidentce z ul. Sebastiana. W październiku 1943 r. wykonano wyrok śmierci na niebezpiecznym agencie gestapo Michale Pańkowie.
Z powodu braku przestrzegania elementarnych zasad konspiracji na początku września 1943 r. rozpoczęły się w plutonie aresztowania, które trwały do kwietnia 1944 r. Ich największe nasilenie przypadło na październik i listopad 1943 r. Ujęto prawie wszystkich chłopców i dwie dziewczyny. Stało się tak za sprawą Sławomira Mądrali ps. „Pirat”, aresztowanego w połowie listopada. Za namową matki, za cenę własnego życia, podjął on współpracę z gestapo i stał się gorliwym konfidentem, za co z wyroku sądu Polski Podziemnej został rozstrzelany 31 III 1944 r. Wyrok wykonano w mieszkaniu przy ul. Limanowskiego. Kara przyszła za późno. W wyniku zdrady „Pirata” zginęło 41 harcerzy - prawie cały pluton. Ich egzekucje odbyły się:
23 XI 1943 - Z. Świstak, W. Skwarczowski, M. Drapich, Z. Czarny, T. Grochala, W. Niżnik, M. Niżnik< ref>Na afiszu śmierci informującym o wyrokach wpisano dla kamuflażu także Sławomira Mądralę.;
11 XII 1943 - W. Jaguś, A. Niziński;
18 II 1943 - M. Handzlik, J. Kraus;
29 I 1944 - A. Seidel, K. Seidel, W. Latowiecki, L. Latowiecki;
6 IV 1944 - J. Świstak, A. Gaweł, T. Dąbrowski, M. Stachura;
8 V 1944 - S. Wytyśnik, J. Drapich;
28 V. 1944 - S. Czarny, W. Sułek, S. Karaś.
Pozostali zginęli w obozach koncentracyjnych, a „Lis” został zakatowany przy ul. Pomorskiej. W historii konspiracji nie jest znany drugi tak tragiczny przypadek, aby cały oddział wyginął, choćby w bezpośredniej walce z wrogiem. Tragedie „Alicji” przeżyły spośród aresztowanych tylko dwie osoby - Janina Potoczek ps. „Telimena” i Stanisław Pławecki ps. „Sulibor”. Po aresztowaniach „Lisa” i „Szulcego” ostatnim dowódcą plutonu był kpr. pchor. Wiesław Zapałowicz ps. „Miś”.

***

4.2.8. J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014

Niezwykle szybki i wszechstronny rozwój krakowskich Szarych Szeregów jaki nastąpił po objęciu komendantury przez Edwarda Heila zakłóciły jesienią 1943 roku pierwsze aresztowania. Duży liczebny wzrost organizacji i ożywiona działalność harcerskiego podziemia, zwróciły niestety uwagę stale węszących hitlerowców. We wrześniu zatrzymano na ulicy w bliżej nieznanych okolicznościach Franciszka Baraniuka, współtwórcę krakowskich GS ów. Próby wykupienia go z rąk gestapo niestety zawiodły, zginął rozstrzelany w egzekucji publicznej przy ulicy Szerokiej. Jego śmierć głęboko wstrząsnęła komendantem i wszystkimi znającymi go bliżej harcerzami. Utrata „Franka” była dla całej organizacji niezwykle bolesnym ciosem i startą wręcz nie do powetowania.
W tym samym miesiącu nastąpiły dalsze aresztowania, objęły one harcerzy z podgórskiego plutonu GS ów „Alicja”, oddanego wcześniej na przeszkolenie do Kedywu. Jeden z zatrzymanych pod wpływem matki zaczął ze strachu sypać. Do kwietnia 1944 roku Niemcy aresztowali ponad 40 chłopców. Prawie wszyscy z nich zostali rozstrzelani.
Dla „Jerzego” była to chyba największa w życiu tragedia. Czuł się w pełni odpowiedzialny za losy tych prawie dzieci. Nie mógł znieść myśli, że musi bezsilnie patrzeć jak giną w męczarniach z ręki gestapowskich oprawców. Ten twardy człowiek, wymagający dowódca, surowy, często oschły, budzący lęk podwładnych komendant cierpiał głęboko nad każdym z aresztowanych harcerzy. Swych uczuć nie miał nigdy w zwyczaju ujawniać przed otoczeniem, zwłaszcza przed podwładnymi, wtedy jednak, jak wspomina jego łączniczka, „Jerzy” raz jedyny nie wytrzymał i ze zdumieniem usłyszała z jego ust słowa: „żebyście wy wiedzieli co ja przezywam, gdy tak każdego dnia posyłam te dzieci na śmierć”.
Pierwsze miesiące 1944 roku, zgodnie z wytycznymi Kwatery Głównej upływały w krakowskich Szarych Szeregach na kontynuowaniu przygotowań do przewidywanego powstania. Wszelkie prace organizacyjne, akcje zbrojne, i propagandowe utrudniało jednak nasilające się coraz bardziej z dnia na dzień zagrożenie. Trwały wciąż aresztowania harcerzy podgórskiego plutonu „Alicja”, obserwowano także wzmożoną inwigilację krakowskiego środowiska młodzieżowego i harcerskiego przez niemieckich konfidentów.
„Jerzy” osobiście obarczony wielka ilością zadań i w związku z tym masą najróżniejszych kontaktów, z BIP em, Szarymi Szeregami, z innymi ugrupowaniami i organizacjami podziemnymi, czuł się już bardzo niepewnie. Zaczął stosować zaostrzone środki ostrożności. Sam często zmieniał lokale, skrzynki kontaktowe i trasy wędrówek po mieście, to samo przykazywał innym członkom Komendy Chorągwi, łącznikom i łączniczkom.
Licząc się poważnie z możliwością swego aresztowania, myślał z troską o dalszych losach powierzonej mu ledwie niecały rok temu organizacji, z którą zdążył się już związać nie tylko jako dowódca, ale również jako człowiek.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. Sobolewski Kazimierz, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2000 [s. 131]

W tym samym czasie nastąpiły aresztowania szeregu podgórskich harcerzy. Spowodował je członek tamtejszego „Roju” Sławomir Mędrala ps. „Pirat”, który zatrzymany, zaczął w czasie przesłuchania gestapo sypać najpierw kolegów, a następnie ratując siebie stał się hitlerowskim konfidentem. Rezultatem był wyrok śmierci, który z polecenia Wojskowego Sądu Specjalnego wykonano na zdrajcy z końcem marca 1944.

***

4.3.2. Nuszkiewicz Ryszard ps. Powolny – relacja z 19.06.1968 [rękopis]

Pluton chłopców z Podgórza liczący trzydziestu kilku i ok.12 dziewcząt przeszli do Kedywu KO. Warunki przejścia: Zostali przekazani do Kedywu pod wzgl. szkoleniowym i bojowym a strona wychowawcza pozostała w harcerstwie.
D-cą oficjalnym był Fr.Baraniuk „Franek” (w kedywie „Szulce”). Z-cą plutonu mianowany został Mieczysława Barycza „Jacek” „Lis”. Organizacja była oparta na systemie piątkowym, w każdej piątce był d-ca. Oficjalne przekazanie nastąpiło w lipcu 1943 r. W trakcie szkolenia przerabiano: minerkę, naukę o broni, zachowanie w konspiracji. Zajęcia odbywały się piątkami na ul. Pięknej u dziewczyny (pielęgniarki), która również należała do tej grupy i na Rynku Podgórskim pod nr 4 lub 6 w mieszkaniu Jaguś Wiesława.
Po kilku wykładach nastąpiło szkolenie teoretyczne również.
W moim przekonaniu pluton ten pragnąłem wykorzystywać do akcji likwidacyjnej, dywersyjnej, kolejowej.
Prowadzono „mały sabotaż”.
Grupa ta raz była włączona do prac harcerskich: zalepianie dziurek od klucza, kolportaż prasy, wysyłanie listów do volksdeutschów, oraz do prac w Kedywie.
Ponieważ brakowało broni rozpoczęto zdobywanie broni na Niemcach.
Jedna piątka nie rekrutowała się z Podgórza.
Byli to: Jaguś Zdzisław „Żelazny”, Bogusz Marian „Maryś” – z Kielc, „Szatan”, „Wilk” i jeszcze jedna .... osoba – obaj z Bronowic.
Próbna akcja odbyła się w sierpniu 43 r. – podłożenie świecy termitowej w kinie niemieckim „Urania”.
W/w piątka rozpoczęła zdobywanie broni. W tym celu wypracowałem system dwójkowy na tego rodzaju akcje. Przed przystąpieniem do Kedywu grupa ta podpalała samochody w podchorążówce koło obecnego Wawelu.
„Żelazny” miał kontakt z W-wą i jeździł na szereg akcji do stolicy.
Na zdobywaniu broni, obok w/w piątki, byłem z M. Baryczem i T. Baryczem.
Młodzież ta była słabo skonspirowana, chodząca grupowo, znająca się wzajemnie. Dlatego też nigdy nie spotykałam się z nimi ze względów konspiracyjnych w Krakowie.
Były wypadki noszenia przez tę grupę broni przy sobie. Zdobywanie broni odbywało się do października 43 r.,- do tego momentu pluton był dozbrojony w broń krótką.
Magazyn broni znajdował się w Szkole Podstawowej im. Tadeusza Kościuszki, w mieszkaniu J. Świstaka i Zb. Świstaka. Ich rodzice byli woźnymi w tej szkole. Po likwidacji magazynu wyniesiono 32 sztuki broni.
Akcje odbywały się w określonych godzinach systemem uderzeniowym. Miało to na celu uniemożliwić niemiecką penetrację. Istniało zarządzenie niemieckie rozkazujące nosić Niemcom w kaburze atrapę pistoletu.
Obok zdobywania broni zlikwidowano dwóch konfidentów.
[Dopisek M.S.] Akcje kolejowe polegały na zasypywaniu maźnic piaskiem, przecinaniu wężów sprężonego powietrza i innych. Odbywało się to na Stacji w Płaszowie.
Praca z plutonem nie trwała długo i prawdopodobnie już w momencie przekazania ich do Kedywu istniały poszlaki o wsypie.
Pierwszy z zamachów na Mądralę organizował „Kat” Bieniarz Józef i prawdopodobnie Świstak „Bunkier” – Mądrali zadano cios w głowę i wrzucono go do Wisły skąd wyłowił go przygodny rybak.
Drugi zamach był również nieudany, a organizowały go inne osoby. Moim rozkazodawcą był w kedywie KO AK kpt. „Jarema”, „Skóra” dr Tarnawski Stanisław.
Edward Heil, komendant Sz.Sz., był także z-cą szefa BIP-u. A dowódczynią grupy dziewcząt była „Żywia”. Praca ich polegała na rozpoznaniu wojskowym, oraz do kolportażu prasy i ulotek w ramach Sz.Sz.
„Żywia”, „Inka”, „Halina”, „Alina”, „Marzena”’ „Grażyna”’ „Lotos”’ oraz pielęgniarka.
Ta ostatnia osoba stworzyła patrol w szpitalu i w ramach akcji TB – dodawanie toksycznych składników do jedzenia.
„Inka” i „Alina” brały udział w rozpoznaniu terenu w akcji na Koppego oraz w grupie sygnalizacyjnej w czasie zamachu.
„Mściwój” – Folwark Władysław
„Pirat” – Sławomir Mądrala
„Gapcio” – Sułek Czesław
„Baca” – Wytychnik Stefan
„Mahomet” – Sułek Władysław
Po rozstrzelaniu Baraniuka 20.X.1943 na ul. Mazowieckiej na dowódcę plutonu został mianowany przez Komendę Wiesław Zapałowicz „Miś”, który po wsypie przeszedł do OP „Skok” gdzie spotkał kpt. „Powolnego”.

***

4.3.3. Śniegowski Zbigniew w: J. Czarniecki, M. Piętka, Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014

Oprócz tych plutonów, które weszły w skład kompanii „Bartek” istniały jeszcze inne plutony, które były zorganizowane mniej więcej w tym samym czasie. Najwcześniej zorganizowanym tak plutonem był zorganizowany pod koniec jesieni 1943 r. pluton podgórski Szarych Szeregów, który to pluton otrzymał kryptonim „Alicja”. Następny pluton organizował kapral podchorąży Jerzy Kielski ps. „Nik” i ten pluton nosił kryptonim „Barbara”. Trzeci pluton organizował sam Franciszek Baraniuk i ten pluton nosił kryptonim „Cecylia”.
Otóż na terenie Podgórza, po różnych perypetiach z czasów 39-42, został wyłoniony duży, bardzo silny pluton Szarych Szeregów. I tam powstał pluton „Alicja”, początkowo liczył ponad 80 ludzi, w ramach organizacji wstępnej Szarych Szeregów. Na jego czele stał Mieczysław Barycz, ps. „Lis” (drugi ps. „Jacek”). W tym plutonie, który gromadził młodzież, zresztą dość różną wiekowo (pomiędzy 16 – 21 lat), grupa starszych chłopców rozpoczęła wykonywać rozmaite akcje dywersji, ale już z bronią w ręku. Te akcje się mnożyły, były wykonywane zarówno na terenie Krakowa, Podgórza, na Krzemionkach, były wykonywane na terenie Lasku Wolskiego, były wykonywane poza terenem krakowskim, na trasie kolejowej pomiędzy Krakowem a Bochnią. Doszło do różnych ekscesów… Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że to była młodzież nieprzeszkolona dywersyjnie i obawiano się, że lada chwila ich działanie, wprawdzie bardzo odważne, nawet bohaterskie momentami, mogło spowodować dużą dekonspirację. W związku z powyższym trzeba było ten pluton dość szybko zreorganizować. Reorganizacja poszła po linii następującej: „Jerzy” tę grupę ok. 30 ludzi – 35 może, nakazał wyłączyć z plutonu „Alicja”, na czele tej grupy postawił „Szulcego” (F. Baraniuka) Pluton ten, również nazwany plutonem i dalej noszący kryptonim „Alicja” został oddany do Kedywu krakowskiego, czyli do kierownictwa Dywersji, która była organizacją wydzieloną wewnątrz AK, przeznaczoną specjalnie do dywersji. Opiekunem tego plutonu, z ramienia Kedywu został porucznik Nuszkiewicz Ryszard ps. „Ryś” (drugi ps. „Powolny”), postać zresztą dość znana historycznie z różnych publikacji dzisiaj. To był oficer – zrzutek, pochodzący z Anglii, cichociemny, człowiek bardzo energiczny, roztropny, rozważny, umiejący dużo z zakresu dywersji. On rozpoczął ostre szkolenie tego plutonu, ale zaczęło się w tym plutonie coś źle dziać.
Konfidenci, czy inwigilatorzy uliczni, bo tych było bardzo dużo w tym okresie w Krakowie, nasłani przez policją niemiecką, dostrzegli koncentrowanie się tej młodzieży, zbieranie się, grupowanie, po nabożeństwach, czy w tym podobnych okolicznościach (np. było takie wesołe miasteczko, przy ul. Serkowskiego – tam też było mnóstwo tych mam i dzieci – tam też się czasem młodzież grupowała). (…)
Ponadto istniał drugi pluton dywersyjny, tzw. „Pluton AK-58” – istniał również na terenie Podgórza, w znacznej mierze złożony z harcerzy podgórskich, którzy w latach 39-40 byli w Szarych Szeregach, ale potem „odbili”, na skutek tego, że kierownictwo podgórskie Szarych Szeregów właściwie wstrzymało pracę harcerską. Tak się złożyło.
A pluton „Alicja”? Został niemal doszczętnie rozbity w aresztowaniach. Począwszy od września 1943 r., do marca 1944 r., ten pluton przestał całkowicie istnieć. Zostały zeń dosłownie „strzępy”. (…)
Nie, nie było związku między aresztowaniem „Jerzego”, a aresztowaniami w plutonie „Alicja”. Były aresztowane kolejno grupy różne. Pierwsza grupa, która była aresztowana, to było dwóch dywersantów krakowskich, pochodzących z plutonu „Alicja”, ps. „Szatan” i „Żelazny”. Byli wysłani do Warszawy na szkolenie, brali udział w akcji, „Sto milionów”, po tej akcji zostali zwolnieni jako wyszkoleni w pełni dywersanci i jechali do Krakowa, na dworcu w Częstochowie ich aresztowano, podobno udało im się wywinąć stamtąd, ale po raz drugi aresztowano ich na dworcu w Krakowie. Od lipca 43 byli osadzeni w więzieniu na Montelupich. Poprzez wtyczkę AK kontaktował się z nimi Franek Baraniuk, jako już szef plutonu, który wydzielony został z plutonu „Alicja”, do tego plutonu Kedywu, już się z nimi tam kontaktował i przypuszczalnie, Franek Baraniuk, razem z tymi dwoma żołnierzami („Szatanem” i „Żelaznym”) zostali rozstrzelani przy ulicy Szerokiej, bo w międzyczasie, we wrześniu, Franciszek Baraniuk również został aresztowany.
To był pierwszy sygnał o zagrożeniu tego plutonu. Przypuszczalnie z tego jeszcze nic nie wynikało, dlatego, że policja niemiecka nie kojarzyła sobie tych dwóch, wracających z Warszawy dywersantów z plutonem dywersji z Podgórza… Aresztowanie Franciszka Baraniuka, okoliczności i fakt, że po nim nikogo nie aresztowano, świadczyły o tym, że po nim nikogo nie aresztowano, świadczyły o tym, że został aresztowany za jakieś inne sprawki, a nie działalność w Szarych Szeregach. Tym bardziej, że on, pracując na terenie wodociągów, utrzymywał kontakt z taką grupą z PPS-u. Być może „z tej strony” był aresztowany. Został aresztowany na ulicy, podjechał samochód, wysiedli z niego niemieccy policjanci, wtrącili go do środka i zabrali. Przy czym w samochodzie był jakiś cywil jeszcze – skuty. Tak to wyglądało, jakby ten cywil wskazał na niego na ulicy. Nie był to nikt z Szarych Szeregów.
[…]
Potem, właśnie z Frankiem Baraniukiem i z „Jerzym” była omawiana sprawa utworzenia tych trzech kompanii. No z tej pierwszej kompanii był on bardzo zadowolony – kompanii „Bartek”, no ale jak wcześniej powiedziałem były kolosalne kłopoty z utworzeniem tej stricte pierwszej kompanii, do której miały wchodzić plutony: „Alicja”, „Barbara”, i „Cecylia”. Rozmawiali o tych niesfornych chłopcach, którzy nie podporządkowują się poleceniom, o tym, że też Kedyw tam działa na Podgórzu. Przy czym „Jerzy” stawiał wymagania w stosunku do Baraniuka, które podkreślały rolę Baraniuka, jak gdyby Komendanta Rojów (czyli hufców) Karkowskich. Bo każdy pluton odpowiadał rojowi. I właśnie nad nimi miał być Baraniuk, który był tym „łącznikiem” pomiędzy „Jerzym” i Rojami w Krakowie. Był pośrednikiem.
[…]
Następne, drugie spotkanie miałem i z „Jerzym”, i z Baraniukiem, wtedy kiedy trzeba było przedstawić całą sprawę wyselekcjonowania tych 20 ludzi. Trudność polegała na tym, że AK przewidywało właściwie tylko 3 piątki z Szarych Szeregów, a tutaj było dobrych kandydatów na 4 piątki. I to tak było, że trzeba ich było pilnie szkolić, zwłaszcza jeśli chodzi o ten pluton „Alicja”.
[…]
Wydarzyła się jednak w międzyczasie określona sytuacja. Aresztowanie części kandydatów do podchorążówki. Wpadka, więc „Jerzy” sprawę selekcjonowania polecił mi przełożyć na wiosnę. Prosił mnie tylko o to, żebym w tych plutonach, w których mam kontakt nadzorował szkolenie podoficerskie. Pod tym kątem miałem szereg spotkań w czasie października, listopada, grudnia w atmosferze narastającego napięcia, dlatego, że w październiku były dalsze aresztowania w „Alicji”, w listopadzie następne, co więcej pojawiły się dalsze aresztowania, m.in. po linii AK-owskiej. Aresztowano łączniczkę I-go plutonu Szarych Szeregów – p. Hankę Marszałek (obecnie Struś). W grudniu znowu były aresztowania w Podgórzu, w styczniu znów trzech ludzi z Podgórza (tyle co ja wiem) i w marcu ostatnie aresztowania były też w plutonie podgórskim. Co więcej, te aresztowania przerzuciły się na Pluton 58 Kedywu i tam zostali również aresztowani harcerze z tego plutonu. Pomiędzy harcerzami plutonu „Alicja” (tego, który był w Kedywie) znalazł się jeden zdrajca – Sławomir Mędrala, ps. „Pirat”. Został zastrzelony 31 marca przez patrol Kedywu, w Podgórzu w mieszkaniu własnym, razem zresztą z matka, która go do tego namówiła.

***

4.3.4. Seweryn Tadeusz, Tragedia na Podgórzu (Pluton Alicja), w: Okupacji dzień powszedni, Przegląd Lekarski 1/1970

A teraz wstrząśnijmy rurą kalejdoskopu, a zobaczymy całkiem inną układankę elementów naszego okupacyjnego dnia powszedniego. Zbiorowy wysiłek całego narodu był za słaby, aby potrafił przynajmniej przerzedzić czarne chmury wiszące nad naszą rzeczywistością wojenną. Nie było prawie rodziny, którą by ominęły łzy i boleści. A liczba cierpiących rosła
Z początkiem grudnia 1943 roku przybiegł do nas z Podgórza 16-letni Marian Hanslik, syn siostry Walczykowej. Mówił zdyszany, że w całym Podgórzu aresztują chłopców, a nikt nie wie, dlaczego.
Pani Walczykowa od razu zadecydowała:
Pozostaniesz u nas, do matki nie wrócisz, póki w Podgórzu się nie uspokoi.
I tak się stało. Po tygodniu Maniuś wrócił jednak do rodziców, ale ledwie zgłosił się w zakładzie krawieckim Juliusza Madritscha przy Rynku Podgórskim, gdzie pracował jako pomocnik krawiecki, już wpadł w zasadzkę gestapo, które tam na niego czyhało. Za dwa dni na rozlepionych w mieście „listach śmierci” znalazł się, obok innych młodych chłopców, Marian Hanslik.
Odtąd nastały dla nas ponure dni. Hanslikowa przebywała stale u Walczyków, płacząc dniami i nocami. Czasem w napadzie rozpaczy wybuchała głośnym płaczem i biadaniem:
- Wszystkim pomagacie, a mojego Maniusia nikt z was nie próbował ratować od śmierci!
Te gorzkie oskarżenia odnosiły się do mnie i do mego łącznika czeladnika krawieckiego, Makska Skowrona. Dla mnie wtedy najważniejsze było rozwiązanie zagadki, jaki cel mają przeprowadzane przez hitlerowców aresztowania i rozstrzeliwania małoletnich chłopców. Zawiadomiłem o tym ówczesnego okręgowego delegata rządu, Jana Jakubca, a ten odpowiedział mi pytaniem:
A może to początek jakiejś zbójeckiej akcji wymordowania całej młodzieży polskiej? Niech pan się postara wyjaśnić tą tajemnicę.
- Wyjaśnić, ale jak? To przerasta możliwości naszego wywiadu.
Tymczasem przyszedł mi z pomocą przypadek. Do pracowni szewskiej Walczyka zaczęli się schodzić esesmani z lotniska w Rakowicach, grzali się u pieca, podszczypywali towarzyszącą im zawsze jakąś Anitę, a potem jeden prowadził ją na pięterko do pustego mieszkania dwóch Ślązaków mających służbę na lotnisku. Wydawało się nam, że już doskonale wiemy, kim Anita jest. Tymczasem dowiedziałem się, że ta damula interesowała się także Makskiem i mną, gdzie pracujemy, jaki mamy zawód i kiedy wracamy do domu. Spotkała raz Makska na schodach i uśmiechając się słodko, powiedziała po śląsku:
- Panie Maks, trzeba mi piniondze - nie? I wyciągnęła z torebki rewolwer.
Maksek dawał odpowiedzi błyskawicznie, dał i tym razem i to po śląsku:
- Jo smola tako kiełbasa!
Poszła do Walczykowej i namawiała ją do kupna rewolweru. Ale pani Walczykowa, której spryt i obrotność języka budziła we mnie szczery podziw, odpowiedziała niby z głupia frant, naiwnie, a zarazem z doskonale udaną życzliwością:
- Panno Anito, niech pani tego przy sobie nie nosi, to rzecz bardzo niebezpieczna, jeszcze może wystrzelić. Niech się pani takimi rzeczami nie bawi.
Teraz już wiedzieliśmy, czym jeszcze zajmuje się ta damula. Dlatego z tym większą skrupulatnością podsłuchiwałem rozmowę, którą prowadziła z esesmanami grzejącymi się u pieca. Klepałem buty na kopycie, a zwieszone w dół bujne wąsiska i zaniedbane ubranie czyniły ze mnie dziadygę, posługacza, który za miskę jadła pomaga majstrowi przy robocie. Czyniłem to, zdaje się, dość poprawnie i zgodnie z nakazami mimetyzmu, aby do niepoznaki wtopić się w swe środowisko.
Posłyszałem, jak Anita przyciszonym głosem informowała esesmanów:
- Jutro będą znowu aresztowania za Wisłą. Był u nas Madrala ze swą matką i przynieśli nową listę młodych polskich bandytów.
Chcąc wszystko słyszeć jak najdokładniej, wyciągnąłem z kieszeni blaszane pudełko z krajanym chłopskim tytoniem i skręcałem papierosa. Potem podszedłem do pieca, wyciągnąłem drewienkiem węgielek i przypaliłem papierosa. Usłyszałem pochwały pod adresem Madrali i jego matki, a nadto dowiedziałem się, że Anita nosi nazwisko Dudek.
Gdy to wredne towarzystwo wyszło, a nas doleciał odgłos trzaśnięcia żelaznej furtki od strony ulicy, zwróciłem się do Walczyków i Makska:
- Przesłuchałem tę cholerę. Jutro odbędą się w Podgórzu aresztowania. Trzeba jeszcze przed świtem zawiadomić Hanslikową, żeby syna, Tadzia, ukryła albo przysłała do nas. Aresztowania odbędą się wedle listy, którą sporządził jakiś konfident Mądrala, znany w gestapo pod pseudonimem „Tänzer”, tj. tancerz, oraz jego matka. Niech się Bronia dowie, kto to jest ów Mądrala, jakie imię ma jego matka i gdzie mieszka.
O świcie Walczykowa pojechała do Podgórza tramwajem, popędziła na ulicę Dąbrowskiego 11 i razem z Hanslikową przywiozła Tadzia do Rakowic. Obie były bardzo wzburzone, perlisty pot pod ich oczyma świadczył o ich wysiłku fizycznym, a bladość twarzy i drżące usta o ich zdenerwowaniu.
- Panie Kozłowski - wybuchnęła głośnym płaczem Hanslikową - już wiem, kto na śmierć posłał mojego Maniusia. Nie Madrala, tylko Mądrala, ten szczeniak, Sławek Mądrala, ze swą matką Wandą Mądraliną z ulicy Limanowskiego 20 w Podgórzu. O, ty szmato latarniana, ty suko parszywa, czego chcesz od moich dzieci? Żebyś ty, suko, przez tydzień rodziła i zdechła w boleściach. A ciebie, gówniarzu, żeby polska kula nie minęła. Panie Kozłowski, znam tego drania, to był kolega szkolny mojego Maniusia. A chłopaki jak chłopaki. Dostawali skądś tajne gazetki i czytali. Wracają do domu, a tu patrolka: halt! Zaprowadzili chłopaków na gestapo, rewidują, a tu gazetka. Wszystkich posłali na rozstrzał, tylko Sławka wypuścili. To się chłopakom nie podobało. Dlaczego jego wypuścili? No więc wyprowadzili go na most na Rudawie i tam niby się biją, niby żartują i buch Sławka z wysokiego mostu do wody, potem uciekli. Tymczasem Sławek uratował się i zaczął sypać kolegów, kapuś sakramencki. Z miejsca poszło na Pomorską dwóch, potem na Montelupich dwudziestu chłopaków. Wtedy mojego Maniusia zabrali, 13 grudnia. Panie Kozłowski, co się wtedy działo, wszędzie matki płakały, włosy z głowy wyrywały. Teraz chcą mi zabrać drugiego? O, rany boskie, Panie Kozłowski, ratujcie mojego Tadzia. Jak mi go zabiorą, nie wytrzymam, nożem się przebiję.
Zeznania Bronisławy Hanslikowej były bardzo ważne. Tejże nocy spisałem je, osobno informację Anity Dudek, napisałem akty oskarżenia przeciwko Sławomirowi Mądrali i jego matce, Wandzie Mądralinie. Zwołałem posiedzenie Cywilnego Sądu Specjalnego. Zapadły dwa wyroki śmierci. Delegat podpisał je, a Porozumiewawczy Komitet Polityczny przy delegacie zgodził się na ich wykonanie i to co rychlej, bo każdy dzień działalności tej spółki konfidenckiej groził nowymi ofiarami.
Wyszedłszy na ulicę, spotkałem „Kordiana”, dowódcę Żelbetu AK. Informuję go:
- Przed chwilą zostały podpisane dwa wyroki śmierci na groźnego konfidenta, 17-letniego Sławomira Mądralę i jego matkę, Wandę, Podgórze, Limamanowskiego 20. Wyrok musi być wykonany jeszcze dziś.
„Kordian” oddał tę sprawę do załatwienia Arturowi Korblowi, pseudo „Bicz”, sławnemu w świecie konspiracyjnym komendantowi dywersji Żelbetu. Odkomenderowani przez „Bicza” partyzanci: Jan Filipowski, pseudo „Morawa”, Jan Sikora, pseudo „Mewa”, i Józef Profics, pseudo „Duce”, wykonali te wyroki tegoż dnia, tj. 31 marca 1944 roku. Od tego czasu ustały aresztowania chłopców w Podgórzu.

I jak tu wyjechać na wieś, żeby się leczyć, kiedy ja właściwie tutaj jestem potrzebny? Ludzie odetchnęli. Społeczeństwo Podgórza czuło się jak chory po ciężkiej, ale udanej operacji. Wykonanie wyroku Sądu Specjalnego było właśnie taką operacją. Coraz więcej ludzi wyzbywało się złudzeń, że hitlerowskie psy zmieniłyby się w baranki, gdyby się je głaskało za włosem, a psią uległością i lokajską usłużnością moglibyśmy powstrzymać drukowanie list śmierci. Przecież celem wroga było biologiczne wyniszczenie narodu, a tę jego „misję dziejową” będzie spełniać ta bestia, choćby nikt jej nie drażnił zabijaniem konfidentów.

***

4.3.5. Sułek Czesław

Gdy nastał okres świąt Bożego Narodzenia chodziliśmy po restauracjach jako kolędnicy-przebierańcy. Nie zawsze musieliśmy „odgrywać" przygotowane role by dostać datki, gdyż samo zjawienie się kolędników cieszyło obecnych, że mimo okupacji polska tradycja nie zaginęła. Zorganizowaliśmy także Jasełka w piwnicy domu przy Rynku Podgórskim 8. W niewielkim schronie urządziliśmy scenę, i dekoracje malowane na czarnym kartonie, sprzedawanym w rolach jako zasłony do zaciemniania okien. Głównym organizatorem i aktorem był „Mahomet". Stefek Wytyśnik uzyskał z jakiegoś teatru przybory do charakteryzacji i sam przeistaczał się w brodacza, króla lub Żyda. Na widowni było kilka ławek ale w czasie przedstawień publiczność nie mieściła się nawet w korytarzu. Przedstawienia miały duże powodzenie. Jednego wieczoru, po przedstawieniu, do schronu wszedł oficer niemiecki z jakimś cywilem. Krzyczeli coś na nas a gdy „Baca" wystawił głowę zza kulis oficer złapał go za brodę krzycząc „Jude" i dopiero, gdy przerażony Stefek wylegitymował się a Władek odklejał mu brodę specjalnym płynem, sytuacja wyjaśniła się. Po przeszukaniu piwnicznych zakamarków zakazano nam przedstawiania i Niemcy wyszli. Jeszcze w scenerii jasełkowej, z początkiem lutego 1943 roku, w tym schronie odbyło się zaprzysiężenie „piątki" Mahometa. Władek ustawił nas w szeregu i zameldował przybyłemu „Mściwojowi" gotowość do przyrzeczenia. Przybyła z nim druhna zapaliła świecę, wyjęła niewielki krzyż i w nastroju wielkiej powagi powtarzaliśmy wypowiedziane słowa. Pamiętam tylko groźną końcówkę o karze śmierci za zdradę. Gdy trochę ochłonąłem i gdy oczy przywykły słabego oświetlenia poznałem w „Mściwoju” Bogusława Folwarka, z którym uczyłem się w szkolę powszechnej. On także mnie poznał, ale w pełni konspiracja nie pozwoliła nam przyznać się do tego. Od tego czasu stałem się członkiem plutonu „Alicja” Szarych Szeregów.
„Mahomet" uczęszczał na szkolenia podoficerskie. Gdy zwierzył się, że posiada karabiny i rewolwer polecono mu przenieść je do piwnic po winiarni, znajdujących się przy Rynku Podgórskim 7. Piwnicami tymi, opuszczonymi przez właściciela Landaua, „zawładnęli" bracia Czarni, Staszek i Zdzisiek „Pikuś", mieszkający w oficynie. Po zajęciach z bronią, karabiny miały być przekazane na zewnątrz, do innej kryjówki. Ze względu na zbyt widoczne wejście do piwnic, późnym wieczorem przeniesiono karabiny do piwnicy Wytyśników, by nazajutrz wynieść je stamtąd. Wytyśnikowie mieszkali na trzecim piętrze kamienicy przy Rynku Podgórskim 8. W jednym pokoju, jako sublokator, mieszkał przyjezdny Ukrainiec. Przypadek zrządził, że matka „Bacy", chora psychicznie, zeszła sama do piwnicy i ruszając węgiel odkryła część schowanego tam karabinu. Gdy Stefek wrócił z pracy zrobiła mu głośną awanturę, którą podsłyszał sublokator. „Baca" niezwłocznie zawiadomił nas o wypadku i karabiny przenieśliśmy do schronu, obok. W miejsce karabinu Stefek przysypał węglem łopatę. Po krótkim czasie karabiny zostały wyniesione ze schronu przez „Bunkra" i „Pikusia". Przeniesienie karabinów organizował „Mahomet". Troje obserwatorów z jego „piątki", ustawionych przy ulicy Zamojskiego, przy ulicy Rękawka i przy ustępach, miało zadanie sygnalizować zbliżanie się patrolu policji lub pojazdu. Stałem przy Zamojskiego. Gdy przenoszący byli już w środku Rynku z posterunku wyszedł trzyosobowy patrol żandarmerii. Szli miarowo w stronę Rynku. Zaabsorbowani swym zadaniem chłopcy nie zauważyli moich znaków ostrzegających. Szli odważnie, kulejąc, gdyż karabiny usztywniały im nogawki. Podbiegłem do nich ale odwrót był już nie możliwy. Na szczęście patrol skręcił w lewo i powoli kroczył chodnikiem Rynku, oddalając się od chłopców, którzy weszli już na początek ulicy Rękawka. W nocy, w mieszkaniu Wytyśników zjawili się gestapowcy. Po zrewidowaniu mieszkania i piwnicy aresztowali „Bacę" i jego ojca. Zwolniono ich po trzech dniach. „Baca" twierdził, że siedział za głupotę matki i że oskarżył ich Ukrainiec. Wypuszczono ich ale został zawieszony i „izolowany" przez organizację. Pracował jako fotograf w zakładzie przy ulicy św. Marka. Niemal każdy jego krok był kontrolowany. Obserwował go między innymi Bolek Podbiera. Był podejrzany, że został konfidentem. Nawet, jak twierdzi „Sęp", groziła mu kara śmierci. „Baca" przestał przebywać z kolegami, zajął się tylko pracą zawodową aż do cza¬su wielkich aresztowań. Stefan Wytyśnik, „Baca", był przedwojennym harcerzem podgórskiej Trójki.
Mimo jesieni, niedzielny poranek listopadowy 1943 roku był wyjątkowo ciepły i słoneczny. Dobra pogoda do gry w piłkę na Krzemionkach, toteż już przed kościołem chłopcy z podwórkowego klubu piłkarskiego „Burza" umówili się na spotkanie po mszy. Kościół św. Józefa, stojący przy Rynku Podgórskim, był zapełniony ludźmi a rynek, wybrukowany kostką stał pusty. Tylko po lewej stronie, przy getcie, stało auto. Ta lewa strona rynku, poszarzała cieniem, zionęła grozą, po niedawnej jeszcze tragedii ludzkiej, po barbarzyńskim wysiedleniu Żydów i likwidacji getta. Pozostały tam jeszcze zdewastowane budynki i mieszkania, fabryczki, do których sprowadzano Żydów z obozu w Płaszowie, ekipy ludzi przenoszących meble i różności z mieszkań, pozostały ogrodzenia z drutu kolczastego i mury z charakterystycznymi półkolami u góry. Za ogrodzeniem krzątali się żydowscy policjanci z Ordungsdienst, w czapkach z żółtym otokiem a na zewnątrz jeszcze widać było policjantów strzegących getta. Tylko przy bramie stał jeszcze ss-man. Jeszcze słychać było ostatnie zwrotki pieśni kościelnej a już przez drzwi kościoła przeciskał się tłum wychodzących. Na samym przedzie widać było kilku chłopców, którzy pośpiesznie pokonywali schody i już znaleźli się na rynku. Wnet dobiegli inni i już kilkunastu chłopców podążało w kierunku ulicy Kalwaryjskiej. Już za rogiem, dla fantazji, szli pojedynczo, jeden za drugim. Tak „gęsiego" przeszli chodnikiem obok kilku kamienic ulicy Kalwaryjskiej, by przechodzącej, znajomej pannie każdy mógł się osobno ukłonić. Nie była to najkrótsza droga na Krzemionki ale konieczna, gdyż brakowało Franka Undasa, który mieszkał pod 20. i przechowywał klubową piłkę. Ale nie zdążyli pobrać piłki. Przy kamienicy numer 14 na przedzie szedł Zdzisiek Czarny, „Pikuś", za nim Zbyszek Świstak, „Przepiórka", potem Staszek Czarny, Władek Skwarczowski i inni. Tymczasem od Rynku, Kalwaryjską, jechało niezbyt prędko auto. Nagle, na dwa metry przed „Pikusiem" zatrzymało się i dalsze wydarzenia odbyły się jak w gangsterskim filmie. Z obydwu stron samochodu wybiegli dwaj cywile i szybko podbiegli jeden do „Pi¬kusia" a drugi do „Przepiórki", w oka mgnieniu i fachowo wykręcili im ręce do tyłu by siłą wciągnąć ich do samochodu. Chłopcy nie zdążyli jeszcze ochłonąć z przerażenia, gdy samochód z porwanymi ruszył i za kilka sekund zniknął za zakrętem. Rozbiegli się w różne strony. Władek Skwarczowski pobiegł na Stromą i tam przy ulicy Zamojskiego Spotkał Bolka Podbierę. Opowiedział mu o wydarzeniu i oboje udali się szybko do swoich domów. Większość chłopców już nie spało u siebie w domu, mieszkało u swych rodzin, ukrywali się. Ale to ich nie uratowało przed aresztowaniem. W ciągu kilku dni i nocy po tej niedzieli, Gestapo aresztowało w zakładzie pracy, w domu lub na ulicy między innymi: Władysława Skwarczowskiego, Mariana Drapicha, Sławomira Mądralę i Franciszka Undasa, członków klubu piłkarskiego „Burza”. Pozostało jeszcze tylko kilku czy kilkunastu na wolności. Niemal wszyscy członkowie drużyny to równocześnie harcerze-żołnierze Szarych Szeregów. Spotkali się jeszcze na podwórzu przy Rynku Podgórskim, by radzić jak się ratować przed aresztowaniem. „Bunkier" stwierdził, że kontakty z dowódcami są zerwane, że nic ma kto wprowadzić nas do partyzantki, że każdy musi sobie sam radzić i najlepiej wyjechać z Krakowa, ale na pew¬no nie spać już w domu. Po informacjach o aresztowaniach stwierdziliśmy, że dotychczas aresztowano dużą część tych, którzy szli w niedzielę ulicą Kalwaryjską, piłkarzy, korzystając ze zdjęć grupowych drużyny. Może to jeszcze nie „wsypa"? Lecz w następną niedzielę, znów przy kościele od strony getta, stało gestapowskie auto, wewnątrz którego rozpoznano kilka dni temu aresztowanego „Pirata", Sławomira Mądralę. Gestapowcy czekali na wyjście ludzi z kościoła, by dokonać dalszych aresztowań. Lecz przewidując to, poprzez tłum przepychając się uciekali przed gestapowcami: Józek Drapich, „Mahomet", „Baca" i „Bunkier", którzy jeszcze przebywali na terenie Podgórza.



4.4. Bibliografia

- Czarniecki J., Piętka M., Żałuję, że go nie znałem… Edward Heil „Stokłosa”, „Jerzy”, Przemyśl 2014.
- Gąsiorowski Teodor, Szare Szeregi w podgórzu, w: Wydarzenia i miejsca pamięci narodowej w Podgórzu. Materiały IV Sesji Podgórskiej, Kraków-Podgórze 2003
- Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5
- Leonhard Bolesław, Kalendarium z dziejów harcerstwa krakowskiego 1910-1950, Kraków 2001
- Miłobędzki Paweł, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005
- Nuszkiewicz Ryszard ps. Powolny – relacja z 19.06.1968, rękopis
- Porębski Stanisław, Krakowskie Szare Szeregi, w: Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, Warszawa 1988
- Rozynek Jerzy, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968
- Seweryn Tadeusz, Tragedia na Podgórzu (Pluton Alicja), w: Okupacji dzień powszedni, Przegląd Lekarski 1/1970
- Skrobecki Czesław, Podgórski pluton Szarych Szeregów „Alicja”, Kraków 1988
- Sobolewski Kazimierz, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2000
- Sułek Czesław, Podgórski pluton Szarych Szeregów kryptonim Alicja, Kraków 1998

Bibliografia [według katalogu Sowińca]
- Banaś, Fijałkowska, Miejsca Pamięci, s. 146-149
- Cz. Skrobecki, Podgórski pluton Szarych Szeregów „Alicja”
- Czesław Sułek, Pluton Alicja, Kraków 1988
 DO GÓRY   ID: 51979   A: dw         

61.
Skarbowa 2 - tablica upamiętniająca Szpital PCK polskich jeńców wojennych.



3.2. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca Szpital PCK polskich jeńców wojennych
ul. Skarbowa 2, fasada narożnej kamienicy
Autor: Jerzy Popławski
Inicjator: Antoni Fugiel
Fundator: Miasto Kraków
Wymiary: 92 cm x 80 cm
Materiał: tablica sjenit, emblemat i litery brąz
Data odsłonięcia: 3 września 1984

Inskrypcja:
[centralnie u góry orzeł na tarczy Amazonek]
W BUDYNKU TYM MIEŚCIŁ SIĘ / OD 1 IX 1939 DO 15 VIII 1940 / SZPITAL PCK — POLSKICH JEŃCÓW WOJENNYCH / TU Z ODNIESIONYCH RAN ZMARLI / BACZYŃSKI ADAM — POR. REZ. LAT 31 / BRONIEK STANISŁAW / SZER. LAT 26 / BROLL HENRYK POR. REZ. LAT 26 / GŁOWACZ JÓZEF — POR. REZ. LAT 28 / KACZOR JAN / UŁAN LAT 26 / KRASOWSKI FRANCISZEK — PLUT. REZ. LAT 40 / PIETRZAK FELIKS — KAPRAL LAT 27 / DR WARCHAŁOWSKI JÓZEF — POR. REZ. LAT 39 / WOJNOWSKI BOLESŁAW — KAPRAL REZ. LAT 30 / CZEŚĆ ICH PAMIĘCI / OJCZYZNO MOJA, GDY CIĘ MOGĘ WSPIERAĆ / NIE ŻAL MI CIERPIEĆ, NIE ŻAL MI UMIERAĆ / SPOŁECZEŃSTWO MIASTA KRAKOWA [do prawej] WRZESIEŃ 1984 R.



4.1. Bibliografia

Czapczyńska, Inwentaryzacja, cz. III;
Encyklopedia Krakowa, s. 977;
A..Fugiel, Byłem pacjentem szpitala PCK, „Przekrój” 1980, nr 1856;
idem, Szpital PCK, „Przekrój” 1984, nr 2057;
Gąsiorowski, Kuler, s. 177 „Przekrój” 1980 nr 1850;
D. Skibniewska, Pomagali pacjentom szpitala PCK, „Przekrój” 1980, z 14 XII



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Uwagi: [wg Sowiniec]
Inicjator tablicy, Antoni Fugiel, prezes Związku Inwalidów Wojennych Zarząd Wojewódzki w Krakowie, na łamach „Przekroju” rozpoczął akcję upamiętnienia cierpień żołnierzy Września 1939, która zakończyła się odsłonięciem tablicy pamiątkowej.
 DO GÓRY   ID: 51982   A: dw         

62.
Skarbowa 2 – miejsce ostatniego posiedzenia Rady Jedności Narodowej 1.07.1945; tablica upamiętniająca działalność Rady Jedności Narodowej.



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca działalność Rady Jedności Narodowej
ul. Skarbowa 2, fasada siedziby Teatru „Groteska”
Autor inskrypcji: Stanisław Dąbrowa-Kostka
Inicjator: Stanisław Dąbrowa-Kostka, dr Maria Żychowska
Fundator: Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa
Wymiary:
Materiał: brąz
Data odsłonięcia: 5 lipca 2005

Inskrypcja:
[centralnie u góry: orzeł w koronie]
DECYZJA ROZWIĄZANIA SIĘ RADY NIE OZNACZA KAPITULACJI NARODU / CELE, KTÓRE POSTAWIŁY SOBIE STRONNICTWA POLSKI WALCZĄCEJ / SĄ NADAL NIEZMIENIONE. WYRAŻAMY GŁĘBOKIE PRZEKONANIE, ŻE STRONNICTWA TE NIE USTANĄ W WALCE / AŻ ZREALIZOWANY ZOSTANIE ICH WSPÓLNY POSTULAT / PEŁNEJ SUWERENNOŚCI POLSKI / I ICH DĄŻENIE DO RZECZYWISTEJ DEMOKRACJI W PAŃSTWIE POLSKIM / I W STOSUNKACH MIĘDZYNARODOWYCH... // 5 LIPCA 1945 ROKU W TYM BUDYNKU / POD PRZEWODNICTWEM JERZEGO BRAUNA „ROGOWSKIEGO” / ODBYŁO SIĘ POSIEDZENIE WŁADZ / POLSKIEGO PAŃSTWA PODZIEMNEGO, / PODCZAS KTÓREGO PODJĘTA ZOSTAŁA DRAMATYCZNA DECYZJA / ROZWIĄZANIA RADY JEDNOŚCI NARODOWEJ / PAMIĘCI POLITYKÓW I ŻOŁNIERZY POLSKI PODZIEMNEJ / MIESZKAŃCY KRAKOWA / 2005 R.
[u dołu, centralnie: znak Polski Walczącej na tarczy]



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

Wojciech Baliński, Testament Polski Walczącej, Zeszyty Historyczne Stowarzyszenia żołnierzy AK 9/2007

Z początkiem lata 1945 roku, kilka tygodni po zakończeniu II wojny światowej w Europie, sprawa polska wkraczała w fazę ostatecznych rozstrzygnięć. Po decyzjach podjętych przez Wielką Trójkę w Teheranie, a następnie w Jałcie, nadszedł czas praktycznej realizacji postanowień. Klęska Powstania Warszawskiego, porwanie, a następnie osądzenie szesnastu przywódców Polski Podziemnej w Moskwie oraz cofnięcie przez aliantów zachodnich uznania legalnemu Rządowi Polskiemu, będące konsekwencją uznania tzw. „Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej”, stworzonego przez rozszerzenie rządu lubelskiego a będącego w istocie sowiecką agenturą, zamykało pewien etap walki Polaków o własne niepodległe państwo.
II Rzeczypospolita oraz będące jej niewątpliwą kontynuacją w kraju, powstałe po klęsce jesienią 1939, Polskie Państwo Podziemne, stanęła wobec zasadniczego zagrożenie swego dalszego bytu, a więc wobec perspektywy spisania własnego testamentu, Testamentu Polski Walczącej.
To w Krakowie miał się dopełnić ostatni akt epopei Polskiego Państwa Podziemnego, a tym samym II Rzeczypospolitej. Istniejące od 1940 roku, a powstające na wskutek decyzji suwerennych władz RP przebywających na uchodźstwie oraz inicjatywy krajowych środowisk obywatelskich i politycznych, liczne struktury władzy państwowej kończyły swoją dotychczasową misję. Przywódcy Polski Podziemnej zebrani w budynku Związku Męskiej Młodzieży Przemysłowej i Rzemieślniczej (prowadzonego przez księży jezuitów) przy ul. Skarbowej 2 w Krakowie, mieli świadomość, że wobec zmienionej sytuacji geopolitycznej dotychczasowe metody walki o niepodległość i demokrację wyczerpały swoje możliwości. Jedyną drogą wydawała się jawna walka o demokratyczne wybory, a tym samym zachowanie chociaż ograniczonej suwerenności. Ogłaszając Testament, określili bardzo konkretnie, kiedy będzie można mówić, że żyjemy w wolnej Polsce.
Czym było Polskie Państwo Podziemne? Przede wszystkim owocem wielkiej pracy pokoleń II Rzeczypospolitej we wszystkich dziedzinach życia społecznego. Dzięki wytrwałym wysiłkom obywateli tamtej Rzeczypospolitej udało się stworzyć państwo podziemne, które było fenomenem nie tylko na europejską skalę. Polska Podziemna jest chyba największym w naszej historii pomnikiem społeczeństwa obywatelskiego, pomnikiem o którym niestety rzadko dzisiaj pamiętamy. Przypomnieniu tego fenomenu ma służyć podjęta 27 września 2004 roku w Krakowie inicjatywa stworzenia Muzeum Państwa Podziemnego, które ma znaleźć swoje miejsce w projektowanym Parku II Rzeczypospolitej przy al. Jana Pawła II w Krakowie.
Prezentowane wydawnictwo pragnie przypomnieć mało dzisiaj znane dokumenty, jakimi są odezwy Rady Jedności Narodowej z 5 lipca 1945 roku. Pozostałe zamieszczone artykuły mają na celu przypomnienie losów sprawy polskiej w wymiarze międzynarodowym, ze szczególnym akcentem na stosunki polsko-sowieckie oraz sylwetkę ostatniego przewodniczącego Rady Jedności Narodowej i Delegata Rządu na Kraj, Jerzego Brauna, współzałożyciela i działacza „Unii”, głównego autora prezentowanych odezw. Prezentowane wydawnictwo towarzyszy upamiętnieniu w formie tablicy pamiątkowej miejsca, w którym odbywały się ostatnie posiedzenia władz Polski Podziemnej. Sprawa zainicjowana przez dr Marię Żychowską, a podjęta przez Fundację Studium Okręgu AK Kraków i jej przewodniczącego Rady Naczelnej - ppłk. Stanisława Dąbrowę-Kostkę oraz Stowarzyszenie Obywatelska Polska, znalazła swój szczęśliwy finał.
Wielką wymowę dla inicjatorów tego dzieła ma fakt, że ten sam budynek był w okresie powojennym siedzibą Teatru Rapsodycznego, którego jednym z aktorów w okresie okupacji niemieckiej był Karol Wojtyła. W sposób symboliczny w tym samym miejscu w Krakowie kończy się II Rzeczpospolita, a zaczyna – przez osobę Jana Pawła II – nasza III niepodległość.
Oprócz upamiętnienia tego konkretnego wydarzenia wydawnictwo pragnie być również hołdem dla tych obywateli II Rzeczypospolitej, którzy całym swoim życiem, a często również śmiercią poświadczyli swoją miłość do Ojczyzny i jej szczególnego wyrazu, jakim jest własne, suwerenne państwo. Niech ich świadectwo heroicznej troski o dobro wspólne będzie przykładem dla współczesnych pokoleń Polaków.



4.1. ODEZWY RADY JEDNOŚCI NARODOWEJ, Za: Wojciech Baliński, Testament Polski Walczącej, Zeszyty Historyczne Stowarzyszenia żołnierzy AK 9/2007

4.1.1. Odezwa Rady Jedności Narodowej. Dnia 1 lipca 1945

Polacy!
Po klęskach i męczarniach jakie przeszliśmy na cmentarzyskach milionów ofiar Majdanka i Oświęcimia, po bestialskich gwałtach niemieckich i zbeszczeszczeniu dziesiątków tysięcy kobiet przez „sprzymierzeńców sowieckich”, nie oszczędzono Polsce najokrutniejszego bólu i upokorzenia.
Przed sądem w Moskwie stanęli najlepsi synowie Polski, którzy przez 5 lat z największym poświęceniem, z bohaterskim narażeniem życia kierowali nieugiętą walką Narodu przeciwko hitleryzmowi. Tych właśnie ludzi, przywódców Polski Podziemnej, twórców AK, ministrów Rządu krajowego, członków Rady Jedności Narodowej, kierowników najważniejszych stronnictw polskich oskarża się o współpracę z Niemcami i zarzuca im się, że stali na czele nielegalnych organizacjo antyradzieckich.
Przemilcza się fakt niezbity, że w momencie wkroczenia Armii Czerwonej na nasze ziemie wschodnie i do Lubelszczyzny, delegatury okręgowe Polski Podziemnej ujawniały się wszędzie, a oddziały AK oddawały się do dyspozycji dowódców radzieckich uderzając na Niemców – aresztowano ich jednak i rozstrzeliwano, zmuszając tym do dalszej konspiracji, której ani Delegatura Rządu, ani Rada Jedności Narodowej nie chciały.
Zwabioną podstępnie „szesnastkę” więzi się i stawia ją przed sąd obcego mocarstwa, gdzie oskarża się ją o różne niepopełnione zbrodnie, zmusza się do okrutnego samoponiżenia i skazuje w sądzie rosyjskim.
Jak maltretowano tych ludzi, jakie stosowano sposoby, aby doprowadzić ich do tego stanu? Ponura tajemnica tego znana jest tylko tym, którzy inscenizowali już podobne procesy trockistów i wodzów Armii Czerwonej.
Nie chcemy wglądać w kulisy metod obecnego reżimu rosyjskiego. Wiemy tylko jedno: przebiera się miara cierpliwości Narodu Polskiego. Możemy znieść wszystko prócz jednego, prócz deptania naszego honoru i poniżania godności narodowej.
Niemcy męczyli nasze ciała, dziś chce się zadać gwałt naszym najświętszym uczuciom, zgnębić nas moralnie, storturować nasze dusze. Mamy przypatrywać się obojętnie komedii inscenizowanej na gruzach największej tragedii ludzkiej.
Nie damy się jednak sprowokować. Jeżeli proces moskiewski miał na celu włożyć Polakom broń do ręki, zareagujemy inaczej, pełną powagą i skupieniem.
Cały naród jednoczy się duchowo w obliczu przeżywanej tragedii i okrywa żałobą.
Rada Jedności Narodowej

4.1.2. ODEZWA RADY JEDNOŚCI NARODOWEJ DO NARODU POLSKIEGO I NARODÓW SPRZYMIERZONYCH ORAZ TESTAMENT POLSKI PODZIEMNEJ

Odezwa. Dnia 1 lipca 1945

Od września 1939 r. Naród Polski toczy śmiertelny bój o swój biologiczny byt i o swe ideały historyczne. Stały one zawsze na gruncie pokoju i wolności, poszanowania praw jednostki i praw narodów, swobody przekonań i tolerancji religijnej.
Rozdarty przez mocarstwa zaborcze, niszczony systematycznie przez 150 lat, nie złożył broni walcząc wszędzie i nieprzerwanie z systemem gwałtu pod hasłami „wolni z wolnymi i równi z równymi” oraz „za wolność naszą i waszą”.
Gdy na Europą i światem zawisła groźba tyranii totalistycznej, naród polski pierwszy podjął bój z hitlerowskim imperializmem – przez miesiąc wiążąc jego siły w nierównym boju zanim zaatakowany z tyłu przez Rosję sowiecką uległ przewadze, rozpoczynając ciernistą drogę emigracji i konspiracji. Gdy bracia nasi rzuceni losem na tułaczkę nieśli wysoko sztandar Polski walcząc u boku sojuszników, w Kraju nastąpił okres cięższej jeszcze walki podziemnej, toczonej nieustępliwie poprzez wiele lat z wiarą w ostateczny triumf sprawiedliwości nad barbarzyństwem nazistowskim.
Świat nie zna jeszcze ogromu ofiar poniesionych przez Polskę w tej walce. Doszczętne zniszczenie stolicy, pięć milionów pomordowanych w obozach, kilka milionów „Żywych trupów” zrujnowanych psychicznie i fizycznie, miliony wywiezionych w głąb Rosji i rozproszonych po świecie, bezprzykładne spustoszenie gospodarcze – oto wkład Polski do tej wojny przewyższający to, co złożyły na ołtarzu wspólnej sprawy wszystkie inne narody demokratyczne.
Polska ma tedy niezaprzeczalne prawa do szacunku i pomocy całej ludzkości cywilizowanej, stała się bowiem symbolem wierności sojuszom, bezkompromisowości i walczącej demokracji.

Cele wojenne i program Polski Walczącej

Gdy w burzy wrześniowej rozpadł się w Polsce gmach sanacyjnego systemu, rządzącego przez szereg lat wbrew woli i opinii narodu, wszystkie stronnictwa demokratyczne będące w opozycji przeciwko temu systemowi wyłoniły Rząd RP na emigracji, który jeszcze za życia śp. Gen. Sikorskiego ogłosił następujące cele wojenne narodu polskiego:
1. Walka z Niemcami aż do ostatecznego ich rozgromienia.
2. Odbudowa niezależności i suwerenności Polski oraz Jej integralności terytorialnej.
3. Urzeczywistnienie w Polsce po wojnie pełnej demokracji społecznej i politycznej w miejsce zbankrutowanego systemu sanacyjnego.
4. Zabezpieczenie suwerenności i rozwoju Polski oraz innych mniejszych narodów, żyjących między potęgami Wschodu i Zachodu przez dobrowolny związek równouprawnionych narodów Europy środkowej.
5. Pokojowe współżycie z Rosją i porozumienie z nią dla wspólnego zabezpieczenia przed przyszłą agresją niemiecką.
6. Pełna demokracja międzynarodowa, czyli światowa organizacja pokoju, oparta na porozumieniu wszystkich państw demokratycznych i równouprawnionych narodów.
Na tej platformie wszystkie wielkie stronnictwa demokratyczne Polski Podziemnej (Stronnictwo Ludowe, Polska Partia Socjalistyczna, Stronnictwo Narodowe i Stronnictwo Pracy) zblokowały się ze sobą w tzw. czwórporozumienie, wyłaniając w oparciu o nie rząd Krajowy, będący przedłużeniem i odpowiednikiem Rządu Polskiego w Londynie.
Krajowa Reprezentacja Polityczna rozszerzyła ten blok stronnictw demokratycznych na inne grupy polityczne (Zjednoczenie Demokratyczne, Chłopska Organizacja Wolności „Racławice” i „Ojczyzna”), tworząc wespół z nimi Radę Jedności Narodowej, stanowiącą polityczne oparcie dla Pełnomocnika Rządu i Krajowej Rady Ministrów oraz dla Armii Krajowej (AK).
W deklaracji Krajowej Reprezentacji politycznej z dn. 15 VIII 1943 oraz w deklaracji Rady Jedności Narodowej z dn. 15 III 1944 r. sformułowany został program Polski Walczącej, którego naczelne postulaty to:
1. Odzyskanie niezależności i suwerenności,
2. Swobody demokratyczne,
3. Reforma rolna,
4. Poprawa bytu mas pracujących i udział ich w rządach,
5. Samorząd terytorialny, gospodarczy, kulturalny,
6. Odzyskanie ziem na Zachodzie,
7. Nienaruszalność granicy wschodniej,
8. Związek Narodów Europy Środkowej,
9. Sojusz z demokracjami Zachodu i dobre stosunki z ZSRR,
10. Prawdziwa demokracja międzynarodowa.

Polityka Rosji wobec Polski

Tym celom narodu polskiego przeciwstawiła się kategorycznie Rosja sowiecka, dążąc do ekspansji terytorialnej w kierunku zachodnim. Oświadczyła ona, że związek demokratyczny narodów Europy Środkowej godzi w jej bezpieczeństwo i stanowić ma kordon sanitarny między Zachodem a Wschodem, co nie leżało bynajmniej w zamiarach twórców tej idei. W swej koncepcji podziału świata na strefy wpływów Rosja sowiecka postanowiła wtłoczyć wszystkie narody środkowo-europejskie w swój system polityczny.
Polska, granicząc bezpośrednio ze Związkiem Radzieckim, stała się pierwszą ofiarą tej polityki. Naprzód zażądała Rosja przyznania jej terytorium Polski leżącego na wschód od tzw. linii Curzona, stanowiącego połowę obszaru naszego państwa. Potem rozpoczęła kampanię przeciwko legalnemu Rządowi Polskiemu w Londynie, zarzucając mu tendencje faszystowskie i współpracę z Niemcami. Następnie stworzyła drugi „rząd” polski, dążąc do narzucenia go narodowi polskiemu, ograniczając w ten sposób jego suwerenność. Wreszcie okupowała całe terytorium Polski w ślad za czym rozpoczęły się rządy NKWD, terror i prześladowania bohaterów Polski Podziemnej.
Naród Polski przyjął Armię Czerwoną jako wyswobodzicielkę Polski od jarzma hitlerowskiego. Wkrótce jednak nastąpiło rozczarowanie. Najszersze masy ludowe przekonały się, że –demokracja jest w obozie Polski Podziemnej, zaś Komitet Lubelski to dyktatura, oparta o obce siły, a nie o wolę i zaufanie narodu.
Mimo tych rozczarowań stronnictwa Polski Podziemnej zrobiły wielki wysiłek w kierunku porozumienia się ze Związkiem Radzieckim. Gdy Mikołajczyk ustąpił z Rządu londyńskiego i oceniając pesymistycznie szanse Polski postanowił iść na kompromis, stronnictwa demokratyczne w Kraju będące podstawą Rządu prem. Arciszewskiego zażądały zmiany gabinetu w kierunku uzgodnienia linii Mikołajczyka i Arciszewskiego. W dn. 22 II br. ogłosiły one deklarację, w której uznały konieczność rozmów z Rosją w sprawie ujawnienia się i utworzenia jak najspieszniej Rządu jedności Narodowej, który by mógł wziąć udział w obradach konferencji w San Francisco.
Ta dobra wola została podeptana przez Rosję sowiecką, która zaproszonych przez siebie wysłanników Polski Podziemnej uwięziła i wytoczyła im proces jako dywersantom. Rachuby Rosji, że w ten sposób kierownicy Polski Podziemnej zostaną odcięci od swego narodu zawiodły.
Nie udało się wbić klina pomiędzy naród a tych przywódców, którzy przez szereg lat z najwyższym narażeniem życia i poświęceniem organizowali i prowadzili walkę przeciw obcej przemocy. Nie udało się przekonać Polaków, że Polska Walcząca prowadziła dywersję antyradziecką w porozumieniu z Niemcami. O bezkompromisowej postawie antyniemieckiej świadczy krew setek tysięcy męczenników Polski Podziemnej i bohaterów AK, przelana w otwartej walce i w kaźniach Gestapo, przypieczętowana heroicznym czynem Warszawskiego Powstania, podjętego z wiarą w uczciwość sojuszników z Zachodu i Wschodu. Nasza karta jest czysta. Nie my lecz oni będą kiedyś musieli tłumaczyć się przed historią.
Nie było nigdy współpracy między Polską Podziemną a Niemcami. Nie było też woli dywersji przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Przeciwnie, przedstawiciele władz krajowych AK usiłowali ujawnić się i współpracować z Armią Czerwoną, lecz byli za to aresztowani i rozstrzeliwani. Stronnictwa Rady Jedności Narodowej dążyły też do ujawnienia się i nawiązania stosunków z Rosją, czemu dały wyraz w rozmowach, jakie przed uwięzieniem przedstawicieli Polski Podziemnej toczyły się w Pruszkowie.
To Rosja odtrąciła tę chęć współpracy i zgody między obydwoma narodami, spychając wszystko co w Polsce niezależne z powrotem w konspirację, a tolerując tylko tych, którzy ugięli się przed nią i działali pod je dyktandem.
Taka jest prawda o Polsce Podziemnej i o jej hardej walce o honor i niezależność narodu. Nie będziemy tu reklamować je ofiar i zasług, pozostawiając sąd o tym historii, stwierdzamy tylko, że Polska Walcząca podtrzymywała w narodzie ducha oporu i wolności, zahartowała masy polskiego ludu i stworzyła w nich postawę, która manifestuje się dzisiaj tak widocznie.
Naród polski nie przestał być sobą. W największych nieszczęściach nie załamał się moralnie wbrew swym interesom i woli. Ten wielki kapitał Polska Walcząca przekazuje w spadku tym, którzy walkę narodu o suwerenność prowadzić nadal będą innymi metodami.

Decyzja Polski Podziemnej

Koniec wojny z Niemcami zastał Polskę w sytuacji niesłychanie trudnej, a nawet tragicznej. Gdy inne narody, zwłaszcza zachodnie, po zlikwidowaniu okupacji niemieckiej odzyskały rzeczywistą wolność i mogły przystąpić samodzielnie do urządzenia sobie życia, Polska w wyniku wojny, w której poniosła największe ofiary, znalazła się pod okupacją, z rządem narzuconym przez ościenne państwo i bez wyraźnych widoków na pomoc swych sojuszników zachodnich.
W tym stanie rzeczy polityka nieustępliwości wobec uchwał krymskich prowadzona przez Rząd Polski w Londynie zaczęła się rozmijać z faktami dokonanymi, stworzonymi przez Rosję w kraju. Szczególnie konferencja w Moskwie i wynikły z niej kompromis między grupą Mikołajczyka i kilku polskimi działaczami demokratycznymi a Komitetem Lubelskim stworzyły warunki, z którymi Polska Walcząca musi się liczyć.
Z chwilą powstania nowego rządu i uznania go przez mocarstwa zachodnie kończy się dla nas możliwość legalnej walki konspiracyjnej, opartej o uznawany powszechnie Rząd w Londynie, a powstaje problem jawnej walki stronnictw demokratycznych w Polsce o cele narodu i o swe programy.
W tej jawnej walce Polska Podziemna nie chcąc stwarzać trudności ludziom dobrej woli, którzy znaleźli się w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej, nie chce też ona krępować poszczególnych stronnictw w wyborze dróg i linii taktycznej, którą w tej walce pójść będą chciały, czy musiały.
Na sesji dn. 1 lipca br. wszystkie stronnictwa demokratyczne Polski Podziemnej, reprezentowane w radzie Jedności Narodowej, powzięły jednomyślnie uchwałę rozwiązania Rady i podania tego faktu do wiadomości Kraju i zagranicy. Zdobywając się na ten krok samozaparcia Rada Jedności Narodowej daje raz jeszcze dowód najwyższej dobrej woli, podobnie jak w deklaracji z dn. 22 II br. i w podjęciu rozmów pruszkowskich.
Nie chcąc podsycać nadal w społeczeństwie polskim ducha konspiracji, otwierając przed stronnictwami demokratycznymi drogę jawnej współpracy z Rządem i walki o swe cele z przyłbicą otwartą, Rada Jedności Narodowej nie kryje przed narodem polskim swych obaw, czy próba ta nie skończy się nowym rozczarowaniem i katastrofą na skutek niedotrzymania obietnic przez kontrahentów. Stronnictwa Rady Jedności Narodowej mają pod tym względem okrutne doświadczenia. Dopóki na terenie Polski znajdują się wojska sowieckie i NKWD, obawy te nie przestaną być aktualne. Jeszcze raz w dziejach Polska chce być tym, który sam przestrzegając w polityce zasad uczciwości i prawdy, chce wierzyć również w uczciwość innych rządów i narodów.
Decyzja rozwiązania się Rady nie oznacza duchowej kapitulacji narodu. Cele, które postawiły sobie stronnictwa Polski Walczącej są nadal niezmienne. Wyrażamy głębokie przekonanie, że stronnictwa te nie ustaną w walce aż zrealizowany zostanie ich wspólny postulat pełnej suwerenności Polski i ich dążenie do rzeczywistej demokracji w państwie polskim i w stosunkach międzynarodowych.

Program demokracji polskiej

W swej walce ze stronnictwami polskimi, reprezentującymi olbrzymią większość narodu, propaganda sowiecka szermuje wciąż hasłem demokracji, zarzucając reakcyjność wszystkim Polakom, stojącym na gruncie prawdziwej niezależności. Uważamy tedy za konieczne sprecyzowanie wyraźnie jak pojmujemy demokrację, wszystko bowiem wskazuje na to, że między pojęciem demokracji w Europie zachodniej, a analogicznym pojęciem w Europie wschodniej istnieje zasadnicza rozbieżność.
Według narodu polskiego:
1. Demokracja to pozostawiona najszerszym warstwom narodu swoboda wyboru ustroju społeczno-politycznego oraz światopoglądu z którego on wypływa.
2. Demokracja to wolność określona trafnie w Karcie Atlantyckiej jako wolność od strachu i od głodu, wolność osobista, wolność słowa i przekonań.
3. Demokracja to równe prawa dla wszystkich grup politycznych, czy to zachowawczych, czy radykalno-postępowych, o ile nie należą owe swobody zrzeszania się dla szerzenia anarchii, czy też narzucania innym swych poglądów siłą.
4. Demokracja to rządy większości wyłonione w drodze swobodnych wyborów, odbywających się przez pięcioprzymiotnikowe powszechne głosowanie.
5. Demokracja to rządy prawa czyli praworządność obowiązująca zarówno rządzących jak rządzonych, a zabezpieczająca tak wolność obywatelską, jak autorytet władzy.
6. Demokracja to sprawiedliwość oparta na zbiorowym poczuciu słuszności, przyznającym każdej jednostce, warstwie pracującej i narodowej prawo do warunków życia zapewniających im nie tylko materialną egzystencję, ale i wszechstronny rozwój ich możliwości twórczych.
7. Demokracja to system zbiorowego bezpieczeństwa, w którym wszystkie państwa wyrzekają się użycia siły i zobowiązują się podporządkować decyzjom międzynarodowych organów, wpływających z obiektywnych norm prawa międzynarodowego.
8. Demokracja to uznanie i zabezpieczenie równych praw mniejszych i większych narodów, aby ukrócić raz na zawsze dążenie mocarstw do hegemonii nad innymi narodami i do podziału świata na strefy wpływów.
W swych stosunkach z Rosją naród polski nie żąda niczego więcej, jak poszanowania przez nią tych podstawowych zasad demokracji, o których ocalenie i zabezpieczenie walczyły przez 5 i pół lat wszystkie miłujące wolność narody.
Zamykając dziś szczytny okres walki konspiracyjnej polskich stronnictw demokratycznych o te zasady demokracji, Rada Jedności Narodowej chce pozostawić po sobie, w oparciu o nie, program demokracji polskiej jako:

TESTAMENT POLSKI WALCZĄCEJ

Składają się nań następujące postulaty:
1. Opuszczenie terytorium Polski przez wojska sowieckie oraz przez rosyjską policję polityczną
2. Zaprzestanie prześladowań politycznych, którego dowodem będzie:
a) zwolnienie skazanych i uwięzionych w procesie moskiewskim,
b) amnestia dla więźniów politycznych oraz dla wszystkich żołnierzy AK i dla tak zw. „oddziałów leśnych”,
c) powrót Polaków wywiezionych w głąb Rosji i likwidacja obozów koncentracyjnych przypominających smutnej pamięci metody totalitaryzmu niemieckiego,
d) zniesienie systemu politycznego, znajdującego wyraz w istnieniu tak zw. Min. Bezpieczeństwa.
3. Zjednoczenie i uniezależnienie Armii Polskiej przez:
a) spolszczenie korpusu oficerskiego w armii gen. Roli-Żymirskiego,
b) honorowy powrót z bronią wojsk polskich z zagranicy,
c) połączenie w jedną całość i na równych prawach armii z zagranicy oraz b. Armii Krajowej z armią gen. Żymirskiego.
4. Zaprzestanie dewastacji gospodarczej kraju przez władze okupacyjne.
5. Dopuszczenie wszystkich polskich stronnictw demokratycznych do udziału w wyborach pięcioprzymiotnikowych.
6. Zapewnienie niezależności polskiej polityki zagranicznej.
7. Stworzenie pełnego samorządu terytorialnego, społeczno-gospodarczego i kulturalno-oświatowego.
8. Uspołecznienie własności wielkokapitalistycznej i zorganizowanie sprawiedliwego podziału dochodu społecznego.
9. Zapewnienie masom pracujących współkierownictwa i kontroli nad całą gospodarką narodową oraz warunków materialnych zabezpieczających byt rodzinie i osobisty rozwój kulturalny.
10. Swoboda walki dla klasy robotniczej o jej prawa w ramach nieskrępowanego ruchu zawodowego.
11. Sprawiedliwe przeprowadzenie reformy rolnej i kontrola narodu nad akcją osiedleńczą na odzyskanych Ziemiach Zachodnich i w Prusach Wschodnich.
12. Oparcie powszechnego demokratycznego nauczania i wychowania na zasadach moralnych i duchowych dorobku cywilizacji zachodniej i naszego kraju.
Zapewniając walkę o ten program na jawnej arenie politycznej, stronnictwa demokratyczne Rady Jedności Narodowej wyrażają nadzieję, że Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej dążyć będzie do demokratyzacji Polski i do przekreślenia różnic i sporów dzielących różne odłamy społeczeństwa polskiego.
Dopóki dążenie to nie przejawi się w czynach, nie będzie mogło nastąpić trwałe odprężenie w stosunkach wewnętrznych, a wielu ludzi Polski Podziemnej będzie musiało się nadal ukrywać, bez żadnych wrogich zamiarów wobec Rządu lecz wyłącznie z obawy o swe życie.
Ze swej strony Polska Walcząca stwierdza, że nie dąży do sprowokowania wojny między demokracjami Zachodu a Związkiem radzieckim, na której – jak głosi prasa rządowa – „londyńczycy opierają swe rachuby polityczne”.
Nowa wojna zadałaby tak straszne rany narodowi polskiemu, że pragnieniem wszystkich Polaków jest porozumienie polsko-rosyjskie oraz między Anglią, Ameryką i Rosją na drodze pokojowej.
Jeżeli to porozumienie ma być trwałe, nie wystarczy przywrócenie zaufania w stosunkach Polski z Rosją. Naród polski jest członkiem wielkiej rodziny narodów środkowo-europejskich, a w szczególności zachodnio-słowiańskich, z którymi związany jest przez swe położenie geograficzne i przeszłość historyczną i pragnie wejść z nimi w najściślejszą współpracę polityczną, gospodarczą i kulturalną.
Wyrażamy nadzieję, że osiągnięcie porozumienia z Rosją na tych zasadach jest możliwe i że ono jedynie zlikwiduje po wieczne czasy nieprzyjaźń polsko-rosyjską, mającą swe źródło w polityce reakcyjnego caratu, zastępując ją wzajemnym szacunkiem, zaufaniem i przyjaźnią dla dobra obu narodów, Europy i całej demokratycznej ludzkości.
Rada Jedności Narodowej



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- tablica upamiętniająca działalność Rady Jedności Narodowej (odsłonięta 5.07.2005) [Sowiniec 2014]

Uwagi: [wg katalogu Sowińca]
Tablica odsłonięta w 60. rocznicę ustania działalności Rady Jedności Narodowej, poświęcona pamięci Polskiego Państwa Podziemnego.



4.4. Bibliografia

Bibliografia [wg katalogu Sowińca]
- Adamczewski, Kraków, s. 273;
- Przewodnik, s. 359.
 DO GÓRY   ID: 51981   A: dw         

63.
Starowiślna 33 – lokal sztabowy, skrzynka kontaktowa i magazyny krakowskiego Kedywu AK; tablica upamiętniająca Kedyw Okręgu Krakowskiego AK



1.2. Tropy - omówienie kontekstu

Informacja ogólna o Kedywie
Kedyw, czyli Kierownictwo Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej, był wydzielonym pionem organizacyjnym AK. Formalny rozkaz o jego powołaniu noszący nazwę Uporządkowanie odcinka walki czynnej, został nieprzypadkowo wydany 22.01.1943 roku, w 80. rocznicę wybuchu Powstania Styczniowego, ponieważ tradycja podziemnego państwa i walki partyzanckiej z tamtego czasu miała dla ówczesnych Polaków duże znaczenie. Pierwsze działania zaczęły się już jednak kilka miesięcy wcześniej.
Chodziło o stworzenie podstawy formalnej dla nowej organizacji kierującej walką bieżącą i realizującej ją, w sytuacji gdy dążono do scalenia, działających wcześniej dosyć niezależnie, grup i środowisk konspiracyjnych. Na szczeblu krajowym połączono przede wszystkim siły zorganizowanych jeszcze w ramach Związku Walki Zbrojnej Związku Odwetu i Wachlarza działającego na Kresach.
Kedyw miał w ramach AK swoją niezależną strukturę, z własną siecią szybkiej łączności z komendami okręgów i Komendą Główną. Trzon Kedywu stanowiły „komórki sztabowe” na poziomie Komendy Głównej AK, jak i okręgów.
Dowódcą Kedywu został mianowany płk August Emil Fieldorf ps. Nil, a po 1 lutego 1944, ppłk Jan Mazurkiewicz ps. Radosław, który wcześniej kierował Tajną Organizacją Wojskową.
W Okręgu Krakowskim Kedyw powstał z połączenia sił Związku Odwetu (ZO) i Tajnej Organizacji Wojskowej (TOW), a jego pierwszym szefem został wywodzący się z TOW mjr Stefan Tarnawski ps. Jarema, a po jego wyjeździe do Warszawy wiosną 1944 roku por. Jan Pańczakiewicz ps. Skała wywodzący się ze Związku Odwetu.
Jednak zapoczątkowanie zorganizowanej działalności dywersyjnej w Krakowie wiąże się z powstaniem ok. 20 września 1939 roku, właśnie tutaj, pierwszej poważnej organizacji konspiracyjnej w Polsce – Organizacji Orła Białego, w której Jan Pańczakiewicz kierował działalnością w Krakowie. W Okręgu Krakowskim ZWZ, właśnie na bazie OOB zorganizowano Związek Odwetu.
Tak więc tradycję krakowskiego Kedywu można rozciągać na cały okres okupacji – od powstania Organizacji Orła Białego we wrześniu 1939 do września 1945, gdy postanowiono się ujawnić wobec władz komunistycznych.
Dowództwu Kedywu – w sprawach wojskowych – podlegały wyznaczone oddziały Szarych Szeregów (najbardziej znane to warszawski Parasol). Także w Krakowie w połowie 1943 roku rozpoczęto formowanie harcerskiego oddziału Kedywu: Plutonu „Alicja”. Niestety gestapo udało się aresztować i zamordować prawie wszystkich jego żołnierzy, także dziewczęta, jeszcze zanim rozwinął działalność.
W działalności Kedywu istotne znaczenie mieli cichociemni, ponieważ to oni właśnie mieli bezpośrednio kierować akcjami dywersyjnymi i szkolić żołnierzy. Także w Kedywie krakowskim jednym z dowódców był cichociemny Ryszard Nuszkiewicz ps. Powolny.
W Krakowie oddziały dywersyjne Kedywu – Komendy Głównej z udziałem Kedywu krakowskiego – dokonały trzech zamachów na najwyższych funkcjonariuszy Generalnego Gubernatorstwa: Hansa Franka, Friedricha Krügera, Wilhelma Koppego.

W drugiej połowie roku 1943 krakowski „Kedyw” przejął dowództwo nad Oddziałem Partyzanckim „Błyskawica”, który powstał głównie spośród członków grupy konspiracyjnej AK w Zabierzowie. Drugim oddziałem partyzanckim Krakowskiego Okręgu „Kedywu” był „Grom”, utworzony w styczniu 1944, a dwa następne oddziały „Skok” i „Huragan” powstały w połowie lutego 1944 roku.
Te oddziały stały się trzonem Samodzielnego Baonu Partyzanckiego „Skała”, który został zorganizowany w okresie akcji Burza, na potrzeby planowanego powstania w Krakowie, a gdy ono nie doszło do skutku, ruszył na pomoc Warszawie. Został jednak powstrzymany w wyniku bitwy z Niemcami w lasach Złotego Potoku niedaleko Częstochowy.

Podstawowa jednak działalność konspiracyjna to była żmudna, codzienna praca, indywidualnie i samotnie działających żołnierzy – w tym bardzo wielu dziewcząt i kobiet – wywiadu i łączności.



2.2. Opis/szkic sytuacyjny miejsca

- W mieszkaniu na I piętrze od frontu [inf. Zofii Sokołowskiej], używanym jako biuro zarządcy różnych nieruchomości Józefa Bastera, mieścił się lokal sztabowy Kedywu, o kryptonimie „3”, „trójka”.
- W piwnicach mieścił się magazyn (w tym broni) Kedywu . [inf. Zofii Sokołowskiej]
- U Sokołowskich w oficynie na II piętrze [inf. Zofii Sokołowskiej] mieścił się punkt kontaktowy i melina ZO ZWZ-Kedywu AK (mieszkały tam też siostry Naporówne).
- Na lewo od bramy znajdował się sklep Bazar Polski [inf. Zofii Sokołowskiej], należący Jana i Zbigniewa Basterów, który pełnił rolę punktu kontaktowego i magazynu ZO do czasu ich aresztowania 2.02.1943 r.



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Metryczka tablicy:
ul. Starowiślna 33, fasada budynku
Tablica:
Autor: Fiszer
Inicjator: środowisko Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”
Fundator: środowisko Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”
Wymiary:
Materiał:
Data odsłonięcia: 6 września 2014

Inskrypcja:
W tym domu w czasie okupacji niemieckiej w latach 1942-1945 mieścił się lokal sztabowy oraz magazyny broni i materiałów konspiracyjnych Związku Odwetu Związku Walki Zbrojnej Okręgu Krakowskiego, a następnie Komendy Kierownictwa Dywersji Okręgu Krakowskiego Armii Krajowej „Kedyw” oraz Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”.



3.3. Inne przejawy pamięci

http://www.muzeum-ak.pl/wydarzenia/formatka.php?idwyb=706

Tradycyjne spotkanie środowiska SBS „Skała”
W dniu 6 września 2014 r. w odbędą się w Krakowie uroczystości upamiętniające 70. rocznicę bitwy w lasach Złotego Potoku koło Częstochowy. Stoczył ją 11 września 1944 r. w drodze na pomoc walczącej Warszawie Samodzielny Batalion Partyzancki „Skała”, złożony z żołnierzy krakowskiego Kedywu AK.
Okolicznościowe spotkania środowiska „Skałowców” odbywają się od 1945 r. W ostatnich latach obchody te wspiera Muzeum Armii Krajowej.
Wstępny program uroczystości w Krakowie:
- godz. 9.15 - odsłonięcie tablicy przy ul. Starowiślnej 33 w Krakowie;
- godz. 10.30 - uroczyste nabożeństwo w kościele OO. Kapucynów, ul. Loretańska;
- godz. 12.15 - zapalenie zniczy i złożenie wieńca pod pomnikiem-mogiłą partyzanckim na Cmentarzu Rakowickim (od strony Al. 29 Listopada);
- bezpośrednio po uroczystościach na Cmentarzu Rakowickim (ok. godz. 13.00) - spotkanie w Muzeum Armii Krajowej przy ul. Wita Stwosza 12.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. Zygmunt Niepokój, „Akcja Koppe”. Tygodnik Katolików WTK, nr 28 z 12.07.1964
Mjr „Rak” przydzielił „Rafałowi” następujące magazyny na broń: przy ul. Grzegórzeckiej, przy ul. Starowiślnej 33 kryptonim „3", w Bronowicach Małych 25 u kowala Jana Wodnickiego oraz wskazał punkty przekazy¬wania broni do akcji: przy ul. Grodzkiej w sklepie gospodarczym firmy Krach, przy ul. Krakowskiej w firmie meblowej. Ustalono także punkt przekazy¬wania broni na końcu pętli tramwajowej w Bronowicach. Prawdopodobne punkty przekazywania broni na akcję: ul. Radziwiłłowska 21/23 oraz ul. Krowoderska 68.

***

4.2.2. Piotr Stachiewicz, Ostatnia Akcja „Parasola”, Za i Przeciw 30.01.1972
Po przyjeździe do Krakowa „Rafał” skon¬taktował się ponownie z „Rakiem”. Ustalili stały punkt kontaktowy miedzy sobą w kra¬mie nr 3 w Sukiennicach, gdzie pracowała łączniczka Kedywu krakowskiego „Bobo” (Irena Sokołowska). Wytypowano też magazyny broni: przy ul. Grzegórzeckiej, Starowiślnej, Bronowicach Małych nr 25 u kowala Jana Wodnickiego; punkty przekazywania broni: w sklepie z artykułami gospodarczymi firmy Krach przy ul. Grodzkiej, w firmie meblowej przy ul. Krakowskiej, na pętli tramwajowej w Bronowicach, a także przy ulicy Radziwiłłowskiej 21 i Karmelickiej 68. W dalszej kolejności wytypowano kwatery noclegowe i garaże.

***

4.2.3. Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, Warszawa 1972
Biorące udział w akcji specjalnej [„Luty”] zespoły były nieźle uzbrojone i pozostawały w stałej gotowości bojowej. Większość kontaktów odbywała się na ulicach miasta, gdyż nie starczało lokali i skrzynek kontaktowych. Kolosalnych trudności nastręczało zakwaterowanie żołnierzy zamiejscowych, a zwłaszcza kilku- lub kilkunastoosobowych zespołów bojowych z Rzeszowszczyzny oraz oddziałów partyzanckich Kedywu. Przeciążone były lokale konspiracyjne przy ulicach: Bandurskiego, Potockiego, Lelewela, Starowiślnej 33, Ariańskiej 4, Grzegórzeckiej 52, mieszkanie „Wilka” przy Orzeszkowej 4, Kobyleckich przy Warszawskiej l, Juliana Romanowskiego przy Botanicznej 6, Szczepaniaków przy Kazimierza Wielkiego 31, apteka Mariana Stopy na rogu Nowowiejskiej i Kazimierza oraz mały sklepik przy alei Prażmowskiego.

***

4.2.4. Ryszard Nuszkiewicz, Uparci, Wydawnictwo Pax, Warszawa 1983
Główny lokal konspiracyjny Komendy Dywersji Okręgu Krakowskiego AK zwany „trójką” znajdował się na pierwszym piętrze budynku przy ulicy Starowiślnej 33. Był to samodzielny pokój biurowy, w którym w oznaczonych dniach po południu urzędował dostojnie „Rak” w charakterze ogólnie cenionego administratora domu. W godzinach jednak pozaurzędowych panował tu ruch o wiele większy. Umowny sygnał dzwonka dyskretnie zainstalowanego pod skrzynką do listów otwierał drzwi ludziom ze sztabu i terenowych obwodów Kedywu. Skrytki w ścianie za lustrem i wśród licznych naczyń gospodarskich, zdeponowanych przez „Raka” ze sklepu aresztowanego w 1940 r. brata, kryły pełno tajemnic, o których poznaniu marzyło krakowskie gestapo.
Gdy w czerwcu 1943 r. znalazłem się tam po raz pierwszy, zastałem prawie w komplecie najczęstszych bywalców. Zaaferowany „Rak” pisał coś na maszynie, obok niego siedział z poważną twarzą „Wąsacz”, paczkę w kącie okupował obłożony papierami „Skała”, a szef Kedywu rozmawiał na ucho z „Iną”.
Zameldowałem się po wojskowemu, poznałem obecnych i czekałem skrom¬nie na dalsze rozkazy.
„Jarema” co chwilę przerywał dyktowanie „Rakowi”, rozmawiał urywanymi zdaniami z obecnymi sypiąc nieznanymi pseudonimami i kryptonimami. Rozgardiasz tu jak w prawdziwym biurze - pomyślałem. Szef znalazł wreszcie czas i stanął przede mną z założoną po napoleońsku ręką za klapą marynarki.
Zameldowałem się po wojskowemu, poznałem obecnych i czekałem skrom¬nie na dalsze rozkazy.
„Jarema” co chwilę przerywał dyktowanie „Rakowi”, rozmawiał urywanymi zdaniami z obecnymi sypiąc nieznanymi pseudonimami i kryptonimami. Rozgardiasz tu jak w prawdziwym biurze - pomyślałem. Szef znalazł wreszcie czas i stanął przede mną z założoną po napoleońsku ręką za klapą marynarki.
- No i co z panem zrobimy? - powiedział wreszcie, lustrując przy tym przenikliwie swoje vis a vis.
- Chciałbym robić coś konkretnego.
- Hm, hm - zamruczał „Jarema” i zaczął chodzić po pokoju.
- Już mam - przystanął na chwilę. - Będzie pan przeglądał i opiniował plany akcji dywersyjnych. To coś w rodzaju oficera operacyjnego.
Wydłużyła mi się mina.
- I będzie pan dowódcą oddziałów dyspozycyjnych - dodał widząc moje niezadowolenie.
- A broń i ludzie? - zapytałem.
- Z tym na razie jest źle, ale jakoś poradzimy.
- Mam jeszcze kolegę. Pseudonim „Spokojny”. Co z nim?
- To zajmijcie się jeszcze szkoleniem - zdecydował „Jarema” po za¬stanowieniu. - Należałoby dobrać się do konfidentów gestapo. W Krakowie jest ich mnóstwo, a Komendant Okręgu też na to naciska. Proszę przychodzić codziennie na „trójkę”. Trzeba najpierw zapoznać się z meldunkami wywiadu i poznać teren.
- Tak jest! - stuknąłem obcasami.
„Jarema” popatrzył z uznaniem i widocznym zadowoleniem na wojskowy gest stojącego przed nim cywila.
- Od jutra zaczynamy - rzekł podając mi rękę na pożegnanie.
[…]
Zgodnie z poleceniem szefa przesiadywałem teraz na „trójce” i wczytywałem się w meldunki wywiadu. W mózg zapadały zdarzenia, meliny i nazwiska ludzi najgorszego chyba autoramentu. Można by przecież usiłować zrozumieć Niemców tropiących, nawet maltretujących swych narodowych wrogów, ale nigdy nie można zrozumieć Żydów i Polaków żerujących na nieszczęściu współrodaków, sprzedających hitlerowskim oprawcom niedawnych kolegów i przyjaciół za marne, judaszowskie srebrniki.
[…]
Z bywalców „trójki” najbardziej przypadli mi do gustu „Rak” i „Ina”. Pierwszy imponował wyjątkowym zaangażowaniem i oddaniem w pracy konspiracyjnej. Związany z ruchem oporu od 1939 r. wywodził się z jednego z licznych rodów krakowskich, które mimo obco brzmiących nazwisk służyły całym sercem ojczyźnie. Takimi właśnie byli Basterowie, Fiszerowie, Hofmanowie, podczas gdy Gostyńscy, Matowscy, a nawet Polaczkowie stawali się volksdeutschami i reichsdeutschami.
„Rak” (Józef Baster) jako członek Związku Odwetu dokonał w październiku 1940 r. podpalenia świecami termitowymi Urzędu Skarbowego przy ulicy Wiślnej 7. Później był więziony na Montelupich i zwolniony stamtąd na skutek symulowania choroby psychicznej nie zaprzestał walki, mimo wywiezienia ojca i dwóch braci do Oświęcimia. Głównie dzięki niemu udało się zachować siatkę konspiracyjną i lokale po pamiętnej wsypie w 1941 r. „Ina” (Zofia Jasieńska z domu Carnelli), 28-letnia artystka-malarka pochodzenia włoskiego, wdowa po zamordowanym przez gestapo inżynierze Józefie Jasieńskim ps. „Poryw”, była wcieleniem tych wszystkich ofiarnych kobiet-łączniczek, które zawsze nosiły przy sobie coś trefnego i ryzykowały najczęściej. Duże niebieskie oczy, kontrastujące z niesfornymi loczkami czarnych włosów, wzbudzały z miejsca zaufanie i sympatię.
Kolego! Postarajcie się przynajmniej o jeden pistolet – naciskałem „Raka”.
Może coś skombinuję - obiecywał.
Rzeczywiście po kilku dniach przyniósł kilka sztuk. Wśród nich był jeden pistolet typu Mauser z długą kolbą, dwie „szóstki” typu FN i jeden bębenkowiec. Okazało się, że szef Kedywu też nie próżnował.
[…]
Dnia 14 sierpnia 1943 r. przed godziną 21, uzbrojeni tylko w fałszywe noc¬ne przepustki, wyszliśmy z lokalu przy ulicy Starowiślnej 33. „Rak” obładowany torbami, puszkami, butelkami, termosami wyglądał na zapobiegliwego ojca, który wybiera się z liczną rebiatą na wycieczkę za miasto. […] „Rak” miał skazić środkami chorobotwórczymi trybuny basenu pływackiego, boiska piłkarskiego „Wisły” i stadionu lekkoatletycznego. Ja zaś miałem ubezpieczać kolegę, sygnalizując ewentualne niebezpieczeństwo umownym sygnałem, głosowym.
[…]
Łączenie akcji „Luty” i „Koppe” oraz kontrowersje w tym względzie między Warszawą a Krakowem sprawiły, że Komenda Główna AK powierzyła wykonanie zamachu na gen. SS Wilhelma Koppego oddziałowi dyspozycyj¬nemu Komendy Głównej AK „Parasol”, wsławionemu udaną likwidacją w dniu 1 lutego 44 r. kata Warszawy gen. Kutschery.
Tak się zdarzyło, że przygotowania do tej akcji, rozpoczęte wcześniej przez szefa Kedywu Podokręgu Rzeszowskiego kpt. „Świdę” od kwietnia 1944 r. były prowadzone równolegle przez niego i przez grupę warszawską.
Rozpoznaniem wywiadowczym z ramienia „Parasola” kierował „Rayski” (Aleksander Kunicki), a bojowym „Rafał” (Stanisław Leopold). Będący z nimi w stałym kontakcie szef Kedywu Okręgu Krakowskiego AK mjr „Jarema”, a po jego odejściu kpt. „Zimowit-Skała” zostali zobowiązani przez władze nadrzędne do udzielania przybyłym do Krakowa wszelkiej możliwej pomocy w przygotowaniu zamachu. W praktyce była to pomoc bardzo istotna.
Już na kilka miesięcy przed zleceniem akcji grupie warszawskiej dane wywiadowcze o gen. Koppem zbierał por. „Osa-Twardy”, a „Mieczysławowi” (Bazyli Czykaluk), pracującemu jako wtyczka w kripo, udało się nawiązać kontakt z jego osobistym kierowcą, ustalić samochody, numery tablic rejestracyjnych i trasy, którymi jeździł z Wawelu do gmachu Akademii Górniczej, gdzie mieścił się rząd GG.
W ciągu czerwca 1944 r. „Rak” i „Hańcza” przygotowali kwatery i prze¬kazali do dyspozycji „Rafała” magazyny na broń przy ulicy Starowiślnej 33 (obecnie ulica Bohaterów Stalingradu), u „Basi” (Władysława Sroka) przy Grzegórzeckiej i w Bronowicach Małych u kowala Jana Wodnickiego oraz punkty kontaktowe przy ulicy Grodzkiej w sklepie Marii Krach w firmie meblowej przy Krakowskiej, przy Radziwiłłowskiej 21 (obecnie Reja) u pani Mazurkiewiczowej, przy Krowoderskiej 68 u pani Długockiej i w kramie w Sukiennicach u „Bobo” (Irena Sokołowska).
Z polecenia „Osy-Twardego” miejsca garażowania samochodów zorganizował „Vascherone” (NN) na podwórzach przy placu Na Groblach 5, przy ulicy Szlak 33 i przy placu Nowym na Kazimierzu. Na łączniczki wyznaczono „Bobo” i „Tomka” (Anna Szygalska). Przydzielono do pracy: „Inę”, „Dzidzię” (Zofia Sokołowska), „Lotos-Adę" (Irena Potoczek) i okresowo „Tomka” oraz „Inkę” (Stefania Żychowska), które od 4 czerwca 1944 r. podjęły codzienną obserwację tras wyjazdowych z Wawelu w godzinach od 6.30 do 9.30.
[…]
W tym czasie nadeszła z Krakowa bardzo przykra wiadomość. Został aresztowany „Murzyn II” i filar Krakowskiego Kedywu „Rak”. Zaczęło się od „Murzyna II”, który po powrocie do miasta zainteresował się od razu Diamandem. Przypadek zdarzył, że na ulicy Sławkowskiej zauważył go konfident Marian Jodłowski. Nie mógł nie poznać swego wroga, bo przecież „Murzyn II” brał udział w zamachu, z którego Jodłowski wyszedł z życiem mocno pokiereszowany.
Jodłowski wraz z towarzyszącym mu Diamandem, Appelem i dwoma innymi konfidentami obskoczyli w bramie „Murzyna II” oraz rozmawiającego z nim brata „Stefana” (Edward Szczyrek) i aresztowali ich. W czasie rewizji znaleziono u „Murzyna II” listę konfidentów oraz datę, godzinę i miejsce spotkania z „Rakiem”. Gestapo urządziło zasadzkę na „Raka” obok Hali Targowej. W czasie rewizji w domu przy ulicy Smolki znaleziono prócz tego aparat radiowy i zdjęcia z lasu; aresztowano także jego matkę.
Dla tych, którzy znali losy licznej rodziny Basterów, była to wieść tragiczna. Ojciec i dwaj synowie siedzieli od 1940 r. w obozach koncentracyjnych, trzeci przebywał w niewoli, czwarty zginął właśnie jako lotnik w Wielkiej Brytanii, teraz aresztowano po raz drugi „Raka” i matkę. Na wolności pozostał tylko najmłodszy syn, przebywający w partyzantce „Gala”.
Najbardziej szokujący wydawał mi się los matki. Starsza, zacna kobieta mimo wielu kłopotów imponowała zawsze swą postawą i hartem. Zresztą czuła do mnie dziwny sentyment, może dlatego, że byłem podobny do jej syna-lotnika. Kiedyś wynosiłem z „trójki” przy Starowiślnej 33 blisko dziesięciokilową paczkę amunicji.
- Szkoda, żeby pan się narażał. Ja wezmę i poniosę, gdzie trzeba - zaproponowała.
- Ależ jak bym mógł tak obciążać i narażać panią - broniłem się zaskoczony i zażenowany.
- Jestem starą babą, to nikt mnie nie zaczepi, a zakupy, które stale noszę, nie są wcale lżejsze - przekonywała mnie.
A gdy się nadal upierałem, wzięła energicznie amunicję i przesypała do swojej torby. Przekazała mi ją nieco później w umówionym miejscu.
W czasie przesłuchań na Pomorskiej wypytywano „Raka” najwięcej o „Skałę”, „Czesława” i mnie. Mimo wieszania go ze skutymi rękami na drzwiach - i to w masce gazowej - gestapowcy niewiele się dowiedzieli. „Rak” i tym razem symulował udanie, jak przy pierwszym aresztowaniu w 1940 r., szok nerwowy. W miesiąc później wywieziono „Raka” i „Murzyna II” do obozu koncentracyjnego we Flossenburgu, a panią Kunegundę Basterową do Oświęcimia.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. Naporówna Zofia, Dzienniczek

Rewizja (koniec września1943)
A było to tak.
Cały dzień był obfity we wrażenia. Pobyt Iwonki, pogrzeb p. M i związane z tym „przyjemności”, dostarczyły ich w nadmiarze. I wreszcie przyszedł wieczór. Wszyscy zmęczeni przeżyciami ostatnich dni pokładli się już spać, tylko ja z Iką gwarzyłyśmy jeszcze w łazience. Wreszcie i ja położyłam się na tapczanie i napychając się gruszką zaczynałam drzemać. Słyszałam jak Ika zgasiła światło w przedpokoju i poszła do jadalni. Już nie bardzo zdawałam sobie sprawę z rzeczywistości, gdy nagle zadźwięczał ostro dzwonek u drzwi wejściowych. Nie byłam pewna czy mi się to nie przyśniło czasem, ale „od wypadku” usiadłam na tapczanie. Drrrrr: zadźwięczało znowu. Wyskoczyłyśmy obie z Isią do przedpokoju i zaświeciły światło. „Może to M. straszy?” przeleciało przez moja mądrą mózgownicę. „Loooos!” wrzasnął ktoś za drzwiami. „Acha! Rewizja!” Wpadłyśmy do pokoju i wrzuciły na siebie szlafroki. Isia usiadła na tapczanie, a ja otworzyłam drzwi do jadalni. I wtedy oczom moim ukazał się obrazek, który chyba zapamiętam do śmierci. Przed piecem klęczał Staszek w nocnej bieliźnie z twarzą „do koloru” tez białą i wpychał coś do pieca, w którym paliło się jasnym płomieniem. Obok Ika zielona na odmianę z ogromnymi z przerażenia oczami usiłowała mu wepchać jakieś rulony i pakunki. W mig zrozumiałam o co chodzi. „Ładne kwiatki” – pomyślałam. Tymczasem Staszek zerwał się z klęczek i wskoczył pod kołdrę mrucząc ze złością: „Idiotki! Przecież to się nie spali!” Obrócił się na bok i nakrył nawet na głowę. Przyklękłam przed piecem. Jakieś twarde kartoniki tliły się tylko i rzeczywiście nie było mowy, by w ciągu minuty spłonęły. Zrozumiała to i Ika „wyciągnij to na litość” – zaczęła, tarmosząc mnie za ramię. Tymczasem z przedpokoju dochodziły nas odgłosy kopania i walenia we drzwi. Wyciągnęłam okopcone zwitki z pieca i zatrzasnęłam drzwiczki. Ika zielona i trzęsąca pozbierała z ziemi resztę ruloników i wpychała mi je powtarzając. „Spal, nie, schowaj, nie lepiej spal. Rany Boskie, Jesus Maryja” Z sypialni wbiegła Zosia w kusej koszulinie i nic nie rozumiejąc patrzyła ze zdumieniem na to przedstawienie. Zrozumiałam, że gdyby w tej chwili wpadli, to nie mieliby żadnych wątpliwości w „czystości” naszego mieszkania. Ika prawie nieprzytomna ze strachu, czarne strzępki tlącego papieru na podłodze i specyficzny zapach spalenizny objaśnił by ich całkiem dokładnie. Chwyciłem Ikę za ramiona i zaczęłam nią trząść „ oprzytomniej dziewczyno, właź w tej chwili do łóżka i spij”. Posłusznie wskoczyła, ale nie mogła uleżeć tylko wymachując rękami z błaganiem w oczach szeptała „weź to, weź, wyrzuć przez okno” „Ani mi się rusz” z groźną miną (…) i weszłam do naszego pokoju. Tymczasem z przedpokoju usłyszałam już ich rozmowę z panią. „No, dobrze, toż już do łazienki tego nie wyniosę, a jak mnie tu z tym złapią to „odwalą” z głupiego powodu, nie wiedząc nawet za co.” Okno było otwarte. Zawahałam się jeszcze chwilę, ale podniesiony głos naszych gości przyspieszył decyzję. Pomalutku wyrzuciłam wszystko na podworzec. Klapło cichutko…i spokój.
Usiadłam koło Isi, która w milczeniu nieruchomo tkwiła na tapczanie. Zaczęłam nadsłuchiwać i chociaż właśnie cała ta scena bawiła mnie z lekka teraz już wybuchłam śmiechem. Tak to ( ….. ) przypomina ( …). „Ach żeby ich….”

Potem trzeba było iść szukać papierów po podwórzu. Szczęściem wyzbieraliśmy wszystko, chociaż mocno sfatygowane.
Poczciwa Pani chcąc motywować zaciekawionym lokatorom nasze poszukiwanie objaśniła ich, ze kogut piał i boimy się czy nie uciekł z piwnicy. Chcieli nam uprzejmie poświecić, a mu truchlałyśmy, by tego nie uskutecznili.
Tak wesoło skończyła się przygoda, która zapowiadała się mało co tragiczna. Tak wygląda nasze wzajemne życie, tylko, że nie dla wszystkich scenki takie mają wesoły epilog.

***

4.3.2. Naporówna Zofia, Dzienniczek

Niedziela 6.VIII.1944 (III)
Ewa od rana tkwi na posterunku. Stara się doprowadzić kancelarię do możliwego wyglądu. Wszędzie znać kawalerską gospodarkę. I w niemytych od tygodni talerzykach i w półmiskach złożonych …między drzwiami balkonu i w bałaganie w szafie, z której wszystko wysypuje się na podłogę itd. itd.
Ewa sprząta z ciocią. Śmieją się, jest im wesoło, tylko Ewie nie daje spokoju myśl o Bobo, tym przykrzejsza, że z nikim nie może się nią podzielić…
Popołudnie. Upał, ulica zalana słońcem. Ewa siedzi samotnie i marzy. Marzy, że jest z nimi wszystkimi razem. Jest Isia i Rak, jest Bobo i Dzidzia i Kozaczek, jest grozę budzący Skała z dziewczyneczką Stasią. Idą lasem pełni zapachu i wiary w Jutro. Ewa tak się cieszy, że jest z nimi! Tak jej dobrze…
Nagle: drr, drr. „Ktoś dzwoni!” – podbiega do drzwi i za chwilę całuje się ze Stasią. „co z Bobo?” to jej pierwsze słowa. „W porządku – to było tylko zwykłe legitymowanie.” Ewa oddycha z ulgą.
Trzeba iść załatwić to i owo.
Idę ulicami zalanymi słońcem, ale dziwnie pustymi. Wnet wyjaśnia się wszystko. „Łapią mężczyzn!” „Wesoło!” Załatwiły wszystko i wracają do domu. Most na Grzegórzeckiej obstawiony, że niepodobna przejść. Idą ku Miodowej, - i tam nielepiej. O siebie Ewa się nie boi, bo ma papiery w porządku. Gorsze Stasia. Ewa wyciąga obrazek „Jezu ufam Tobie” i podaje koleżance. Ta bierze go z nabożeństwem i trzymając go cały czas w złożonych rękach przechodzi śmiało miedzy rojem patroli. Ewa szepce modlitwy[1].
Środkiem ulicy prowadzą zatrzymanych mężczyzn. Jedni są bladzi, patrzą tępo przed siebie, drudzy smutni z rezygnacją rozglądają się dokoła, jeszcze inni nadrabiając miną machają rękami do płaczących kobiet.
Stasia tuli się do Ewy: „jakież to straszne!”
Wracają do domu i Stasia zabiera się do mycia po podróży. Nagle ostry dzwonek i walenie kolbami w drzwi i krzyk „Auf, auf!” Serce zamiera „ Jezu! Stasia!” Ewa podbiega do drzwi i z uśmiechem wpuszcza do przedpokoju trzech uzbrojonych po zęby żołdaków „Wo sind die Männer?” Ewa rusza ramionami. „Nie rozumiem? – A mężczyźni! – nie, nie ma. Papa spazieren, spazieren, aber papa ist sehr alt; Bruder? Keine Brude! Hier nur Mädchen.”
Zrozumieli! Zaglądają wszędzie. Pod łóżka, do szafy, nawet do małej szafki, gdzie dziecko nie bardzo by się zmieściło. W łazience Stasia otula się włosami i słodko rumieni na widok trzech drabów.
Odeszli! Wszyscy oddychają z ulgą. Ewa i Stasia podchodzą do okna i patrzą na podwórze. Słychać płacz kobiet, w oknach przerażone twarze. Po chwili wyprowadzają młodego mężczyznę. U jego ramienia wisi młoda ładna kobieta w długim domowym szlafroczku. „Wir haben klein Kind…” – mówi ze łzami nie puszcza ręki męża. Głaszcze mundury żołnierzy i patrzy błagalnymi oczami. Nic nie pomaga. Mężczyzna ze smutnym uśmiechem całuje rękę żony i odchodzi między dwoma karabinami. Kobieta biegnie jeszcze za nim, a po chwili przebiega z powrotem podworzec zasłaniając twarz rękami…
W bramie nadal szloch i krzyki kobiet. – To dozorczyni wzięli dwóch synów.
Robi się ciemno. W tysiącach domów płacz osamotnionych kobiet i dzieci. Branka objęła 15 tysięcy mężczyzn. Nikt nie wie po co ich wzięli…

[1] Po spotkaniu Skałowców we wrześniu 2008 roku, p. Franaszkowa wspominała że gdy była krwawa niedziela w Krakowie w 44 roku, to ona razem z mamusią przenosiły akurat broń i zatrzymał je patrol i wtedy mamusia bardzo się ociągała z pokazaniem dokumentów, tak aby uwaga żandarmów skupiła się na niej, a wtedy Franaszkowa przeszła obok patrolu.

***

4.3.3. Baster Józef, Wypiski z różnych relacji na potrzeby ZBoWiD

W październiku 1942 roku KG nawiązała, za moim pośred¬nictwem, kontakt z naszą organizacją i wówczas szefem ZO mianowała Stefana Dula ps. „Olszyna”, który przejął szeregi dywersji Okręgu Krakowskiego. Pod nowym dowództwem nadal pełniłem, w ramach sztabu ZO, a po nowej reorganizacji Komendy Dywersji Okręgu Krakowskiego AK („Kedyw”) funkcję szefa łączności, a ponadto zajmowałem się opieką nad zagro¬żonymi i ich rodzinami oraz prowadziłem kancelarię sztabową.
Zwiększająca się ilość zagrożonych zmuszała do organiza¬cji oddziałów partyzanckich, z którymi również utrzymywałem bezpośredni lub pośredni kontakt. Często zachodziła koniecz¬ność przekazywania materiałów bojowych, odbieranie rannych z terenu i przekazywanie ich pod opiekę lekarską do szpitali.
W marcu 1943 roku szefem Kedywu został St. Tarnawski ps. „Witeź”, a następnie „Kmicic”. W tym to czasie szereg przygotowywanych akcji oraz zmiany organizacji oddziałów sabotażowo-dywersyjnych w terenie nasiliło jeszcze bardziej prace zabezpieczające całej organizacji łączności.
Od początku okupacji, dla ułatwienia wykonywania podję¬tych przeze mnie szerokich zadań, podjąłem się administrowania szeregu realności co dawało ni możliwość wykorzystywania zwalnianych lokali dla celów konspiracji, względnie ułatwiało szybką zmianę i ewakuację lokali zagrożonych. Później podjąłem pracę dodatkową w Sekcji Pomocy Więźniom, która ułatwiała niepodpadające kontakty telefoniczne z całym obsługiwanym terenem, a przez to szybką obsługę łączności i kontaktów.
We wrześniu został aresztowany mój ojciec i brat Zbigniew, którzy obsługiwali magazyn materiałów sabot.-dyw. przy ulicy Starowiślnej 33, prowadząc sklep z artyku¬łami gospodarczymi. Zostali wywiezieni do obozów koncentra¬cyjnych (brat do Mathausen-Guzen z wyrokiem śmierci, a ojciec do Buchenwaldu).

Niebezpieczeństwo zagrożeń zmusiło do zmiany lokalu sztabowego Komendy Dywersji z ul. Pędzichów na ul. Starowiślną 33 (lokal ten przetrwał przez cały czas do oswobodzenia pod kryptonimem „3” i stanowił również lokal administracji domów, które prowadziłem). W realności tej mój brat Zbigniew założył sklep handlowy z artykułami gospodarczymi, który stał sie punktem kontaktowym do wydawania materiałów bojowych oraz toksycznych.

Pierwsza połowa 1944 szczególnie obfitująca w nasilenie akcji bojowych już 4-rech oddziałów stałe napięciem, czujność i gotowość na każde wezwanie. Równocześnie troska o ludzi i rodzin zagrożonych. Szukanie coraz to nowych melin. Na pierwszy moment zawsze gotowe lokum w Bronowicach u kowala Wodnickiego Jana, u jego brata Wodnickiego Józefa przy ul. Sobieskiego 1, u Marii Rupowej-Wójtowiczowej przy ul. Pędzichów 5, u prof. Ziobrowskiego w Borku Fałęckim i wielu innych, gdzie znajdują się przelotne kwatery ludzie zagrożeni.


***

4.3.4. Dorota Franaszkowa, „Babiniec „Raka”, [w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy krakowskiego „Kedywu” i Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała” AK, część II, praca zbiorowa, Kraków 1993

[…]
Do stałych już obowiązków należał transport trefnego materiału do naszych magazynów „3”, a był to kryptonim lokalu przy ul. Starowiślnej 33 oraz Instytutu Anatomii przy ul. Kopernika. Tam mieszkał Zygmunt Białek - „Kniaź”, a królestwem tym władał Zygmunt Nikiel - „Munio”. Vis a vis wachta niemiecka dzień i noc pełniła służbę. Pod taką ochroną „Dzidzia”, „Bobo”, „Kozaczek” i ja przenosiłyśmy paczki z zakazanymi materiałami. Specjalną trudność stanowiła ewakuacja magazynu z „3”. W wielkim pośpiechu z zachowaniem maksymalnej ostrożności wywoziłyśmy z „Dzidzią”, „Bobo”, Zofią Baster - „Ewą” i „Omą” niezliczone ilości paczek, które z piwnic wydobywał „Rak”. Dalszy transport odbywał się albo dorożką konną, albo dworską bryczką, czy powozem. Utkwił nu w pamięci zwłaszcza ostatni transport. Był czerwiec - piękny, słoneczny dzień. Zaprzęg dworski z majątku Karniów, gdzie gospodarował Jan Wilczek - „Karnik” stał przed „3”. Miała rozpocząć się koncentracja oddziałów Krakowskiego „Kedywu” czyli „Błyskawicy”, „Gromu”, „Skoku” i „Huraganu” na terenie Miechowskiego i Proszowickiego, dlatego magazyn musiał być opróżniony, a rzeczy dostarczone żołnierzom Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”.
Pozorując wyjazd na wakacje wsiadłyśmy z „Ewą” i jeszcze jakąś panią z dzieckiem, która dość szybko wysiadła. Do rogatek na ul. Wieczystej jechało się spokojnie, ale tuż za zakrętem żandarmi niemieccy wraz z granatową policją kontrolowali każdy pojazd. Zawrócić nie sposób, świat zawirował, pociemniało w oczach, to już koniec, koniec. Kiedy dochodziła do nas kontrola, syrena zaczęła przeraźliwie wyć, alarmując nalot lotniczy. Co za radość widzieć jak karni bohaterowie herrenvolku, co sił w nogach pędzili do schronu, a my?
Wierzyć się nie chce. Boże, jesteśmy wolne.
[…]
W sierpniu przyjechałam z oddziału do Krakowa na kontakt. Ostatnie w tym dniu spotkanie odbyło się w kościele Jezuitów na ulicy Kopernika, gdzie „Ewa” przekazała mi paczkę ze słowami:
- Uważaj, to coś bardzo cennego.
Razem szłyśmy w kierunku ulicy Blich do Grzegórzeckiej. W momencie kiedy miałyśmy już wejść na Grzegórzecką, okazało się, że ulica jest zamknięta, a Niemcy zagarniali ludzi bez większej selekcji.
- Spokojnie - szepnęła Zosia, - idź, ja zostaję.
Zdążyłam jeszcze rozpuścić swoje warkocze upięte z tyłu głowy, aby w ten sposób wyglądać jeszcze młodziej. Moją nieletniość tym bardzie podkreślała biała batystowa sukienka w granatowe groszki. Na groźne „halt” zatrzymałyśmy się. Zosia z całym wrodzonym sobie wdziękiem i elegancją wyciągała bardzo powoli portfel, różne papierki i wreszcie, ausweis grzebiąc się przy tym niemiłosiernie. Ja zaś przeszłam spokojniej na oczach całego muru żandarmów poza linię kontroli. Za mostem dognała mnie „Ewa”. Bez słowa uściskałyśmy się serdecznie.
Rozstałyśmy się, ja poszłam do mieszkania pani Sokołowskiej, matki „Leny”, „Dzidzi”, „Bobo” i Stanisława Sokołowskiego - „Celta”, całej rodzinie bez reszty oddanej konspiracji. Wreszcie dom, spokój, gorący, obiad i mama, to nic, że cudza, ale dawała poczucie bezpieczeństwa? Poprosiłam o kąpiel, na szczęście wzięłam ze sobą do łazienki tę paczkę. W czasie mycia głowy posłyszałam charakterystyczne walenie do drzwi.
Czyżby...? Nastąpiło szarpnięcie i drzwi łazienkowe puściły. Dzikie prymitywne gęby żandarmów, rechotliwy, szyderczy śmiech i zbawcze przymknięcie drzwi, spokojny głos pani Sokołowskiej - tłumaczący, że chłopców nie ma w domu.
To wszystko jak mgnienie oka, jak w kalejdoskopie przesunęło się przed moimi oczami.
Jakto, więc jeszcze raz... Ze szczęścia i strachu, rozdygotana przytuliłam się do pani Sokołowskiej. Jak dobrze być przygarniętą.



5.3. Indeksy i odesłania

Odesłanie do zagadnień ogólnych
- krakowski Kedyw AK
- lokale konspiracyjne
- konspiracja „rodzinna”
- rewizje i aresztowania
- „Czarna niedziela” 6.08.1944 w Krakowie
 DO GÓRY   ID: 51983   A: dw         

64.
Starowiślna 33 – lokal sztabowy, skrzynka kontaktowa i magazyny krakowskiego Kedywu AK. Tablica upamiętniająca Kedyw Okręgu Krakowskiego AK.



1. Metryczka tablicy:
ul. Starowiślna 33, fasada budynku
Tablica:
Autor: Fiszer
Inicjator: środowisko Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”
Fundator: środowisko Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”
Wymiary:
Materiał:
Data odsłonięcia: 6 września 2014



2. Inskrypcja:
W tym domu w czasie okupacji niemieckiej w latach 1942-1945 mieścił się lokal sztabowy oraz magazyny broni i materiałów konspiracyjnych Związku Odwetu Związku Walki Zbrojnej Okręgu Krakowskiego, a następnie Komendy Kierownictwa Dywersji Okręgu Krakowskiego Armii Krajowej „Kedyw” oraz Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”.



3. Topografia miejsca:
- W mieszkaniu na I piętrze od frontu [inf. Zofii Sokołowskiej], używanym jako biuro zarządcy różnych nieruchomości Józefa Bastera, mieścił się lokal sztabowy Kedywu, o kryptonimie „3”, „trójka”.
- W piwnicach mieścił się magazyn (w tym broni) Kedywu1. [inf. Zofii Sokołowskiej]
- U Sokołowskich w oficynie na II piętrze [inf. Zofii Sokołowskiej] mieścił się punkt kontaktowy i melina ZO ZWZ-Kedywu AK (mieszkały tam też siostry Naporówne).
- Na lewo od bramy znajdował się sklep Bazar Polski [inf. Zofii Sokołowskiej], należący Jana i Zbigniewa Basterów, który pełnił rolę punktu kontaktowego i magazynu ZO do czasu ich aresztowania 2.02.1943 r.



4. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]


4.1. Zygmunt Niepokój, „Akcja Koppe”, Tygodnik Katolików WTK, nr 28 z 12.07.1964

Mjr „Rak” przydzielił „Rafałowi” następujące magazyny na broń: przy ul. Grzegórzeckiej, przy ul. Starowiślnej 33 kryptonim „3", w Bronowicach Małych 25 u kowala Jana Wodnickiego oraz wskazał punkty przekazywania broni do akcji: przy ul. Grodzkiej w sklepie gospodarczym firmy Krach, przy ul. Krakowskiej w firmie meblowej. Ustalono także punkt przekazywania broni na końcu pętli tramwajowej w Bronowicach. Prawdopodobne punkty przekazywania broni na akcję: ul. Radziwiłłowska 21/23 oraz ul. Krowoderska 68.

***

4.2. Piotr Stachiewicz, Ostatnia Akcja „Parasola”, Za i Przeciw 30.01.1972.

Po przyjeździe do Krakowa „Rafał” skontaktował się ponownie z „Rakiem”. Ustalili stały punkt kontaktowy miedzy sobą w kramie nr 3 w Sukiennicach, gdzie pracowała łączniczka Kedywu krakowskiego „Bobo” (Irena Sokołowska). Wytypowano też magazyny broni: przy ul. Grzegórzeckiej, Starowiślnej, Bronowicach Małych nr 25 u kowala Jana Wodnickiego; punkty przekazywania broni: w sklepie z artykułami gospodarczymi firmy Krach przy ul. Grodzkiej, w firmie meblowej przy ul. Krakowskiej, na pętli tramwajowej w Bronowicach, a także przy ulicy Radziwiłłowskiej 21 i Karmelickiej 68. W dalszej kolejności wytypowano kwatery noclegowe i garaże.

***

4.3. Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, Warszawa 1972

Biorące udział w akcji specjalnej [„Luty”] zespoły były nieźle uzbrojone i pozostawały w stałej gotowości bojowej. Większość kontaktów odbywała się na ulicach miasta, gdyż nie starczało lokali i skrzynek kontaktowych. Kolosalnych trudności nastręczało zakwaterowanie żołnierzy zamiejscowych, a zwłaszcza kilku- lub kilkunastoosobowych zespołów bojowych z Rzeszowszczyzny oraz oddziałów partyzanckich Kedywu. Przeciążone były lokale konspiracyjne przy ulicach: Bandurskiego, Potockiego, Lelewela, Starowiślnej 33, Ariańskiej 4, Grzegórzeckiej 52, mieszkanie „Wilka” przy Orzeszkowej 4, Kobyleckich przy Warszawskiej l, Juliana Romanowskiego przy Botanicznej 6, Szczepaniaków przy Kazimierza Wielkiego 31, apteka Mariana Stopy na rogu Nowowiejskiej i Kazimierza oraz mały sklepik przy alei Prażmowskiego.

***

4.4. Ryszard Nuszkiewicz, Uparci, Wydawnictwo Pax, Warszawa 1983

Główny lokal konspiracyjny Komendy Dywersji Okręgu Krakowskiego AK zwany „trójką” znajdował się na pierwszym piętrze budynku przy ulicy Starowiślnej 33. Był to samodzielny pokój biurowy, w którym w oznaczonych dniach po południu urzędował dostojnie „Rak” w charakterze ogólnie cenionego administratora domu. W godzinach jednak pozaurzędowych panował tu ruch o wiele większy. Umowny sygnał dzwonka dyskretnie zainstalowanego pod skrzynką do listów otwierał drzwi ludziom ze sztabu i terenowych obwodów Kedywu. Skrytki w ścianie za lustrem i wśród licznych naczyń gospodarskich, zdeponowanych przez „Raka” ze sklepu aresztowanego w 1940 r. brata, kryły pełno tajemnic, o których poznaniu marzyło krakowskie gestapo.
Gdy w czerwcu 1943 r. znalazłem się tam po raz pierwszy, zastałem prawie w komplecie najczęstszych bywalców. Zaaferowany „Rak” pisał coś na maszynie, obok niego siedział z poważną twarzą „Wąsacz”, paczkę w kącie okupował obłożony papierami „Skała”, a szef Kedywu rozmawiał na ucho z „Iną”.
Zameldowałem się po wojskowemu, poznałem obecnych i czekałem skromnie na dalsze rozkazy.
„Jarema” co chwilę przerywał dyktowanie „Rakowi”, rozmawiał urywanymi zdaniami z obecnymi sypiąc nieznanymi pseudonimami i kryptonimami. Rozgardiasz tu jak w prawdziwym biurze - pomyślałem. Szef znalazł wreszcie czas i stanął przede mną z założoną po napoleońsku ręką za klapą marynarki.
- No i co z panem zrobimy? - powiedział wreszcie, lustrując przy tym przenikliwie swoje vis a vis.
- Chciałbym robić coś konkretnego.
- Hm, hm - zamruczał „Jarema” i zaczął chodzić po pokoju.
- Już mam - przystanął na chwilę. - Będzie pan przeglądał i opiniował plany akcji dywersyjnych. To coś w rodzaju oficera operacyjnego.
Wydłużyła mi się mina.
- I będzie pan dowódcą oddziałów dyspozycyjnych - dodał widząc moje niezadowolenie.
- A broń i ludzie? - zapytałem.
- Z tym na razie jest źle, ale jakoś poradzimy.
- Mam jeszcze kolegę. Pseudonim „Spokojny”. Co z nim?
- To zajmijcie się jeszcze szkoleniem - zdecydował „Jarema” po zastanowieniu. - Należałoby dobrać się do konfidentów gestapo. W Krakowie jest ich mnóstwo, a Komendant Okręgu też na to naciska. Proszę przychodzić codziennie na „trójkę”.
Trzeba najpierw zapoznać się z meldunkami wywiadu i poznać teren.
- Tak jest! - stuknąłem obcasami.
„Jarema” popatrzył z uznaniem i widocznym zadowoleniem na wojskowy gest stojącego przed nim cywila.
- Od jutra zaczynamy - rzekł podając mi rękę na pożegnanie.
[...]
Zgodnie z poleceniem szefa przesiadywałem teraz na „trójce” i wczytywałem się w meldunki wywiadu. W mózg zapadały zdarzenia, meliny i nazwiska ludzi najgorszego chyba autoramentu. Można by przecież usiłować zrozumieć Niemców tropiących, nawet maltretujących swych narodowych wrogów, ale nigdy nie można zrozumieć Żydów i Polaków żerujących na nieszczęściu współrodaków, sprzedających hitlerowskim oprawcom niedawnych kolegów i przyjaciół za marne, judaszowskie srebrniki.
[...]
Z bywalców „trójki” najbardziej przypadli mi do gustu „Rak” i „Ina”. Pierwszy imponował wyjątkowym zaangażowaniem i oddaniem w pracy konspiracyjnej. Związany z ruchem oporu od 1939 r. wywodził się z jednego z licznych rodów krakowskich, które mimo obco brzmiących nazwisk służyły całym sercem ojczyźnie. Takimi właśnie byli Basterowie, Fiszerowie, Hofmanowie, podczas gdy Gostyńscy, Matowscy, a nawet Polaczkowie stawali się volksdeutschami i reichsdeutschami.
„Rak” (Józef Baster) jako członek Związku Odwetu dokonał w październiku 1940 r. podpalenia świecami termitowymi Urzędu Skarbowego przy ulicy Wiślnej 7. Później był więziony na Montelupich i zwolniony stamtąd na skutek symulowania choroby psychicznej nie zaprzestał walki, mimo wywiezienia ojca i dwóch braci do Oświęcimia. Głównie dzięki niemu udało się zachować siatkę konspiracyjną i lokale po pamiętnej wsypie w 1941 r. „Ina” (Zofia Jasieńska z domu Carnelli), 28-letnia artystka-malarka pochodzenia włoskiego, wdowa po zamordowanym przez gestapo inżynierze Józefie Jasieńskim ps. „Poryw”, była wcieleniem tych wszystkich ofiarnych kobiet-łączniczek, które zawsze nosiły przy sobie coś trefnego i ryzykowały najczęściej. Duże niebieskie oczy, kontrastujące z niesfornymi loczkami czarnych włosów, wzbudzały z miejsca zaufanie i sympatię.
Kolego! Postarajcie się przynajmniej o jeden pistolet – naciskałem „Raka”.
Może coś skombinuję - obiecywał.
Rzeczywiście po kilku dniach przyniósł kilka sztuk. Wśród nich był jeden pistolet typu Mauser z długą kolbą, dwie „szóstki” typu FN i jeden bębenkowiec. Okazało się, że szef Kedywu też nie próżnował.
[...]
Dnia 14 sierpnia 1943 r. przed godziną 21, uzbrojeni tylko w fałszywe noc¬ne przepustki, wyszliśmy z lokalu przy ulicy Starowiślnej 33. „Rak” obładowany torbami, puszkami, butelkami, termosami wyglądał na zapobiegliwego ojca, który wybiera się z liczną rebiatą na wycieczkę za miasto. [...] „Rak” miał skazić środkami chorobotwórczymi trybuny basenu pływackiego, boiska piłkarskiego „Wisły” i stadionu lekkoatletycznego. Ja zaś mia¬łem ubezpieczać kolegę, sygnalizując ewentualne niebezpieczeństwo umownym sygnałem, głosowym.
[...]
Łączenie akcji „Luty” i „Koppe” oraz kontrowersje w tym względzie między Warszawą a Krakowem sprawiły, że Komenda Główna AK powierzyła wykonanie zamachu na gen. SS Wilhelma Koppego oddziałowi dyspozycyjnemu Komendy Głównej AK „Parasol”, wsławionemu udaną likwidacją w dniu 1 lutego 44 r. kata Warszawy gen. Kutschery.
Tak się zdarzyło, że przygotowania do tej akcji, rozpoczęte wcześniej przez szefa Kedywu Podokręgu Rzeszowskiego kpt. „Świdę” od kwietnia 1944 r. były prowadzone równolegle przez niego i przez grupę warszawską.
Rozpoznaniem wywiadowczym z ramienia „Parasola” kierował „Rayski” (Aleksander Kunicki), a bojowym „Rafał” (Stanisław Leopold). Będący z nimi w stałym kontakcie szef Kedywu Okręgu Krakowskiego AK mjr „Jarema”, a po jego odejściu kpt. „Zimowit-Skała” zostali zobowiązani przez władze nadrzędne do udzielania przybyłym do Krakowa wszelkiej możliwej pomocy w przygotowaniu zamachu. W praktyce była to pomoc bardzo istotna.
Już na kilka miesięcy przed zleceniem akcji grupie warszawskiej dane wywiadowcze o gen. Koppem zbierał por. „Osa-Twardy”, a „Mieczysławowi” (Bazyli Czykaluk), pracującemu jako wtyczka w kripo, udało się nawiązać kontakt z jego osobistym kierowcą, ustalić samochody, numery tablic rejestracyjnych i trasy, którymi jeździł z Wawelu do gmachu Akademii Górniczej, gdzie mieścił się rząd GG.
W ciągu czerwca 1944 r. „Rak” i „Hańcza” przygotowali kwatery i prze¬kazali do dyspozycji „Rafała” magazyny na broń przy ulicy Starowiślnej 33 (obecnie ulica Bohaterów Stalingradu), u „Basi” (Władysława Sroka) przy Grzegórzeckiej i w Bronowicach Małych u kowala Jana Wodnickiego oraz punkty kontaktowe przy ulicy Grodzkiej w sklepie Marii Krach w firmie meblowej przy Krakowskiej, przy Radziwiłłowskiej 21 (obecnie Reja) u pani Mazurkiewiczowej, przy Krowoderskiej 68 u pani Długockiej i w kramie w Sukiennicach u „Bobo” (Irena Sokołowska).
Z polecenia „Osy-Twardego” miejsca garażowania samochodów zorganizował „Vascherone” (NN) na podwórzach przy placu Na Groblach 5, przy ulicy Szlak 33 i przy placu Nowym na Kazimierzu. Na łączniczki wyznaczono „Bobo” i „Tomka” (Anna Szygalska). Przydzielono do pracy: „Inę”, „Dzidzię” (Zofia Sokołowska), „Lotos-Adę" (Irena Potoczek) i okresowo „Tomka” oraz „Inkę” (Stefania Żychowska), które od 4 czerwca 1944 r. podjęły codzienną obserwację tras wyjazdowych z Wawelu w godzinach od 6.30 do 9.30.
[...]
W tym czasie nadeszła z Krakowa bardzo przykra wiadomość. Został aresztowany „Murzyn II” i filar Krakowskiego Kedywu „Rak”. Zaczęło się od „Murzyna II”, który po powrocie do miasta zainteresował się od razu Diamandem. Przypadek zdarzył, że na ulicy Sławkowskiej zauważył go konfident Marian Jodłowski. Nie mógł nie poznać swego wroga, bo przecież „Murzyn II” brał udział w zamachu, z którego Jodłowski wyszedł z życiem mocno pokiereszowany.
Jodłowski wraz z towarzyszącym mu Diamandem, Appelem i dwoma innymi konfidentami obskoczyli w bramie „Murzyna II” oraz rozmawiającego z nim brata „Stefana” (Edward Szczyrek) i aresztowali ich. W czasie rewizji znaleziono u „Murzyna II” listę konfidentów oraz datę, godzinę i miejsce spotkania z „Rakiem”. Gestapo urządziło zasadzkę na „Raka” obok Hali Targowej. W czasie rewizji w domu przy ulicy Smolki znaleziono prócz tego aparat radiowy i zdjęcia z lasu; aresztowano także jego matkę.
Dla tych, którzy znali losy licznej rodziny Basterów, była to wieść tragiczna. Ojciec i dwaj synowie siedzieli od 1940 r. w obozach koncentracyjnych, trzeci przebywał w niewoli, czwarty zginął właśnie jako lotnik w Wielkiej Brytanii, teraz aresztowano po raz drugi „Raka” i matkę. Na wolności pozostał tylko najmłodszy syn, przebywający w partyzantce „Gala”.
Najbardziej szokujący wydawał mi się los matki. Starsza, zacna kobieta mimo wielu kłopotów imponowała zawsze swą postawą i hartem. Zresztą czuła do mnie dziwny sentyment, może dlatego, że byłem podobny do jej syna-lotnika. Kiedyś wynosiłem z „trójki” przy Starowiślnej 33 blisko dziesięciokilową paczkę amunicji.
- Szkoda, żeby pan się narażał. Ja wezmę i poniosę, gdzie trzeba - zaproponowała.
- Ależ jak bym mógł tak obciążać i narażać panią - broniłem się zaskoczony i zażenowany.
- Jestem starą babą, to nikt mnie nie zaczepi, a zakupy, które stale noszę, nie są wcale lżejsze - przekonywała mnie.
A gdy się nadal upierałem, wzięła energicznie amunicję i przesypała do swojej torby. Przekazała mi ją nieco później w umówionym miejscu.
W czasie przesłuchań na Pomorskiej wypytywano „Raka” najwięcej o „Skałę”, „Czesława” i mnie. Mimo wieszania go ze skutymi rękami na drzwiach - i to w masce gazowej - gestapowcy niewiele się dowiedzieli. „Rak” i tym razem symulował udanie, jak przy pierwszym aresztowaniu w 1940 r., szok nerwowy. W miesiąc później wywieziono „Raka” i „Murzyna II” do obozu koncentracyjnego we Flossenburgu, a panią Kunegundę Basterową do Oświęcimia.

***



5. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach:


5.1. Baster Józef, Wypiski z różnych relacji na potrzeby ZBoWiD

W październiku 1942 roku KG nawiązała, za moim pośrednictwem, kontakt z naszą organizacją i wówczas szefem ZO mianowała Stefana Dula ps. „Olszyna”, który przejął szeregi dywersji Okręgu Krakowskiego. Pod nowym dowództwem nadal pełniłem, w ramach sztabu ZO, a po nowej reorganizacji Komendy Dywersji Okręgu Krakowskiego AK („Kedyw”) funkcję szefa łączności, a ponadto zajmowałem się opieką nad zagrożonymi i ich rodzinami oraz prowadziłem kancelarię sztabową.
Zwiększająca się ilość zagrożonych zmuszała do organizacji oddziałów partyzanckich, z którymi również utrzymywałem bezpośredni lub pośredni kontakt. Często zachodziła konieczność przekazywania materiałów bojowych, odbieranie rannych z terenu i przekazywanie ich pod opiekę lekarską do szpitali.
W marcu 1943 roku szefem Kedywu został St. Tarnawski ps. „Witeź”, a następnie „Kmicic”. W tym to czasie szereg przygotowywanych akcji oraz zmiany organizacji oddziałów sabotażowo-dywersyjnych w terenie nasiliło jeszcze bardziej prace zabezpieczające całej organizacji łączności.
Od początku okupacji, dla ułatwienia wykonywania podjętych przeze mnie szerokich zadań, podjąłem się administrowania szeregu realności co dawało ni możliwość wykorzystywania zwalnianych lokali dla celów konspiracji, względnie ułatwiało szybką zmianę i ewakuację lokali zagrożonych. Później podjąłem pracę dodatkową w Sekcji Pomocy Więźniom, która ułatwiała niepodpadające kontakty telefoniczne z całym obsługiwanym terenem, a przez to szybką obsługę łączności i kontaktów.
We wrześniu został aresztowany mój ojciec i brat Zbigniew, którzy obsługiwali magazyn materiałów sabot.-dyw. przy ulicy Starowiślnej 33, prowadząc sklep z artykułami gospodarczymi. Zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych (brat do Mathausen-Guzen z wyrokiem śmierci, a ojciec do Buchenwaldu).

*
Niebezpieczeństwo zagrożeń zmusiło do zmiany lokalu sztabowego Komendy Dywersji z ul. Pędzichów na ul. Starowiślną 33 (lokal ten przetrwał przez cały czas do oswobodzenia pod kryptonimem „3” i stanowił również lokal administracji domów, które prowadziłem). W realności tej mój brat Zbigniew założył sklep handlowy z artykułami gospodarczymi, który stał się punktem kontaktowym do wydawania materiałów bojowych oraz toksycznych.

*
Pierwsza połowa 1944 szczególnie obfitująca w nasilenie akcji bojowych już 4-rech oddziałów stałe napięciem, czujność i gotowość na każde wezwanie. Równocześnie troska o ludzi i rodzin zagrożonych. Szukanie coraz to nowych melin. Na pierwszy moment zawsze gotowe lokum w Bronowicach u kowala Wodnickiego Jana, u jego brata Wodnickiego Józefa przy ul. Sobieskiego 1, u Marii Rupowej-Wójtowiczowej przy ul. Pędzichów 5, u prof. Ziobrowskiego w Borku Fałęckim i wielu innych, gdzie znajdują się przelotne kwatery ludzie zagrożeni.

***

5.2. Dorota Franaszkowa, „Babiniec „Raka”, [w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy krakowskiego „Kedywu” i Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała” AK, część II, praca zbiorowa, Kraków 1993.

[...]
Do stałych już obowiązków należał transport trefnego materiału do naszych magazynów „3”, a był to kryptonim lokalu przy ul. Starowiślnej 33 oraz Instytutu Anatomii przy ul. Kopernika. Tam mieszkał Zygmunt Białek - „Kniaź”, a królestwem tym władał Zygmunt Nikiel - „Munio”. Vis a vis wachta niemiecka dzień i noc pełniła służbę. Pod taką ochroną „Dzidzia”, „Bobo”, „Kozaczek” i ja przenosiłyśmy paczki z zakazanymi materiałami. Specjalną trudność stanowiła ewakuacja magazynu z „3”. W wielkim pośpiechu z zachowaniem maksymalnej ostrożności wywoziłyśmy z „Dzidzią”, „Bobo”, Zofią Baster - „Ewą” i „Omą” niezliczone ilości paczek, które z piwnic wydobywał „Rak”. Dalszy transport odbywał się albo dorożką konną, albo dworską bryczką, czy powozem. Utkwił nu w pamięci zwłaszcza ostatni transport. Był czerwiec - piękny, słoneczny dzień. Zaprzęg dworski z majątku Karniów, gdzie gospodarował Jan Wilczek - „Karnik” stał przed „3”. Miała rozpocząć się koncentracja oddziałów Krakowskiego „Kedywu” czyli „Błyskawicy”, „Gromu”, „Skoku” i „Huraganu” na terenie Miechowskiego i Proszowickiego, dlatego magazyn musiał być opróżniony, a rzeczy dostarczone żołnierzom Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”.
Pozorując wyjazd na wakacje wsiadłyśmy z „Ewą” i jeszcze jakąś panią z dzieckiem, która dość szybko wysiadła. Do rogatek na ul. Wieczystej jechało się spokojnie, ale tuż za zakrętem żandarmi niemieccy wraz z granatową policją kontrolowali każdy pojazd. Zawrócić nie sposób, świat zawirował, pociemniało w oczach, to już koniec, koniec. Kiedy dochodziła do nas kontrola, syrena zaczęła przeraźliwie wyć, alarmując nalot lotniczy. Co za radość widzieć jak karni bohaterowie herrenvolku, co sił w nogach pędzili do schronu, a my?
Wierzyć się nie chce. Boże, jesteśmy wolne.
[...]
W sierpniu przyjechałam z oddziału do Krakowa na kontakt. Ostatnie w tym dniu spotkanie odbyło się w kościele Jezuitów na ulicy Kopernika, gdzie „Ewa” przekazała mi paczkę ze słowami:
- Uważaj, to coś bardzo cennego.
Razem szłyśmy w kierunku ulicy Blich do Grzegórzeckiej. W momencie kiedy miałyśmy już wejść na Grzegórzecką, okazało się, że ulica jest zamknięta, a Niemcy zagarniali ludzi bez większej selekcji.
- Spokojnie - szepnęła Zosia, - idź, ja zostaję.
Zdążyłam jeszcze rozpuścić swoje warkocze upięte z tyłu głowy, aby w ten sposób wyglądać jeszcze młodziej. Moją nieletniość tym bardzie podkreślała biała batystowa sukienka w granatowe groszki. Na groźne „halt” zatrzymałyśmy się. Zosia z całym wrodzonym sobie wdziękiem i elegancją wyciągała bardzo powoli portfel, różne papierki i wreszcie, ausweis grzebiąc się przy tym niemiłosiernie. Ja zaś przeszłam spokojniej na oczach całego muru żandarmów poza linię kontroli. Za mostem dognała mnie „Ewa”. Bez słowa uściskałyśmy się serdecznie.
Rozstałyśmy się, ja poszłam do mieszkania pani Sokołowskiej, matki „Leny”, „Dzidzi”, „Bobo” i Stanisława Sokołowskiego - „Celta”, całej rodzinie bez reszty oddanej konspiracji. Wreszcie dom, spokój, gorący, obiad i mama, to nic, że cudza, ale dawała poczucie bezpieczeństwa? Poprosiłam o kąpiel, na szczęście wzięłam ze sobą do łazienki tę paczkę. W czasie mycia głowy posłyszałam charakterystyczne walenie do drzwi.
Czyżby...? Nastąpiło szarpnięcie i drzwi łazienkowe puściły. Dzikie prymitywne gęby żandarmów, rechotliwy, szyderczy śmiech i zbawcze przymknięcie drzwi, spokojny głos pani Sokołowskiej - tłumaczący, że chłopców nie ma w domu.
To wszystko jak mgnienie oka, jak w kalejdoskopie przesunęło się przed moimi oczami.
Jakto, więc jeszcze raz... Ze szczęścia i strachu, rozdygotana przytuliłam się do pani Sokołowskiej. Jak dobrze być przygarniętą.

***

5.3.Naporówna Zofia, Rewizja (koniec września 1943)

A było to tak.
Cały dzień był obfity we wrażenia. Pobyt Iwonki, pogrzeb p. M i związane z tym „przyjemności”, dostarczyły ich w nadmiarze. I wreszcie przyszedł wieczór. Wszyscy zmęczeni przeżyciami ostatnich dni pokładli się już spać, tylko ja z Iką gwarzyłyśmy jeszcze w łazience. Wreszcie i ja położyłam się na tapczanie i napychając się gruszką zaczynałam drzemać. Słyszałam jak Ika zgasiła światło w przedpokoju i poszła do jadalni. Już nie bardzo zdawałam sobie sprawę z rzeczywistości, gdy nagle zadźwięczał ostro dzwonek u drzwi wejściowych. Nie byłam pewna czy mi się to nie przyśniło czasem, ale „od wypadku” usiadłam na tapczanie. Drrrrr: zadźwięczało znowu. Wyskoczyłyśmy obie z Isią do przedpokoju i zaświeciły światło. „Może to M. straszy?” przeleciało przez moja mądrą mózgownicę. „Loooos!” wrzasnął ktoś za drzwiami. „Acha! Rewizja!” Wpadłyśmy do pokoju i wrzuciły na siebie szlafroki. Isia usiadła na tapczanie, a ja otworzyłam drzwi do jadalni. I wtedy oczom moim ukazał się obrazek, który chyba zapamiętam do śmierci. Przed piecem klęczał Staszek w nocnej bieliźnie z twarzą „do koloru” tez białą i wpychał coś do pieca, w którym paliło się jasnym płomieniem. Obok Ika zielona na odmianę z ogromnymi z przerażenia oczami usiłowała mu wepchać jakieś rulony i pakunki. W mig zrozumiałam o co chodzi. „Ładne kwiatki” – pomyślałam. Tymczasem Staszek zerwał się z klęczek i wskoczył pod kołdrę mrucząc ze złością: „Idiotki! Przecież to się nie spali!” Obrócił się na bok i nakrył nawet na głowę. Przyklękłam przed piecem. Jakieś twarde kartoniki tliły się tylko i rzeczywiście nie było mowy, by w ciągu minuty spłonęły. Zrozumiała to i Ika „wyciągnij to na litość” – zaczęła, tarmosząc mnie za ramię. Tymczasem z przedpokoju dochodziły nas odgłosy kopania i walenia we drzwi. Wyciągnęłam okopcone zwitki z pieca i zatrzasnęłam drzwiczki. Ika zielona i trzęsąca pozbierała z ziemi resztę ruloników i wpychała mi je powtarzając. „Spal, nie, schowaj, nie lepiej spal. Rany Boskie, Jesus Maryja” Z sypialni wbiegła Zosia w kusej koszulinie i nic nie rozumiejąc patrzyła ze zdumieniem na to przedstawienie. Zrozumiałam, że gdyby w tej chwili wpadli, to nie mieliby żadnych wątpliwości w „czystości” naszego mieszkania. Ika prawie nieprzytomna ze strachu, czarne strzępki tlącego papieru na podłodze i specyficzny zapach spalenizny objaśnił by ich całkiem dokładnie. Chwyciłem Ikę za ramiona i zaczęłam nią trząść „ oprzytomniej dziewczyno, właź w tej chwili do łóżka i spij”. Posłusznie wskoczyła, ale nie mogła uleżeć tylko wymachując rękami z błaganiem w oczach szeptała „weź to, weź, wyrzuć przez okno” „Ani mi się rusz” z groźną miną (…) i weszłam do naszego pokoju. Tymczasem z przedpokoju usłyszałam już ich rozmowę z panią. „No, dobrze, toż już do łazienki tego nie wyniosę, a jak mnie tu z tym złapią to „odwalą” z głupiego powodu, nie wiedząc nawet za co.” Okno było otwarte. Zawahałam się jeszcze chwilę, ale podniesiony głos naszych gości przyspieszył decyzję. Pomalutku wyrzuciłam wszystko na podworzec. Klapło cichutko…i spokój.
Usiadłam koło Isi, która w milczeniu nieruchomo tkwiła na tapczanie. Zaczęłam nadsłuchiwać i chociaż właśnie cała ta scena bawiła mnie z lekka teraz już wybuchłam śmiechem. Tak to (.....) przypomina (...). „Ach żeby ich... .”
-------
Potem trzeba było iść szukać papierów po podwórzu. Szczęściem wyzbieraliśmy wszystko, chociaż mocno sfatygowane.
Poczciwa Pani chcąc motywować zaciekawionym lokatorom nasze poszukiwanie objaśniła ich, ze kogut piał i boimy się czy nie uciekł z piwnicy. Chcieli nam uprzejmie poświecić, a mu truchlałyśmy, by tego nie uskutecznili.
Tak wesoło skończyła się przygoda, która zapowiadała się mało co tragiczna. Tak wygląda nasze wzajemne życie, tylko, że nie dla wszystkich scenki takie mają wesoły epilog.

***

5.4. Baster Zbigniew, Kawałek historii (fragment)

Prowadziłem sklep z artykułami gospodarczymi. Udało mi się uzyskać zezwolenie z izby rzemieślniczej na to, że żydowski warsztat blacharski w getcie mógł produkować dla mnie różne artykuły: konewki, szafliki do mycia naczyń z blachy cynkowej. Postarałem się o przydział blachy i raz w tygodniu właściciel tego warsztatu blacharskiego z pracownikiem przyjeżdżał wózkiem dwukołowym z getta i odbierał ode mnie blachę do przerobienia na te szafliki. To stwarzało okazję do kontaktu z gettem. Za pośrednictwem i przy pomocy tego blacharza udało mi się znowu wykorzystać kontakt z doktorem Ludwikiem Żurowskim, który organizował mi różne lekarstwa. Wykaz potrzebnych leków przywoził mi ten rzemieślnik – Żyd, właściciel warsztatu blacharskiego. Kiedy przywoził mi z powrotem gotowe, wyprodukowane w swoim warsztacie naczynia z blachy cynkowej, wtedy w specjalnej skrytce w wózku zabierał lekarstwa do getta. To były dosyć duże ilości, z dużą częstotliwością i miało to duże znaczenie dla getta i dla rodzin ludzi w getcie, którzy z tych leków korzystali. Blacharz który odbierał leki opowiadał mi często o stosunkach w getcie. Jak Żydzi są straszliwie traktowani, jak ci ludzie są maltretowani przez służby niemieckie ale nie tylko. W Getcie była zorganizowana policja, utworzona przez Niemców, a złożona z Żydów. Ta organizacja żydowska także nie była zbyt przychylnie ustosunkowana do swoich współwyznawców. Często zdarzały się represje w stosunku do ludności żydowskiej przy pomocy i przy udziale tej właśnie policji żydowskiej. Było to zapewne podyktowane chęcią samoobrony, uzyskania lepszych warunków egzystencji w getcie.
Niezależnie od innych działań, przez nasz lokal konspiracyjny przechodziła działalność wywiadowcza, którą prowadził i organizował mój brat Józek – Rak. Dowiedzieliśmy się, że do gestapo dociera dużo doniesień na współziomków, Polaków. Głównie były to anonimy, zawierające różne, kompromitujące w oczach Niemców informacje.
[...]
Po powrocie do Krakowa oczywiście wróciłem także do normalnej pracy konspiracyjnej. To była późna jesień 42 roku. W sklepie współpracował ze mną – szczególnie w czasie mojej nieobecności – mój Ojciec Jan. W zakonspirowanym magazynie za sklepem stale zmieniała się zawartość . Już wtedy organizowana była tak zwana partyzantka miejska. Różne środki chemiczne (głównie one przechowywane były w magazynie) służyły do siania dywersji wśród Niemców. Jedną z form takiej dywersji były akcje w kinach. Młodzież dostawała się sobie tylko znanymi sposobami do kin nur für Deutsche i tam wyrzucano ampułki z cuchnącymi substancjami. Powodowało to popłoch i ucieczkę Niemców z lokali. Podobne akcje organizowane były w różnych innych lokalach nur für Deutsche.
Na terenie Krakowa zagrożeniem byli nie tylko Niemcy, ale także konfidenci. Było ich mnóstwo, mieli swoje miejsca, w których często się spotykali. Takim miejscem była przez jakiś czas kawiarnia Ziemiańska przy ulicy Mikołajskiej. Nasze oddziały konspiracyjne zorganizowały zamach także na tę kawiarnię. Niezależnie od tego dużo konfidentów było niezidentyfikowanych. Byli także konfidenci narodowości żydowskiej.
Przy ulicy Sławkowskiej pod 6–tym miał swoją siedzibę konfident o nazwisku Diamant, bardzo ceniony przez Niemców. U niego spotykali się różni inni konfidenci. Mieliśmy ten lokal pod nadzorem. Po moim aresztowaniu, już podczas mojego pobytu w obozie, nasze oddziały, nasza organizacja urządzała zamachy na tego Diamanta. Zawsze nieudane. To jest zresztą odrębny, późniejszy rozdział. Trudno na ten temat wypowiadać się mnie, bo wtedy kiedy te zamachy miały miejsce, byłem już w obozie.
Moja działalność na Starowiślnej, prowadzona w ciągłym napięciu, w nieustającym strachu (co tu mówić, wszyscyśmy się mimo wszystko bali) trwała do drugiego lutego 43 roku. Dostałem wtedy zlecenie od przełożonych z konspiracji. Miała przyjechać podwoda konna – wózek konny z eskortą. Mieli oni zabrać skrzynie z zakonspirowanego magazynu. Moim obowiązkiem było odprowadzenie, odstawienie tego transportu do momentu, w którym przejmie go następny z kolegów. W efekcie transport miał się znaleźć w Bieżanowie. Tam działał nasz konspiracyjny oddział, organizatorem i dowódcą tego oddziału był pan Jaglarz (nazwisko mi teraz już znane, bo z nim się zetknąłem też później, w więzieniu), kierownik szkoły. Drugiego lutego po załadowaniu podwody, wyjechaliśmy ze Starowiślnej w kierunku mostu na Wiśle. W futrze na czas eskorty, miałem pistolet służbowy. Później miałem przekazać go następnej osobie, przejmującej transport. Wjechaliśmy na most od strony ulicy Starowiślnej. Wszystkie mosty na Wiśle były strzeżone przez żandarmerię niemiecką. Wjeżdżając na most, usłyszeliśmy głos żandarma: halt, halt!. Trudno było się zatrzymywać, wiedząc co wieziemy. Powiedziałem więc woźnicy, żeby przyspieszył. Popędził koniki batem. Po drugiej stronie mostu również był żandarm który wyszedł krzycząc: halt, halt! Ktoś musiał być szybszy! Nie mogłem zdecydować się na to, żeby nas zatrzymał i stwierdził, co wieziemy. Wyjąłem waltera z futra i strzeliłem. Niemiec się przewrócił. Zdążyłem jeszcze wyjąć mu pistolet z kabury – to był bardzo dobry pistolet: Walter 7,65. Woźnica z podwodą szybko pojechał dalej i za mostem przejął go kolejny eskortujący. Waltera schowałem do futra i przez Zabłocie, klucząc bocznymi ulicami, dotarłem do sklepu.
Ojciec otwarł sklep, nie wiedząc o niczym i byłem przekonany że wszystko jest w porządku. Sklep miał dużą wystawę, a samo wejście miało małą wystawkę. Wchodziło się po trzech schodkach. Przekonany, że wszystko jest rzeczywiście w porządku, wszedłem a właściwie usiłowałem wejść do sklepu. Drzwi otworzył mi gestapowiec. W sklepie było zielono od Gestapo, po prostu roiło się od gestapowców. Mój pracownik, chłopiec zresztą związany z konspiracją – Piotruś, stał odwrócony twarzą do ściany, z rękami podniesionymi do góry. Ojca nie było w sklepie. Gestapowcy robili ścisłą, szczegółową rewizję. Całe szczęście, że po wydaniu tych skrzyń z magazynu, została mi tylko jedna skrzynka. Doszedłem do wniosku, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wyniosłem tę skrzynkę z magazynu i postawiłem tuż przy wejściu do sklepu. Ktoś nieostrożny mógł po prostu się o nią potknąć. Później okazało się to ogromnym szczęściem – już oczywiście po moim aresztowaniu. Gestapo wpuściło mnie do sklepu, widziałem co się dzieje, stwierdziłem również, że został ujawniony zakonspirowany magazyn na tyłach sklepu, a Niemcy legitymują mnie (przedstawiłem się już swoim normalnym nazwiskiem). Mówiłem dosyć dobrze po niemiecku, ale rozmawiałem przez tłumacza, co mi ułatwiało wcześniejsze zorientowanie się o czym oni ze sobą rozmawiali. Kiedy mnie już wylegitymowali, doszli do wniosku, że ten, którego aresztowali (to znaczy mój Ojciec) to nie jest ten, o kogo im chodziło, tylko że to chodziło właśnie o mnie. W związku z tym zatelefonowali na Gestapo po samochód, ażeby mnie stamtąd zabrać. Miałem w kieszeni futra pistolet; ten pistolet mnie prawie parzył. Nie zostałem zrewidowany przez nich w tym momencie, więc zapytałem się gestapowców przez tłumacza, czy ta cała sprawa ma potrwać dłużej, czy może mam zamknąć sklep. Było tam dwunastu gestapowców, porozumieli się i ustalili, że mam zamknąć, więc ja już nie pytając się o nic powiedziałem: „Piotruś, zakładaj okiennice na wystawę, bo będziemy zamykali sklep” (duża wystawa była zamykana drewnianymi okiennicami). On rzeczywiście pozakładał te okiennice. Na wystawie była jedna żaluzja spuszczana do samego dołu, a na drzwiach wejściowych druga. Piotruś spuścił żaluzje mniej więcej do jednej trzeciej. Na wysokości drzwi wejściowych, na najwyższym stopniu była dosyć szeroka kratka – kiedy w zimie klient wchodził, to śnieg z butów przez tą kratkę wpadał na dół do piwnicy. Wiedziony intuicją podszedłem do tej żaluzji, spuściłem ją z tej jednej trzeciej prawie do samego dołu i, schylając się przy tej kratce, wyciągnąłem Waltera z kieszeni i przez kratkę spuściłem go do piwnicy. Kamień spadł mi z serca, bo już nie miałem tego bezpośredniego obciążenia: pozbyłem się pistoletu. Gdyby znaleźli przy mnie broń, to już nie byłoby dyskusji, sprawa byłaby oczywista, a ja załatwiony. Gestapo długo nie przyjeżdżało, więc postanowiono mnie odprowadzić do tramwaju. Zostałem skuty z tyłu i otoczony tymi dwunastoma gestapowcami, prowadzony byłem przez Starowiślną, a wszyscy lokatorzy patrzyli z okien na tę całą historię. Minęliśmy Planty dietlowskie. Tam przy Plantach po raz ostatni w życiu zobaczyłem moją Matkę, która szła do sklepu, nie wiedząc o niczym. Niestety widziałem Ją tam właśnie na Starowiślnej ostatni raz w życiu. Ona widziała mnie także i oczywiście, tak jak ja, nie zdawała sobie sprawy, że to ostatnie spotkanie. W międzyczasie gestapowcy zauważyli, że od strony Poczty jedzie samochód Gestapo, więc z powrotem zrobiliśmy tą samą trasę do sklepu i wsiedliśmy do tego samochodu. Nie wsiedliśmy wszyscy, tylko ja i dwóch gestapowców. Jeden siedział koło mnie, a kierowca z drugim gestapowcem siedzieli z przodu. Tym sposobem zostałem zawieziony na ulicę Pomorską. Tam siedziałem najpierw przez kilka godzin w osobnym pokoju. Po paru godzinach zostałem doprowadzony do takiego starego oficera Gestapo, który powiedział do mnie: “no i cóż ty powiesz? Czy zdajesz sobie sprawę, z jakiego powodu się tu znalazłeś?”. Ja cały czas, sugerując się tym ostatnim transportem myślałem, że kto wie czy oni gdzieś go nie przechwycili. Nie miałem jednak przecież powodu, żeby od razu się przyznawać do jakiegokolwiek powiązania z tym transportem. “Ja nie wiem dlaczego się tutaj znalazłem. Prowadzę sklep na Starowiślnej, jestem kupcem, niczym innym się nie zajmuję”. No to my cię przekonamy, że ty nam będziesz mówił prawdę. I się zaczęło pierwsze przesłuchanie. Ten stary oficer wezwał dwóch gestapowców, którzy wzięli mnie do drugiego pomieszczenia i za ręce związane w tyle, zawiesili mnie na czymś w rodzaju szubienicy. Rozpoczęli przesłuchanie.

***

5.5. Naporówna Zofia, Dzienniczek Niedziela 6.VIII.1944 (III)

Ewa od rana tkwi na posterunku. Stara się doprowadzić kancelarię do możliwego wyglądu. Wszędzie znać kawalerską gospodarkę. I w niemytych od tygodni talerzykach i w półmiskach złożonych …między drzwiami balkonu i w bałaganie w szafie, z której wszystko wysypuje się na podłogę itd. itd.
Ewa sprząta z ciocią. Śmieją się, jest im wesoło, tylko Ewie nie daje spokoju myśl o Bobo, tym przykrzejsza, że z nikim nie może się nią podzielić...
Popołudnie. Upał, ulica zalana słońcem. Ewa siedzi samotnie i marzy. Marzy, że jest z nimi wszystkimi razem. Jest Isia i Rak, jest Bobo i Dzidzia i Kozaczek, jest grozę budzący Skała z dziewczyneczką Stasią. Idą lasem pełni zapachu i wiary w Jutro. Ewa tak się cieszy, że jest z nimi! Tak jej dobrze...
Nagle: drr, drr. „Ktoś dzwoni!” – podbiega do drzwi i za chwilę całuje się ze Stasią. „co z Bobo?” to jej pierwsze słowa. „W porządku – to było tylko zwykłe legitymowanie.” Ewa oddycha z ulgą.
Trzeba iść załatwić to i owo.
Idę ulicami zalanymi słońcem, ale dziwnie pustymi. Wnet wyjaśnia się wszystko. „Łapią mężczyzn!” „Wesoło!” Załatwiły wszystko i wracają do domu. Most na Grzegórzeckiej obstawiony, że niepodobna przejść. Idą ku Miodowej, - i tam nielepiej. O siebie Ewa się nie boi, bo ma papiery w porządku. Gorsze Stasia. Ewa wyciąga obrazek „Jezu ufam Tobie” i podaje koleżance. Ta bierze go z nabożeństwem i trzymając go cały czas w złożonych rękach przechodzi śmiało miedzy rojem patroli. Ewa szepce modlitwy. [1]
Środkiem ulicy prowadzą zatrzymanych mężczyzn. Jedni są bladzi, patrzą tępo przed siebie, drudzy smutni z rezygnacją rozglądają się dokoła, jeszcze inni nadrabiając miną machają rękami do płaczących kobiet.
Stasia tuli się do Ewy: „jakież to straszne!”
Wracają do domu i Stasia zabiera się do mycia po podróży. Nagle ostry dzwonek i walenie kolbami w drzwi i krzyk „Auf, auf!” Serce zamiera „ Jezu! Stasia!” Ewa podbiega do drzwi i z uśmiechem wpuszcza do przedpokoju trzech uzbrojonych po zęby żołdaków „ Wo sind die Männer?” Ewa rusza ramionami. „Nie rozumiem? – A mężczyźni! – nie, nie ma. Papa spazieren, spazieren, aber papa ist sehr alt; Bruder? Keine Brude! Hier nur Mädchen.”
Zrozumieli! Zaglądają wszędzie. Pod łóżka, do szafy, nawet do małej szafki, gdzie dziecko nie bardzo by się zmieściło. W łazience Stasia otula się włosami i słodko rumieni na widok trzech drabów.
Odeszli! Wszyscy oddychają z ulgą. Ewa i Stasia podchodzą do okna i patrzą na podwórze. Słychać płacz kobiet, w oknach przerażone twarze. Po chwili wyprowadzają młodego mężczyznę. U jego ramienia wisi młoda ładna kobieta w długim domowym szlafroczku. „Wir haben klein Kind…” – mówi ze łzami nie puszcza ręki męża. Głaszcze mundury żołnierzy i patrzy błagalnymi oczami. Nic nie pomaga. Mężczyzna ze smutnym uśmiechem całuje rękę żony i odchodzi między dwoma karabinami. Kobieta biegnie jeszcze za nim, a po chwili przebiega z powrotem podworzec zasłaniając twarz rękami...
W bramie nadal szloch i krzyki kobiet. – To dozorczyni wzięli dwóch synów.
Robi się ciemno. W tysiącach domów płacz osamotnionych kobiet i dzieci. Branka objęła 15 tysięcy mężczyzn. Nikt nie wie po co ich wzięli...

[1] Po spotkaniu Skałowców we wrześniu 2008 roku, p. Franaszkowa wspominała że gdy była krwawa niedziela w Krakowie w 44 roku, to ona razem z mamusią przenosiły akurat broń i zatrzymał je patrol i wtedy mamusia bardzo się ociągała z pokazaniem dokumentów, tak aby uwaga żandarmów skupiła się na niej, a wtedy Franaszkowa przeszła obok patrolu.



6. Omówienie:

Informacja ogólna o Kedywie.
Kedyw, czyli Kierownictwo Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej, był wydzielonym pionem organizacyjnym AK. Formalny rozkaz o jego powołaniu noszący nazwę Uporządkowanie odcinka walki czynnej, został nieprzypadkowo wydany 22.01.1943 roku, w 80. rocznicę wybuchu Powstania Styczniowego, ponieważ tradycja podziemnego państwa i walki partyzanckiej z tamtego czasu miała dla ówczesnych Polaków duże znaczenie. Pierwsze działania zaczęły się już jednak kilka miesięcy wcześniej.
Chodziło o stworzenie podstawy formalnej dla nowej organizacji kierującej walką bieżącą i realizującej ją, w sytuacji gdy dążono do scalenia, działających wcześniej dosyć niezależnie, grup i środowisk konspiracyjnych. Na szczeblu krajowym połączono przede wszystkim siły zorganizowanych jeszcze w ramach Związku Walki Zbrojnej Związku Odwetu i Wachlarza działającego na Kresach.
Kedyw miał w ramach AK swoją niezależną strukturę, z własną siecią szybkiej łączności z komendami okręgów i Komendą Główną. Trzon Kedywu stanowiły „komórki sztabowe” na poziomie Komendy Głównej AK, jak i okręgów.
Dowódcą Kedywu został mianowany płk August Emil Fieldorf ps. Nil, a po 1 lutego 1944, ppłk Jan Mazurkiewicz ps. Radosław, który wcześniej kierował Tajną Organizacją Wojskową.
W Okręgu Krakowskim Kedyw powstał z połączenia sił Związku Odwetu (ZO) i Tajnej Organizacji Wojskowej (TOW), a jego pierwszym szefem został wywodzący się z TOW mjr Stefan Tarnawski ps. Jarema , a po jego wyjeździe do Warszawy wiosną 1944 roku por. Jan Pańczakiewicz ps. Skała wywodzący się ze Związku Odwetu.
Jednak zapoczątkowanie zorganizowanej działalności dywersyjnej w Krakowie wiąże się z powstaniem ok. 20 września 1939 roku, właśnie tutaj, pierwszej poważnej organizacji konspiracyjnej w Polsce – Organizacji Orła Białego, w której Jan Pańczakiewicz kierował działalnością w Krakowie. W Okręgu Krakowskim ZWZ, właśnie na bazie OOB zorganizowano Związek Odwetu.
Tak więc tradycję krakowskiego Kedywu można rozciągać na cały okres okupacji – od powstania Organizacji Orła Białego we wrześniu 1939 do września 1945, gdy postanowiono się ujawnić wobec władz komunistycznych.
Dowództwu Kedywu – w sprawach wojskowych – podlegały wyznaczone oddziały Szarych Szeregów (najbardziej znane to warszawski Parasol). Także w Krakowie w połowie 1943 roku rozpoczęto formowanie harcerskiego oddziału Kedywu: Plutonu „Alicja”. Niestety gestapo udało się aresztować i zamordować prawie wszystkich jego żołnierzy, także dziewczęta, jeszcze zanim rozwinął działalność.
W działalności Kedywu istotne znaczenie mieli cichociemni, ponieważ to oni właśnie mieli bezpośrednio kierować akcjami dywersyjnymi i szkolić żołnierzy. Także w Kedywie krakowskim jednym z dowódców był cichociemny Ryszard Nuszkiewicz ps. Powolny.
W Krakowie oddziały dywersyjne Kedywu – Komendy Głównej z udziałem Kedywu krakowskiego – dokonały trzech zamachów na najwyższych funkcjonariuszy Generalnego Gubernatorstwa: Hansa Franka, Friedricha Krügera, Wilhelma Koppego.

W drugiej połowie roku 1943 krakowski „Kedyw” przejął dowództwo nad Oddziałem Partyzanckim „Błyskawica”, który powstał głównie spośród członków grupy konspiracyjnej AK w Zabierzowie. Drugim oddziałem partyzanckim Krakowskiego Okręgu „Kedywu” był „Grom”, utworzony w styczniu 1944, a dwa następne oddziały „Skok” i „Huragan” powstały w połowie lutego 1944 roku.
Te oddziały stały się trzonem Samodzielnego Baonu Partyzanckiego „Skała”, który został zorganizowany w okresie akcji Burza, na potrzeby planowanego powstania w Krakowie, a gdy ono nie doszło do skutku, ruszył na pomoc Warszawie. Został jednak powstrzymany w wyniku bitwy z Niemcami w lasach Złotego Potoku niedaleko Częstochowy.

Podstawowa jednak działalność konspiracyjna to była żmudna, codzienna praca, indywidualnie i samotnie działających żołnierzy – w tym bardzo wielu dziewcząt i kobiet – wywiadu i łączności.



 DO GÓRY   ID: 51747   A: pl         

65.
Straszewskiego 10 (mieszkanie rodziny Stanisławskich) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także Jan Stanisławski)



4.2. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”, w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968


4.3.3. Wzmianki we wspomnieniach


5.2.1. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu


zob.
Szlak 21 (II piętro, mieszkanie Danuty Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Kazimierza Nitscha i prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54245   A: dw         

66.
Studencka 19 – siedziba krakowskiego PCK, w ramach którego rozwijano szeroka działalność konspiracyjną; tablica upamiętniająca harcerzy-kurierów PCK (harcerskiej poczty PCK) i Seweryna Udzielę



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica harcerzy-kurierów PCK (harcerskiej poczty PCK) i Seweryna Udzieli
ul. Studencka l9, fasada kamienicy, w której ma siedzibę PCK
Autor:
Autor tekstu i układ:
Inicjator: Komisja Historyczna Komendy Krakowskiej ZHP (I tablica)
Krąg Seniorów Kombatantów przy Komendzie Chorągwi ZHP (II tablica)
Fundator: Włodzimierz Wykurz (I tablica)
Jan i Paweł Skalscy z Wawrzeńczyc (wykonawcy II tablicy)
Materiał: brąz (pierwsza); marmur (obecna)
Wymiary: 40 cm x 120 cm (45 x 117)
Data odsłonięcia: 1991

Inskrypcja:
[centralnie u góry]: w tym domu / [cz. lewa, w lewym górnym rogu krzyż PCK] w latach 1939-1945 / miała swoją siedzibę / Harcerska Poczta Czerwonego Krzyża / utworzona przez / Harcerzy drużyn krakowskich / harcerzy Ziem Wschodnich / 8 harcerzy-kurierów / zginęło nad Bugiem / zamordowanych przez NKWD / w latach 1939-1941 [cz. prawa, z prawej strony u góry krzyż harcerski]: w latach 1940-1941 pracował harcmistrz / Seweryn Udziela / komendant krakowskiej Chorągwi / Szarych Szeregów / zamordowany / w obozie koncentracyjnym / w Oświęcimiu / w październiku 1941 r.

Uwagi:
Pierwsza, brązowa tablica zamocowana śrubami z ozdobnymi ćwiekami, została skradziona. W jej miejsce wmurowana została tablica marmurowa.



4.1. Bolesław Wójcik, Harcerska poczta PCK w Krakowie w latach 1939–1945, Materiały Historyczne Stowarzyszenia Szarych Szeregów nr 84, Warszawa 2008 (luty)

Mam szczerą wolę
całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce,
nieść pełną pomoc bliźnim
i być posłusznym Prawu Harcerskiemu.


Temu przyrzeczeniu harcerskiemu byli wierni kurierzy Harcerskiej Pocz¬ty PCK w Krakowie, z których ośmiu potwierdziło to najwyższą ceną - ofiarą życia.
Harcerską Pocztę PCK w Krakowie powołał w pierwszych dniach września 1939 r. płk Stanisław Plappart, Pełnomocnik Zarządu Głównego PCK na Okręg Krakowski, a jej utworzenie powierzył dh. Edwardowi Poradziszowi, który jako instruktor harcerski zwrócił się z apelem do harcerzy z Krakowa o bezinteresowne podjęcie służby Polsce i jej mieszkańcom. Zgłoszeni harcerze z różnych drużyn w Krakowie utworzyli konspiracyjną drużynę nazwaną Harcerską Pocztą PCK, dla władz okupacyjnych nazwana „Biurem Poszukiwania Osób Zaginionych”, a jej członkowie - nazwani gońcami, Komendant - Drużynowy - Kierownikiem Biura przy Okręgu PCK w Krakowie.
Każdy goniec otrzymał legitymację w języku polskim i niemieckim podpisaną przez dyrektora PCK oraz przedstawiciela policji niemieckiej, potwierdzaną co miesiąc. Gońcy nosili opaski czerwonego Krzyża z pieczęcią z orłem niemieckim potocznie zwanym „gapą”.
Praca w Harcerskiej Poczcie PCK była społeczna. Spełniała ona wiele zadań. Do PCK w Krakowie przychodziło wiele listów przesyłanych do Polski przez jeńców wojennych z obozów koncentracyjnych poprzez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Genewie. Gońcy sortowali te listy i każdy, w określonym dla siebie rejonie Krakowa, miał je doręczyć adresatowi. Często nie była to sprawa prosta. Wielu mieszkańców zostało rozproszonych przez działania wojenne lub pozostało na terenach na wschód od Bugu, wielu zmieniło miejsce zamieszkania lub schroniło się u rodzin, stąd wielu listów nie można było doręczyć. Ponieważ listy były pisane na pojedynczych kartkach, gońcy mieli możność poznać treść nie doręczonych listów. Często były to pierwsze wiadomości dla rodzin o miejscu pobytu nadawców w niewoli, czy szpitalach. Były bodźcem do prób odszukania adresatów, na przykład przez Biura Ewidencji Ludności, wypytywanie sąsiadów o rodzinach adresatów i odszukiwanie ich adresów - co wymagało dużego zaangażowania. Nagrodą dla gońca była radość rodzin, gdy otrzymywali wiadomość, że syn czy ojciec żyje i gdzie się znajduje. Niestety, zdarzały się też wiadomości o ich śmierci.
Inną dziedziną było odszukiwanie i identyfikowanie osób poszukiwanych, bowiem w pierwszych dniach i tygodniach września 1939 r. masy ludzi uciekały przed Niemcami na wschód, straszeni informacjami o używaniu przez Niemców - Polaków jako żywe tarcze w walce z wojskiem. Po 17 września 1939 r. uciekali na zachód po napaści Rosji na wschodnie tereny polskie. W drodze ludzie chorowali, umierali, ginęli pod bombami, byli więzieni lub koczowali na granicach.

Działalność konspiracyjna Harcerskiej Poczty PCK polegała na tym, że była skrzynką przekaźnikową poczty organizacji podziemnych. Znaną mi następną skrzynką był Skład Apteczny przy ul. Czarnowiejskiej 30, po śmierci właściciela prowadzony przez p. Chodura. Jednym z odbierających pocztę z tej skrzynki był dh Marian Hampel, były drużynowy II PG. Gońcy przed wstąpieniem do Harcerskiej Poczty PCK, wykonywali w Krakowie różne zadania. Na przykład dh Czesław Bednarz wraz z druhem Edwardem Poradziszem, przy udziale Henryka Lancmańskiego, organizowali szpital Polskiego Czerwonego Krzyża w Krakowie przy ul. Skarbowej w Bursie ks. Kuznowicza, a następnie pracowali w nim jako sanitariusze zbierając rannych żołnierzy z ulic miasta do szpitala.
Po wkroczeniu Niemców i uzyskaniu informacji, że po wyleczeniu żołnierze ci zostaną zabrani do obozu jeńców wojennych, organizowali od mieszkańców ubrania cywilne i w ten sposób około 120 żołnierzy uratowali przed niewolą. Dh Roman Ciesielski dostarczał do więzienia w Wiśniczu paczki z żywnością i ciepłą odzieżą dla krakowskich profesorów, którzy zostali aresztowani w okresie letnim. Paczki te dostarczały do PCK rodziny. Dh Henryk Lancmański wraz z członkami swojego zespołu harcerskiego uczestniczył w pracach na Wawelu przy ochranianiu workami z piaskiem katedry oraz wynoszeniu ewakuowanych skrzyń ze skarbami wawelskimi na galary na Wiśle. Dh Bolesław Wójcik wraz z dh. Zdzisławem Morejko i Stanisławem Janią, po ewakuacji Urzędów Miejskich z Krakowa, pełnili w Magistracie w Podgórzu dyżury zapewniające łączność telefoniczną z Urzędem Miejskim w Śródmieściu.

Lista gońców drużyny Harcerskiej Poczty PCK w Krakowie:
1. Czesław Bednarz - były drużynowy III DH Podgórskiej; członek Szarych Szeregów,
2. Wojciech Beliczyński - były hufcowy Hufca Podgórskiego,
3. Zdzisław Ćwik - były instruktor w Hufcu Podgórskim,
4. Karol Benko,
5. Roman Ciesielski,
6. Adam Dobrowolski - członek Szarych Szeregów,
7. Stanisław Gorczyca, -
8. Zdzisław Morajko - harcerz I DH Podgórskiej,
9. Henryk Lancmański - harcerz I DH Podgórskiej,
10. Andrzej Meissner - harcerz III Krakowskiej DH,
11. Jerzy Meissner - harcerz III Krakowskiej DH,
12. Wiesław Tomaszkiewicz - członek Szarych Szeregów,
13. Marian Szwarga,
14. Bolesław Wójcik - harcerz I DH Podgórskiej,
15. Stefan Teleżyński,
16. Jan Piechota,
17. Adam Jaworski,
18. Józef Lebiest,
19. Wojciech Krudowski,
20. Mieczysław Andrzejowski,
21. Zdzisław Poradzisz,
22. Edward Poradzisz - drużynowy Harcerskiej Poczty PCK, były drużynowy III DH Podgórskiej, były Namiestnik Zuchowy.

Informacje dotyczące przynależności do ZHP pozostałych gońców nie jest mi znana.
Głównym zadaniem kurierów byto przenoszenie listów i innych dokumentów przez granicę na Bugu, poza którą znalazła się duża ilość Polaków odcięta granicą od swoich rodzin, w tym także aresztowanych i wywiezionych do łagrów. Poza listami i wiadomościami dla polskich rodzin, także o osobach poszukiwanych oraz o zabitych w czasie wojny, kurierzy byli kontaktem między organizacjami podziemnymi po obu stronach granicy, na przykład między członkami Szarych Szeregów a Komendantem mającym siedzibę w Krakowie.
Działalność kurierów była zakonspirowana, ale ich praca była powiązana z bazą, to jest Harcerską Pocztą PCK w Krakowie przy ulicy Pierackiego 19, (obecnie Studenckiej). Dużym sukcesem kurierów było dostarczanie wiadomości z obozów w Ostaszkowie i Kozielsku.
Kurierów z terenów wschodniej Polski było 15, ale znamy nazwiska tylko ośmiu, zamordowanych w trakcie pełnienia swoich obowiązków w latach 1939 i 1940, przy przekraczaniu granicy na Bugu. Pozostali są nadal zakonspirowani i nie udało się ich odnaleźć.
Gońców - pracowników Harcerskiej Poczty PCK w Krakowie było 22. Organizatorem i drużynowym był dh Edward Poradzisz.
Lista nazwisk kurierów zamordowanych przy przekraczaniu granicy na Bugu:
1. Henryk Brodawski z Chyrowa,
2. Jan Budoń ze Stanisławowa,
3. Leszek Garbek z Diloku-Delatynia,
4. Alojzy Grzybek z Nowego Targu,
5. Stanisław Paluch z Krakowa,
6. Bolesław Siemianowicz z Baranowicz,
7. Stanisław Smoleń ze Lwowa,
8. Władysław Widerski z Krakowa.

Działalność Harcerskiej Poczty PCK została upamiętniona tablicą odsłoniętą 27 września 2003 roku na budynku przy ul. Studenckiej 19. Akt odsłonięcia był bardzo uroczysty, z udziałem ok. 500 osób. Byli to żyjący członkowie Harcerskiej Poczty PCK, przedstawiciele Krakowskiej Komendy Chorągwi ZHP, Małopolskiego Zarządu PCK, członkowie Harcerskiego Kręgu Seniorów Kombatantów - inicjatorów tablicy, przedstawiciele krakowskich Szarych Szeregów, Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej oraz delegacje drużyn harcerskich i Hufców ZHP.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Studencka 19 – tablica upamiętniająca harcerzy-kurierów PCK (harcerskiej poczty PCK) i Seweryna Udzielę (odsłonięta 1991). [Sowiniec 2014]
- Polski Czerwony Krzyż - ul. Studencka 19 [wg Kluczewski 2009]

4.2.1. Rozynek Jerzy, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968

(s. 18)
W czerwcu 1940 r., po aresztowaniu jednej z grup kurierskich, licząc się z możliwością aresztowania, ustąpił z funkcji Komendanta Chorągwi St. Rączkowski, przekazując ja swojemu zastępcy S. Udzieli. Od tego momentu zebrania Komendy Chorągwi, odbywające się dotąd u. T. Wąsowicza przy ul. Szlak 21, zostały przeniesione na ul. Garncarską, gdzie spotykali się najbliżsi współpracownicy Udzieli: St. Okoń „Sumak” – zwerbowany do pracy w grudniu 1939 r., Tadeusz Mitera, Rudolf Korzeniowski, Ignacy [?] Fik, Tadeusz Wąsowicz i J. Kret. Główny punkt kontaktowy dla osób przyjeżdżających z terenu mieścił się w biurze PCK przy ul. Studenckiej (dz. Świerczewskiego).
W okresie od czerwca 1940 r. do kwietnia 1941 r. w Krakowie odbyło się kilka zebrań konspiracyjnych Komendy Chorągwi. Pierwsze dwa zebrania zorganizowano w miesiącach czerwcu 1940 i wrześniu-październiku tego roku w lokalu u Władysława Muża.
Obecni na [pierwszym] zebraniu: S. Udziela, Władysław Muż. M. Ślązak, T. Wąsowicz, J. Kret i jeszcze jedna nieznana osoba, omawiali sprawy struktury organizacyjnej, łączności między dwoma rejonami działania i kwestie szkoleniowe. Postanowiono zachować podział na dwa rejony: wschodni i krakowski, uściślono system piątkowy poprzez wyznaczenie piątkowych, którymi na terenie Krakowa byli m.in. Władysław Muż, M. Ślązak, Władysław Wacławek, mianowano łączników Komendy Chorągwi z terenem i ZWZ. Na drugim zebraniu, na którym obecni byli: S. Udziela, Wł. Wacławek, Władysław Muż, prawdopodobnie prof. Plezia i T. Wąsowicz informowano się wzajemnie o dotychczasowym przebiegu działalności, n podstawie, których stwierdzono, że organizacja działa w sposób właściwy i skuteczny.

***

4.2.2. Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5

Nowym komendantem Chorągwi został dotychczasowy zastępca „Stacha", hm. Seweryn Udziela. Odejście Rączkowskiego nie spowodowało większych przeszkód w pracy organizacji. Seweryn Udziela będąc prawą ręką poprzedniego komendanta był w peł¬ni wciągnięty we wszelkie sprawy organizacyjne, po¬siadał odpowiednie kontakty z ZWZ i „Pasieką". Po stwierdzeniu, że „wsypa" nie zatacza szerszych kręgów, praca potoczyła się normalnym torem. Zebrania K. Ch. przeniesiono z ulicy Szlak na ulicę Garn¬carską 7 do mieszkania działających w ZWZ pań Zaruckiej i Truszowej. Punktem kontaktowym dla harcerzy przybywających z terenu stały się biura PCK przy ulicy Studenckiej (obecnie Świerczewskiego) tj. miejsce pracy Seweryna Udzieli.
[…]
24 kwietnia tegoż roku aresztowano komendanta Chorągwi hm. Seweryna Udzielę. Aresztowania dokonano w miejscu pracy „Jusa" w biurach PCK przy ul. Studenckiej, w obecności Stanisława Okonia, któ¬ry akurat w krytycznym momencie przyszedł do ,Jusa" by ostrzec go przed możliwością wpadki. Stwierdziwszy że przybył za późno opuścił zagrożony gmach i czym prędzej zaalarmował najbliżej związanych z Sewerynem Udzielą, a więc najwięcej zagrożonych harcerzy, m.in. braci Szczerbów, Kazimierza Wajdzińskiego, Kazimierza Sobolewskiego, i Stanisława Kunzego, ci zaś przekazali tę wiadomość da¬lej.

***

4.2.3. Porębski Stanisław, Krakowskie Szare Szeregi, w: Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, Warszawa 1988

(str. 146)
Najbliższymi współpracownikami komendanta S. Udzieli „Jusa" byli: hm Józef Kret, hm Wł. Muż, phm M. Ślęzak, phm Stanisław Okoń, hm Wł. Wacławek, hm T. Wąsowicz i prawdopodobnie działacz harcerski Jakub Plezia. Łączność z „Pasieką” utrzymywał S. Okoń „Sumak”. Zebrania Komendy odbywały się w mieszkaniu p. Pauliny Trusz przy ul. Garncarskiej 6/2. Jako punktu kontaktowego używano miejsca pracy S. Udzieli w PCK przy ul. Pierackiego 19. Na wiosnę 1941 r. dochodzi do pierwszych większych aresztowań wśród krakowskich harcerzy (Marian Felger (?) hm Marceli Matuszyński, Jerzy Langman, Kazimierz Sostak i in.).

***

4.2.4. Miłobędzki Paweł, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005

(str. 45)
Nowy komendant „Ula Smok" Seweryn Udziela, będący wcześniej prawą ręką Stanisława Rączkowskiego, nie miał większych problemów z kontynuacją konspiracyjnej pracy. Od czerwca 1940 do kwietnia 1941 r. regularnie odbywały się posiedzenia Komendy Chorągwi, na których m.in. omawiano strukturę organizacyjną, problemy łączności i szkolenia. Uściślono i uporządkowano hierarchię systemu piątkowego oraz wybrano piątkowych w Krakowie. Zostali nimi hm. W. Muż, hm. M. Ślęzak i hm. W. Wacławek.
Ze względu na potrzebę stałych kontaktów i wymiany informacji mianowano stałych łączników z ZWZ. Łączność z „Pasieką" utrzymywał phm. Stanisław Okoń ps. „Sumak". Do najbliższych współpracowników Seweryna Udzieli należeli: hm. W. Muż, phm. M. Ślęzak, phm. S. Okoń, hm. W. Wacławek, hm. T. Wąsowicz i działacz harcerski Jakub Plezia. Odprawy odbywały się w mieszkaniu Pauliny Trusz przy ul. Garncarskiej 6/2, a punktem kontaktowym było miejsce pracy S. Udzieli - biuro PCK przy ul. Pierackiego 19.
Na skutek zwiększenia się aktywności harcerzy oraz nasilania się terroru okupanta w marcu 1941 r. nastąpiły pierwsze aresztowania w tym środowisku. Pierwszymi ofiarami aresztowań byli harcerze z 8 KDH - hm. Marceli Matuszyński, Jerzy Langman, Kazimierz Szostak i Marian Felger. Po śledztwie na ul. Pomorskiej zostali wywiezieni do obozów zagłady.
Wkrótce nastąpiły kolejne ciosy. 24 IV 1941 r. aresztowano w miejscu pracy - biurze PCK przy ul. Pierackiego (obecnie Studencka, w czasie okupacji Dietmargasse) - Komendanta Chorągwi Szarych Szeregów hm. Seweryna Udzielę. Aresztowanie nastąpiło w obecności S. Okonia, który przybył do „Jusa", aby go ostrzec przed niebezpieczeństwem. Po stwierdzeniu, że jest za późno, opuścił gmach i zaalarmował najbliższych współpracowników komendanta. Większość ostrzeżonych opuściła swoje miejsca zamieszkania i ukryła się. Inni w obawie o losy swoich bliskich postanowili zostać, stając się potencjalnymi ofiarami niemieckiej policji.

***

4.2.5. Leonhard Bolesław, Kalendarium z dziejów harcerstwa krakowskiego 1910-1950, Kraków 2001

Kwiecień 1941
- W Rzeszowie schwytany przez gestapo łącznik załamuje się w czasie tortur. Aresztowani zostają hm Aleksander Jamrozek, hm Józef Kret, Wacław Lutecki, hm Tadeusz Wąsowicz, a w Krakowie przy ul. Studenckiej 19 komendant Chorągwi Szarych Szeregów hm Seweryn Udziela. Wszyscy zostają skatowani na Montelupich.

***

4.2.6. Monografia „Piątki Krakowskiej”. Dzieje drużyny z lat 1911-2001, pod red. W. Hajos i M. Stachura, Kraków 2001

[Stanisław Okoń] 24 kwietnia 1941 roku, będąc świadkiem aresztowania Seweryna Udzieli w biurach PCK przy ul. Studenckiej, zaalarmował wszystkich zagrożonych. Sam opuścił dom rodzinny, zanim gestapo złożyło wizytę przy ul. Zagrody. Aresztowania, które wkrótce nastąpiły, zdezorganizowały pracę Szarych Szeregów w Krakowie. Część instruktorów ukrywała się i musiała opuścić Kraków.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. Sobolewski Kazimierz, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2000 (str. 72-73)

21 kwietnia pojawił się u mnie „Sumak”. Z jego miny i nerwowego zachowania wywnioskowałem, że przywiózł jakieś złe nowiny. Wyraził chęć odbycia ze mną natychmiastowej poufnej rozmowy, wobec czego, udaliśmy się obydwaj do pokoiku na górze. Zamknął starannie drzwi, po czym stanąwszy naprzeciw mnie powoli powiedział:
- Udzielę zaaresztowało dzisiaj gestapo. Byłem przy tym.
Poczułem mrówki w całym ciele.
- Na razie nie wiem, skąd wpadli na jego trop, ani nie znam rozmiarów „wsypy”. Możesz być również zagrożony, wiec radzę ci wynieść się na pewien czas z domu i przeczekać w jakiejś zapadłej wiosce, aż się wszystko wyjaśni i uspokoi. Ja sam wyjeżdżam jeszcze dzisiaj do znajomych w Rzeszowskie.
Ręce mi latały podczas usuwania z mieszkania i chowania kompromitujących przedmiotów i materiałów. Staszek tymczasem nieco ochłonął i siadłszy na krawędzi łóżka opowiadał przebieg wydarzeń.
Przyszedł do PCK na umówione uprzednio spotkanie. W południowej porze biuro świeciło pustką, więc stanęli pod piecem zajęci rozmową. Nagle weszli dwaj cywile. Jeden z nich podszedł ku rozmawiającym, pytając nienaganną polszczyzną:
- Gdzie tu pracuje pan Udziela?
- To ja! – poderwał się nerwowo Sewer. Przybyły zwrócił się teraz do Staszka:
- Zechce nas pan zostawić na chwilę samych, bo mamy z tym panem coś do omówienia.
„Sumak” wycofał się na pusty na szczęście korytarz. Przez niedomknięte drzwi zdążył jeszcze spostrzec, że gestapowiec rewiduje „Jusa” stojącego nadal na tym samym miejscu, ale już z podniesionymi do góry rękami. Nie pojmował, czemu nie zatrzymali i jego! Nie wyglądał przecież na klienta – urzędnik nie załatwia interesanta w swobodnej pozie, gdzieś poza biurkiem. Panując nad nerwami wyszedł spokojnie na ulicę, gdzie zauważył kryty policyjny samochód stojący o parę kamienic dalej. Pobiegł natychmiast powiadomić o aresztowaniu i przestrzec zagrożonych jego zdaniem ludzi.
Na spotkaniu w umówionym miejscu pouczył siostrę co i dokąd ma usunąć natychmiast z mieszkania oraz jak mają się zachować i jak tłumaczyć rodzice w wypadku, gdyby na Zagrodach pojawiło się gestapo i pytało o niego. Sam oczywiście już się w domu nie pokazał.
Powiadomiłem rodziców o niebezpieczeństwie i zabrawszy najniezbędniejsze rzeczy (nie zapomniałem zabrać z sobą odbiornika z zapasem baterii), powędrowałem nocą polnymi ścieżkami i lasem do odległej o około 8 km Jasienicy, gdzie miałem zarezerwowane schronienie w mieszkaniu kierownika tamtejszej szkoły Władysława Klępa „Wulkana”, mego dobrego i zaufanego znajomego.

***

4.3.2. Stanisław Rączkowski

W tej sytuacji S. Udziela został komendantem chorągwi, pracując w PCK. Stąd też w 1941 r. g-po zabrało Udzielę.

***

4.3.3. Jan Ryblewski

Po Stanisławie Rączkowskim komendantem został S. Udziela. Moja praca ograniczała się do Krakowa i Tarnowa. Najbliższymi współpracownikami Udzieli byli St. Okoń, Mitera, hm. Rudolf Korzeniowski, I. Fik, T. Wąsowicz, J. Kret. Główna baza działalności Sz. sz. była w miejscu pracy S. Udzieli w PCK, gdzie kontaktowali się wszyscy przybyli z terenu.
[…]
W 1941 r. w Rzeszowie nastąpiła wsypa. Pewnego dnia aresztowano S. Udzielę na ul. Studenckiej (Świerczewskiego), był on oficerem rezerwy i prokuratorem z zawodu.

***

4.3.4. Marek Bieżanowski, Dzień Pamięci Harcerskiej (2009-04-26)

W dniu 7 września 1939 r. hm. Edward Poradzisz, który od września 1938 r. pracował zawodowo w Referacie Propagandy PCK w Krakowie, otrzymał polecenie od płk Stanisława Trzebińskiego zorganizowania poczty. Wciągnął do tej pracy młodzież harcerską. Sam został przełożonym grupy pracującej w poczcie. Byli to harcerze drużyn krakowskich i harcerze Ziem Wschodnich. Praca tych chłopców była bezinteresowna, bezpłatna. Kurierzy mieli za zadanie przekraczać granicę na Bugu. Na tym „polu chwały” zginęło 8 kurierów. Od pierwszych dni wojny działalność gońców Poczty Harcerskiej PCK była narażona na niebezpieczeństwa. Służba pocztowców polegała na poszukiwaniu, identyfikowaniu i przekazywaniu komu trzeba nazwisk osób poszukiwanych. W pierwszych dniach wojny gońcy roznosili listy przychodzące poprzez Czerwony Krzyż w Genewie. Przez Pocztę przechodziły listy z Kozielska i Ostaszkowa. To oni właśnie dostarczyli do Krakowa pierwsze spisy oficerów polskich, którzy zginęli w Kozielsku. Gońcy zanosili paczki z żywnością i ciepłą odzieżą do Wiśnicza, gdzie przebywali po aresztowaniu krakowscy profesorzy. Kurierzy pracowali dwójkami. Każdy z kurierów miał „własną ścieżkę”. Zadaniem ich było przerzucanie listów przez kordony graniczne. Kurierzy nie znali się z gońcami, czego wymagała konspiracja. Poczta Harcerska PCK oficjalnie pod okupacją niemiecką nazywała się „Biuro Poszukiwań Osób Zaginionych”. Każdy w niej pracujący nosił opaskę z czerwonym krzyżem i pieczątką z niemiecką „gapą”. Każdy otrzymywał legitymację PCK, którą co miesiąc komendantura okupacyjna aktualizowała pieczątką. Przez biuro przechodziło kilkaset osób dziennie. Rano zgłaszali się pocztowcy po odbiór nowej porcji poczty. Każdy miał swój rejon działania. Harcerze pocztowcy czasami wciągali do pomocy niewtajemniczonych młodych harcerzy. Jedną z form działania poczty harcerskiej PCK było przenoszenie i dostarczanie żołnierzom niemieckim gazetek „N”-owskich. Liczba gońców osiągnęła 22 członków, a liczba kurierów 15. Działalność poczty została zakończona w lutym 1945 r. W dniu 10 września 1991 r. na budynku przy ul. Studenckiej w Krakowie, gdzie swoją siedzibę miała Harcerska Poczta PCK, w ramach obchodów 50-lecia jej powstania, umieszczono tablicę pamiątkową upamiętniającą 8 harcerzy kurierów, którzy zginęli nad Bugiem. Byli to Henryk Brodowski z Chyrowa, Jan Budroń ze Stanisławowa, Leszek Garbek z Diłoku-Delatyn, Alojzy Grzybek z Nowego Targu, Stanisław Paluch z Krakowa, Bolesław Siemianowicz z Baranowicz, Stanisław Smoleń ze Lwowa i Władysław Widerski z Krakowa. Pamięć o tych ludziach i ich dokonaniach powinna być przekazywana z pokolenia na pokolenie. Temu celowi służyć ma Miesiąc Pamięci Narodowej, którym jest miesiąc kwiecień. Szczególnie temu ma służyć ustanowiony przez krakowskich harcerskich seniorów Dzień Pamięci Harcerskiej. W tym roku jest nim dzień 26 kwietnia. Wkrótce po południowym hejnale z Wieży Mariackiej na ulicy Studenckiej w Krakowie zebrali się instruktorzy Harcerskiego Kręgu Seniorów Kombatantów Chorągwi Krakowskiej ZHP oraz zaproszeni przez nich goście – instruktorzy harcerscy i członkowie Szarych Szeregów. Zgromadzili się oni wokół pamiątkowej tablicy poświęconej Poczcie Harcerskiej PCK i jej bohaterskim kurierom na budynku w którym miała swą siedzibę. Jest na tej tablicy i miejsce poświęcone hm. Sewerynowi Udzieli, komendantowi Szarych Szeregów w Krakowie z Ula Smok, zamordowanemu w hitlerowskim obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Przybyłych powitał Komendant Kręgu pwd. Lechosław Ciepichał. Pod tablicą miejsce zajęły poczty sztandarowe Harcerskiego Kręgu Seniorów Kombatantów oraz Stowarzyszenia Polskich Kombatantów Weteranów Walk o Niepodległość 1919-1956 im. gen. Grota Roweckiego. Na początek wszyscy wspólnie odśpiewali hymn harcerski. Po nim nastąpiło zapalenie zniczy pod pamiątkową tablicą. Z płonących zniczy ułożony został napis „ZHP”. Zastępca komendanta Kręgu hm. Tadeusz Siuda odczytał Apel Poległych. Po nim specjalną okolicznościową modlitwę odczytał kapucyn O. Jerzy, kapelan żołnierzy Armii Krajowej w diecezji krakowskiej. Na jej podsumowanie odśpiewana została Modlitwa Harcerska. Na zakończenie uroczystości wszyscy w braterskim kręgu odśpiewali pieśń „Dłoń z dłonią wiąż”. Dopisała pogoda, która była piękna i słoneczna. Niestety na uroczystości zabrakło przedstawicieli Wojska Polskiego, dlatego nie usłyszeliśmy granych na trąbce sygnałów. Nie dopisali też najmłodsi harcerze. Jednak organizatorzy mają nadzieję, że w przyszłym roku grono uczestników takiego spotkania będzie jeszcze liczniejsze. Na pewno takie spotkania są konieczne, aby przetrwała pamięć w młodym pokoleniu.



4.4. Bibliografia

- Leonhard Bolesław, Kalendarium z dziejów harcerstwa krakowskiego 1910-1950, Kraków 2001.
- Kurowska Magdalena, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, „Krzysztofory” (Zeszyty Naukowe Muzeum Historycznego miasta Krakowa), 1978, nr 5.
- Miłobędzki Paweł, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005.
- Monografia „Piątki Krakowskiej”. Dzieje drużyny z lat 1911-2001, pod red. W. Hajos i M. Stachura, Kraków 2001.
- Porębski Stanisław, Krakowskie Szare Szeregi, w: Szare Szeregi. Harcerze 1939-1945, Warszawa 1988.
- Rozynek Jerzy, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968.
- Sobolewski Kazimierz, Tak było! Wspomnienia z lat 1939-1945, Myślenice 2000.
- Wójcik Bolesław, Harcerska poczta PCK w Krakowie w latach 1939–1945, Materiały Historyczne Stowarzyszenia Szarych Szeregów nr 84, Warszawa 2008

Bibliografia [wg Katalogu Sowińca]:
- Czapczyńska, Inwentaryzacja… , cz. III.
- „Gazeta Krakowska” 1992 nr 107, s. 9, 10.
 DO GÓRY   ID: 51985   A: dw         

67.
Szafrańska/Centralna (Łęg) – miejsce największej potyczki konspiracyjnej grupy AK w Krakowie podczas okupacji 8.05.1944; pomnik/tablica upamiętniające potyczkę patrolu AK Gołąba z Niemcami



3.1. Inskrypcja i metryczka pomnika

Pomnik upamiętniający żołnierzy AK i cichociemnych poległych w walce z policją niemiecką
ul. Szafrańska / Centralna (Łęg)
Autor:
Inicjator:
Fundator: firma Prefabet Kraków
Wymiary: płyta 80 cm x 80 cm
Materiał: obelisk granit; płyta brąz
Data odsłonięcia: płyta 30 sierpnia 1962, pomnik 8 maja 1980 [G, K] 1979

Inskrypcja:
[na głównej tablicy:]
[z lewej strony znak Polski Walczącej]
SKOCZEK SPADOCHRONOWY / PPOR. „GOLF” / BRONISŁAW KAMIŃSKI / SKOCZEK SPADOCHRONOWY PPOR. „POWIŚLAK” WŁODZIMIERZ LECH / SKOCZEK SPADOCHRONOWY PPOR. „JELITO” JÓZEF WĄTRÓBSKI / SZER. „CHRYSTIAN” / LESZEK KOROL / SZER. „TYGRYS” ZYGMUNT SZEWCZYK / SZER. „WALIGÓRA” HENRYK WALCZAK / ŻOŁNIERZE ARMII KRAJOWEJ / ZGRUPOWANIA „ŻELBET” KRAKÓW / POLEGLI 8 MAJA 1944 / W WALCE Z ODDZIAŁAMI / ŻANDARMERII NIEMIECKIEJ [na bloku poniżej] PODCZAS AKCJI 8 MAJA 1944 R. / PONIOSŁY ŚMIERĆ OSOBY CYWILNE / ANNA STACHOWICZ LAT 50 / ELEONORA TYNOR LAT 75 / KAZIMIERZ TYNOR LAT 13 [na podstawie:] PREFABET KRAKÓW 1979



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

Okoliczności powstania planu zrealizowania pomnika[1].
Po zakończeniu wojny w miejscu tragicznych wydarzeń usypano nagrobek na którym umieszczono krzyż z tabliczką.
13.VII.1977 z inicjatywy Koła ZBoWiD nr 24 przy PPB „Prefabel” Kraków, Zarząd Dzielnicowy ZBoWiD Nowa Huta powołał Komitet Budowy Płyty Pamiątkowej. Utworzyły go największe przedsiębiorstwa zajmujące obszar Łęgu i Czyżyn. Komitet przeprowadził konkurs zamknięty, którego tematem był projekt pomnika, oraz jego lokalizacja umożliwiająca odpowiednią ekspozycję, zgodnie z charakterem i funkcją miejsca pamięci narodowej. Do realizacji przyjęto projekt pomnika oraz koncepcję lokalizacji Jerzego Stacharskiego.
Realizacja projektu pomnika Jerzego Stacharskiego odbyła się w specyficznych warunkach - tzw. systemem gospodarczym. Poza niezbędnymi specjalistycznymi podwykonawcami, zdecydowana większość prac wykonana była w czynie społecznym. Do realizacji zadania przyczyniły się w dużym stopniu powiązania i wpływy Członków Komitetu Budowy oraz Zarządu „Prefabetu”.
Społecznie uczestniczyło w realizacji kilkadziesiąt osób, w pierwszym rzędzie kadra inżynieryjno-techniczna „Prefabetu” z dyrektorem Stanisławem Maciałkiem na czele, oraz członkowie Koła ZBoWiD nr 24, młodzież ZSMP, hufce OHP, studenci i uczniowie odbywający praktyki zawodowe. Trudno byłoby wymierzyć praco społeczników czym innym, jak tylko szczerym pragnieniem dania świadectwa prawdzie historycznej i szacunkiem dla jej znaczenia.

[1] Jerzy Stacharski, Zdradzeni, Partyzanci „Żelbetu” polegli 8 maja 1944 r. w Łęgu, w: Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, nr 6 (1993)



3.3. Inne przejawy pamięci

3.3.1 70. rocznica walki żołnierzy AK w Łęgu

W dniu 8 maja 2014 roku minęła 70. rocznica walki żołnierzy Armii Krajowej z niemieckim okupantem w Łęgu koło Krakowa w obronie magazynu broni.
W imieniu Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” Obszaru Południowego w Krakowie, Środowiska Żołnierzy Armii Krajowej Obszaru Lwowskiego im. „Orląt Lwowskich” w Krakowie, Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej Inspektoratu „Maria” 106 Dywizji Piechoty AK, Muzeum Armii Krajowej im. Emila Fieldorfa „Nila” oraz Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie poległym oddano hołd przy pomniku w Łęgu.
Odmówiono modlitwę i zapalono znicze.
Cześć ich pamięci.
tekst i fot. Małgorzata i Jacek Janiec

3.3.2. Uroczystości pod pomnikiem w Łęgu

W dniu 8 maja 2015 r., przed pomnikiem w Łęgu delegacje Muzeum Armii Krajowej im. Gen. Emila Fieldorfa „Nila”, Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” Obszaru Południowego, Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej Inspektoratu „Maria” 106 DP, Środowiska Żołnierzy Armii Krajowej Obszaru Lwowskiego im. „Orląt Lwowskich” w Krakowie oddały hołd poległym bohaterom wydarzeń z 8 maja 1944 r.
W nocy 14/15 kwietnia 1944 r. na placówkę „Kura” położoną w okolicy Koniuszy koło Proszowic samolot Halifax JP-180 „V” w operacji Weller 11, dowodzony przez pilota Kazimierza Szrajera z polską załogą zrzucił ekipę skoczków:
ppor. Kamińskiego Bronisława ps. „Golf”,
ppor. Wątróbskiego Józefa ps ps. „Jelito”,
ppor. Niemczyckiego Jerzego ps. „Janczar”,
ppor. Lecha Włodzimierza ps. „Powiślak”.
Wraz ze skoczkami na placówkę w dwóch nalotach zrzucono 12 zasobników i sześć paczek z bronią, granatami, amunicją i materiałami wybuchowymi. Skoczkowie wieźli ze sobą w pasach 225 900 dolarów amerykańskich i 10 800 złotych dolarów. Cichociemnych i sprzęt ukryto koło Proszowic w oczekiwaniu na przerzut jednej tony broni zrzutowej do Krakowa.
W dniu 6 maja por. Adam Żuwała ps. „Gołąb” dowódca kompani „Marysia” po przetestowaniu sprzętu poprowadził swój 32 osobowy oddział wraz z cichociemnymi do Krakowa. Pomiędzy Bieńczycami i Czyżynami patrol ubezpieczający natknął się na granatowych policjantów z Czyżyn. Po poinformowaniu policjantów, że są specjalnym oddziałem Sipo, pewni swojego bezpieczeństwa po odebraniu przysięgi od policjantów i zagrożeniu im śmiercią w razie zdrady poszli do gospodarstwa Józefa Bobera ps. „Karp” w Łęgu. Tam wraz z sześcioma żołnierzami ochrony ulokowali cichociemnych z transportem broni. Pozostali partyzanci zostali zwolnieniu do domów.
Komenda niemieckiej policji porządkowej poinformowana prawdopodobnie przez granatowego policjanta Dąbrowieckiego wysłała do Łęgu duży oddział żandarmerii. Oddział otoczył dom i go zaatakował. W wyniku zażartej obrony osaczonych, dysponujących dużą ilością broni, bohaterską śmiercią polegli:
Cichociemni:
ppor. Kamiński Bronisław ps. „Golf”,
ppor. Lech Włodzimierz ps. „Powiślak”,
ppor. Wątróbski Józef ps. „Jelito”,
Żołnierze Armii Krajowej:
Walczak Henryk ps. „Waligóra”,
Szewczyk Zygmunt ps. „Tygrys”,
Korol Leszek ps. „Krzyś”.
Przebili się przez okrążenie Jerzy Niemczycki ps. „Janczar”, Edward Grzyb ps. „Sęp”, Zbigniew Dudzikowski ps. „Wyrwidąb”, Tadeusz Żuwała ps. „Rezuła” i wraz z przybyłym Adamem Żuwałą ps. „Gołąb” przeprawili się przez Wisłę do Płaszowa.
Niemcy zabili jeszcze na miejscu 75 letnią Eleonorę Tynor i jej 13-letniego wnuka Kazimierza. W wyniku ran zmarła w szpitalu Anna Stachowicz. Strat własnych Niemcy nie podali, prawdopodobnie od strzałów „Rezuły” zginął SS Sturmscharfuhrer Hans Steinke.
Meldunek niemiecki: „8.5.w m. Kraków-Czyżyny Wschód policja porządkowa i służba bezpieczeństwa zlikwidowały magazyn broni. Skonfiskowano: 30 pistoletów maszynowych, wiele pistoletów, amunicję, dużą ilość granatów ręcznych i materiał wybuchowy. W walce zastrzelono 9 bandytów.”
Okazuje się, że Niemcy uznali za bandytę także kobietę i dziecko.
Powracający do miejsca zamieszkania żołnierze kompanii „Marysia”, to jest:
Ryszard Tochowicz ps.”Tygrys II”
NN ps.”Skorpion”
NN ps. „Maniuś”
zostali aresztowani, a następnie zamęczeni w czasie przesłuchania.
oprac. Jacek Janiec



4.1.1. Józef Bratko, Przeciw sabotażowi i dywersji, [w:] Józef Bratko, Gestapowcy. Kontrwywiad – konfidenci - konspiratorzy, KAW Kraków 1990

[fragment]
Na tę akcję wyruszył Erich Vollbrecht na czele swego podreferatu w niedzielę po południu, 8 maja 1944 roku. Nie przewidywał zapewne, że zapisze się ona w historii okupowanego Krakowa. Pewnie także nie dowiedział się nigdy, że właśnie wtedy Polacy przygotowywali się do odbicia z więzienia dowódcy Okręgu Armii Krajowej, płka Józefa Spychalskiego „Lutego”. Ich brawurowy plan zakładał wdarcie się uzbrojonej grupy żołnierzy AK za mury więzienia Montelupich, gdzie miała się rozegrać bitwa o wolność „Lutego”. Ale Erich Vollbrecht stoczył ją z Polakami gdzie indziej i w innym czasie, dogodniejszym dla siebie.
Zdarzenie, opisywane tutaj, wstrząsnęło Krakowem. W każdą jego rocznicę żołnierze „Żelbetu” spotykają się w tamtym tragicznym miejscu. Zachowały się dokumenty są świadko¬wie. Istnieje list, nadany w Olsztynie 9 stycznia 1980 roku: „Jestem byłym dowódcą ps. »Gołąb« kompanii terenowej »Marysia«, a do walki w Łęgu komendantem oddziału partyzanckiego »Żelbet I« AK Kraków” - pisał do autora tej książki Adam Żuwała, na kilka lat przed śmiercią. I dalej: „Naczelnym dowódcą »Żelbetu« był wówczas »Kordian« Dominik Zdziebło-Danowski (...) W dniu 7 maja, mając 32 ludzi z mojej kompanii, odebrałem zrzut i skoczków. Po¬maszerowałem do Łęgu, gdzie w domu »Karpa« pozostawiłem osłonę złożoną z sześciu moich ludzi i czterech skoczków (...) Następnie udałem się na umówiony z »Kordianem« kontakt”.
Równocześnie z nadejściem tego listu przybył do Krakowa z Jeleniej Góry Tadeusz Żuwała „Rezuła”, który przywiózł spisane przez siebie wspomnienia. „Po prawie czterdziestu latach - pisał - niełatwo jest przedstawić akcję, która zrosła się z moją duszą i życiem, kiedy cudem ocalałem”.
Józef Bober „Karp” z żoną i dwojgiem dzieci mieszkał w czasie okupacji w Łęgu. Wtedy nazywało się to „pod Krakowem”. Dom był drewniany, pomalowany na seledynowo. Ten dom wyznaczono na skład broni, którą w nocy z 7 na 8 maja 1944 roku pluton żołnierzy AK pod dowództwem Adama Żuwały „Gołębia” przerzucił tu z rejonu Proszowic. Kilkadziesiąt stenów, amunicję i granaty zamelinowano w komórce, gdzie „Karp” trzymał kozy i króliki. W melinie pozostało dziesięciu ludzi. Dowódca plutonu Tadeusz Żuwała „Rezuła”, brat Adama, żołnierze z plutonu: Edward Grzyb „Sęp”, Zbigniew Dudzikowski „Wyrwidąb”, Henryk Walczak „Waligóra”, Leszek Koral „Krzyś”, Zygmunt Szewczyk „Tygrys” oraz czterech cichociemnych: Jerzy Niemczycki „Janczar”, Bronisław Kamiński „Golf”, Włodzimierz Lech „Powiślak”, Józef Wątróbski „Jelito”.
Nikt z nich nie podejrzewał, że przy Pomorskiej Erich Vollbrecht już zastanawiał się, jak zlikwidować ich punkt przerzutowy. Napisano o tym w dokumencie niemieckim: „8 maja 1944 doszło do wiadomości tutejszego urzędu, że w nocy (...) został przez bandytów przeprowadzony większy transport broni. Gdy uzyskano punkty zaczepienia co do budynku, do którego dostarczono broń, wyruszył o godzinie 13 oddział z mojej placówki w sile 1/10 (dowódca i dziesięciu ludzi - przyp. J. B.) pod dowództwem SS-Sturmscharführera Vollbrechta”.
Wyspani i porządnie głodni partyzanci zasiadali właśnie do obiadu. „Karp” obserwował okolicę. Nagle przybiegł do izby. - Niemcy jadą! - krzyknął.
W mieszkaniu powstał rumor. Wszyscy poderwali się od stołu i stłoczyli na środku pokoju. Kilkadziesiąt sekund później zobaczyli przejeżdżające samochody, wypełnione gestapowcami uzbrojonymi w broń automatyczną i jeden karabin maszynowy. Opuszczenie kryjówki nie wchodziło już w rachubę. „Golf”, który jako najwyższy stopniem dowodził osłoną meliny, postanowił przyjąć walkę. Jeden ze skoczków wyrąbał przejście do komórki, gdzie były złożone steny. Wypadało ich po kilka na jeden niemiecki automat. Świadomość doskonałego uzbrojenia dawała Polakom poczucie pewności.
Od przejazdu Niemców upłynął kwadrans. „Rezuła” przeczołgał się do komórki. Szybko wydał broń i amunicję. Zauważył, że komórka może stać się pułapką, gdy Niemcy zaatakują. „Wybiłem drugą dziurę w ścianie szopy, od strony Krakowa, i rozejrzałem się po polu - pisze w swoim wspomnieniu. - Zobaczyłem biegnącego chłopca, a dalej przy drodze rudego gestapowca z bergmanem w dłoniach. Wydawało mi się, że gestapowcy przyjechali nie po nas, bo ten, co uciekał, był mi nie znany. Odwróciłem się i zawołałem do chłopców: - Nie strzelać, obława nie za nami!”
Ale „Rezuła” mylił się. Obława szła właśnie na nich, oni byli jej celem. Vollbrecht otoczył swymi funkcjonariuszami dom,,Karpa”. Oto jak tę fazę walki przedstawia dokument niemiecki: „Gdy odnaleziono dom, oddział zbliżył się doń, po-dzielony na grupy uderzeniowe. Z najbliższej odległości został ostrzelany z domu morderczym ogniem z pistoletów maszynowych. Oddział natychmiast zaległ. Ogień z domu wzmocnił się”.
Urzędnik gestapo pisał prawdę. Polacy w jednej sekundzie, nie czekając aż tamci uderzą, otworzyli wręcz huraganowy ogień. „Rezuła” miał przed oczami rudego gestapowca. Wstrzymał oddech, żeby dłoń nie drgnęła, kiedy będzie strzelał. Nacisnął spust - poszły dwa pojedyncze pociski, na dodatek chybiając celu. Przestawił automat na ogień ciągły. Zanim przygotował się do ponownego strzelania, huknęły dwie serie z bergmana. To strzelał gestapowiec. Kule strzaskały deski szopy tuż przy stojącym „Wyrwidębie”.
Obława stopniowo zaczęła przeistaczać się w regularną bitwę. Łomot karabinu maszynowego ostrzeliwującego dom był ogłuszający. Żuwała wyczekał, aż „jego” gestapowiec uniesie się do następnego strzału. Potem wypuścił w jego stronę długą serię ze stena. Gestapowiec znieruchomiał. Był jedynym po stronie niemieckiej, który zginął tego popołudnia. Podniecony udanym atakiem „Rezuła” wybiegł przed szopę. To, co zobaczył, ostudziło jego entuzjazm. Pisał o tym tak: „Za sztachetami leży »Waligóra« i wzdycha do Boga, a Niemcy z karabinu maszynowego całego go dziurawią. Nieco dalej za¬bici trzej skoczkowie, za nimi Leszek Koral »Krzyś«, »Sęp« i »Wyrwidąb« patrzą na mnie: - Panie komendancie, co będzie?”
Opis tego fragmentu walki znajdujemy także w dokumencie gestapo. „Już przy pierwszej serii poległ SS-Sturmscharführer Steinke”. T dalej: „Gdy wymiana ognia trwała już dłuższy czas i oblegani najwidoczniej stwierdzili brak amunicji u atakujących, sześciu bandytów opuściło dom, aby przez obejście uderzyć na funkcjonariuszy od tyłu. Rozpoznawszy zagrożenie, SS-Sturmscharführer Vollbrecht skierował natychmiast do akcji swój kaem i jednocześnie wprowadził pozostałych członków do przeciwnatarcia. Wskutek tego, a dzięki ostrzałowi z kaemu, udało się zlikwidować bandytów, mimo uporczywej obrony przy pomocy peemu i granatów ręcznych”.
Choć widok był przygnębiający, placówka polska nie padła. Nawet wówczas, gdy najmłodszy z cichociemnych dał się ponieść panice. „Rezuła” pisze: „Leży na podłodze, w prawej dłoni trzyma colta, w lewej fasolę Jasiek - cyjanek potasu. Powtarza: panie... panie...”
Kilka minut później Polacy ruszyli do przeciwnatarcia. "Wyczyściliśmy granatami pole walki od strony Krakowa” - pisze „Rezuła”. Łomot wystrzałów i eksplozje granatów zmieszały się z okrzykami ludzi. Dobiegli do sąsiedniego domu. Stamtąd „Wrywidąb” przebył jeszcze dwa razy tę drogę - po nową porcję granatów.
Niemcy zapisali: „Ostrzał z domu był podtrzymywany z niesłabnącą siłą. Bandyci ponownie obrzucili nas niezliczonymi granatami ręcznymi. Ponieważ funkcjonariusze wyczerpali prawie całą amunicję i odpalili wszystkie granaty ręczne, byli zmuszeni wycofać się pod osłoną ogniową po trzydziestu minutach walki. Wtedy pięciu dalszych bandytów, również bez przerwy strzelających i rzucających granaty, podjęło ucieczkę”. Tekst powyższy wymaga niewielkiego komentarza. Otóż „pięciu dalszych bandytów” nie podjęło ucieczki, lecz atakowało, żeby wydostać się z okrążenia. Rachunek się też nie zgadza, bowiem po stronie polskiej walczyło już tylko czterech ludzi, po stronie niemieckiej dziesięciu, a bitwa wciąż była nierozstrzygnięta.
W chaosie bitewnym zdarzyło się coś, o czym „Rezuła” nie chce zapomnieć. Co więcej, domagał się zamieszczenia tego epizodu w książce. Koło domu gdzie się schronili, rosły drzewa; właśnie kwitły czereśnie. Nagle pocisk odciął niewielką gałązkę pełną kwiatów, która upadła przy nich. Wtedy „Wyrwidąb” krzyknął:
- Będziemy mieć szczęście! Wygramy!
,,Dodał mi tym otuchy i pewności - napisał Żuwała. - Odpowiedziałem, że już wygraliśmy. Naszą przewagą była świadomość, że możemy zginąć. Sześciu już padło. Bałem się o życie, ale żeby je wygrać, trzeba było stoczyć jeszcze jedną bitwę”.
Tymczasem sytuacja nagle pogorszyła się. Z Pomorskiej nadeszła dla Vollbrechta pomoc. Polacy dostrzegli nadjeżdżające następne auto, wypełnione esesmanami. Zaatakowali więc zaraz samochód. Chwilę później podjęli ostatnią próbę wyrwania się z kotła. Przy pomocy granatów udało im się wreszcie przerwać niemiecki pierścień. Wtedy także zobaczyli swego dowódcę kompanii, Adama Żuwałę „Gołębia”, który zza niemieckiej tyraliery dawał im znaki, by wycofywali się do Płaszowa.
„Chyba tylko dzięki Opatrzności piszę ten pamiętnik. Czułem się mocny, (Tadeusz Żuwała był piłkarzem I-ligowej »Pogoni« Lwów i »Cracovii« - przyp. J. B.), więc tak jak walczyłem - w butach i ubraniu - skoczyłem do Wisły”. Pamiętał, że pośrodku rzeki były kiedyś małe piaszczyste wysepki. Chciał odpocząć. Wtedy nagle zabrakło mu sił: „dopadły go zwidy” i tylko jakimś nadludzkim wysiłkiem przebył rzekę. Udał się na ulicę Łanową, gdzie mieszkała jego siostra. Kiedy przedzierał się przez podmokłe łąki, nad Łęgiem strzelały wysoko w górę czerwone płomienie ognia. To Vollbrecht palił dom „Karpa”. Ale nie było tam już nikogo z walczących. Przyglądała się temu jedynie żona „Karpa” z dwojgiem dzieci; jedno miało osiem lat, drugie dziewięć miesięcy. Gdy zaczęła się walka, nakryła dzieci poduszkami. Odłamki granatów i pociski hulały po mieszkaniu. W pewnej chwili granat zburzył piec; od eksplozji innego rozpadł się kredens. Wówczas, żeby ocalić życie dzieciom, zaciągnęła je do piwnicy. Po walce Vollbrecht rozkazał jej zabrać dzieci i opuścić dom. Esesmani oblali go benzyną i podpalili.
W ostatniej fazie bitwy przeciw czterem Polakom walczyło dwudziestu pięciu gestapowców. Przy Pomorskiej dokonano podsumowania całej akcji. Zwycięstwo było bezsporne, ale oceniano je wyłącznie w kategoriach walki z dywersją. Tydzień później opracowano wnioski o nadanie odznaczeń uczestnikom bitwy. Pisano w nim o rozprawieniu się z „bandytami”, których „zastrzelono siedmiu, każdy uzbrojony był w peem, pewną ilość pełnych magazynków i granaty. Zdobyto dwadzieścia cztery pistolety marki sten, około czterdziestu trzech różnokalibrowych pistoletów, większą ilość granatów ręcznych, większą ilość amunicji do broni piechoty i do pistoletów...” Na koniec stwierdzono: „Wszyscy członkowie owych oddziałów (Einsatzkommandos) wykazali w tej nierównej walce nie¬zwykłe męstwo, zdecydowanie i wzorową postawę”.
Taką ocenę wątpliwego męstwa wystawili funkcjonariuszom Pomorskiej dowódcy SS i policji. Wyjaśnienia wymaga natomiast sprawa o wiele istotniejsza. Otóż dokument niemiecki wymienia siedmiu zabitych „bandytów”. Tymczasem wiadomo na pewno, że polegało sześciu członków podziemia. Znane są ich nazwiska i pseudonimy. Więc rachunek gestapo - jak się okazuje - był błędny. W ogóle w Łęgu zginęło więcej osób. Już na początku walki Steinke, zanim sam padł, zastrzelił chłopca, o którym wspominał „Rezuła”, Tego chłopca prawdo¬podobnie wzięto za jednego z osłony i doliczono do tamtych sześciu. Przypadkową ofiarą była również kobieta, która bi¬twa zaskoczyła przy domu „Karpa”. Piszący wnioski odznaczeniowe nie wziął także pod uwagę ostatniego z zabitych, mianowicie volksdeutscha N., mieszkającego z córką w Łęgu. Jego zabójstwa dopuścił się policjant granatowy z pobliskiego posterunku, towarzyszący obławie. Miał to być samosąd nad zdrajcą. Tak mówił „Karp”. I wyrażał się dobrze o policjancie. Nie mógł wiedzieć, jakie będą wyniki późniejszego „rozpracowania.”
Godzinę po przybyciu Tadeusza Żuwały „Rezuły” do Płaszowa zjawili się tam Adam Żuwała „Gołąb”, Edward Grzyb „Sęp”, Zbigniew Dudzikowski „Wyrwidąb” i Jerzy Niemczycki „Janczar”. Późnym wieczorem wyruszyli w stronę Wisły. W Grabiu przepłynęli Wisłę łodzią do Chałupek, stamtąd przeszli do Branic. Tam odszukał ich łącznik Zenona Soboty „Swidy” - Adam Kowalski „Koński”, który przyjechał po „Janczara” i „Rezułę”. „Powiedział mi - pisze „Rezuła” - że dostanę za Łęg karę śmierci albo Virtuti Militari. Nie pojechałem. To że »Swida« chciał mnie pochwalić, obiecać krzyż, nie było powodem, żeby od nowa narażać życie, jadąc spalonym szlakiem, gdzie znano mnie w każdym domu”.
„Janczar” i „Koński” odjechali do Krakowa. „Gołąb”, „Rezuła”, „Wyrwidąb” i „Sęp” udali się do Luborzycy, gdzie kwaterował pluton. Tam „Gołąb” utworzył oddział partyzancki „Żelbet I”.
Ciała poległych w Łęgu żołnierzy „Żelbetu” i cichociemnych - Henryka Walczaka „Waligóry”, Leszka Korala „Krzysia”, Zygmunta Szewczyka „Trygrysa”, Bronisława Kamińskiego „Golfa”, Włodzimierza Lecha „Powiślaka” i Józefa Wątróbskiego „Jelity” - Niemcy rozkazali pogrzebać na polu bitwy. Po wojnie ekshumowano je. Spoczęły we wspólnej mogile na cmentarzu parafialnym w Luborzycy.
Nie wszystko, co dotyczy tej bitwy, jest jasne. Nigdy dotąd nie udało się odpowiedzieć jednoznacznie, jak doszło do zdekonspirowania akcji zakrojonej, bądź co bądź, na dużą skalę i dobrze przygotowanej. Najczęściej powtarzana jest wersja o zdradzie, której dopuścili się dwaj granatowi policjanci. Do spotkania partyzantów z nimi doszło w nocy, podczas transportowania broni przez Czyżyny, w odległości trzech kilometrów od Łęgu. Policjanci wybiegli z bocznej drogi, byli podpici, bojowi i chcieli aresztować pluton. Oczywiście nic takiego nie byli w stanie zrobić. Ostatecznie „Gołąb” odebrał od nich przysięgę, że nigdy nie ujawnią przemarszu partyzantów, po czym puścił ich wolno.

4.1.2. Jerzy Stacharski, Zdradzeni, Partyzanci „Żelbetu” polegli 8 maja 1944 r. w Łęgu, w: Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, nr 6 (1993)[1], s. 42-46

Dlaczego doszło do tej tragicznej w skutkach walki, w której poległo sześciu żołnierzy AK?
8 maja 1944 roku w Krakowie-Łęgu, w walce z przeważającymi siłami żandar¬merii niemieckiej, poniosło śmierć trzech żołnierzy AK z Oddziału „Żelbet-I”, oraz trzech skoczków spadochronowych z l Brygady Strzelców, Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii[2].
Tragedia ta była jednym z szeregu brzemiennych następstw wydarzenia, które miało miejsce parę miesięcy wcześniej w Śródmieściu Krakowa. 24 marca 1944 roku w lokalu konspiracyjnym przy ulicy Sebastiana 23[3] został aresztowany przez gestapo Komendant Okręgu Krakowskiego AK płk Józef Spychalski - „Luty”[4].
Wraz z nim aresztowano kilku wysokich oficerów Sztabu I Okręgu Krakowskie¬go AK. Była to dla polskiego Podziemia niezwykle bolesna strata. Jeszcze tego samego dnia, z wielu względów najwyższej wagi, dowództwo Okręgu AK podjęło decyzją o odbiciu pika „Lutego” z więzienia na Montelupich. W Kedywie oraz w II Obwodzie AK Kraków-miasto o kryptonimie „Żelbet” rozpoczęto niezwłocznie żmudne i skomplikowane przygotowania do wyjątkowo trudnej akcji „Luty”. Na przełomie marca i kwietnia, w celu dodatkowego wsparcia akcji, przybyły do Krakowa Oddziały Kedywu - „Błyskawica” z powiatu myślenickiego oraz „Grom” z miechowskiego. Opracowano szereg wariantów uwolnienia płka „Lutego”, m. in. zbrojne opanowanie więzienia na Montelupich, urządzenie zasadzki w Śródmieściu i sprowokowanie gestapo do wywiezienia „Lutego” z więzienia wobec zainscenizowania przez niego gotowości do wskazania miejsc z ukrytymi archiwami organizacyjnymi, wreszcie połączenie tego zadania z wcześniej planowaną akcją „Koppe”. Komenda Główna AK wydała rozkaz zlikwidowania zbrodniarza wojennego, gen. SS i policji Wilhelma Koppe, który wykazywał się szczególnym okrucieństwem wobec Polaków. W tym wariancie miał on zostać porwany a następnie wymieniony na płka „Lutego”.
Mimo, że kierownictwo akcji otrzymało do swej dyspozycji wszelkie środki jak wywiad, pieniądze, uzbrojenie i ludzi to najwyższy stopnień zadania, brak jednomyślności w kwestii przyjęcia któregoś z rozwiązań tak w Kedywie krakowskim jak i Komendzie Głównej AK, oraz konieczności wykonywania bieżących zadań powodowało, że akcje „Luty” niepokojąco przeciągała się w czasie.
Udzielając pomocy tej akcji, Dowództwo Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii zorganizowało na okolicę Koniuszy-Szreniawy szereg zrzutów broni, materiałów wybuchowych oraz przeszkolonych w dywersji czterech oficerów - skoczków spadochronowych.
Zrzuty te przejął w nocy z 7 na 8 maja koło Proszowic - czterdziestoosobowy specjalny konwój z Oddziału AK „Żelbet-I”. Prowadząc do Krakowa oddział natknął się w Czyżynach na patrol dwóch polskich policjantów. Trudny do rozstrzygnięcia problem wyboru pomiędzy nasuwającymi się w tej sytuacji rozwiązaniami, bardziej lub mniej gwarantującymi dochowanie tajemnicy przez policjantów, dowódca oddziału rozstrzygnął odbierając od nich przysięgę i puszczając wolno. Ranem konwój dotarł do Lęgu i zamelinował broń w zabudowaniach należących do członka AK „Karpia” (Józefa Bober). Na miejscu pozostała dziesięcioosobowa załoga pod dowództwem skoczka spadochronowego ppor. „Golfa” (Bronisław Kamiński). Około południa 8 maja 1944 pojawiły się w Łęgu samochody z uzbrojoną po zęby żandarmerią. Ekspedycja niemiecka natychmiast otoczyła zabudowania „Karpia”. Dla szczu¬płej załogi AK stało się jasnym, że akcja konwoju została zdradzona okupantowi. W tej tragicznej sytuacji podjęto decyzję o walce na śmierć i życie. W celu uzyskania jak największej skuteczności ognia ppor. „Golf dopuścił hitlerowców na najbliższą odległość. Wywiązała się mordercza i beznadziejna dla Polaków walka[5].
Pod osłoną huraganowego ognia udało się wyrwać z okrążenia jedynie czterem polskim żołnierzom:
szer. Zbigniew Dudzikowski ps. „Wyrwidąb”
szer. Edward Grzyb ps. „Sęp”
szer. Jerzy Niemczycki ps. „Janczar”
szer. Tadeusz Żuława ps. „Rezuła”
zginęli w walce:
ppor. Bronisław Kamiński ps. „Golf - skoczek spadochronowy
ppor. Włodzimierz Lech ps. „Powiślak” - skoczek spadochronowy
ppor. Józef Wątróbski ps. „Jelito” - skoczek spadochronowy
szer. Henryk Walczak ps. „Waligóra”
szer. Zygmunt Szewczyk ps. „Tygrys”
szer. Leszek Karol ps. „Christian”.
Najwyższe ofiary poniosła również okoliczna ludność, zginęła Eleonora Tynor i jej trzynastoletni wnuk Kazimierz, od ran postrzałowych umarła w szpitalu Anna Stachowicz. Zabudowania „Karpia” spalono, w pogorzelisku, w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach znalazła swoją śmierć jeszcze jedna nieznana osoba.
Tak bardzo potrzebna, doskonała angielska broń, amunicja i materiały wybuchowe dostały się w niemieckie ręce. Niewyjaśniona pozostaje jednoznacznie również kwestia zdrady, z pewnością jednak dowodzi ona, jak specyficznym i złożonym terenem dla działań Podziemia był Kraków.

Tragiczne wydarzenia w Łęgu 8 maja 1944 pochłonęły życie wielu wspaniałych, siały się dla akcji „Luty” poważnym ciosem tak w znaczeniu moralnym jak i materialnym.
Dane bibliograficzne:
Wroński Tadeusz, „Kronika okupowanego Krakowa” - Wydawnictwo Literackie, Kraków 1974.
Nuszkiewicz Ryszard, „Uparci” - Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1983.
Tucholski Jędrzej, „Cichociemni” - Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1984.
Relacje i rozmowy zanotowane przez Jerzego Stacharskiego autora pracy w 1978 i 1979 z Józefem Boberem, Adamem Żuławą, Tadeuszem Żuławą.

[1] Niniejszy artykuł wspomnieniowy opracowany został w oparciu o dane z pracy dyplomowej Jerzego Stacharskiego dotyczącej realizacji pomnika pamięci naro¬dowe] w Krakowie-Łęgu. Uzupełnienia: Alfred Maksymowicz.
[2] Dokładniej opisuje cały przebieg akcji Józef Batko w artykule pt, „Nad hitlerowskim dokumentem”. Dziennik Polski z dnia 29-30 grudnia 1979 r. w nr 291 s. 7.
[3] Rozbieżności w publikacjach źródłowych - wymieniany jest również adres przy ul. Dietla 32.
[4] Płk piech. Józef Spychalski, ps. „Grudzień”, „Taran”, „Ścibor”, „Luty”, „Lawina”, „Jurand”, „Włast”, odznaczony: VM IV kl., VM V kl., ZKZzM., KNzM I kl., Ur. 19.III.1898 w Łodzi. Uczestnik walk niepodległościowych 1916-1920. W 1939 dowódca Baonu Stołecznego, „Stryjek”, „Soroka”, „Czarny”, w SZP, później ZWZ jako p.o. komendanta Okręgu Lublin, od września 1940 komendant Obszaru nr 2-Białystok, 17.XI aresztowany w Morusach koło Tykocina. Od sierpnia 1941 w Armii Polskiej w ZSRR, a od grudnia do dyspozycji Naczelnego Wodza w Wielkiej Brytanii. Zaprzysiężony w Kraju 28.IX.1939. Skok 30/31.III.1942 jako oficer łącznikowy NW do Komendanta Głównego AK. Od listopada 1942 komendant Okręgu AK Kraków. Aresztowany 24.IIL 1944 w Krakowie. Zamordowany w sierpniu 1944 w Sachsenhausen. (Brat Mariana Spychalskiego marszałka PRL).
[5]Jerzy Niemczycki ps. „Janczar” - skoczek spadochronowy biorący udział w walce w Łęgu, któremu udało sic wyrwać z okrążenia wraz z innymi trzema żołnierzami AK, opisuje własne przeżycia z powyższej akcji w pracy zbiorowej pt. „Drogi Cichociemnych” Wydawnictwo Bellona. Warszawa 1993 s, 119-120 - (Data 14 maja podana w opisie „Janczara” jest pomyłką).



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Szafrańska 34 (Łęg) – tablica upamiętniająca potyczkę patrolu Gołąba z Niemcami 8.05.1944 (30.08.1962) [Katalog 1972]
- Pomnik przy ul. Szafrańskiej/Centralnej (Łęg) (upamiętniający żołnierzy AK i cichociemnych poległych w walce z policją niemiecką) [8.05.1980][Sowiniec 2014]

***

4.2.1. Stanisław Dąbrowa-Kostka, Kim byli. Próba odbicia płk. „Lutego” z więzienia Montelupich, Świat nr 16/1969 (20.04.1969)

[…]
Kontynuując przygotowania do napadu na więzienie [Montelupich] przystąpiono do ściągnięcia z lasów proszowickich przydzielonej broni zrzutowej. Transportem zajął się por. Adam Su¬wała „Gołąb”, który zadanie to wykonywał z pomocą żołnierzy swej kompanii. Nocą z 7 na 8 maja w lasku na południe od Proszowic przyjęto czterech skoczków spado¬chronowych, znaczną ilość stenów z amuni¬cją oraz granaty ręczne. Liczący niemal 40-ludzi oddział forsownym marszem kierował się ku podkrakowskiej wsi Łęg.
Świtało, gdy konwój na drodze między Bieńczycami a Czyżynami napotkał dwóch granatowych policjantów. Gorliwcy nie orientując się w sytuacji, usiłowali zatrzymać nadchodzących. O kryciu grupy nie było mowy, a na dobitkę policjanci rozpoznali niektórych żołnierzy konwoju. Decyzja była trudna. Gdy policjanci poczęli zaklinać się, że dotrzymają tajemnicy, po odebraniu przysięgi puszczono ich wolno. Oddział dotarł do zabudowań Józefa Bobra „Karpa”. Po prowizorycznym zamelinowaniu broni por. „Gołąb” zwolnił żołnierzy do domów, a sam udał się do Krakowa meldować o wykonaniu powierzonego mu zadania. Na miejscu u „Karpa” pozostali na razie czterej skoczkowie oraz sześciu żołnierzy „Żelbetu”. Mieli oni stanowić ochronę improwizowanego magazynu.
Do incydentu z napotkanymi „granatowymi” nie przywiązano większej wagi, nie przypuszczając, że przyniesie on groźne skutki. Koło południa na Łęg zajechały samochody niemieckie, a sposób zachowania się nieprzyjaciela ujawnił natychmiast, że jest on doskonale poinformowany. Zabudowania, stanowiące melinę żołnierzy AK i tymczasowy magazyn broni, otoczone zostały szczelnym pierścieniem obławy. Pierścień ten zacieśniał się z każdą chwilą.
Partyzanci dopuścili hitlerowców na niewielką odległość, a następnie podjęli walkę. W rezultacie brawurowej akcji, pod morderczym ogniem udało się ujść z życiem Tadeuszowi Żuwale „Rezule”, Zbigniewowi Dudzikowskiemu „Wyrwidębowi”, Edwardowi Grzybowi „Sępowi” i skoczkowi spadochronowemu Jerzemu Niemczyckiemu „Janczarowi”. Zginął dowodzący wówczas zespołem skoczek ppor. Bronisław Kamiński „Golf”, skoczkowie ppor. Włodzimierz Lech „Powiślak” i ppor. Józef Wątróbski „Jelito” oraz żołnierze „Żelbetu” Leszek Koral „Chrystian”, Henryk Walczak „Waligóra” i Zygmunt Szewczyk „Tygrys”. Niemcy spalili zabudowania „Karpa”, a na Łęgu zastosowali ostre represje.

***

4.2.2. Stanisław Dąbrowa-Kostka, Akcja „Luty”, w: Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, 1972

Kontynuując przygotowania do napadu na więzienie przystąpiono do ściągnięcia z lasów proszowickich przydzielonej broni zrzutowej. Transportem zajął się por. „Gołąb”, który zadanie to wykonywał przy pomocy żołnierzy swojej kompanii. Nocą z 7/8 maja w lasku na południe od Proszowic, podjęto czterech cichociemnych[1], znaczną ilość Stenów z amunicją oraz granaty ręczne. Liczący niemal 40 ludzi oddział forsownym marszem kierował się ku podkrakowskiej wsi Łęg.
Świtało, gdy na drodze między Bieńczycami a Czyżynami napotkano dwóch granatowych policjantów. Gorliwcy, nie orientując się w sytuacji, usiłowali zatrzymać nadchodzących. O ukryciu się nie było mowy; na dobitkę policjanci rozpoznali niektórych żołnierzy konwoju.
Decyzja była trudna. Gdy policjanci na wszystkie świętości poczęli zaklinać się, że dotrzymają tajemnicy, po odebraniu przysięgi puszczono ich wolno.
Oddział dotarł do zabudowań „Karpa”. Po prowizorycznym zamelinowaniu broni por. „Gołąb” zwolnił żołnierzy do domów, a sam udał się do Krakowa zameldować o wykonaniu powierzonego mu zadania. Na miejscu u „Karpa” pozostali na razie cichociemni oraz sześciu żołnierzy „Żelbetu”, którzy stanowili ochronę improwizowanego magazynu.
Do incydentu z napotkanymi granatowymi nie przywiązano większej wagi nie przypuszczając, że zemści się to straszliwie. Koło południa na Łęg zajechały samochody niemieckie, a sposób zachowania się nieprzyjaciela ujawnił natychmiast, że jest on doskonale poinformowany o obecności przeciwnika. Zabudowania, które stanowiły melinę żołnierzy AK i tymczasowy magazyn broni, otoczone zostały szczelnym pierścieniem obławy. Pierścień ten zacieśniał się z każdą chwilą.
Dywersanci dopuścili nieprzyjaciela na bliską odległość, a następnie podjęli walkę. W rezultacie brawurowej akcji, pod morderczym ogniem nieprzyjaciela, udało się ujść z życiem „Rezule”, „Wyrwidębowi”, „Sępowi” i cicho¬ciemnemu „Janczarowi”. Zginął dowodzący zespołem cichochociemny ppor. „Golf”, cichociemni: ppor. „Powiślak” i ppor. „Jelito” oraz żołnierze „Żelbetu”: „Chrystian”, „Waligóra” i „Tygrys”[2]. Niemcy spalili zabudowania „Karpa”, a w Łęgu przeprowadzili akcję pacyfikacyjną.

[1] Cichociemni: por. Bronisław Kamiński „Golf”, ppor. Włodzimierz Lech „Powiślak”, ppor. Jerzy Niemczycki „Janczar”, ppor. Józef Wątróbski „Jelito” zrzuceni zostali nocą z 14/15 kwietnia 1944 r.
[2] Po potyczce na Łęgu por. „Gołąb” wraz z częścią „spalonych” ludzi odskoczył do wsi Branice leżącej na lewym brzegu Wisły, ok. 14 km na wschód od Krakowa, gdzie utworzył pierwszy oddział partyzancki zgrupowania „Żelbet”.

***

4.2.3. w: Stanisław Czerpak, Tadeusz Wroński, Upamiętnione miejsca walk i męczeństwa w Krakowie i województwie krakowskim 1939-1945, WL Kraków 1972

poz. 45. ul. Szafrańska 34 (Łęg)
8.05.1944
W domu Józefa Bobra - „Karpa” otoczonych zostało przez hitlerowców 6 partyzantów AK z oddziału Żelbet I oraz 4 skoczków z Anglii, zrzuconych poprzedniego dnia w okolicach Krakowa w związku z przygotowywaną akcją odbicia aresztowanego płk Józefa Spychalskiego - „Lutego”, komendanta Okręgu Krakowskiego AK. W zaciętej walce zginęło 3 partyzantów i 3 skoczków:
Kamiński Bronisław „Golf”
Korol Leszek „Chrystian”
Lech Włodzimierz „Powiślak”
Szewczyk Zygmunt „Tygrys”
Walczak Henryk „Waligóra”
Wątróbski Józef „Jelito”
Pozostali:
Dudzikowski Zbigniew „Wyrwidąb”
Grzyb Edward „Sęp”
Niemczycki Jerzy „Janczar”
Żuwała Tadeusz „Rezuła”
wyrwali się z okrążenia. Dom „Karpa” został spalony, a w płomieniach poniosła śmierć 1 nieznana osoba. Poza tym hitlerowcy zastrzelili Eleonorę Tynor oraz jej 13-letniego wnuka, Kazimierza, a ranili Annę Stachowicz, która zmarła w szpitalu. Ku czci poległych i pomordowanych na terenie dzisiejszych Krakowskich Za¬kładów Betoniarskich w Łęgu odsłonięte w dniu 30.08.1962 r. tablicą pamiątkową.

***

4.2.4. Marek Jasiak, Oddziały partyzanckie zgrupowania „Żelbet”, [www.akgrot.wieliczka.eu (dostęp 15.05.2009)]

(fragment)
Początki oddziałów leśnych "Żelbetu" sięgają pierwszych dni maja 1944 r. Wtedy to w ramach przygotowań do akcji "Luty" (akcja na więzienie przy ul. Montelupich w Krakowie, mająca na celu odbicie aresztowanego komendanta Okręgu AK-Kraków płk. Józefa Spychalskiego ps. „Luty”), zaistniała konieczność dozbrojenia miejskiego garnizonu „Żelbetu”. Na dowódcę akcji wyznaczono szefa Kedywu Podokręgu AK-Rzeszów por. „Świdę” (Zenon Sobota), który przybył do Krakowa z grupą swoich ludzi. Na miejscu podporządkowano mu oddziały i grupy dyspozycyjne Kedywu Okręgu AK-Kraków oraz patrole i grupy bojowe z Odcinka n Obwodu AK Kraków-Miasto (krypt. „Żelbet”). Działania na bieżąco uzgadniano z p. o. komendantem Okręgu AK Kraków ppłk. „Odwetem” ( Wojciech Wajda) oraz jego oficerem dywersji kpt. „Durem” (Jan Dadak). Wraz z kpt. „Kordianem” w akcji udział brali oficerowie sztabu „Żelbetu” - „Siekierz” (Jan Zienkowicz), „Nawara” (Stanisław Gaczoł), „Sierp” (Tadeusz Zienkowicz), „Bicz” (Artur Korbel), „Lubicz” (Stanisław Januszkiewicz) oraz niektórzy dowódcy liniowi „Żelbetu”. Przygotowano także kilka innych wariantów przeprowadzenia akcji, łącznie z zamiarem porwania Obergruppenfuhrera SS Wilhelma Koppego (wyższy dca SS i policji w GG). Żadnego z nich nie udało się zrealizować.1
Do przeniesienia broni zrzutowej z rejonu wsi Koniusza k/Proszowic, komendant Odcinka „Żelbet” kpt. „Kordian” wyznaczył zespół 32 ludzi z 3 komp. I Baonu. Zespołem kierowali d-ca kompanii ppor. „Gołąb” (Adam Żuwała) i por. „Mazepa” (Władysław Miciek, cichociemny).2
08.05.1944 r. broń przeniesiono do m. Lęg, gdzie pozostała pod osłoną 6 ludzi z „Żelbetu” i czterech cichociemnych pod dowództwem por. „Golfa” (Bronisław Kamiński). Pozostałych ludzi odesłano do domów. Natomiast sam „Gołąb” udał się do Krakowa na punkt kontaktowy przy ul. Mogilskiej. Tam o przebiegu akcji zostali poinformowani kpt. „Kordian”, ppor. „Bicz” (szef dywersji „Żelbetu”) i ppor. „Nawara”(adiutant i szef broni „Żelbetu”). Podjęto decyzje udania się do Łęgu, gdzie oficerowie ci stali się świadkami tragedii partyzantów ochrony. Tam w południe 08.05.1944 r. magazyn wraz z ochroną został otoczony przez żandarmerię niemiecką. Nastąpiło to wskutek zdrady 2 policjantów granatowych. Spotkali oni wcześniej w Czyżynach partyzantów i pomimo złożonej im przysięgi, wydali ich Niemcom. „Kordian”, „Nawara” i „Bicz”, nie posiadając uzbrojenia, nie wzięli udziału w walce. Wycofali się na drugi brzeg Wisły. W Łęgu zginęło sześciu ludzi: ppor. „Golf”, ppor. „Powiślak” (Włodzimierz Lech), ppor. „Jelito”(Józef Wątróbski) oraz 3 członków placówki AK w Luborzycy – „Chrystian” (Leszek Koral), „Waligóra” (Henryk Walczak) i „Tygrys” (Zygmunt Szewczyk). W walce z okrążenia wyrwali się ppor. „Janczar” (Jerzy Niemczycki), „Rezuła” (Tadeusz Żuwała), „Wyrwidąb” (Zbigniew Dudzikowski) i „Sęp” (Edward Grzyb). Dowodzenie nad nimi przejął ppor. „Gołąb”, który wydarzenia te obserwował z ukrycia. Grupa ta po wielu przygodach dotarła w rejon Słomnik, gdzie pozostano na kwaterach. Tutaj dołączali do nich ludzie, którym groziła dekonspiracja.



4.4 Bibliografia

- Czapczyńska, Dokumentacja, t. III
- S. Dąbrowa Kostka, W okupowanym Krakowie
- Gąsiorowski, Kuler, s. 270
- „Głos Nowej Huty” 1983 nr 19, s. 9
- kartoteka żołnierzy konspiracji MHmK
- J. Niemczycki „Janczar”, w: Drogi cichociemnych, Londyn 1961
- M. Oleksy, Niewielu słyszało o jego śmierci, „Za Wolność i Lud”, 1989, nr 18/5
- S. Pater, Nad ujściem Dłubni do Wisły, s. 30-31
- Przewodnik, s. 363 (płyta)
 DO GÓRY   ID: 51989   A: dw         

68.
Szlak 21 (II piętro, mieszkanie Danuty Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Kazimierza Nitscha i prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu



4.2. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Najczcigodniejszy i Kochany Panie Profesorze!
Powierzono mi tę bardzo zaszczytną i prawdziwie radosną misję złożenia życzeń Panu Profesorowi w dniu dzisiejszego Jubileuszu imieniem grupy studentów tajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Było nas niewielu, niespełna czterdzieści osób, wliczając również kolegów z Warszawy, którzy znaleźli się tu po powstaniu i dołączyli do nas. Czymże to jest wobec wielotysięcznej rzeszy Twoich uczniów, Drogi Panie Profesorze. A jednak uzyskaliśmy przywilej powiedzenia tu dziś oddzielnie paru zdań od siebie. Dlaczego?
Chyba dlatego, że ta nieliczna grupa ludzi, którą mam zaszczyt tu reprezentować, i te kilka lat naszej wspólnej pracy stanowią wyjątkowy i niepowtarzalny rozdział w historii Twego 50-lecia; stanowią one również fragment niepowtarzalnego rozdziału w historii wszystkich uczelni cywilizowanego świata.
Zabieramy tu dzisiaj głos nie z powodu wyjątkowych osiągnięć naukowych, takich czy innych prądów, teorii, kierunków, dzieł - nasza wspólna praca była sprawą najgłębszego ludzkiego zaufania, sprawą najwyższych wartości moralnych, sprawą posterunku, który należało utrzymać nawet za cenę wolności osobistej i życia.
Profesor Pigoń wrócił w 1940 roku z obozu koncentracyjnego, gdzie zginęło wielu jego znakomitych kolegów. Wiedział dobrze z najbardziej własnego doświadczenia, co to znaczy w tym czasie nieludzkim być polskim uczonym.
Jestem najzupełniej pewna, że nikt z nas, Jego uczniów z okresu okupacji, nigdy nie zapomni tych godzin, tygodni i miesięcy, które poświęcał nam w sposób prosty i naturalny, ucząc nas i kształcąc, a zarażeń traktując nas jak równych sobie wspólników pracy dla zachowania ciągłości polskiej kultury.
Był kierownikiem i opiekunem sekcji polonistycznej. Wędrował wraz z nami po różnych mieszkaniach w najodleglejszych dzielnicach Krakowa: Botaniczna, Mostowa, Garbarska, Sebastiana, Szlak, Filipa, Straszewskiego... Gdzieśmy się to nie spotykali! – nawet u zakonnic przy ul. Św. Jana. I zawsze w atmosfera najserdeczniejszego zrozumienia i jakby przyjacielskiej troski z Jego strony o nasz rozwój, nasze plan; naszą przyszłość... A równocześnie, trzeba to dobitnie podkreślić, bez taryfy ulgowej. Stawiano nam najwyższe wymagania i ambicją naszą było sprostać tym wymaganiom. To była przecież nasza forma walki z okupantem i nikt z nas - ani Profesor, ani my, uczniowie - nie ośmieliłby się osłabić jej skuteczności przez obniżenie poziomu czy rozluźnienie dyscypliny.
Jestem szczęśliwa, że mogę dziś publicznie przy tak licznym i znakomitym audytorium wyrazić naszą najgłębszą wdzięczność oraz przekonanie, że wkład twórczy profesora Pigonia w urabianie tej żywej gliny ludzkiej, jaką byliśmy my w tamtych latach, jest nieprzemijający, gdyż wywołał na pewno w każdym z nas trwały prąd miłości, a więc wartości najwyższego rzędu, i położył się jasnym pasmem na chmurnych i nad śmiercionośnymi przepaściami wiodących, ścieżkach naszej młodości.



4.3.1. Danuta Michałowska, Katakumba na Tynieckiej, w: Danuta Michałowska, Pamięć nie zawsze święta. Wspomnienia, Wydawnictwo Literackie 2004

[…]
Były to trudne czasy. W dodatku w lutym umarł ojciec Karola. On sam był tak zamknięty w sobie, że ani słowem o tym nie wspominał, dowiedziałam się znacznie później, co się stało.
Karol mieszkał z ojcem na Tynieckiej 10. Ulica na tym odcinku wąska, jednostronna, drugą stronę stanowił wał nad Wisłą. Do mieszkania w suterenie schodziło się po kilku stopniach. Domek był piętrowy, otoczony małym ogródkiem. Na parterze i pierwszym piętrze mieszkały „ciotki” Karola, które, jak rozumiałam, były właścicielkami tego obiektu. Po śmierci ojca Karol zamieszkał u Kydryńskich; pani Kydryńska, osoba bardzo opiekuńcza, zajęła się przyjacielem syna. I w tym właśnie czasie moja matka i ja otrzymałyśmy nakaz opuszczenia mieszkania na Wąsowicza. Była to akcja trwającą od dłuższego już czasu: Żydów wysiedlano do getta na Podgórze, a Polaków z porządniejszych domów przesiedlano do dawnej dzielnicy żydowskiej, czyli na Kazimierz. Przyszła kolej i na nas. Muszę dodać, że w tym momencie nasza sytuacja zmieniła się zasadniczo, bowiem matka straciła dotychczasową pracę i zaproponowano jej prowadzenie konsumu dla robotników z Fabryki Francka w Skawinie. Dostała też mieszkanie przy sklepie. Tak wiec miałam zostać sama w Krakowie, z którym łączyła mnie praca zarobkowa w „Społem”, tajna nauka i tajna praca teatralna. Nie było mowy ani nawet pomysłu, abym i ja miała opuścić Kraków. Wtedy Karol zaproponował mi swoje mieszkanie na Tynieckiej. Jego uczynność wydała mi się normalna, w tamtych czasach ludzie bardzo sobie pomagali.
Poszliśmy tam całą gromadką; byli ze mną Tadek Kwiatkowski i Wojtek Żukrowski. Zapalili się do prac remontowych, takich przede wszystkim jak malowanie ścian. Fantazja podpowiadała różne sceny ze sztuk Szekspira, chyba to Żukrowski czuł się z powołania malarzem, już dobrze nie pamiętam. Bardzo mi się podobało, że będę miała własne mieszkanie, a nie żaden pokój sublokatorski, i już rozmyślałam, jakie meble z naszego mieszkania tu przenieść i jak się urządzić. Były to dwa bardzo maleńkie pokoiki i ciemna kuchnia oraz niewielki przedpokój. Powiedziałam o wszystkim mamie, a sama wyjechałam na wieś, bo właśnie w lipcu zaczynałam urlop. Jeden z przyjaciół, Andrzej Horoszkiewicz, który pracował jako kierownik składu drzewa na dworcu w Chabówce, wynajął mi pokój w tej miejscowości. (Dalej na południe zaczynał się obszar „Goralenlandu”, dostępny tylko dla Niemców). Całą przeprowadzką - swoją do Skawiny i moją na nowe mieszkanie - miała się zająć oczywiście moja bardzo energiczna matka.
To ona rozstrzygnęła sprawę: nawet nie jestem pewna, czy była na Tynieckiej i czy jej decyzja wynikła z wizji lokalnej, czy może bała się, że będę mieszkać zupełnie sama w słabo zaludnionej okolicy, czy też po prostu zadziałała namowa naszej dobrej znajomej, która pracowała z „przemiłym”, jej zdaniem, panem „doktorem”, a właśnie u nich był pokój do wynajęcia. Postawiono mnie przed faktem dokonanym.
Z pełnym zaufaniem do decyzji mamusi przyjechałam wprost z dworca kolejowego na nowe „mieszkanie” na Kazimierzu. Mój ówczesny adres to pl. Nowy 8. Wprowadziłam się do ciemnego pokoiku - kiszki (przy rozłożonych rękach sięgałam od ściany do ściany), w ohydnej, obdrapanej kamienicy. Okno wychodziło na ponure podwórze, gdzie rozlegały się odgłosy karczemnych awantur. Moi gospodarze - on rzeczywiście doktor chemii, ona łagodna i całkowicie ujarzmiona żona niewolnica - byli faktycznie przemili; kiedy mieli gości, wszystko słyszałam przez ścianę. Gdy drzwi się zamykały za ostatnią odwiedzającą ich osobą, zaczynała się seria zarzutów i pretensji dosłownie o wszystko. Pieszczotliwie wymawiane przy gościach imię żony „Zosieńka” zamieniało się w jakieś wyzwiska typu „głupia idiotka” czy coś w tym rodzaju, w tonie zrzędliwym, pełnym gniewu. Pani domu przyjmowała wszystko w pokornym milczeniu. Ja - wychowana w duchu bliskim feminizmowi (moja matka od dziecka wpajała mi przekonanie, że kobieta jest o wiele wartościowszym człowiekiem), w domu kulturalnym, gdzie moi rodzice, choć rozeszli się, nie wypowiedzieli jednego „nieparlamentarnego” słowa, nigdy nie byłam świadkiem żadnej kłótni między nimi; to samo dotyczyło moich, dawno już nie żyjących dziadków - teraz, dzięki akustyce, stałam się niemal uczestnikiem piekła małżeńskiego za ścianą.
Opatrzność jednak czuwała nade mną. Po trzech miesiącach zjawiła się w Krakowie kuzynka, cioteczna siostra mamusi, Władka Masiorowa, która wiedziała o innym pokoju do wynajęcia, u przepoczciwej rodziny dwojga staruszków, państwa Bućków przy ul. Szlak 21. Kamienica stara, ale bardzo porządna, pokój wprawdzie ciemny i zimny, miał dwa okna, ale wychodziły na północ, był jednak duży i czysty, a oprócz moich własnych mebli było tam dziecinne łóżeczko z siatką zabezpieczającą (takie, na jakim sama sypiałam w dzieciństwie). Tak więc, kiedy do Krakowa przyjeżdżał ktoś z mojej rodziny (owa kuzynka - Władzia - ze Stalowej Woli albo nawet ciocia Maryla), mógł się na tym łóżeczku przespać.
Łazienki nie było (przypominam, że w starych kamienicach, takich sprzed pierwszej wojny, przeważnie ich nie było), miałam w pokoju miedniczkę, dzbanek na wodę i wiadro; na półpiętrze znajdowała się ubikacja, trzeba było jednak dojść do niej przez zewnętrzny kuchenny ganek i tylną klatkę schodową. W zimowe mrozy nie należało to do przyjemności, zwłaszcza w nocy... W mieszkaniu panowała cisza, czasem tylko córka gospodarzy - Danusia Bućkówna, chodziła przed wojną też do Królowej Wandy, o dwa lata wyżej ode mnie - ćwiczyła gamy na fortepianie; czasem dochodziły burzliwe dźwięki z niższego piętra. „To gra pan Kazio Witkiewicz” - informowała pani Bućkowa. Kazimierz Witkiewicz był po wojnie jednym z najwybitniejszych krakowskich aktorów, mówił mi, że „zauważał mnie czasem na schodach”...
W tym moim pokoju odbywały się wykłady tajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego, bywali tam Kazimierz Nitsch, Tadeusz Lehr-Spławiński, Ludwik Kamykowski i moi wspaniali koledzy, niemal wszyscy późniejsi profesorowie uniwersyteccy: Alfred Zaręba, jego przyszła żona Marysia Ziębianka, Zbyszek Gołąb (bodaj najzdolniejszy w naszej grupie; po wojnie aresztowany za podziemie, po wyjściu z więzienia jakoś wyemigrował i szybko został profesorem uniwersytetu w Chicago - slawista, współautor Słownika terminologii językoznawczej, wydanej przez PWN), a także przyszli aktorzy: Magda Grodyńska, Roman Stankiewicz, świetne polonistki: Basia Krzemińska, Basia Szczurowska, Ewa Heise i oczywiście moja najstarsza (nie wiekiem) przyjaciółka Małgosia Stanisławska, która w późniejszych latach opracowywała m.in. wraz z ojcem Wielki słownik polsko-angielski i Wielki słownik angielsko-polski.
W tym moim pokoju przy Szlaku odbyła się prapremiera Godziny Wyspiańskiego - z wielką kreacją Karola Wojtyły w roli Jaśka w finale Wesela...
Na ul. Tynieckiej bywałam, kiedy mieszkali u Karola Kotlarczykowie (przybyli do Krakowa w lipcu 1941 roku, gdy spędzałam urlop w Chabówce). Wprowadzili się na Tyniecką nieco później. Zajmowali jeden pokoik, w drugim mieszkał teraz Karol, który wyprowadził się od Kydryńskich, i często mieliśmy w tym mieszkaniu próby czytane, toczyliśmy dyskusje. Był to bezpieczny azyl: dom skromny, na uboczu, ulica mało uczęszczana. Ze względu na niemal podziemne usytuowanie mieszkania nazywaliśmy ten lokal „katakumbą”.
Nieraz pytano mnie, czy tam odbywały się przedstawienia. Nie, oczywiście, że nie. W maleńkich pokoikach ledwo mieścili się ich mieszkańcy.
Z Kalendarium Karola Wojtyły można się dowiedzieć, że wyprowadził się z Tynieckiej w sierpniu 1944 roku. Kiedy wybuchło powstanie w Warszawie, książę metropolita Sapieha uznał, że zbliża się koniec okupacji i że może kleryków przenieść do Pałacu Biskupiego i ubrać w sutanny.


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”[1] , w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968

Wspomnienia o latach i sprawach tajnego nauczania w okresie inwazji niemieckiej w Krakowie mają w moim położeniu to do siebie, że muszą być wspomnieniami sensu stricto, nie mogą zaś oprzeć się na żadnych owoczesnych notatkach pamiętnikarskich i prawie na żadnych dokumentach. Nie czas było wtedy na zapiski, milczkiem wdrażaliśmy się w trudną sztukę konspiracji. Po tamtych okrutnych przejściach zostało oczywiście tylko wspomnienie, wątła roślinka na rozmywanym przez czas sypkim gruncie pamięci. A przecież to już temu lat z dużym okładem dwadzieścia!...
W naturze wspomnienia i to także leży, że jak źródełko w oazie zasila wokół siebie niewielką tylko przestrzeń. To, co na tej przestrzeni wyrośnie, musi mieć siłą rzeczy wymiar ograniczony, a charakter osobisty, opierać się o przeżyte doznania, te oczywiście, co się głębiej zapisały. Chciałoby się dorzucić: te również, co zdają się mieć jakąś trwalszą wartość ogólną. Odtwarzając je, nie da się uniknąć fragmentaryczności, a co gorsza, wypadnie zostawić wolne pole subiektywizmowi. Z tego piszący, zarówno jak czytelnik musi sobie stale zdawać sprawę.
Z takimi oto zastrzeżeniami podejmuję nitkę kłębka rzuconego w kąt przeszłości, namotanego zaś w tych okrutnych czasach, kiedy uprawianie nauki i nauczanie było nam w Polsce poczytane za zbrodnię, a bywało opłacane życiem.
Na naszym - naówczas Humanistycznym - Wydziale nauczanie zaczęło się chyba od polonistyki. Nie mogło się zacząć w r. 1940. Po powrocie z obozów byliśmy ogłuszeni od ciosu obuchem, brakło zresztą jeszcze studentów. Roczniki starsze, dawniej immatrykulowane, jako też abiturientów gimnazjalnych z r. 1939 rozrzuciła wojna szeroko po świecie i po zaświeciu. Nauka w szkołach średnich zamarła, krakowski zespół nauczycielski sam się „przeuczał” w celach więzienia wiśnickiego. Rok 1939/40 przepadł, dopiero następny przyniósł odrobinę kryptomaturzystów. O uruchomieniu nauczania uniwersyteckiego można było pomyśleć dopiero w r. 1941. Pomyśleliśmy, ale zawiązki tego pomyślenia były jeszcze nikłe. Nam, profesorom, trudno było szukać i skupiać studentów, musieliśmy czekać, aż się sami znajdą. Jakoż rychło się znaleźli.
Dla mnie osobiście zadanie zaczęło się wtenczas, gdy późną wiosną 1941 przyszła do mnie p. Anna Szaferówna z tym, że literatura polska ją pociąga i że chciałaby się uczyć systematycznie pod jakimś kierownictwem. No, i że ma koleżanki o tym samym myślące. O nauczaniu zespołowym, ujętym w ramy normalnego kursu uniwersyteckiego, oczywiście jeszcze trudno było myśleć. Stanęło na tym, że dobiorę trochę książek i będę im pożyczać w obmyślonym porządku (a miałem wówczas jeszcze własną bibliotekę), lekturę zaś wyznaczoną potem jakoś tam sprawdzać, jeśli się da, to i wspólnie omawiać. Od tego też się zaczęło.
Ten wiotki kiełek zasiewu wnet się jednak ułamał, i to z mojej poniekąd przyczyny. Życie narodu zostało już podówczas ujęte przez komórki polskiej władzy konspiracyjnej, działające w kontakcie z ośrodkiem po-litycznym emigracji. Komórka taka, tzw. „czwórka”, działała również w Krakowie na stopniu wojewódzkim. Otóż zdarzyło się, że na zebraniu tej komórki w jakiejś tam potrzebie wysunięto moje nazwisko. Miałem wtedy za sobą książkę, wydaną niewiele co przed wojną, Na drogach i manowcach kultury ludowej. Określa ona mnie nie tylko literacko, ale poniekąd też ideologicznie. Wysunięta więc kandydatura, jak to zwykle bywa, wywołała kontrowersje; jedni byli za, inni przeciw. Otóż trzeba trafu, że jeden z oponentów nie utrzymał języka za zębami i rozgadał sprawę między znajomymi, nie kryjąc nazwiska. Konsekwencje tego mogły być złe. Toteż życzliwy mi poseł Zygmunt Lasocki szyfrowaną karteczką napomknął mi o tym i ostro nastawał, żeby znikać.
Tak też zrobiłem, schroniłem się na wsi. W ciasnej izbie domu rodzinnego snułem wówczas swe wspomnienia młodości. Niedługo jednakże tego było. Niemiecki kapitan-intendent, prowadzący gospodarkę w dominium komborskim, czuwał i tam nad bezpieczeństwem Reichu, przepytywał więc pilnie, czy jest tu w okolicy jaki polski oficer rezerwowy. Sąsiedzi życzliwi nie pożałowali mi stosownej informacji, sam jeden na dużym obszarze mogłem tu wchodzić w grę. Trzeba było znowu znikać co rychlej i zacierać ślady; nie nęciła mię ponowna go-ścina w „koncentraku”. Wróciłem więc do Krakowa - już na stałe - i stanąłem znowu do dyspozycji.
Sytuację zastałem mocno zmienioną. Nauczycielstwo szkół średnich, uwalniane powoli z więzień, odetchnąwszy po rozgromie, podejmowało też coraz szerzej tajne nauczanie. W Krakowie przede wszystkim, ale bynajmniej nie wyłącznie; także po miastach i miasteczkach prowincjonalnych, a nawet w ośrodkach wiejskich (w Bochni, Tarnowie, Bobowej, w Lipinach itd.). Zależało to od przypadku, gdzie się znalazła jednostka rzutka, zdolna do śmiałej inicjatywy, i zdołała związać przygodnie zaimprowizowane grono nauczających; bo ochotnych do uczenia się nigdzie nie brakło. Kandydatów na studentów było więc znacznie więcej, a siatka organizacyjna studiów podziemnych została już pozadziergiwana. Utrwalała się organizacja wydziałów tudzież samorządu studenckiego. W porozumieniu z działającym faktycznie rektorem (był nim stale prof. Władysław Szafer), a również z dziekanem Małeckim, podjąłem znowu przerwane w październiku 1939 kuratorstwo Bratniej Pomocy Studentów U.J. i wznowiłem kurs polonistyczny. Studentów gromadka była już spora. Zgłaszali się z umówionym hasłem skierowywani przez dziekana i z poręką któregoś ze studentów już mi znajomych. Zmówiliśmy się i powiązali w gronka, studiujące dość systematycznie pod kierunkiem profesorów. Nie było nas wielu do nauczania. Profesorowie-językoznawcy wyszli z pogromu na ogół obronną ręką, historyków literatury natomiast nie szczędziła zagłada. Zwłoki profesora Chrzanowskiego pochłonęło krematorium w Sachsenhausen. Kolegę Stefana Kołaczkowskiego, który dogorywał już w drodze powrotnej z obozu, pokryła niebawem ziemia cmentarna. Kolega Ludwik Kamykowski, którego wykańczała przywieziona z obozu recydywa gruźlicy, oddał nam do dyspozycji już tylko resztkę niknących sił, lekcje jego wnet się też urwały. Wykłady podjął przebywający wtedy w Krakowie Tadeusz Grabowski, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, ale kurs jego, otwarty samorzutnie, niezbyt ściśle się wwiązał w systematyczny porządek zorganizowanego nauczania, trwał po trosze jakby na uboczu, szedł swoją drogą. Z aktywnych przed wojną pracowników naukowych U. J. został jeden, ale dobry - młody, niepłochliwy, ochotny i pełen inicjatywy kolega - Kazimierz Wyka. W pewnej mierze i przez czas niejaki służył nam pomocą także były kurator śląski, dobry filolog, Wincenty Ogrodziński. W szczupłym więc zespole zaczęliśmy tajne nauczanie Uniwersytetu Jagiellońskiego z lat 1942-1945.
Jak uczyliśmy i czegośmy nauczyli, jakieśmy osiągnęli owoce, o tym nie mam co mówić, nie moja rzecz. Niech powiedzą sami owocześni studenci, czy i co skorzystali.[2] Ograniczę się do podniesienia paru punktów ogólniejszych, przypomnę z przebiegu wydarzeń pewne momenty znaczniejszej, jak sądzę, wagi.
Warunki nauczania mieliśmy niezmiernie trudne. Nie było żadnych stosownych pomieszczeń, żadnych dostępnych pomocy naukowych, w szczególności księgozbiorów. Skąpo było też z czasem. Studenci z konieczności życiowych i z układu stosunków owoczesnych mogli przeznaczyć na naukę tylko resztki dnia i wieczory; a i wieczory te wobec godziny policyjnej nie mogły się przeciągać zbyt długo. Konieczność zmuszała ich do zarabiania na życie, poza tym zresztą trzeba się było uzbroić w arbeitskartę. Wszystkie te trudności wypadło przezornie i wytrwale przełamywać. Nie byliśmy przy tym pozbawieni pomocy ze strony usłużnego społeczeństwa.
Co nieco salek wykładowych użyczyły nam zakonnice. Korzystaliśmy z gościny u ss. prezentek przy ul. Św. Jana i u ss. duchaczek przy ul. Szpitalnej. Pierwszej z tych gościn nie na długo nam starczyło. Lekcje odbywaliśmy tam w salce ochronki, oczywiście zabezpieczając się kluczem. Podczas jednego z wykładów począł ktoś z korytarza dobijać się gwałtownie do drzwi, siepał klamką, kopał butem, wreszcie walił jakimś drągiem klnąc grubo. Struchleliśmy: dopadli nas, nasza ostatnia godzina! Nie było rady, trzeba było otworzyć. Na korytarzu stali, na szczęście, nie gestapowcy, ale dwaj zawadiaccy jacyś, rozsierdzeni robotnicy. Nie wiem, z czyjego polecenia mieli w salce jakąś pilną potrzebę. Wymknęliśmy się niezwłocznie, ale sekret się wydał, lokal oczywiście stał się nadal niemożliwy. Trzeba było szukać innego. Gościny u ss. duchaczek przeciągnęły się na jakiś czas dłuższy. Ale i ich nie mogliśmy nadużywać. Lokale tekcyj należało przezornie zmieniać, co jedna, to gdzie indziej. A o to nie było zbyt łatwo.
Niemcy wysiedlali mieszkańców całymi ulicami czy dzielnicami. Domy pozostawione, zwłaszcza w śródmieściu, zaciżbiały się coraz bardziej. Izb dogodnych szukać trzeba było przezornie. Czasami się udawało. Wyjątkowo doskonałą melinę uczelnianą mieliśmy w zakładzie dentystycznym dra Lipońskiego przy ul. Floriańskiej. W dużym salonie-poczekalni mieściliśmy się wygodnie, gospodarz zamykał mieszkanie, na wypadek zaskoczenia zaś był pod ręką doskonały pretekst: czekamy cierpliwie w kolejce na fotel dentystyczny. Ale sposobność to była dość wyjątkowa, nie należało zresztą i jej ponad miarę nadużywać. Regułą były więc wykłady i ćwiczenia w mieszkaniach prywatnych, raz po raz odmienianych. Trzeba powiedzieć, że nie było z tym większych zachodów. Często oczywiście znajdowaliśmy je u rodziców tej czy owej ze studentek, ale nie tylko. Nie brakło na ogół schronienia nigdy, a jak je uzyskiwano, o tym powiedzieć mogliby sami studenci naszych zespołów; znaleźć je — ich to było zmartwienie i ich sukces. Staraliśmy się zresztą nie narażać ich, nie podpadać zbytnio pod niepożądane oczy.
Zespół studencki już w r. 1942/3 podzielił się jakoś samorzutnie na nieduże grupki, z nich każda stała pod opieką osobnego kolegi. Takeśmy je też zwali: grupa p. Ewy, grupa p. Romana, grupa ks. Jana czy inne jeszcze. Było zadaniem właśnie tych plutonowych wynaleźć lokal, znieść się z wykładającym i zawiadomić kolegów o miejscu i czasie wykładu. W podobny sposób ugrupowały się roczniki następne.
Pamiętne mi są te „salki wykładowe”: oświetlone skąpo, nierzadko lampką karbidową, wykrojone doraźnie z ciasnego lokalu, którego co młodsi mieszkańcy zza przepierzenia słuchali też wykładów i po cichu udzielali sobie wrażeń i sądów. Nad wszystkimi panowała groza: oby nie weszli, oby nas nie zaskoczyli! Skutki byłyby wiadome. Gdyby owocześni organizatorzy zechcieli się odezwać, gdyby mogli sobie przypomnieć nazwiska właścicieli owych mieszkanek, mielibyśmy szczegółowsze pojęcie o wymiarach świadczonej nam, a tak przecież ryzykownej pomocy. Ze swej strony mogę tylko ogólnie stwierdzić, jak rozlegle i jak ochotnie mieszczaństwo krakowskie, ludzie nierzadko prości i ubodzy, a zawsze przyciśnięci grozą terroru, narażając się w wysokim stopniu spieszyli z pomocą prześladowanej nauce i uczelni. Nazwiska ich warte, żeby je spisać na honorowej karcie kroniki UJ.
Grupki tak zorganizowane odznaczały się sprawnością i akuratnością. Miały zaś i to dobre, że łączyły zespoły zgrane, powiązane nie tylko koleżeństwem, ale i przyjaźnią. To zapewniało ścisłość i odpowiedzialność koleżeńską, gwarantowało pewność roboty. Trudno kto miał się tam wemknąć na przeszpiegi. Z całej tej dość przecież długotrwałej praktyki został mi w pamięci jeden tylko tego rodzaju wypadek, i to niewyraźny raczej niż zły. O którymś z chłopców poczęli koledzy między sobą szeptać, że czyni jakieś podejrzane zachody, że wypytuje zbyt jakoś natarczywie i że trzeba przed nim być ostrożnym. Nie badałem osobnika, ale przestrzeżony, skierowałem go do dziekana Małeckiego, boć on go nam przecież przysłał. Nie umiem powiedzieć, czy się tam zgłosił, czy nie, dość, że zniknął. Dochodziły mię później słuchy, że podejrzenia były nieuzasadnione i krzywdzące. Sam on zresztą wojny bodajże nie przeżył. W tamtych warunkach nadmiar ostrożności był ostatecznie zrozumiały i konieczny.
Trudność dalsza, leżąca zawadą w naszej owoczesnej pracy, była większej miary. Uczyliśmy historii literatury, a jakże uczyć jakiejkolwiek historii bez źródeł i ich opracowań, jak uczyć bez książek? A właśnie o książki tu potrzebne stało się raptem bardzo trudno.
Pokaźną bibliotekę seminaryjną odebrano nam w pierwszych zaraz tygodniach. Gmach przy ulicy Gołębiej 20 wnet po wywiezieniu profesorów zajęty został przez władze niemieckie, które go przeznaczyły na jakiś tam swój instytut statystyczny. Paręnastotysięczny księgozbiór zakładowy bez opieki i dozoru zesypano na stertę i platformami przewieziono (nie bez dotkliwych strat) — dobrze, że do gmachu Biblioteki Jagiellońskiej, przemianowanej niebawem na Staatsbibliothek. Polscy gospodarze Biblioteki nie rozerwali wszelako zbioru, ale go w całości, tak jak przywieziono, kazali ustawić na regałach. Dyrektor Kuntze był na tyle względny, że mię nie odsunął od zasobu, pozwolił mi swobodnie z niego korzystać, a nawet polecił użyczyć mi klucza do odpowiedniego skrzydła księgozbioru. Zachodziłem tam przez jakiś czas, by wprowadzać jaki taki porządek, a zarazem wynosić po trosze książki potrzebne naszym kompletom.
Nie na długo starczyło tej swobody. Gestapo, jak zły fetor, wnikało wszędzie, wtykając, gdzie się tylko dało, swych konfidentów. Zwrócono mi uwagę na jednego z nowych woźnych Biblioteki. Był to frant młody, przystojny, o lisim, szelmowskim spojrzeniu, bezczelny, rozbijający się zuchwale po instytucji, węszący na prawo i lewo. Wspomniano, że trzeba z nim ostrożnie, bo to „wtyczka”. Jakoż wnet zainteresował się bliżej, po co to ja zachodzę tak często do magazynu i w jakim celu wynoszę książki. Trzeba było zwrócić klucz i urwać wypożyczanie.
Niebawem zresztą zabroniono w ogóle wstępu do gmachu tym, co się nie wykażą niemieckim zezwoleniem. (Takie zezwolenie otrzymałem dopiero znacznie później.) Biblioteka Jagiellońska w ten sposób wypadła nam z rachuby. Mój własny księgozbiór na opędzenie potrzeb studenckich oczywiście nie mógł wystarczyć. Zresztą pozbawiony dawnego mieszkania musiałem skorzystać z nastręczającej się gościnności i całą swą bibliotekę ulokowałem w zabudowaniach opactwa tynieckiego. W ostrej potrzebie zaryzykowałem więc i wystawiłem na sztych innych. Począłem zachodzić do Staatsbibliothek chyłkiem, wkradając się bocznym wejściem I w godzinach niespodzianych. Bez trudu znalazłem tam uczynnych pomocników i wspólników przestępstwa. Wspomniałem tu już nadzwyczajną życzliwość dra Władysława Pociechy i dra Adama Bara. Im zostawiałem zapotrzebowania, oni sami wydostawali z księgozbioru potrzebne nam książki, a nawet — o zgrozo! — sami je nieznacznie wynosili poza mury gmachu, by nam ich dostarczyć. Bez tych ich, jakże ryzykownych, przysług przebieg tajnego nauczania ileż by ucierpiał.
Ryzyko procederu nie było urojone. Pewnego razu Oberaufseher dr Abb, naczelny „dyrektor” bibliotek Generalnego Gubernatorstwa, zastał mię w gmachu Biblioteki, w ciasnym korytarzu półpiętrza, gdzie pracował dr Bar. Wnet mię i stamtąd wyświecił, a mój gościnny protektor miał z tego grube nieprzyjemności. Wypadło więc i te sekretne odwiedziny na jakiś czas przerwać. Nie przerwało to przecież naszych ukradkowych wypożyczań. Odwiedzałem w związku z tym dra Bara w jego mieszkaniu przy ul. Siennej.
„Ukradkowe” były one jeszcze w innym znaczeniu. Książki wypożyczone należało udostępnić studentom, zawierzałem je więc im w wypadkach rzeczywistej potrzeby. Ale nie zawsze dostawałem je z powrotem. Nie-jeden raz doszło do mnie, że właśnie po onegdajszej nocnej rewizji u takiego czy owakiego z naszych studentów gestapo schowało czytelnika, a z nim także wypożyczone książki. Nie zdołałem ich już zwrócić księgo-zbiorowi. Do dziś gryzie mię sumienie, że niejeden raz naraziłem tę czcigodną instytucję na przykre, niepowetowane straty.
W takim stanie rzeczy, przy takich trudnościach książkowych, trzeba było myśleć o zmianie trybu nauczania. Nie sposób było marzyć o kompletowaniu literatury przedmiotu, o gromadzeniu źródeł i opracowań potrzebnych dla ćwiczeń seminaryjnych, dla wdrażania do badań filologicznych i historycznoliterackkh. Tę dziedzinę kształcenia trzeba było redukować w znacznym stopniu. Redukować na rzecz czego?
Tutaj dotknąć wypada sprawy, która dla rozwoju uniwersyteckiej dyscypliny polonistycznej wydaje się dużej wagi, a konsekwencjami sięga wyraźnie poza okres wojenny, W okresie tajnego nauczania sposobem już zdecydowanym przemieszczony został punkt ciężkości tej dyscypliny, zmienił się znacznie jej profil. Proces ten zaczął się co prawda jeszcze w okresie przedwojennym. Z różnych racji, o których nie tutaj miejsce się rozwodzić, stało się tak, że (mówię tu tylko o gruncie krakowskim) zaczęliśmy konsekwentnie zmierzać do przebudowy zakresu i trybu nauczania wiedzy o literaturze. Należało uzyskać dla niej w programie zajęć uniwersyteckich nieco więcej miejsca i proporcje nauczania same w sobie stosownie przekształcić. Na tym tle dopiero zrozumiałe być mogą ostre i głośne szarże reformistyczne prof. Kołaczkowskiego. Chodziło o trochę przestrzeni, na której można by wdrażać studiujących nie tylko w poznawanie, ale w doznawanie wartości dziel literackich. Obok dociekań historycznych chcieliśmy szerzej uwzględniać także analizę estetyczną, naukę o rodzajach, gatunkach i formach literackich, o środkach wyrazu artystycznego w ich dziejowym rozwoju. Krótko mówiąc chodziło o miejsce dla morfologii literackiej i poetyki historycznej.
Otóż warunki tajnego nauczania znakomicie tę dążność poparły i osadziły w praktyce. Nie mogąc marzyć o skompletowaniu tekstów pomocniczych, skupiliśmy się siłą rzeczy na dostępnym tekście konkretnym, podstawowym, na tym czy owym uzyskanym utworze literackim i na nim uczyliśmy się rozpoznawać formy wyrazu, bogactwo obrazowania, zróżnicowania form wersyfikacyjnych, sekrety eufonii i eurytmii itp. Ćwiczenia seminaryjne wyrażały się coraz bardziej w kategoriach kontemplacji i analizy, przechodziły w dociekania znamion stylu i przemian tych znamion, zależnie od prądów i szkół literackich. W ten sposób z biedy wyrastał wyraźny pożytek.
Droga okazała się dobrana arcytrafnie, problematyka zdała egzamin żywotności, pociągała uczestników, a nawet ich porywała. Nie mogę dość wyraźnie podnieść, ile ta przebudowa nauczania winna jest inicjatywie, świadomej wytrwałości i niepospolitej umiejętności kolegi Kazimierza Wyki. Jego ćwiczenia miały tu w wysokim stopniu charakter inspiracyjny.
Może się nie mylę, upatrując w tej przebudowie celów polonistyki uniwersyteckiej, w takim ugruntowaniu rozszerzonego zakresu i wzbogaceniu narzędzi badawczych, trwałą zdobycz tamtych naszych złowrogich semestrów. Polonistyka powojenna wyraźnie i w dużym stopniu poszła w tym właśnie kierunku, jakżeż śmiało odbiegając od typu przedwojennego. Zewnętrzne świadectwo tej przemiany można by (pomijając wiele innych) wskazać chociażby jedno: odrębne dzisiaj katedry poetyki historycznej i bujny rozrost nowoczesnej naukowej genologii i wersologii. Z więzienia, spod nawisłej nad nami grozy zatraty — wyszliśmy mocniejsi i bogatsi.


[1] Tekst ten jest przedrukiem tekstu pod tym samym tytułem zamieszczonego w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964. [bez ostatniego akapitu]
[2] Opowiedzieli rzeczywiście. Wspomnienia ich i oświetlenia zebrane razem utworzyły spory tom: Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Kraków 1964. Ustęp niniejszy wyjęty został z tej właśnie publikacji.


4.3.3. Wzmianki we wspomnieniach

Ewa Heise, Ocalmy od zapomnienia, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Pierwszy rok studiów uniwersyteckich! Nie mieliśmy indeksów ani legitymacji studenckich; z daleka tylko spoglądaliśmy na gmach Collegium Novum, gdzie mieścił się niemiecki Statistisches Amt strzeżony przez żandarmów. Nasze sale wykładowe - to były pokoje prywatnych mieszkań (ich właściciele zostali już wymienieni przez autorów innych wspomnień), odgrodzone od nieludzkiego świata wojny czarnym papierem okiennych zasłon (w Krakowie obowiązywało przecież zaciemnienie). Kontakt z Biblioteką Jagiellońską, niedostępną w zasadzie dla Polaków, był - jak wszystko, dobre, w owym czasie - nielegalny; umożliwiała go w minimalnym zresztą zakresie, jedynie ofiarność i odwaga dra Władysława Pociechy. „Estreichera” i „Korbuta” wzięłam pierwszy raz do ręki nie w czytelni Jagiellonki, lecz w mieszkaniu prof. Stanisława Pigonia, korzystając z jego prywatnych zbiorów. Obie te bibliografie - dzieła najmniej mogące liczyć na emocję czytelnika - do dziś wywołują we mnie wzruszenie, kojarzące się ze wspomnieniem zimowego wieczoru, gdy z rąk profesora otrzymaliśmy do obejrzenia owe tomy.
Nie było zacisznych sal bibliotek i seminariów, gdzie moglibyśmy przygotowywać się do egzaminów. Każdy znajdował własny sposób, aby zabezpieczyć sobie jak najwięcej czasu i możliwie spokojne miejsce do nauki. Ja osobiście wykorzystywałam chętnie chwile, gdy słabło nasilenie pracy w „Zorii” i zaszywałam się z notatkami w jakiś ciemnawy kąt ogromnych magazynów hurtowni. Do dziś gramatyka staro-cerkiewno-słowiańska ma dla mnie smak „Jecorolu”, a polska fonetyka opisowa pachnie „Phosphatyną”. Niezapomniana Cesia dbała troskliwie, aby wśród odżywczych preparatów znalazł się zawsze jakiś „brak”, nie nadający się rzekomo do wysyłki. Podkarmiała mnie w ten sposób tak skutecznie, że mimo słabego wiktu domowego wyglądałam kwitnąco i wytrzymywałam wcale dobrze nadszarpujący zdrowie tryb życia.
O 8,30 zaczynała się praca w „Zorii”. Rozpakowywałam skrzynie z lekami, ustawiałam na dziesiątkach półek syropy, maście i „iniekcje” i kompletowałam zamówienia dla aptek. Cały dzień na nogach, cały dzień w ruchu. Gdzieś pod koniec 1943 r. awansowałam na „kierowniczkę” działu ziół. Proszę sobie wyobrazić jak pakowałam np. 15 kg Folia Menthae do torby przewyższającej mnie o głowę. Trzeba było tej operacji dokonywać stojąc na drabinie i nurkując w gigantycznej szufladzie. Mimo wszystko chwaliłam sobie ówczesne „stanowisko”, bo na ogromnym mrocznym strychu, gdzie znajdował się skład ziół, łatwiej było ukryć się z książką w ręku. Przepadałam tam przygotowując się do pierwszego kolokwium „literackiego” u prof. Pigonia. Przesiąknięta gorzkim zapachem piołunu (Herba Absynthi, czwarta szuflada od drzwi) studiowałam „budowę stroficzną wiersza polskiego”.
[…]
Drugim - chronologicznie - „wielkim spotkaniem” było nasze zetknięcie się z profesorem Stanisławem Pigoniem. I to nazwisko było nam znane, choć wiązało się dla nas chyba tylko z Panem Tadeuszem. Jednak kim jest profesor wiedzieliśmy doskonale. „Inauguracyjny” jego wykład (również w naszym mieszkaniu przy ul. Sebastiana 16) miał kulisy nie znane nam w owej historycznej dla nas chwili. Uwieczniła je później, w pełni autentyczna, anegdota: ja powiem tylko jedno: dzięki owemu wydarzeniu nasze wspomnienia o profesorze z tych lat rozjaśnia uśmiech serdecznego wzruszenia, jaki wywołuje zwykle roztargnienie i „nieżyciowość” tych, dla których mamy najgłębszy szacunek. Te cechy profesora - skojarzone w przedziwny sposób z pełnym zrozumieniem i czynną życzliwością wobec wszystkich naszych potrzeb - czyniły go nam jeszcze bardziej bliskim i drogim.
Niech mi wybaczy wszystko rozumiejący profesor, że spośród wielu jego pamiętnych wykładów wybiorę właśnie ten; wybiorę go, bo to wspomnienie - pozornie błahe - jest dla mnie szczególnie wiele mówiące.
Tym razem zebraliśmy się u Danusi Michałowskiej, gdzieś w dzielnicy Stradom. Dom był stary, mieszkanie jakby pół-wiejskie, pełne zakamarków. Siedzieliśmy przy okrągłym stole, profesor na trzcinowym fotelu. Wykład dotyczył gatunków literackich, przede wszystkim noweli. Na zakończenie swoim równym, głębokim głosem o charakterystycznym spadku czytał nam profesor jako „wzorową” nowelę Górskiego pt. Biblioman. Siedzieliśmy zasłuchani (nikt noweli nie znał), przejęci, i nagle... Po lewej stronie głowy profesora ukazał się czarny, sztywno i pionowo sterczący do góry koci ogon. Wytrzymaliśmy bohatersko niemal bez uśmiechu, pro-fesor, nie patrząc, „odpędził” ogon, niecierpliwie machnąwszy ręką; najwyraźniej sądził, że to mucha. Czekaliśmy na rozwój wypadków, piorunując kota spojrzeniami. Było to jednak bezskuteczne, nie pomagało również dyskretne ,,kici-kici”. Kot - dla symetrii - zaprezentował ogon przy prawym uchu profesora i spacerując po oparciu fotela gotował się do dalszych, zupełnie już bezczelnych przedsięwzięć. Wybuchnęliśmy niepowstrzymanym i zupełnie niekonspiracyjnym śmiechem. Profesor spojrzał na nas zdumiony, kot spłoszony czmychnął i wszystko wróciło do poprzedniego porządku. - Gdy „biblioman” ocknął się nad ogarkiem świecy i garścią spopielałych kartek - zapomnieliśmy już zupełnie o kocie. Przywołało go dopiero po latach wspomnienie.
Może nigdy termin universitas nie był tak wymowny jak w owych wojennych czasach. Profesorów i studentów łączyła wspólnota losu, niebezpieczeństwa, konspiracji. Nasza mała „powszechność” była wtopiona w wielką, ogólnopolską, ale jednocześnie wyodrębniona z niej dzięki szczególnym metodom przeciwstawiania się niemieckiemu złu. Profesorowie i studenci - staliśmy w tym samym szeregu w obliczu spraw ostatecznych: śmierci, bohaterstwa, podłości, wierząc w sens humanistyki, gdy było o to najtrudniej.

***

Izabela Kupiec-Kleszczowa, Moje wspomnienia z tajnych kompletów UJ, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Nie mniej solidne wiadomości jak z zakresu języka otrzymywaliśmy także z zakresu teorii i historii literatury. Zasady bibliografii i poetyki wykładał nam prof. Stanisław Pigoń. On także wykładał nam później historię dramatu i literaturę okresu romantyzmu. Niezapomniane są dla nas także wykłady i ćwiczenia z prof. Kazimierzem Wyką, dojeżdżającym do Krakowa z Krzeszowic, zwykle z walizką wypełnioną książkami. Przez kilka miesięcy słuchaliśmy wykładów prof. Ludwika Kamykowskiego, podówczas już ciężko chorego po obozowych przeżyciach. Bolało nas jego cierpienie - ostre ataki kaszlu raz po raz przerywały mu mowę. W r. 1944, po upadku powstania warszawskiego, przybył do Krakowa prof. Julian Krzyżanowski i niemal od razu rozpoczął wykłady w naszym tajnym uniwersytecie.
[…]
Wspomniałam już uprzednio, że zajęcia nasze odbywały się systematycznie i bez większych przerw. Nie było wakacji letnich ani zimowych. Krótkie, kilkudniowe przerwy następowały tylko w okresie świąt i nasilonych represji ze strony okupanta. Zajęcia odbywały się także i w niedziele, zwykle w godzinach przedpołudniowych. W ciągu tygodnia zbieraliśmy się, w zależności od godziny policyjnej, albo w późniejszych godzinach popołudniowych, albo wieczorem. Frekwencja była niemal stuprocentowa. Tylko naprawdę poważne przeszkody stawały się powodem nieobecności. Nikomu z nas nie przychodziło nawet na myśl, by bez powodu opuszczać wykłady lub seminaria. Nie pamiętam też ani jednego wypadku niestawienia się w oznaczonym miejscu i o oznaczonej godzinie któregokolwiek z wykładowców. Nikogo nie zrażała podówczas ani pora, ani odległość, ani pogoda. Możność uczenia się była warta każdej ceny. O tym, jak bardzo ceniliśmy naukę, świadczyły także i wyniki składanych przez nas egzaminów. Wiadomo mi o dwóch tylko egzaminach poprawczych w gronie naszych polonistów w ciągu trzy i półletniego okresu tajnego nauczania, i to z całą pewnością spowodowanych nie lekceważeniem, lecz przepracowaniem i niemożnością uporania się z materiałem w określonym terminie. A profesorowie nie obniżali ani o włos swoich wymagań. Pamiętam dokładnie, jak kiedyś na ćwiczeniach, odbywających się podówczas w pracowni witraży Żeleńskiego przy al. Krasińskiego, prof. Pigoń omawiał i surowo oceniał nasze pierwsze prace seminaryjne. Egzamin z literatury rozłożono nam na kolokwia z poszczególnych epok, co wymagało staranniejszego i bardziej gruntownego przygotowania. Trzy kolokwia składałam indywidualnie u prof. Pigonia w jego mieszkaniu przy ul. Zyblikiewicza i każda taka „rozmowa” trwała przeszło godzinę. Nie „folgował” nam także prof. Klemensiewicz.

***

Janina Oborska-Lovell, Pierwszy tajny komplet UJ, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Przy ul. Szpitalnej mieści się klaszor ss. duchaczek. Świetny „punkt strategiczny” dla tych, którzy pragną zachować incognito. Wszak brama, prowadząca do klasztoru, jest jak najbardziej „neutralna”, kto by tam zwracał uwagą na znikających w jej wnętrzu przechodniów. Za tą bramą, w klasztornej rozmównicy na dłuższy czas „rozbiliśmy namioty”. Tutaj odbył się inauguracyjny wykład z zakresu poetyki prof. Kazimierza Wyki, który specjalnie dla nas przyjeżdżał z Krzeszowic do Krakowa, tutaj również - wielkie dla nas wydarzenie - nastąpiło pierwsze spotkanie z profesorem Pigoniem.
Dobry, kochany profesor. Ileż to godzin spędził on z nami w tej klasztornej rozmównicy, tak zimnej, że w chłodniejsze dnie trzeba było siedzieć w płaszczach, a w dodatku ciemnej, bo przez zakratowane, tuż nad ulicznym chodnikiem położone okna, nie wpadł nigdy najmniejszy promień słońca. Nikt jednak na te niedostatki nie zwracał uwagi. Było bezpiecznie, a profesor mówił tak ciekawe rzeczy, poruszał tak nowe, w podręcznikach literatury nie spotykane problemy, że słuchaliśmy go z zapartym tchem, starając się każde jego słowo wiernie w brulionach zanotować.
[…]

***

Danuta Michałowska, Uniwersytet Jagielloński, w: Danuta Michałowska, Pamięć nie zawsze święta. Wspomnienia, Wydawnictwo Literackie 2004

[…]
Wkrótce przeniosłam się na polonistykę. Z nauką czeskiego nie wychodziło mi, badania lingwistyczne nie bardzo mnie interesowały. Zbyszek Gołąb i Alfred Zaręba przerastali mnie o dwie głowy swoimi wiadomościami i zapałem badawczym (Alfred już zabierał się do sanskrytu, Zbyszka interesowała dodatkowo antropologia), a wśród polonistów miałam bliskich kolegów; oprócz Małgosi Stanisławskiej trójka z naszego kompletu to byli późniejsi aktorzy - Magda Grodyńska, Roman Stankiewicz i ja; na horyzoncie już pojawili się profesor Pigoń i jego asystent, doktor Kazimierz Wyka, a w zespole rapsodycznym (o którym wkrótce będzie mowa) roiło się od polonistów: sam doktor Kotlarczyk, Halina Królikiewiczówna (później Kwiatkowska) i - Karol Wojtyła. Polonistami byli też, raczej towarzysko z nami związani, Tadeusz Kwiatkowski i Julek Kydryński. Mieliśmy o czym rozmawiać.
[…]
Rozdział ten urósłby do rozmiarów książki, gdybym chciała opisywać wszystkie zabawne zdarzenia, które wplatały się w chwile smutku, lęku, grozy. Trudno jednak nie poświęcić paru zdań naszemu głównemu opiekunowi naukowemu, wspaniałemu profesorowi Stanisławowi Pigoniowi. Wspomniałam już, że pracowałam przez dwa lata w jednym pokoju (w „referacie cukru”) z panią Heleną Pigoniową, nasłuchałam się więc trochę anegdot z życia rodziny profesora, który pół wieku wcześniej wyruszył „z Komborni w świat” (taki jest tytuł wspomnieniowej, bardzo sławnej w swoim czasie książki profesora - chłopskiego syna). Ten wybitny historyk literatury, znawca zwłaszcza Mickiewicza, były rektor Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, nigdy nie przyzwyczaił się mówić o „pokojach” w swoim mieszkaniu; zawsze były to „izby”... - opowiadała pani profesorowa.
Jedna z koleżanek - warszawianka Ewa Heise - utrwaliła pewne zdarzenie, które rozegrało się w mieszkaniu mojej matki przy ul. Mostowej 10; Ewa opisała je dla naszej zbiorowej książki Ne cedat academia, poświęconej dziejom tajnego nauczania na Uniwersytecie Jagiellońskim.
„Niech mi wybaczy wszystko rozumiejący profesor - pisze Ewa - że spośród wielu jego pamiętnych wykładów wybiorę właśnie ten; [...] bo to wspomnienie - pozornie błahe - jest dla mnie szczególnie wiele mówiące.
Tym razem zebraliśmy się u Danusi Michałowskiej [...]. Siedzieliśmy przy okrągłym stole, profesor na trzcinowym fotelu. Wykład dotyczył gatunków literackich, przede wszystkim noweli. Na zakończenie swoim równym, głębokim głosem o charakterystycznym spadku czytał nam profesor, jako «wzorową», nowelę Górskiego pt. Biblioman. Siedzieliśmy zasłuchani (nikt noweli nie znał), przejęci, i nagle... po lewej stronie głowy profesora ukazał się czarny, sztywno i pionowo sterczący do góry koci ogon. Wytrzymaliśmy bohatersko niemal bez uśmiechu, profesor, nie patrząc, «odpędził» ogon, niecierpliwie machnąwszy ręką; najwyraźniej sądził, że to mucha. Czekaliśmy na rozwój wypadków, piorunując kota spojrzeniami. Było to jednak bezskuteczne [...]. Kot - dla symetrii - zaprezentował ogon przy prawym uchu profesora i spacerując po oparciu fotela, gotował się do dalszych, zupełnie bezczelnych przedsięwzięć. Wybuchnęliśmy niepowstrzymanym i zupełnie niekonspiracyjnym śmiechem. Profesor spojrzał na nas zdumiony, kot spłoszony czmychnął i wszystko wróciło do poprzedniego porządku. Gdy «biblioman» ocknął się nad ogarkiem świecy i garścią spopielałych kartek - zapomnieliśmy już zupełnie o kocie...”.
Dodam od siebie, że był to mały, może trzymiesięczny kotek, w mojej pamięci utrwalił się jako biały w szare łatki, z szarym, a nie czarnym ogonem. No, ale był to kot mojej mamy.
[…]

***

Ludwika Tabeau, Wojenne studia przedwojennej maturzystki, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Po wykładach z prof. Małeckim i ćwiczeniach z prof. Sławskim nastąpiły inne przedmioty: seminarium języka greckiego z prof. Safarewiczem, gramatyka opisowa i historyczna języka polskiego z prof. Klemensiewiczem, fonetyka z prof. Urbańczykiem, dialektologia z prof. Nitschem, z prof. Kamykowskim literatura średniowieczna i wreszcie oczekiwane przez wszystkich porywające wykłady z literatury polskiej z prof. Pigoniem oraz filozoficzne wykłady prof. Wyki na temat zagadnień z teorii literatury.
Prawie wszyscy uczestnicy mojego kompletu uczęszczali nadto na wykłady i ćwiczenia z romanistyki, prowadzone przez prof. Malkiewicz-Strzałkową.
Zajęcia odbywały się w godzinach popołudniowych w ciągu tygodnia oraz w niedzielne przedpołudnia w najprzeróżniejszych dzielnicach miasta Krakowa, przeważnie w prywatnych mieszkaniach, a także klasztorach.
Ciężkie to były studia, tym bardziej że wszyscy pracowaliśmy zarobkowo, a godzina policyjna nie po-zwalała na późne odbywanie wykładów. Jeden podręcznik z trudem zdobyty musiał służyć dla całej grupy. Wszyscy podporządkowani byli narzuconej przez nas samych dyscyplinie i punktualności.
W ciągłym oczekiwaniu końca wojny biegły miesiące. Powoli zaczęliśmy zdawać kolokwia, egzaminy.
[…]

***

Kazimierz Wyka, Usprawiedliwienie[1], Ne cedat Academia. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1939-1945, zebrali i opracowali Maria i Alfred Zarębowie, Wydawnictwo Literackie 1975

[…]
Mieczysława Małeckiego znałem dobrze z lat przedwojennych. Kolegowaliśmy przy ulicy Gołębiej 20. Podczas tajnego nauczania ani razu się z nim nie zetknąłem. Dopiero w roku 1945 dowiedziałem się, że on stał na czele. Ten skupiony i milczący znawca dialektów południowosłowiańskich okazuje się w świetle tych nawet cząstkowych dokumentów, które opublikowano w Alma Mater w podziemiu - konspiratorem i organizatorem wytrawnym, odważnym, spokojnym, zręcznym. Kto by przypuścił przed rokiem 1939! Moje wiadomości personalne nie sięgały wyżej głowy Stanisława Pigonia. On mię zapytał, czy w tajnym nauczaniu mogę wziąć udział. Uświadomił też krótko, co może się stać w razie wpadki. Uważałem to za nakaz uczelni, nakaz i rozkaz, przy którym nie pyta się, w czyim dokładnie imieniu. Czysty przypadek sprawił, że 6 XI 1939 r. nie zostałem wzięty do obozu koncentracyjnego. Tegoż dnia dopiero po południu znalazłem się w Krakowie, paniom Kołaczkowskiej i Pigoniowej pomogłem uporządkować papiery mężów i wróciłem do Krzeszowic, każdego z następujących dni oczekując aresztowania. Tak silne były jeszcze głupie wyobrażenia o przedhitlerowskiej sprawiedliwości. Po tygodniu czekania doszło się do wniosku, że to jednak jakiś inny nieznany mechanizm.
Imiona, a nawet nazwiska uczestników prowadzonej grupy, miejsca spotkań i ich terminy przetrzymywało się w jakiejś półpamięci, w jakimś półmroku. Nie wiem, czy kłanialiśmy się sobie spotkawszy się przypadkiem na ulicy.
[…]

[1] Artykuł przedrukowany z niewielkimi zmianami z „Życia Literackiego” 1964, nr 31, s. 7, 9 (red.).

***

Alfred Zaręba, Konspiracyjne studia filologiczne, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Po kilku miesiącach pracy (chyba po dwóch trymestrach), gdzieś w kwietniu 1943 r., zdawaliśmy pierwsze obowiązujące kolokwia z gramatyki opisowej języka greckiego oraz fonetyki polskiej, stanowiące warunek dopuszczenia do egzaminu z cerkiewnego. Ze względu na moje studia indoeuropeistyczne u prof. Safarewicza, grekę zdawałem u niego (przy ul. Królowej Jadwigi) w zakresie szerszym, nie jako kolokwium, ale egzamin. Kolokwium z fonetyki polskiej odbyłem u dra S. Urbańczyka w podziemnych magazynach Biblioteki Jagiellońskiej, w której egzaminator w czasie wojny pracował. Tuż potem przystąpiłem, wraz z całym kompletem, do egzaminu z cerkiewnego. Zdawałem go u prof. Małeckiego, w jego „biurze”, o którym wspominałem, na Podwalu. Małecki egzaminował na tekście cerkiewnym (obowiązywało nas przygotowanie minimum 5 stron z Leskiena), przy czym badał znajomość podstawowej bibliografii, strony filologiczno-kulturalnej najstarszego literackiego języka Słowian, wypytywał o jego przydatność dla studium polonistyki, wreszcie badał szczegółowo znajomość systemu gramatycznego z elementarnym uwzględnieniem faktów historyczno językowych. Egzamin poszedł gładko; uszczęśliwiony pożegnałem profesora i przeskakując na łeb na szyję po kilka schodów na raz, pobiegłem z Podwala do p. Stankiewiczów na Garbarską, aby się z nimi podzielić radosną wiadomością. Państwo Stankiewiczowie, stale goszczący u siebie komplet polonistyczny (odbywały się tam ćwiczenia cerkiewne, niektóre zajęcia historycznoliterackie prof. Pigonia, potem slawistyczne prof. T. Lehra-Spławińskiego, lektorat serbski dra V. Frančicia, rosyjski F. Sławskiego, przez jakiś czas nawet wykłady anglistyczne prof. W. Tarnawskiego), żywo się interesowali młodzieżową grupką i serdecznie się nią opiekowali. Mieszkanie na Garbarskiej było dla wielu z nas jakby drugim domem. Mieliśmy więcej takich domów, serdecznych, opiekujących się nami. Bywaliśmy w nich częstymi i zawsze mile widzianymi gośćmi, dzieliliśmy się tam wspólnymi zmartwieniami i troskami, razem przeżywaliśmy tragiczne wypadki okupacyjne i wspólnie cieszyliśmy się małymi radościami naszego studenckiego życia. Ta pełna życzliwości i zainteresowania naszymi sprawami atmosfera panowała również w domu państwa Szczurowskich (rodziców Basi) przy ul. Filipa oraz państwa Heisów (rodziców Ewy) przy ul. Sebastiana 16. U nich również przez cały czas trwania tajnego nauczania odbywały się wykłady i ćwiczenia oraz nasze zebrania koleżeńskie.
[…]
Wykłady i ćwiczenia z historii literatury polskiej poprzedzone gruntownym wykładem i proseminarium z zakresu pomocniczych nauk historii literatury prowadził na naszym komplecie (również na innych, o czym się dopiero po wojnie dowiedziałem) przez długi czas jedynie prof. Stanisław Pigoń. Pierwsze spotkanie z profesorem odbyło się w mieszkaniu państwa Heisów na Sebastiana, miesiąca podać nie umiem, w każdym razie nieco później niż wykłady językowe, może z końcem 1942 r. Zebrani w komplecie oczekiwaliśmy z dużym zainteresowaniem i emocją profesora, którego nazwisko nie było nam obce. Wszedł profesor, po przywitaniu się z każdym swoim charakterystycznym obniżeniem ramienia przy podawaniu ręki, przystąpił od razu do dwugodzinnego chyba wykładu. Mówił o budowie wiersza podając nam w sposób jasny i bezpośredni zasady rytmiki, rytmiki, strofiki, ilustrując bogato wykład przykładami z literatury. Zamienieni w słuch chłonęliśmy jego słowa. Wykład był piękny. Zapomnieliśmy o otaczającym nas świecie, o całym nieszczęściu, nędzy i grozie okupacji - słuchaliśmy. Grupka młodocianych studentów, zgromadzona w prywatnym mieszkaniu wbrew zakazom okupanta, na wykładzie dowiadywała się, że „Pod skajskim donżonem, na blankach, na murach...” i „Gdzie nasz wódz - stary lew - a któż nas powiedzie? - Wódz nam znikł - on co zwykł - stawać nam na przedzie” - to wiersze metryczne, notowała rodzaje zespołów metrycznych, rodzaje rymów i strof. Profesor przytaczając przykłady czytał nadzwyczajnie: niby to obojętnie, spokojnie, ale czuło się pod tym spokojem, jak sam głęboko przeżywał i wykład, i piękno recytowanych wierszy. A gdy przechodząc od omówienia sonetu do figur i tropów, przytoczył swym niskim, tubalnym głosem sonet Kasprowicza: „Baranią czapkę nacisnął na uszy i wyszedł w pole...” - podbił nasze serca na zawsze. I, co więcej, sam został w naszym kółku „Baranią Czapką” - takim bowiem przydomkiem nazywaliśmy go często między sobą.
Ujął nas profesor swoją głęboką erudycją, skromnością i bezpośredniością, wielką dla studentów mimo surowych wymagań życzliwością, a może najbardziej swoją dystrakcją w sprawach codzienno-praktycznych. Przykładem ostatniej cechy profesora niech będzie sławne wydarzenie, kiedy profesor przyszedł na swój wykład do zupełnie obcego mieszkania. Pamiętają to komiczne (bo szczęśliwie nie skończyło się „wsypą”) zdarzenie wszyscy konspiracyjni studenci polonistyki i nieraz przy okazji spotkania koleżeńskiego zapytują, naśladując głos profesora, tak jak on się wtedy właścicielki mieszkania zapytał: „Czy są tu panowie stu-denci?”.
Zachowanie tajemnicy studiów uniwersyteckich było podstawowym obowiązkiem każdego uczestnika. Pilnowaliśmy tej tajemnicy, choć była ona w pewnym sensie tajemnicą publiczną: społeczeństwo przebąki-wało o tajnym nauczaniu, ale wiedziało o tym dla siebie, zresztą bez znajomości szczegółów. Sami staraliśmy się nie zwracać uwagi okupanta, schodziliśmy się na zajęcia pojedynczo albo we dwie osoby i w taki sam sposób, z przerwami, opuszczaliśmy mieszkanie naszych gospodarzy. Stosowaliśmy wszelkie środki ostrożności, dbaliśmy o to, by zajęcia nie odbywały się stale w tych samych miejscach i o tych samych porach, o ile się to dało ze względu na ograniczone możliwości przeprowadzić. W czasie kilkuletniej działalności tajnego uniwersytetu nie zdarzył się, na szczęście, ani jeden wypadek dekonspiracji i aresztowania z tego powodu, mimo że zajęcia odbywały się również w mieszkaniach naszych wykładowców, z których większość (prof. S. Pigoń, M. Małecki, K. Nitsch, T. Lehr-Spławiński, L. Kamykowski, S. Urbańczyk), zaledwie powróciwszy z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen mogła być inwigilowana przez gestapo. A że udział w tajnym nauczaniu był niebezpieczny, o tym wiedzieli wszyscy, świeżo mając w pamięci wypadki aresztowań wykładowców na kompletach gimnazjalnych w Krakowie.
[…]
Równolegle ze studiami językowymi odbywały się zajęcia z historii literatury polskiej. Duszą ich był prof. Pigoń, który wytrwale, przez cały okres tajnego nauczania, kształcił studentów wszystkich kompletów. Po wykładach i ćwiczeniach z poetyki, zakończonych pisemnym kolokwium (odbyło się ono w sali szkolnej ss. prezentek przy ul. Jana), słuchaliśmy wykładów profesora z historii literatury polskiej, wykładów monograficznych (np. o dramacie staropolskim), uczęszczaliśmy na proseminaria. Profesor zlecał opracowanie referatów i prac proseminaryjnych, które potem przedstawialiśmy indywidualnie w czasie ćwiczeń. Nie umiem już teraz przytoczyć tematów, jakie dawał profesor. Pamiętam, że sam miałem referat o twórczości Szekspira (referowałem w mieszkaniu państwa Szaferów przy ul. Botanicznej), a tematem mojej pracy proseminaryjnej była Legenda Aurea Jakuba de Voragine.
[…]
Dr Kazimierz Wyka (obecnie profesor UJ i dyrektor Instytutu Badań Literackich PAN) miał z nami wykłady i ćwiczenia z krytyki literackiej. Odbywały się one najczęściej w mieszkaniu państwa Szczurowskich przy ul. Filipa. Wykładowca, mieszkający w czasie okupacji w Krzeszowicach, dojeżdżał na zajęcia do Krakowa. W wykładach swych uwzględniał szeroko zagadnienia plastyczne, tłumaczył stosunki zachodzące między literaturą a malarstwem, rzeźbą, architekturą. Przeszedł z nami cały kurs od Arystotelesa do krytyków XX wieku. Wykłady K. Wyki były znakomitym dopełnieniem naszego wykształcenia: od staro- i średnio-polszczyzny, wykładanych przez prof. Pigonia i doc. Kamykowskiego, przeszliśmy do literatury nowszej. Nie wiem, jaką drogą miał K. Wyka wiadomości o współczesnej literaturze w kraju i na emigracji, dawał bowiem i z niej przykłady. Pamiętam, że m. in. przytaczał nam wyjątki z Kwiatów Polskich Tuwima. W studium literatury największą bolączką był brak książek. Sążnista lista lektur, którą dostaliśmy od prof. Pigonia, obejmująca dobrych kilkaset pozycji, miała być podstawą studium historii literatury polskiej i poważnego egzaminu. Uzyskanie tych pozycji w warunkach okupacyjnych, kiedy wszystkie biblioteki były dla Polaków zamknięte, przekraczało nasze możliwości. Zdobywaliśmy wprawdzie różnymi sposobami potrzebne nam książki, zaspokajały one jednak zaledwie w małym stopniu bieżące potrzeby: przygotowania się do ćwiczeń, referatu, kolokwium. O pełnym studium historii literatury polskiej, z uwzględnieniem całego aparatu naukowego, i o przygotowaniu się do egzaminu literackiego w tych warunkach trudno było myśleć. Trochę książek udostępniali nam wykładowcy, częściowo korzystaliśmy z prywatnych bibliotek, przede wszystkim z doskonałego księgozbioru pozostałego po śp. doc. Kamykowskim, udostępnianego nam życzliwie przez koleżeńskiego Zbyszka Kamykowskiego, studenta polonistyki, syna naszego wykładowcy. Na zajęcia z bi-bliografii literatury zapraszał nas prof. Pigoń do swojego mieszkania przy ul. Zyblikiewicza (obecnie Bitwy pod Lenino), w olbrzymim gmachu PKO, i tam wprowadzał nas w swej bogatej bibliotece w tajniki bibliografii.
[…]

***

Maria Ziembianka-Zarębina, Codzienne życie okupacyjnego studenta, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Przeszliśmy kolejno kurs gramatyki opisowej, a potem historycznej u prof. Klemensiewicza; gramatykę cerkiewnosłowiańską z prof. Małeckim i drem Sławskim, poetykę z prof. Pigoniem, literaturę powszechną i polską w pełnym zakresie z prof. Pigoniem, przez krótki czas literaturę baroku z doc. Kamykowskim, który po powrocie z obozu w Oranienburgu - już wtedy ciężko chory - z najwyższym wysiłkiem psychicznym prowadził wykłady i wkrótce zmarł. Wykłady z historii Słowian prowadził dojeżdżający z Wyszmontowa prof. Lehr-Spławiński, później już zamieszkawszy z powrotem w Krakowie na Czystej (wyrzucony z domu profesorskiego przy Alejach), wykładał również gramatykę opisową rosyjską. Drugi dojeżdżający (z Krzeszowic) dr Wyka (dziś prof. zwyczajny UJ) wykładał problemy poezji i krytyki współczesnej.
Tak się złożyło, że w tym okresie, po powrocie krakowskich profesorów z obozu w Oranienburgu, uniwersytet dysponował raczej wykładowcami z zakresu językoznawstwa. Z historyków literatury prof. Chrzanowski już nie żył, zginął w obozie, Kamykowski dogorywał na gruźlicę po prostu w naszych oczach; pozostał prof. Pigoń, a później dołączył się do niego prof. Wyka.
Przeszliśmy z prof. Safarewiczem kurs greki dla polonistów zakończony zbiorowym kolokwium. Dr Francie i dr Sławski mieli z nami lektoraty serbski i bułgarski, wreszcie prof. Z. Zawirski (zmarł tuż po wojnie) wykładał nam zasady filozofii i logikę.
[…]
Wędrując po mieszkaniach kolegów, nie byliśmy tam bynajmniej intruzami czy przymusowymi lokatorami, przeciwnie, witano nas tam jak swoich, zaliczano nas do „familii”. Tak było w domu Romka Stankiewicza i Baśki Szczurowskiej, a przede wszystkim Ewy Heise, której rodzice traktowali nas wszystkich razem i każdego z osobna, jak własne dzieci. Czuliśmy to wszyscy, ale pewnie specjalnie ci, co jak ja, nie mieszkali we własnym domu i w rodzinie. Trudno mi mówić za innych, ale myślę, że ta, zresztą świadomie stwarzana rodzinna atmosfera, musiała być jakimś oparciem dla osób takich jak Magda Grodyńska, której matka umarła w więzieniu na Montelupich, aresztowana na zasadzie zbiorowej odpowiedzialności, gdy Niemcy poszukiwali podejrzanej o komunizm starszej siostry Magdy. Magda sama siedziała wraz z matką, z którą poszła, bo przy tych swoich parunastu wtedy latach, nie wiedziała, co z sobą zrobić.
Nie brakowało w naszej włóczędze po cudzych mieszkaniach również incydentów śmiesznych. Pewnego razu prof. Pigoń, przysłowiowy roztargniony profesor, w tym okresie nazywany przez nas „Baranią Czapką” (od wiersza Kasprowicza pt. „Mróz”, którym zaczął z nami poetykę), a potem „Tata Pigoń”, w którym to epitecie zawierał się cały ładunek uczucia, jakim niezmiennie darzyliśmy profesora, otóż tenże prof. Pigoń pomylił odrobinę numery mieszkania i zamiast do mieszkania Ewy Heise, wszedł do sąsiadów naprzeciwko. A sąsiedzi mieli lokatora Niemca. Profesor zdjął palto w przedpokoju, wszedł, usiadł przy stole i po dłuższej chwili czekania, nie zauważywszy zupełnie obcego otoczenia, zapytał właścicielkę mieszkania: „A gdzie są panowie studenci?” Na szczęście była to osoba przyzwoita, a domyślająca się niejednej rzeczy; bez słowa odprowadziła profesora do właściwego mieszkania.
Niektóre zajęcia z Pigoniem odbywały się w refektarzu klasztoru ss. prezentek, ten lokal znalazł nam nasz starszy kolega ks. Jan (do dziś nie wiem, jak się nazywa, choć podtrzymujemy przed laty zawartą znajomość; dla mnie pozostanie wyłącznie księdzem Janem). Tam też odbyło się nasze pierwsze literackie smutne kolokwium. Pigoń rozdał teksty do analizy pisemnej, tak przemyślnie przez siebie spreparowane, że - jak nam potem swoim tubalnym głosem oznajmił - „Przytrafiła się przykra pomyłka, nie poznali państwo sonetu”. Omyłka była rzeczywiście przykra, bo nigdy nie chcieliśmy zrobić profesorowi zawodu.
Żona profesora także należała do naszej konspiracyjnej rodziny i do dziś tak samo po matczynemu się do nas odnosi, jak wtedy, gdy nachodziliśmy mieszkanie profesora w PKO, czy też bezpośrednio po wojnie w sławnej „Pigoniówce”, bursie przy ul. Garbarskiej. Pigoń rozpoczynał z nami zajęcia z opinią „strasznej piły”. Była to opinia przekazana przez przedwojennych studentów. Egzamin miał u niego wyglądać tak: „Proszę pana, może mi pan powie, z czego to jest: Stół nakryty obrusem niebieskim, na stole kwiatki, okno uchylone?” Zrozumieliśmy szybko, o co tu szło. Profesor wymagał rzetelności, jego doświadczenia pedagogiczne nauczyły go, że studenci, zwłaszcza o aspiracjach literackich, lubią wygłaszać oryginalne i górnolotne sądy na temat książek, których w ogóle nie czytali. Więc takich niebieskich ptaków przyciskał do muru, „żyłował”. O to żyłowanie nigdy jakoś nie mieliśmy pretensji do profesora. I kiedy po latach zjechaliśmy się w r. 1962 na jubileusz profesora, było to nasze ,święto narodowe”. Ze wzruszeniem kładliśmy nasze podpisy pod życzeniami składanymi „nieomylnemu naszemu przewodnikowi po drogach ojczystej literatury w mrocznych dniach okupacji”.
[…]


4.3.4. Wzmianki we wspomnieniach dotyczące zajęć prof. Kazimierza Nitscha

Maria Bobrownicka, Nasza okupacyjna młodość, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Prof. Małecki przydzielił nas do odpowiednich grup, w zależności od stopnia zaawansowania w językoznawstwie. Po pierwszym roku studiów polonistycznych były przewidziane dwa egzaminy: z gramatyki opisowej języka polskiego i z języka starocerkiewno-słowiańskiego. Ponieważ jednak przed wojną nie istniała dyscyplina studiów, więc nie wszyscy przystępowali do egzaminów w terminie. Z naszej grupy ja jedna miałam zdane obydwa te egzaminy, mogłam zatem rozpocząć gramatykę historyczną; inni musieli chodzić przedtem na cerkiewne, a jeszcze inni także i na ćwiczenia z opisów ki. Tak tedy grupa nasza, równo ciągnąca studia literackie i dosyć w nich zaawansowana, uległa „rozparcelowaniu” przy językoznawstwie.
O ile pamiętam, część chodziła do prof. Franciszka Sławskiego, wówczas jeszcze asystenta, który doktoryzował się właśnie w tajnym uniwersytecie. Ja musiałam czekać na jakąś grupę, która miała wkrótce zacząć gramatykę historyczną, a tymczasem chodziłam przez pewien czas do prof. Małeckiego, aby przypomnieć sobie zapomnianą już nieco cerkiewszczyznę. Poznałam tam wtedy, nie żyjące już dziś, Basię Zglińską i Jasię Nizińską oraz Zbyszka Kamykowskiego, pracującego w owym czasie w baudienście. Musiało nas tam być wtedy więcej, ale ponieważ z grupą tą stykałam się krótko, nie zapamiętałam wszystkich. Było to lato 1943 roku. Dlaczego dopiero wtedy włączyłam się w studia językoznawcze, nie umiem odpowiedzieć. Prawdopodobnie wcześniej nie było kompletu gramatyki historycznej, bo większość studentów tajnego UJ stanowili koledzy młodsi, ci, którzy zdawali maturę już podczas wojny.
W nowej grupie, do której skierował mnie prof. Małecki, spotkałam koleżankę z mojego rocznika, Irenę Klemensiewicz. Reszta zaczynała studia już podczas wojny. Była to grupa liczna i z wielką przewagą dziewcząt. Najbardziej zżyłam się wtedy z Hanką Szaferówną. Do zespołu należały jeszcze: Iza Kupcówna, Ludka Tabeau, Janka Oborska i Akwilina Gawlik, która później przeniosła się na Wydział Prawa. Panów było tylko dwóch - dla ozdoby „babskiego kompletu”: ks. Jan Drozd i Alfred Zaręba, co do którego nietrudno się było zorientować, że „chodzi na lewych papierach”. Z tą grupą chodziłam na gramatyką historyczną języka polskiego do prof. Zenona Klemensiewicza i na dialektologię do prof. Kazimierza Nitscha.
Jak często odbywały się zajęcia językoznawcze, nie pamiętam. Chyba raz w tygodniu dialektologia i raz lub dwa gramatyka historyczna. Wiem tylko, że nie mieliśmy stałego miejsca spotkań, gdyż prof. Klemensiewicz z kolei wyznawał zasadę, że zbyt częste schodzenie się tych samych ludzi w te same miejsca może zwrócić uwagę niepowołanych. Ciągle zmienialiśmy lokale. Przypominam sobie jedne zajęcia w mieszkaniu profesora przy ul. Koletek, inne u Hanki na Botanicznej, u Ludki na Długiej, czasem u mnie, poza tym w jakimś gabinecie dentystycznym na Floriańskiej, to znów gdzieś na Krakowskiej, na Komorowskiego i licho wie, gdzie jeszcze. O ile dobrze pamiętam, w podobny sposób tułaliśmy się z prof. Nitschem.
Egzaminem z gramatyki historycznej wraz z dialektologią w r. 1944 zakończyłam moje wojenne studia językoznawcze, ponieważ wybrałam kierunek literacki. Językowe zajęcia slawistyczne u prof. Lehra-Spławińskiego odbywałam już po wojnie, kiedy postanowiłam zająć się również slawistyką. Ale wtedy, do końca wojny, uczęszczałam już tylko na wykłady literackie. Przede wszystkim w dalszym ciągu do prof. Grabowskiego, który wiele uwagi poświęcał teorii literatury oraz związkom Polski z kulturą krajów Europy za-chodniej, co nas wtedy szczególnie interesowało.

***

Izabela Kupiec-Kleszczowa, Moje wspomnienia z tajnych kompletów UJ, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Duszą i organizatorem tajnych kompletów był prof. Mieczysław Małecki. Zawsze pełen spokoju, pogody, równowagi ducha, okazywał nam, studentom, bardzo wiele szczerej życzliwości. To on właśnie organizował coraz to nowe zespoły, on pozostawał w kontakcie z wykładowcami, on starał się, by nam nie brakło żadnych potrzebnych podręczników. Prowadził z nami ćwiczenia i wykładał nam język starocerkiewno-słowiański. Nieco później ćwiczenia z nami w tym zakresie prowadził także prof. Sławski. Egzaminy z tego przedmiotu składaliśmy u prof. Lehra-Spławińskiego w jego okupacyjnym mieszkaniu przy ul. Czystej. W ciągu dwóch lat wykłady i ćwiczenia z fonetyki, gramatyki opisowej i historycznej prowadzili z nami profesorowie: Urbańczyk, Klemensiewicz i Nitsch. Do obowiązkowego kolokwium z języka greckiego przygotował nas prof. Safarewicz.
[…]
Wspomniałam już uprzednio, że zajęcia nasze odbywały się systematycznie i bez większych przerw. Nie było wakacji letnich ani zimowych. Krótkie, kilkudniowe przerwy następowały tylko w okresie świąt i nasilonych represji ze strony okupanta. Zajęcia odbywały się także i w niedziele, zwykle w godzinach przedpołudniowych. W ciągu tygodnia zbieraliśmy się, w zależności od godziny policyjnej, albo w późniejszych godzinach popołudniowych, albo wieczorem. Frekwencja była niemal stuprocentowa. Tylko naprawdę po-ważne przeszkody stawały się powodem nieobecności. Nikomu z nas nie przychodziło nawet na myśl, by bez powodu opuszczać wykłady lub seminaria. Nie pamiętam też ani jednego wypadku niestawienia się w oznaczonym miejscu i o oznaczonej godzinie któregokolwiek z wykładowców. Nikogo nie zrażała podówczas ani pora, ani odległość, ani pogoda. Możność uczenia się była warta każdej ceny. O tym, jak bardzo ceniliśmy naukę, świadczyły także i wyniki składanych przez nas egzaminów. Wiadomo mi o dwóch tylko egzaminach poprawczych w gronie naszych polonistów w ciągu trzy i półletniego okresu tajnego nauczania, i to z całą pewnością spowodowanych nie lekceważeniem, lecz przepracowaniem i niemożnością uporania się z materiałem w określonym terminie. A profesorowie nie obniżali ani o włos swoich wymagań. Pamiętam dokładnie, jak kiedyś na ćwiczeniach, odbywających się podówczas w pracowni witraży Żeleńskiego przy al. Krasińskiego, prof. Pigoń omawiał i surowo oceniał nasze pierwsze prace seminaryjne. Egzamin z literatury rozłożono nam na kolokwia z poszczególnych epok, co wymagało staranniejszego i bardziej gruntownego przygotowania. Trzy kolokwia składałam indywidualnie u prof. Pigonia w jego mieszkaniu przy ul. Zyblikiewicza i każda taka „rozmowa” trwała przeszło godzinę. Nie „folgował” nam także prof. Klemensiewicz. Egzamin z gramatyki opisowej zdawałam w jego mieszkaniu na Koletek. Profesor wręczył mi temat pracy, zostawił samą w pokoju, wyszedł na godzinną przechadzkę, po czym wrócił, przejrzał wy-pracowanie i przez trzy kwadranse sprawdzał moje wiadomości. A ileż pracy wymagał od nas prof. Nitsch! Mimo to znaczna większość studentów składała kolokwia i egzaminy z wynikiem dobrym i bardzo dobrym.

***

Halina Kwiatkowska, Porachunki z pamięcią, Oficyna Wydawnicza Kwadrat, Kraków 2002

Mam zdane wszystkie egzaminy pierwszego roku poza jednym - z języka starocerkiewnego u profesora Kazimierza Nitscha, który jest postrachem całej polonistyki. Ponieważ mój brat w Wadowicach jest bardzo ciężko chory na zapalenie płuc, postanawiam zgłosić się na egzamin już w pierwszej turze, aby pomóc i ulżyć wykończonej tym nieszczęściem matce.
Z biletem kolejowym w kieszeni, z neseserem w ręku, w eleganckim popielatym kostiumie i kapeluszu z czerwonej skórki przychodzę na ulicę Gołębią. Czekamy całą grupą na profesora, żwawego, o cienkim głosie staruszka, znakomitego naukowca, którego boimy się jak ognia.
Występuję z moim neseserkiem z prośbą, aby profesor przesunął mnie z dalszego terminu na dzisiejszy A on jak nie wrzaśnie: „Widzicie, dama do mnie przyszła! Dama w kapeluszu!”
Zdający koledzy ciągną mnie za rękaw, żebym się zmyła, bo profesor jeszcze bardziej się rozsierdzi. A on dalej krzyczy: „Cóż to? Pani myśli, że jestem na jej usługi? Proszę się wynosić!”
Za dwa tygodnie przyjeżdżam na egzamin już we właściwym terminie, w skromnej czarnej sukience, w innym uczesaniu - i zdaję, nierozpoznana, na „dobrze”, co jest u profesora ewenementem. Ocena dostateczna u Nitscha jest bowiem uznawana przez studentów za dar niebios.

***

Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986

s. 155
Gorzej natomiast było z moimi studiami językoznawczymi. To zresztą była zmora naszej paczki. Pierwsze kolokwium z fonetyki u adiunkta Ostereichera zlałem jak amen. Zimny tusz na głowę, której się wydawało, że na uniwerku pójdzie tak łatwo jak w gimnazjum. Łysy, nieco pokraczny, ale podobno przezacny adiunkt siedział za biurkiem i w pierwszym zdaniu, jakie wyrzekł do mnie, kazał mi się nie denerwować, bo sam chory na serce i to źle wpływa na jego zdrowie, no i gdy zaprodukowałem mu stan mojej wiedzy, spokojnie i cichutko poprosił niesłychanie grzecznie, abym się jeszcze trochę pouczył i przyszedł do niego ponownie. Na tajnych studiach tą dziedziną polonistyki rządził profesor Mieczysław Małecki. Uchodził już dawniej za postrach studentów i obok profesora Kazimierza Nitscha należał do starej gwardii uczonych tak zakochanych w zawiłościach gramatyki historycznej i opisowej, że pogardzali nieco przyszłymi „literatami”, którzy bujają w obłokach, nie zdając sobie naturalnie sprawy z doniosłości podstaw strukturalnych rodzimego języka. Małecki mieszkał przy ul. Spadzistej, maleńkiej przecznicy ulicy Królowej Jadwigi, stromo pnącej się w górę w stronę kopca Kościuszki. W rzeczywistości dla nas, dla Wojtka, dla Jurka, była to góra trudna do zdobycia i w dodatku tak nudna, że każdy wykład uważaliśmy za ciężką pokutę nie wiadomo za jakie grzechy. Koleżanki jakoś to lżej znosiły, a my zajęci konspiracyjnymi zadaniami, pisaniem, spotkaniami, jak katorżnicy wkuwaliśmy abstrakcyjne źródłosłowy, ich pochodzenie i przemiany, jakim ulegały na przestrzeni wieków. Językoznawcy zawsze mieli w pogardzie tych, co wybierali literaturę. Nitsch na wykładach w Gołębniku biegał po podium, szarpał swą kozią bródkę i nazywał literatów i dziennikarzy niedoukami, którym w łepetynach tylko niebieskie migdały, a solidnej wiedzy, jaką jest nauka o języku, ani za grosz. Nie mieliśmy złudzeń, że czekają nas ciężkie chwile na egzaminach w całym majestacie wielkiego uczonego. Profesorowie Małecki i Milecki nie byli tak straszni, nie uzewnętrzniali swych animozji do braci poetyckiej, ale też nie należeli do tych, którzy pozwalają jako tako prześlizgnąć się przez studia. Już po pierwszym roku kilku zrezygnowało z dalszego pogłębiania tajników polonistyki, która początkowo wydawała się interesująca i stosunkowo łatwa, a potem okazała się barierą nie do przebycia. Wojtek, Jurek, Tadek Hołuj przebrnęliśmy z powodzeniem przez kolokwium z greki, jakoś daliśmy sobie radę ze starocerkiewnym, lecz egzamin z gramatyki historycznej wzbudzał w nas obawę, że na tym ostatecznie utkniemy. Na razie nie ustępowaliśmy. Historyczna obowiązywała dopiero na drugim roku i staraliśmy się o niej nie myśleć. Wybuch wojny przerwał nam studia. Gramatyka oddaliła się od nas, ale podjęcie nauki na tajnych kompletach wcale nie zwalniało od tego koszmaru. A człowiek już zapomniał to, czego nauczył się ze starocerkiewnego i z fonetyki opisowej. Trzeba było więc zajrzeć do starych podręczników, lecz jak tu się uczyć o palatalizacji, jerach i dualizacji, gdy każdy dzień zaskakiwał nowymi wydarzeniami, bliscy ludzie przeżywali tragedie, koledzy ginęli w więzieniach i obozach, siedziało się głęboko w konspiracji, która wymagała poświęceń i czasu. No i jesteśmy młodzi, mamy swe dziewczyny, spotkania, jakieś picia wódki przy różnych okazjach, pisaliśmy i czytali nawzajem swe najnowsze utwory. Jednocześnie wiedzieliśmy, że czas nieubłaganie upływa i z biegiem lat będzie nam coraz trudniej wziąć się do nauki. A tu Wojtek ma już oficjalną narzeczoną Marysię, Tadek Ostaszewski również myśli o żeniaczce z Krysią Dębowską. Na całe szczęście profesor Małecki skierował mnie do grupy profesora Klemensiewicza, a na dialektologię do profesora Nitscha. Nie wytrzymałem jednak długo. Doszedłem do wniosku, że lepiej zrobię, jeśli najpierw uporam się z przedmiotami literackimi, a potem, zaraz po wojnie, uwinę się z gramatyką.

***

Janina Oborska-Lovell, Pierwszy tajny komplet UJ, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Pewnego dnia 1943 roku otrzymałam polecenie: należy udać się na ulicę Gontyna do profesora Nitscha, by w imieniu uczestników kompletu poprosić uczonego o wykłady z dialektologii. Profesor bez chwili namysłu prośbę przyjął i odtąd przez szereg tygodni był cotygodniowym gościem w prywatnym mieszkaniu przy ul. Długiej 37. Ponieważ dotarły już do nas legendy na temat srogości profesora Nitscha, przeto z poważną tremą udaliśmy się na jego pierwszy wykład. Profesor był rzeczywiście bardzo wymagający, ale jednocześnie życzliwy i serdeczny. Co tu jednak dużo mówić - podziwialiśmy go, byliśmy mu niezmiernie wdzięczni, ale i baliśmy się go troszeczkę. Toteż, by sprostać jego wymaganiom, wykuwaliśmy dialektologię na potęgę i żadne chyba pokolenie wychowanków profesora Nitscha nie skorzystało tyle z jego wiedzy, ile nasza, okupacyjna generacja. Trzeba bowiem wziąć pod uwagą fakt, że profesor miał do czynienia nie z liczną grupą studentów, ale z małą, kilkuosobową garstką uczniów, z których każdy musiał po kilkakroć w ciągu jednego wykładu odpowiadać na stawiane mu pytania.

***

Danuta Michałowska, Uniwersytet Jagielloński, w: Danuta Michałowska, Pamięć nie zawsze święta. Wspomnienia, Wydawnictwo Literackie 2004

[…]
Wkrótce przeniosłam się na polonistykę. Z nauką czeskiego nie wychodziło mi, badania lingwistyczne nie bardzo mnie interesowały. Zbyszek Gołąb i Alfred Zaręba przerastali mnie o dwie głowy swoimi wiadomościami i zapałem badawczym (Alfred już zabierał się do sanskrytu, Zbyszka interesowała dodatkowo antropologia), a wśród polonistów miałam bliskich kolegów; oprócz Małgosi Stanisławskiej trójka z naszego kompletu to byli późniejsi aktorzy - Magda Grodyńska, Roman Stankiewicz i ja; na horyzoncie już pojawili się profesor Pigoń i jego asystent, doktor Kazimierz Wyka, a w zespole rapsodycznym (o którym wkrótce będzie mowa) roiło się od polonistów: sam doktor Kotlarczyk, Halina Królikiewiczówna (później Kwiatkowska) i - Karol Wojtyła. Polonistami byli też, raczej towarzysko z nami związani, Tadeusz Kwiatkowski i Julek Kydryński. Mieliśmy o czym rozmawiać.
Wszyscy, choć w różnym czasie, byliśmy uczniami legendarnego Kazimierza Nitscha. Ten wielkiego formatu uczony (studenci wyczuwają natychmiast właśnie „format”) prowadził seminarium z dialektologii i przychodził do mojego sublokatorskiego pokoju przy ul. Szlak 21, na drugim piętrze. Tam właśnie zdarzył się pamiętny wypadek, potwierdzający krążące o profesorze opowieści. Nasza przemiła i śliczna koleżanka Basia Krzemińska czytała jakiś tekst gwarowy. W tekście tym występowało słowo „bierzmo”. Basia jakoś zająknęła się czy przejęzyczyła i to spowodowało pytanie profesora: „Co to jest bierzmo?”. Zapadło milczenie, po chwili Basia przyznała się, że nie wie (pytanie skierowano do Basi, ale nie jestem pewna, czy ktokolwiek z nas, poza oczywiście Zbyszkiem Gołąbem, który wszystko wiedział, umiałby na nie odpowiedzieć). Nitsch wpadł w szał, znany starszym pokoleniom studentów: „Pani chce być polonistką i pani nie wie, co to jest «bierzmo»?!” To były tylko pierwsze słowa reprymendy, wygłoszonej z pasją. Potem nastąpiła seria wymyślnych inwektyw. Dzięki temu epizodowi wiem dokładnie, co to jest „bierzmo”: to belka podtrzymująca konstrukcję stropu, stąd „bierzmowanie”. (Słowo „bierzmo” w żadnym słowniku współczesnej polszczyzny nie istnieje - „bierzmowanie” tak...).
Mieczysław Kotlarczyk, starszy ode mnie o piętnaście lat, też dawny student profesora Nitscha, a późniejszy dyrektor Teatru Rapsodycznego, opowiadał o swojej przygodzie: za jego czasów profesor Nitsch prowadził seminarium z fonetyki opisowej języka polskiego. Rozdał studentom ręcznie napisane teksty i należało je przepisać w transkrypcji fonetycznej (ten sam system stosował wobec nas dr Urbańczyk, asystent Nitscha). Mietek dostał fragment monologu Kordiana („A gdy zasiądę na tronie, za tronem, pod tronem...” itd.). Znał dobrze ten tekst, bo grał ongiś w teatrze wadowickim Kordiana. W tekście znalazł się błąd, który Mieczysław natychmiast zauważył, ale fonetycznie przepisał to, co było w otrzymanym od profesora fragmencie. Na następnych zajęciach Nitsch wywołuje jego nazwisko i mówi: „A pan to gdzie chodził do gim-nazjum?”. „W Wadowicach, panie profesorze”. „To w tych Wadowicach nie nauczyli pana czytać?!” Kotlarczyk odpowiedział: „Mnie nauczono czytać, tylko ten, kto to pisał, nie zna Słowackiego” - i podał kartkę, z której przepisywał tekst w zadanej transkrypcji fonetycznej. „To ja pisałem!” — krzyknął profesor. Sala zamarła. Kotlarczyk już czuł się wyrzucony z uniwersytetu. Nitsch chwycił kartkę, przeczytał: „A, rzeczywiście, pomyliłem się”. I na tym sprawa się skończyła. Kotlarczyk mówił, że nigdy nie spotkała go ze strony profesora Nitscha jakakolwiek przykrość.
[…]

***

Jan Safarewicz, Wspomnienie z czasu wojny, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Pracę naukową w dziedzinie językoznawstwa w postaci zebrań z odczytami zainicjował prof. Kazimierz Nitsch wkrótce po swoim powrocie z Sachsenhausen. Nie była to jednak praca dydaktyczna: to, co wówczas w ten sposób robiono, odpowiadało pracom Komisji Językowej PAU. Natomiast wznowienie uniwersyteckich zajęć z młodzieżą stało się możliwe dopiero po powrocie liczniejszego zespołu młodych pracowników naukowych, którzy w małych grupach przyjeżdżali stopniowo do Krakowa w ciągu roku 1940.
Na Nowy Rok 1941 powrócił do Krakowa prof. M. Małecki i on to wkrótce potem przystąpił do zorganizowania prac o charakterze możliwie regularnych zajęć uniwersyteckich. Trzeba przyznać, że przed rokiem 1939 nie było na studiach humanistycznych podziału na kolejne lata nauczania: dla uzyskania dy-plomu magisterskiego trzeba było mieć zaliczone cztery lata studiów razem z odpowiednimi seminariami, trzeba było dalej zdać kilkanaście przepisanych egzaminów, wreszcie przedłożyć pracę magisterską. Nie było natomiast przechodzenia z roku na rok na podstawie egzaminów cząstkowych. Ten system nie wymagał ze strony wykładowców powtarzania co roku pewnych kursorycznych ujęć danego przedmiotu; często bywało tak, że profesor rozkładał całość materiału na okres czteroletni i powtarzał wykład dopiero po upływie tego okresu. Znaczną część pensum wykładowego zajmowały ujęcia monograficzne pewnych tematów szczegó-łowych; te wykłady monograficzne nie były w ogóle powtarzane.
Taki tok studiów pozwalał, by tego samego wykładu słuchali równocześnie studenci wszystkich lat studiów. Otóż ten system ułatwił w znacznym stopniu zorganizowanie zajęć uniwersyteckich w tajnym nauczaniu.
Nie było mowy o tym, by wznowić studia w pełnym zakresie we wszystkich kierunkach, jakie istniały przed wojną, brakło na to wykładowców, a niekiedy i studentów. W miarę możności jednak usiłowano objąć zasięg możliwie szeroki. Rzecz prosta, w obrębie naszego wydziału położono główny nacisk na studia polonistyczne.
Organizacja studiów spoczywała w rękach prof. M. Małeckiego. On to komunikował się z poszczególnymi wykładowcami, którymi byli przedwojenni profesorowie i docenci, niekiedy także asystenci. Skierowywał do nich kierowników poszczególnych grup studenckich, a ci uzgadniali z wykładowcą miejsce i czas zajęć.
W obrębie studiów polonistycznych, które ruszyły najpierw, przypadła mi skromna rola nauczania języka greckiego w zakresie, w jakim przewidywały to programy. Podjąłem się tego chętnie, bo takie ćwiczenia, prowadzone w nielicznych grupach słuchaczy, dawały możność przedstawienia porównawczej metody językoznawstwa. Ułożyłem program tego kursu i przedłożyłem prof. Nitschowi, z którym pozostawałem w bliskim kontakcie. Omawialiśmy razem sprawę doboru materiału, który by mógł być przydatny polonistom, i zakresu przewidzianych do nauczania wiadomości. Sporządziłem krótki wybór tekstów do ćwiczeń; teksty te przepisywałem początkowo osobiście w potrzebnej liczbie egzemplarzy, później (w latach 1943 i 1944) powielała je na papierze światłoczułym moja córka, która pracowała w Krakowie w zakładach Siemensa jako kreślarka. Te moje zajęcia z polonistami doprowadziły do napisania podręcznika języka greckiego dla polonistów (z wiosną 1943 r.); po wojnie Studium Słowiańskie UJ wydało podręcznik drukiem.
Pierwsza grupa ćwiczeniowa moich polonistów zaczęła zajęcia jeszcze przed latem 1942 roku. Kurs trwał około trzech miesięcy, i odtąd po kolei zgłaszały się do mnie coraz to nowe grupy. Niekiedy prowadziłem zajęcia na dwóch kursach równolegle. Bywały oczywiście przerwy: w r. 1943 spędziłem trzy miesiące w Przemyślu; w r. 1944, przy bardzo wczesnej godzinie policyjnej i szczególnie ostrym kursie władz hitlerowskich, zajęcia odbywały się nie zawsze regularnie. W sumie jednak przesunęła się przez prowadzone tak ćwiczenia greckie spora garść polonistów. Nie zapisywałem nigdy ich nazwisk, tak że nie potrafię dziś odtworzyć listy mych słuchaczy; kilka tylko nazwisk przypadkowo utkwiło mi w pamięci. Były tam m. in. panie: Heise, Kupcówna, Michałowska, Stanisławska, Szaferówna, Tabeau, Zglińska, Ziembianka; panowie Gołąb, Kamykowski, Kot.
Zajęcia odbywały się oczywiście głównie w mieszkaniach prywatnych: bardzo często u mnie (początkowo w domu prof. Małeckiego przy ul. Spadzistej, później przy ul. Królowej Jadwigi 92), często w mieszkaniach słuchaczy.

***

Ludwika Tabeau, Wojenne studia przedwojennej maturzystki, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

[…]
Pamiętam ten dzień, gdy w gronie zupełnie nieznanych mi osób spotkaliśmy się po raz pierwszy w skromnym, prywatnym mieszkaniu przy ul. Podwale 2 w oficynie, na II piętrze, tuż pod bokiem niemieckiej policji. Nie było żadnego przemówienia. Prof. dr Mieczysław Małecki rozpoczął wykład z zakresu gramatyki języka starocerkiewno-słowiańskiego.
Jakżeż inaczej te studia wyglądały od przedwojennych i dzisiejszych! Było nas początkowo sześć osób: pięć koleżanek i kolega, wszyscy sobie zupełnie nie znani. Ale już po kilku zebraniach nastrój tajemniczości prysł. Spotykaliśmy się ciągle, zaczynaliśmy się poznawać, ta konspiracja nas łączyła i związała jakąś niewidzialną nicią.
Najbardziej tajemniczy był naturalnie kolega. Przystojny brunecik, w ciemnym ubraniu, był naszym beniaminkiem. Chciałyśmy czegoś bliższego o nim się dowiedzieć: niby kolega, a jednak zawsze z rezerwą. Dopiero po pół roku studiów pękła bomba: dowiedziałyśmy się, że to... ksiądz.
Początkowo zespół przedstawiał się następująco: Janina Chmielewska, Iza Kupcówna, Janina Oborska, Janina Paszkowska, Ludwika Tabeau, Jan Drozd. W następnych latach przybyli: Akwilina Gawlik, Jolanta Würfel, a na niektóre tylko przedmioty w naszym zespole; Maria Bobrownicka, Irena Klemensiewicz, Anna Szaferówna, Maria Ziembianka, Alfred Zaręba.
Po wykładach z prof. Małeckim i ćwiczeniach z prof. Sławskim nastąpiły inne przedmioty: seminarium języka greckiego z prof. Safarewiczem, gramatyka opisowa i historyczna języka polskiego z prof. Klemensiewiczem, fonetyka z prof. Urbańczykiem, dialektologia z prof. Nitschem, z prof. Kamykowskim literatura średniowieczna i wreszcie oczekiwane przez wszystkich porywające wykłady z literatury polskiej z prof. Pigoniem oraz filozoficzne wykłady prof. Wyki na temat zagadnień z teorii literatury.
Prawie wszyscy uczestnicy mojego kompletu uczęszczali nadto na wykłady i ćwiczenia z romanistyki, prowadzone przez prof. Malkiewicz-Strzałkową.
Zajęcia odbywały się w godzinach popołudniowych w ciągu tygodnia oraz w niedzielne przedpołudnia w najprzeróżniejszych dzielnicach miasta Krakowa, przeważnie w prywatnych mieszkaniach, a także klasztorach.
Ciężkie to były studia, tym bardziej że wszyscy pracowaliśmy zarobkowo, a godzina policyjna nie po-zwalała na późne odbywanie wykładów. Jeden podręcznik z trudem zdobyty musiał służyć dla całej grupy. Wszyscy podporządkowani byli narzuconej przez nas samych dyscyplinie i punktualności.
W ciągłym oczekiwaniu końca wojny biegły miesiące. Powoli zaczęliśmy zdawać kolokwia, egzaminy.

***

Stanisław Urbańczyk, Nam uczyć zakazano…, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Tajne nauczanie rozpoczął nasz uniwersytet dość późno i czasem miano o to do niego pretensje, jeśli nie pisane, to na pewno mówione. Trudno o większe nieporozumienie. Opóźnienie w tajnym nauczaniu było wywołane tym, że uniwersytet podjął próbę jawnego nauczania w jesieni 1939 r. Tę próbę pracownicy naukowi (bo nie tylko profesorowie) przypłacili obozem koncentracyjnym, cierpieniami, chorobami, a nawet śmiercią. Czy ta próba była potrzebna? Myślę, że narodowi nie wolno było dobrowolnie rezygnować ze swoich praw do wszechstronnego rozwoju. Wróg chciał nas, jak się potem okazało, zepchnąć na najniższy poziom kulturalny i byłby może kiedy powiedział; oto sami Polacy zrezygnowali z uniwersytetu. Brutalny krok okupantów - masowe aresztowania i wywiezienie uczonych krakowskich do obozu koncentracyjnego - zdemaskowało i skompromitowało rząd niemiecki w oczach świata. Przyznaje to gen. gubernator Frank w swoim Dzienniku[1]. Póki jednak pracownicy uniwersyteccy przebywali w obozie koncentracyjnym, o tajnym nauczaniu nie mogło być mowy. Jak można było uruchomić np. polonistykę, gdy wywieziono prawie wszystkich: profesorów Chrzanowskiego, Kołaczkowskiego, Pigonia, Lehra-Spławińskiego, Małeckiego, Nitscha; docentów: Kamykowskiego, Milewskiego i podpisanego, wówczas asystenta. W Krakowie pozostali jedynie prof. Klemensiewicz (językoznawca) i dwaj asystenci: Spytkowski i Wyka (historycy literatury). Wprawdzie większość profesorów zwolniono już 8. II. 1940 r., ale nie zapominajmy, że w Sachsenhausen pozostali jeszcze profesorzy Aleksander Birkenmajer, Zdzisław Jachimecki, Franciszek Leja, Jan Michalski, Jan Miodoński, Jan Salamucha, Władysław Semkowicz, Kazimierz Stolyhwo, Mieczysław Małecki i przeszło 30 docentów, adiunktów, asystentów, np. Henryk Batowski, Andrzej Bolewski, Mieczysław Brożek, Antoni Gaweł, Stanisław Gołąb, Józef Hano, Kazimierz Lepszy, Stanisław Leszczycki, Bogusław Leśnodorski, Anatol Listowski, Józef Mikulski, Tadeusz Milewski, Jan Moszew, Jakub Metallmann, Wiktor Ormicki, Arkadiusz Piekara, Kazimierz Piwarski, Ludwik Sieppel, Stanisław Skowron, Karol Starmach, Stanisław Szczotka, Stanisław Turski, Roman Wojtusiak, Józef Wolski. Są to nazwiska w nauce polskiej dobrze znane dzisiaj, jeśli jeszcze nie były głośne wtedy. Uruchomienie nauczania bez nich byłoby trudne, a nieraz wręcz niemożliwe, dla uwięzionych zaś niebezpieczne, gdyby do gestapo przeniknęły wiadomości, że uniwersytet w ukryciu działa. Trzeba też pomyśleć o tym, jak strasznie byli wyniszczeni fizycznie ci zwolnieni 8 lutego, i jakie ślady na ich psychice mogły pozostawić przeżycia obozowe, zwłaszcza zaś śmierć tylu przyjaciół i kolegów. Nie ulega wątpliwości, że szok nerwowy był u nich większy niż u zwolnionych później, ci bowiem zdołali się z czasem w obozie z przygnębienia otrząsnąć[2]. Grupa młodszych została uwolniona na przełomie 1940 i 1941 roku (kilku kapaniną w ciągu lata i jesieni 1940 r.). Ale w obozie został jeszcze K. Piwarski, który wyszedł dopiero w sierpniu 1941 r. Dwaj inni, J. Metallmann i W. Ormicki, zostali zamęczeni (z powodu żydowskiego pochodzenia). Zwolnieni musieli po powrocie do domu znaleźć jakąś pracę, zabezpieczyć sobie jakie takie wa-runki materialne, a nawet po prostu przyzwyczaić się do tego życia na niby, które się tymczasem wytworzyło. Prof. Semkowicz musiał się przez jakieś pół roku regularnie meldować na gestapo, przyjmowany tam ordy-narnie. Innych po pierwszym zameldowaniu zwolniono od tego obowiązku, ale nikt nie był pewien, czy nie jest pod cichym nadzorem policyjnym. Dopiero kiedy te wszystkie przeszkody i wątpliwości zostały usunięte, można było zrealizować myśl o tajnym nauczaniu, przełamując zresztą zrozumiałe w tej sytuacji obawy i sprzeciwy różnych ludzi.
Moja współpraca zaczęła się bardzo zwyczajnie. Któregoś dnia Mieczysław Małecki, z którym w obozie bardzo się zaprzyjaźniłem i po powrocie stykałem dosyć często, powiedział mi, że się przystępuje do tajnego nauczania i zapytał, czy chcę w nim wziąć udział. Zgodziłem się bez namysłu. Zaproponował mi więc objęcie na początek ćwiczeń z gramatyki opisowej języka polskiego, a więc to, czym się zajmowałem jako asystent do wybuchu wojny. Małecki powiedział wyraźnie, że chciałby, aby każdy prowadził to samo, co w czasie pokoju. O szczegółach organizacyjnych mówiliśmy mało, bo w owych czasach lepiej było wiedzieć mniej niż więcej. Wiedziałem oczywiście, że on jest głównym organizatorem i że wszyscy poloniści przystępują do pracy, w tym prof. Nitsch, któremu ani nadchodząca siedemdziesiątka (w 1944 r.), ani przejścia obozowe nie odebrały energii.
Prawdę mówiąc, mało pamiętam z tego, co było potem. Tajne nauczanie było przecież tylko cząstką konspiracyjnego życia, i to tą mniej niebezpieczną. Zresztą zajęcia nauczycielskie, tak te uniwersyteckie, jak licealne, uważałem za coś tak oczywistego, że nie było o czym myśleć i czego zapamiętywać, a w dodatku tyle nieoczekiwanych przeżyć spadło na głowę w latach powojennych! Zebrania ze studentami odbywały się dość często u mnie w domu. Mieszkałem wtedy na ul. Zielonej (Sarego) 19, wyrzucony przez Niemców z domu Nitscha na Gontynie. Samemu Nitschowi pozwolono zająć w swoim domu ciasną facjatkę, skutkiem czego książki musiał zdeponować w Bibliotece Jagiellońskiej. Mieszkanie, które zajmowałem wraz z najbliższymi krewnymi, było obszerne i w godzinach pracy puste. Inni mieszkańcy domu byli ludźmi pewnymi, podobnie jak dozorczyni, p. Skrabska.
[…]

[1] Hans Frank, Dziennik (10. V. 1940).
[2] Losy aresztowanych przedstawiają: Jan Gwiazdomorski, Wspomnienia z Sachsenhausen, Kraków 1945 i Stanisław Urbańczyk, Uniwersytet za kolczastym drutem (Sachsenhausen-Dachau), Kraków 1946 (por. m. in. s. 138-140).

***

Alfred Zaręba, Konspiracyjne studia filologiczne, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Chyba w drugiej połowie 1943 r. zawiadomił nas prof. Małecki, że wykłady i ćwiczenia z dialektologii polskiej ma rozpocząć prof. Kazimierz Nitsch. Mimo że nie wysłuchaliśmy jeszcze do końca wykładu z gramatyki historycznej polskiej, skierował nas M. Małecki na wykłady K. Nitscha, słusznie sądząc, że nie powinniśmy stracić sposobności poznania tak wybitnego uczonego. Pierwsze spotkanie z prof. Nitschem odbyło się w mieszkaniu państwa Żeleńskich przy al. Krasińskiego 23. O Nitschu krążyły wśród studentów różne opowiadania i anegdoty, mające świadczyć o jego srogości, niecierpliwości czy wręcz złośliwości. Szliśmy na pierwsze zajęcia z dialektologii z mieszanymi uczuciami, zainteresowania i emocji, a także z wewnętrznym postanowieniem, żeby się nie „dać” profesorowi. Wszedł profesor, drobny, z charakterystyczną bródką, starszy już, ale zarazem młody swą postawą i żywością. Rozpoznałem w nim od razu nieznajomego pana, który w czarnej mycce na siwej głowie, wychodząc z lektorium Biblioteki Jagiellońskiej na korytarz, mierzył mnie zawsze, czekającego na książki od dra Władysława Pociechy, swoim wnikliwym spojrzeniem. Pamiętam, że te spojrzenia nie znanego mi jeszcze wtedy prof. Nitscha bardzo mi się nie podobały: „Po cóż mi się tak przypatruje?” - myślałem, „kto to może być?” Teraz się wreszcie dowiedziałem.
Zaczęły się zajęcia, ni to wykład, ni ćwiczenia. Profesor wykładał, pytał zarazem i od razu beształ. W sumie obeszło się bez większych nagan, ale prawie każdemu coś się dostało. Okazało się rychło, że profesor wcale nie taki straszny, jak go malują, ale nie lubi głupoty i bezmyślności. Można było czegoś nie wiedzieć, ale nie wolno było mówić głupstw i być gapiem. Kiedy na pytanie, co jest ogólną cechą charakterystyczną, odróżniającą gwary od języka literackiego, jedna z koleżanek wyrwała się z powiedzeniem, że chłopi mówią niewyraźnie, profesor z miejsca odpalił: „A pani to mówi wyraźnie?” W istocie miała nie najlepszą dykcję. Innej koleżance, córce znanych miłośników przyrody, dostała się, utrzymana w eleganckiej formie, wymówka, kiedy nie wiedziała, co to jest krokiew czy kalenica: „Nie rozumiem, jak córka takich nieksiążkowych rodziców może być tak książkowa!” W ten sposób przeszliśmy chrzest bojowy u K. Nitscha. Wykłady i ćwiczenia były z początku bardzo trudne. Profesor swobodnie poruszał się po całej Polsce i jej dialektach, wymagał kojarzenia faktów gwarowych z historycznojęzykowymi, rzucał dygresje i uwagi o innych językach i dialektach słowiańskich, nie bacząc, że jesteśmy początkującymi studentami. Dopiero w miarę posuwania się w gąszcz zjawisk z wykładami profesora wyłaniała się logiczna i uporządkowana całość i zrozumienie problemu. Były to rzeczywiście wspaniałe seminaria uniwersyteckie.
Niby to groźny, profesor miał taki zapał, ze sposobu jego wykładu płynęło tak przemożne zainteresowanie i umiłowanie przedmiotu, uwidoczniające się poprzez nieznaczny półuśmiech, gdy mówił o jakimś szczególnie ciekawym zjawisku - promieniał po prostu cały z zadowolenia, gdy ktoś zwrócił uwagę na ćwiczeniach na jakąś istotną cechę gwarową - że rychło pozbyliśmy się lęku. Zawsze można było profesora zapytać o szcze-góły, wyjaśniał chętnie i szeroko sprawę interpretował. Z tego okresu datują się moje zainteresowania dialek-tologią. Z początkiem 1944 roku miałem możność przeprowadzenia swych pierwszych badań gwarowych. Za-pisałem na próbę kilka tekstów w Czchowie (pod Sączem) od doskonałego zresztą informatora. Kiedy wspomniałem o tym prof. Nitschowi przy sposobności któregoś z wykładów, polecił mi zatrzymać się po za-jęciach (było to na Filipa u Basi Szczurowskiej), przeczytał uważnie tekst, omówił go ze mną, wskazał na niedociągnięcia. Był przy tym wyraźnie zadowolony, czmychał nosem, jak to było jego zwyczajem i zachęcał do dalszych prób. Wydrukował mi profesor ten tekst w wiele lat później w „Języku Polskim”.
Nieraz potem zjawiałem się u profesora w jego mieszkaniu na Salwatorze przy ul. Gontyna 12. Przebywał zwykle na piętrze, w małym pokoiku o ścianach obstawionych półkami książek, i pracował w czarnej mycce na głowie. Przyjmował studentów chętnie, ale trzeba było zawsze być rzeczowym i zwięzłym, a gdy się tego przestrzegało, można było wiele od profesora usłyszeć.
[…]

***

Maria Ziembianka-Zarębina, Codzienne życie okupacyjnego studenta, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964

Zajęcia nasze odbywały się w prywatnych mieszkaniach, nasz komplet miał trzy główne i wiele pomniejszych baz czy punktów zbornych. Były to mieszkania Romka Stankiewicza przy Garbarskiej, Ewy Heise przy Sebastiana, Hanki Szaferówny przy Botanicznej. Przez pewien czas zajęcia odbywały się w spółdzielni-dziekanacie, na którego zapleczu mieszkał dr Sławski. Ale były też inne mieszkania: Basi Szczurowskiej na Filipa, Danusi Michałowskiej na Mostowej. Niektóre ćwiczenia odbywały się w wytwórni witraży Żeleńskiego przy Alei Krasińskiego. Tam pamiętam np. ćwiczenia z dialektologii z prof. Nitschem.
Prof. Nitsch już przed wojną był na emeryturze, ale po powrocie z obozu zgłosił swój udział w tajnym nauczaniu. Stanowiło to dla nas szczególną atrakcję, zwłaszcza że profesor przyszedł do nas poprzedzony famą o swojej oryginalności, toteż niektórzy z nas dołączyli się do innych kompletów, żeby go zobaczyć. W ogóle pewna płynność w składzie kompletów, odchodzenie studentów, przybywanie nowych było na porządku dziennym. Najczęstszym powodem odejścia był brak odpowiednio pewnych dokumentów: tak od-szedł od nas Mietek Łagan, Jasia Krzyworzeka; Kazka Maślana wywieziono na roboty do Prus.
Profesora Nitscha, którego pierwszy raz zobaczyłam w mieszkaniu Ludki Tabeau (uczestniczki kompletu wcześniej powstałego), baliśmy się początkowo wszyscy. Rzeczywiście, na pierwszych ćwiczeniach z dialektologii każdemu coś złośliwego przygadał, ale wybaczyliśmy mu to łatwo, jako że to było nie tylko złośliwe, ale i dowcipne; zresztą po tym wstępnym chrzcie odnosił się do nas życzliwie i z wielką bezpośredniością, zawsze można go było odwiedzić w jego mieszkaniu na Salwatorze, niemniej do końca studiów były osoby, które z lękiem i strachem wymawiały jego nazwisko.
Wędrując po mieszkaniach kolegów, nie byliśmy tam bynajmniej intruzami czy przymusowymi lokatorami, przeciwnie, witano nas tam jak swoich, zaliczano nas do „familii”. Tak było w domu Romka Stankiewicza i Baśki Szczurowskiej, a przede wszystkim Ewy Heise, której rodzice traktowali nas wszystkich razem i każdego z osobna, jak własne dzieci. Czuliśmy to wszyscy, ale pewnie specjalnie ci, co jak ja, nie mieszkali we własnym domu i w rodzinie. Trudno mi mówić za innych, ale myślę, że ta, zresztą świadomie stwarzana rodzinna atmosfera, musiała być jakimś oparciem dla osób takich jak Magda Grodyńska, której matka umarła w więzieniu na Montelupich, aresztowana na zasadzie zbiorowej odpowiedzialności, gdy Niemcy poszukiwali podejrzanej o komunizm starszej siostry Magdy. Magda sama siedziała wraz z matką, z którą poszła, bo przy tych swoich parunastu wtedy latach, nie wiedziała, co z sobą zrobić.



5.2.1. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu

- Botaniczna (mieszkanie prof. Szafera) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (wspomina o tym Alfred Zaręba)
- Floriańska 13 (zakład dentystyczny dr Włodzimierza Lipońskiego) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
- Garbarska 7 (mieszkanie prof. Pigonia w pierwszym okresie okupacji) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
- Garbarska 6 m. 5 (mieszkanie rodziny Stankiewiczów) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także: prof. T. Lehr-Spławiński, dr V. Francic, dr F. Sławski, prof. W. Tarnawski, wieczory poezji okupacyjnej)
- Św. Jana 7 (klasztor Panien Prezentek) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
- Krasińskiego 23 (pracownia witraży Żeleń¬skiego) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (wspomina o tym Izabela Kupiec-Kleszczowa)
- Mostowa 10 (mieszkanie rodziny Michałowskich) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
- Sebastiana 16 (mieszkanie rodziny Heisów) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także: dr S. Urbańczyk, prof. Zawirski)
- Straszewskiego 10 (mieszkanie rodziny Stanisławskich) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także Jan Stanisławski)
- Szlak 21 (mieszkanie Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
- Szpitalna (klasztor Sióstr Duchaczek) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także: dr K. Wyka, prof. J. Safarewicz)
- Zyblikiewicza 1 (mieszkanie prof. Stanisława Pigonia w drugim okresie okupacji) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu


5.2.2. Miejsca zajęć prowadzonych przez prof. Kazimierza Nitscha

- Długa 37, mieszkanie rodziny Tabeau, w którym prof. Kazimierz Nitsch prowadził zajęcia w ranach tajnego uniwersytetu (także prof. Zenon Klemensiewicz)
- Gontyna 12, mieszkanie prof. Kazimierza Nitscha, w którym prof. Kazimierz Nitsch prowadził zajęcia w ranach tajnego uniwersytetu (także dr Stanisław Urbańczyk)
- Krasińskiego 23, zakład witraży Żeleńskiego, w którym prof. Kazimierz Nitsch prowadził zajęcia w ranach tajnego uniwersytetu
- Szlak 21 (II piętro), mieszkanie Danuty Michałowskiej, w którym prof. Kazimierz Nitsch prowadził zajęcia w ranach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54216   A: dw         

69.
Szlak 21 (mieszkanie hm Tadeusza Wąsowicza) – miejsce spotkań „starszyzny” harcerskiej i decyzji o powołaniu konspiracyjnego harcerstwa w Krakowie (przyszłych Szarych Szeregów)



3. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica przy ul. Szlak 21 (upamiętniająca Szare Szeregi)

- Szlak 21 – tablica upamiętniająca powstanie i działalność krakowskich Szarych Szeregów w Krakowie (odsłonięta 15.11.1994). [Sowiniec 2014]


ul. Szlak 21, fasada kamienicy
Autor: Czesław Dźwigaj
Autor tekstu i układ:
Inicjator: Komisja Historyczna przy Komendzie Chorągwi Krakowskiej ZHP
Fundator: Komenda Chorągwi Krakowskiej ZHP, współpraca i pomoc: PKO SA, AGH, „Georyt” SA, Centralsoft i Hotel Pollera
Wymiary: 70 cm x 120 cm
Materiał: brąz lany
Data odsłonięcia: 15 listopada 1994

Inskrypcja:

[centralnie u góry w znak Polski Walczącej wkomponowany krzyż harcerski; po bokach wstęga, na niej pierwsze słowa hymnu harcerskiego]: Wszystko co nasze Polsce oddamy // W domu tym 15 listopada 1939 r. / powołali do życia podziemne struktury ZHP / podwaliny Szarych Szeregów / hm. Józef Kret = hm. Jan Ryblewski = hm. Seweryn Udziela / hm. Tadeusz Mitera = hm. Stanisław Rączkowski = hm. Tadeusz Wąsowicz / hm. Władysław Muż = hm. Władysław Szczygieł = hm. Marian Wierzbiński // Tym, którzy w czyn wcielili słowa /Kr. Kom. Chor. ZHP Komisja Historyczna / Towarzystwo Pamięci Narodowej im. I Marszałka Polski J. Piłsudskiego / Kraków 15.XI.1994

Uwagi: W kamienicy mieszkał dh Tadeusz Wąsowicz ps. „Baca”
Odsłonięcia dokonali: hm. Anna Udziela i hm Jan Ryblewski, Krystyna Karska bratanica Tadeusza Wąsowicza, Marzena Grzywacz, córka hm. Władysława Szczygła.




4.2. Wzmianki w opracowaniach

Jerzy Rozynek, Krakowskie „Szare Szeregi” w latach 1939-1945. Zarys działalności, Praca magisterska napisana w Zakładzie Historii Polskiej Najnowszej UJ pod kierunkiem prof. dr Józefa Buszko, 1968. Rozdział III. Działalność Szarych Szeregów w Krakowie w latach II wojny światowej

Walki prowadzone w związku z wybuchem II wojny światowej zaktywizowały i postawiły przed harcerstwem całego kraju nowe zadania; nadszedł czas, aby poświęcić się „Służbie Polsce”, o której tak wiele mówiono przed wojną, aby przyoblec słowa w czyn, krzepiąc ducha zwątpiałym i nieść społeczeństwu, żołnierzom podziemia szczególnie, pewność w ostateczne zwycięstwo.
W ramach harcerskiego „Pogotowia Wojennego” ,w ostatnich miesiącach przed wybuchem wojny, w poszczególnych drużynach harcerskich powstały grupy OPL-GAZ, których komendantem został członek komendy Chorągwi i były komendant hufca Kraków I, Jan Ryblewski.
Służbę rozpoczęto w ostatnich tygodniach przed wybucham wojny, pełniąc dyżury w wielu obiektach razem z wojskową służbą OPL-GAZ i Strażą Pożarną, a po rozpoczęciu działań wojennych, pracując w charakterze gońców między dowództwami, roznosząc listy PCK i niosąc pomoc jeńcom w koszarach na Bonarce, wypełniali w bardzo krótkim okresie czasu swe obowiązki względem społeczeństwa Krakowa.
Po zajęciu miasta przez hitlerowców kontynuowano niektóre i wypełniano nowe obowiązki, narzucone przez zaistniałą w mieście sytuację wojenną; chodzi zwłaszcza o pracę harcerek w Sekcji Charytatywnej przy ul. Garbarskiej (Masłowska i Niklówna), wśród jeńców francuskich w Borku Fałęckim, w bibliotece przy ul. Czarodziejskiej (H. Hanuszkowa) i w PCK.
Wielu harcerzy nie skorzystało z nadarzającej się w nocy z 2-3 września możliwości wyjazdu z miasta i kontynuowało swą działalność w OPL-GAZ, bądź jako gońcy, bądź też paląc akta PKU, kończąc służbę wojenną w dniu 5.IX.1939 r.

*

Przed harcerstwem stanął dylemat, co robić dalej? Odpowiedź na to pytanie, dla wielu osób z przedwojennego harcerstwa nie stanowiła problemu nie do rozwiązania.
Już w czasie wrześniowych dni zaczynają się tworzyć początki przyszłych „Szarych Szeregów”, początkowo w kręgu znajomych, wypróbowanych osób, pozbawionych cech fałszywości i paniczykostwa, pełnych poświęcenia i odwagi w czasie ratowania harcerskiego inwentarza. Był to jeden z elementów wiążących ludzi w konspiracyjne związki.
Innym czynnikiem była służba wspólna w OPL i innych służbach podczas tragicznych dni września. Wreszcie trzeci element scalający młodzież w konspiracji to likwidacja średniego szkolnictwa, a co za tym idzie, tworzenie się pierwszego tajnego nauczania.
Rozpoczynają pracę ludzie ze szczebla drużyn, hufców i nieliczni ze szczebla Chorągwi, tacy jak: K. Cyrus-Sobolewski, W. Zapałowicz, F. Baraniuk, I. Fik, J. Kret, R. Korzeniowski, Górzyński, „Ewa”, St. Kunze i wielu innych.
Powszechnie sądzono, że wojna nie będzie miała charakteru przewlekłego, a trwać będzie najwyżej do wiosny przyszłego roku i zakończy się sukcesem aliantów, dlatego ruch oporu w pierwszym okresie okupacji – do wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej – nie był dynamiczny, ograniczając się do kręgu znajomych, z wolna obejmując coraz to większą ilość mieszkańców miasta.
Nastroje wśród młodzieży były podobne jak u większości ludności, dlatego gromady młodych po zamknięciu szkół snuły się bez zajęcia. Wykorzystując chęć młodzieży do pracy, dzięki inicjatywie drużynowych i hufcowych, rozpoczęto we wrześniu-październiku 1939 r. kontynuację działalności niektórych drużyn, a więc: 10 KDH (K. Wajdziński), 23 KDH, 3 KDH, 7 KDH tzw. „Szara Siódemka”, 15 KDH (Wł. Mitkowski), 13 KDH (St. Stanek) – zwana „Czarną Trzynastką”.
Całość starał się ująć w pewne ramy organizacyjne Jan Ryblewski, po otrzymaniu polecenia od T. Wąsowicza na zorganizowanie, a właściwie odtworzenie kontaktów harcerskich na terenie całego województwa (według przedwojennego podziału administracyjnego).
Od momentu nominacji Stanisława Rączkowskiego na komendanta chorągwi oraz nawiązania i utrzymywania kontaktów z ZWZ, praca harcerska uległa usystematyzowaniu i nabrała cech konkretnej pracy konspiracyjnej.
Zadania jakie postawiono przed harcerzami wynikały z konieczności kontynuacji pracy według zmodyfikowanych przedwojennych programów na polu służby samarytańskiej, zwiadowczej, wychowania fizycznego oraz kultywacji harcerskich dobrych uczynków i tajnego nauczania, a dzięki współpracy z ZWZ, zatrudniano harcerzy w pracach wywiadu wojskowego, zalecając zbieranie informacji o Niemcach zamieszkałych w poszczególnych dzielnicach, lokalizując prywatne mieszkania volks i reichsdeutschów.
Dla rządu na emigracji i władz wojskowych w kraju i za granicą ważną rzeczą było systematyczne utrzymywanie – przez Węgry i Słowację - kontaktów z krajem, w celu przesyłania dyrektyw władz państwowych i werbunku w szeregi wojska Polskiego na Zachodzie. Przerzutami granicznymi, głównie marynarzy i lotników, zajmowała się Komenda Chorągwi w Krakowie, przez którą przechodziły także pieniądze przesyłane przez kurierów od rządu na lokale kontaktowe ZWZ. Aby działalność w tej dziedzinie przebiegała bez zakłóceń, Komenda Chorągwi otrzymywała od ZWZ pewne sumy pieniężne, przeznaczone na utrzymywanie kontaktów z terenem i transport ułatwiający synchronizację działania w kwestii przerzutów.

***

Magdalena Kurowska, Szare Szeregi w Krakowie 1939-1945, Krzysztofory 5/1978. Powstanie i pierwszy okres działalności krakowskich Szarych Szeregów. Wrzesień 1939- maj 1941.

Związek Harcerstwa Polskiego był organizacją, która od pierwszych dni okupacji hitlerowskiej włączyła się z całym poświeceniem w nurt walk niepodległościowych. Swą działalnością Szare Szeregi (gdyż taki kryptonim nadano konspiracyjnemu harcerstwu) w krótkim czasie objęły dużą grupę młodzieży harcerskiej i nie tylko harcerskiej na obszarze całego kraju.
Organizacja będąc od pierwszych chwil swego istnienia podporządkowana Związkowi Walki Zbrojnej (później AK) oddała niezwykle ważne usługi podziemnemu wojsku polskiemu w zakresie wywiadu, propagandy, małego sabotażu, wydawnictw prasowych, dywersji i walki zbrojnej. Powszechnie znane są akcje warszawskich Szarych Szeregów pod Arsenałem i w Celestynowie, bohaterskie zmagania harcerskich batalionów „Zośka” i „Parasol” w powstaniu warszawskim.
Niezwykle istotną zasługą organizacji, było jej wychowawcze oddziaływanie na szerokie kręgi młodzieży, która na skutek polityki okupanta narażona była na demoralizację i wynarodowienie. Konspiracyjne harcerstwo wciągnęło młodzież do bezpośredniej walki z wrogiem, wykształciło jej patriotyzm, rozwinęło samodzielność, nauczyło odpowiedzialności. Praca w Szarych Szeregach pozwalała na wypróbowanie umiejętności harcerskich nabytych w pracy drużyn i zastępów przed wojną, była sprawdzianem odwagi, siły woli i koleżeństwa. Kształtowała właściwie młode, rozwijające się jeszcze charaktery, uczyła pracy dla Polski w najtrudniejszych warunkach.
Wśród środowisk harcerskich działających na terenie całego kraju, niepoślednie miejsce zajęła w latach II wojny światowej Krakowska Chorągiew Harcerzy, stanowiąca pod względem liczebności trzecią po Chorągwi Warszawskiej i wojew. warszawskiego grupę Szarych Szeregów w kraju.
Swą służbę wojenną rozpoczęli krakowscy harcerze na kilkanaście dni przed wybuchem wojny, w ramach Hufców Pogotowia Wojennego, utworzonych 28.VII.1939 r., a kierowanych przez phm. Jana Ryblewskiego, członka Krakowskiej Komendy Chorągwi i byłego komendanta hufca Kraków I. Zrzeszeni w Hufcach Pogotowia Wojennego chłopcy pełnili służbę w OPL-GAZ, pomagali straży pożarnej, pełnili funkcje łączników miedzy dowódcami, obsługiwali krótkofalówki, pełnili dyżury strażnicze na obiektach wojskowych, nieśli pomoc poszkodowanym przez bombardowania mieszkańcom miasta. W działalności charytatywnej odznaczyły się zwłaszcza harcerki tworząc sekcję charytatywną i pracując ofiarnie w PCK. Wielu harcerzy nie skorzystało z okazji opuszczenia miasta wraz z władzami cywilnymi 3 września 1939 roku i kontynuowało nie bacząc na niebezpieczeństwo swą pracę. 6 września Kraków został zajęty przez wojska hitlerowskie, dla mieszkańców miasta rozpoczął się wieloletni okres okupacji.
Przed pozostałymi w mieście harcerzami stanęła trudna decyzja - co robić dalej? Komenda Chorągwi ze zrozumiałych względów zawiesiła swą działalność, jej członkowie byli powszechnie znani szerokim kręgom harcerzy, wśród których znaleźli się i tacy, którzy po wkroczeniu Niemców zmienili narodowość podpisując volkslistę. Zawieszenie działalności Komendy Chorągwi nie było jednak jednoznaczne z przerwaniem działalności w ogóle, instruktorzy i starsi harcerze postanowili ją kontynuować, tyle, że w zmienionych warunkach należało stworzyć nowe formy pracy, formy odpowiadające zasadom konspiracji. Już we wrześniu 1939 roku (gdy jeszcze znaczna cześć kadry instruktorskiej znajdowała się w rozproszeniu) z polecenia byłych członków Komendy Chorągwi tymczasowo funkcję komendanta hufców krakowskich objął phm. Jan Ryblewski. W pierwszym rzędzie zajął się on ratowaniem mienia harcerskiego, m. in. z pomocą hm. Wacława Głębowicza i grupy młodszych chłopców zabezpieczył Archiwum K. Ch., akta osobowe i rozkazy (dzięki temu materiały te nie posłużyły okupantowi w późniejszych aresztowaniach).
Równocześnie pozostali w mieście instruktorzy, członkowie przedwojennej Komendy Chorągwi, na kolejnych spotkaniach omawiali możliwości odtworzenia Krakowskiej Chorągwi Harcerzy w warunkach konspiracyjnych. Zastanawiano się nad problemami strukturalnymi i formami długofalowej działalności (już wtedy zaczęto zdawać sobie sprawę z możliwości przeciągnięcia się działań wojennych i tym samym okupacji niemieckiej). Podjęto także pierwsze kroki celem nawiązania kontaktu i podporządkowania się Organizacji Orła Białego, ugrupowania działającego w porozumieniu z władzami polskimi na emigracji. W rezultacie, przy końcu września 1939 r. hm. Władysław Szczygieł, hm. Władysław Muż i hm. Tadeusz Wąsowicz wstąpili do OOB, a na początku października powołano konspiracyjną Komendę Chorągwi Krakowskiej. W zebraniu, na którym ją utworzono wzięli udział: phm. Jan Ryblewski, hm. Tadeusz Wąsowicz, hm. Władysław Szczygieł, hm. Stanisław Muż, hm. Tadeusz Mitera, hm. Wacławek i hm. Ślęzak. Na stanowisko komendanta wysunięto phm. Jana Ryblewskiego, który przebywając w Krakowie dopiero od 1939 r., nie był tak powszechnie znany szerokim kręgom harcerzy, jak inni krakowscy instruktorzy.
W trakcie pierwszych spotkań nowopowstałej K. Ch. omawiano możliwości pracy konspiracyjnej z młodzieżą w mieście, a także problem objęcia działalnością środowisk harcerskich w terenie. Ustalono min. wstępnie, iż organizatorami działalności harcerskiej będą: w Chrzanowie - Zenon Swarycz, w Tarnowie - Tadeusz Kosowski, w Podgórzu - Tadeusz Mitera. Poprzez Tadeusza Wąsowicza nawiązano kontakt z nowosądecką organizacją harcerską OOB-Resurectio, kierowaną przez Stanisława Wąsowicza, brata Tadeusza. OOB-Resurectio powstała we wrześniu 1939 r. i działała na terenie nowosądecczyzny i Podhala, a zajmowała się przerzutami granicznymi i pracą kurierską. Po nawiązaniu kontaktu przez krakowską K.Ch. z tą organizacją, również krakowscy harcerze i instruktorzy zaczęli brać czynny udział w tej tak ważnej działalności.
Stworzenie organu kierowniczego i ujęcie pracy harcerskiej w ścisłe ramy organizacyjne było rzeczą niezwykle istotną ze względu na żywiołowe podejmowanie działalności przez młodszych harcerzy na szczeblu drużyn i zastępów. Już od września 1939 r. zaczęły się spotykać mniejsze i większe grupy chłopców podejmując kontynuację przerwanych przez wybuch wojny zajęć harcerskich.
Z własnej inicjatywy rozpoczęli pracę chłopcy z drużyn 10 (drużynowy Kazimierz Wajdziński), 23 (drużynowy Tadeusz Żak), 13 (drużynowy Stanisław Stanek), 15 (drużynowy Władysław Mitkowski), 5 (drużynowy Zbigniew Nalepa), 8 (drużynowy Marceli Matuszyński), 7 (drużynowy Tadeusz Boy), 6 (drużynowy Wiesław Zapałowicz). Odbywali spotkania, zajmowali się ukrywaniem broni, amunicji, aparatów radiowych, sprzętu łącznościowego oraz ocalałego mienia harcerskiego. Chłopcy z 10 KDH rozpoczęli nawet wydawanie gazetki konspiracyjnej opartej na wiadomościach radiowych. Również chłopcy z tej drużyny na polecenie Kazimierza Wajdzińskiego podjęli pierwsze prace wywiadowcze polegające na lokalizacji mieszkań Niemców i volksdeutschów oraz punktów stacjonowania wojsk niemieckich.
Taka czy też innego rodzaju samodzielna działalność bez zachowania odpowiednich środków bezpieczeństwa narażała wielu zwłaszcza młodszych harcerzy na poważne zagrożenie i niepotrzebne aresztowania.
Koniecznością stało się opracowanie jednolitego programu działania i włączenie chłopców z tych drużyn i zastępów do jednej sprawnej organizacji, która narzuciłaby im formy postępowania zgodne z zasadami konspiracji. W tym celu należało jak najszybciej podporządkować Komendzie Ch. wszystkich działających drużynowych, a przez nich i ich podopiecznych. Tworzenie konspiracyjnej organizacji harcerskiej oparto początkowo na systemie trójkowym, później na piątkowym, ten. jeden wciągnięty do organizacji harcerz werbował z kolei 3 lub 5 kolegów. W ten sposób znajomość między członkami organizacji ograniczała się do kilku osób, co było ze względów bezpieczeństwa bardzo korzystne, ale w praktyce nie sprawdziło się gdyż zrzeszeni w jednej drużynie czy nawet hufcu chłopcy tak czy tak znali się doskonale z przed wojny. Każdy nowoprzyjęty członek organizacji po złożeniu przysięgi, otrzymywał odpowiednie zadania i pouczenie o ich wykonaniu. W tym pierwszym okresie kształtowania się przyszłych Szarych Szeregów sprowadzały się one do: śledzenia poczynań Niemców, zbierania i zabezpieczania przydatnych dla konspiracji materiałów po polskich organizacjach, zbierania broni, amunicji, radioodbiorników i sprzętu łącznościowego, werbowania nowych członków i wreszcie wykonywania zleceń przełożonego w dziedzinie łączności i kolportażu.
Przy końcu listopada na kolejnym zebraniu K. Ch. odbywającym się w mieszkaniu hm. Tadeusza Wąsowicza przy ul. Szlak 21 funkcję komendanta przyjął od Jana Ryblewskiego przybyły do Krakowa z Poznania hm. Stanisław Rączkowski ps. „Stach”. Jako zupełnie w Krakowie nieznany mógł znacznie bezpieczniej pełnić tą odpowiedzialną funkcję. Zastępcą Rączkowskiego został doświadczony instruktor hm. Seweryn Udziela ps. Jus, Stefan, Lubicz.
Z końcem 1939 r. zaczęli stopniowo powracać z ucieczki na wschód, z rozbitych oddziałów wojska polskiego, z obozów jenieckich, instruktorzy i starsi harcerze Krakowskiej Chorągwi ZHP. Nawiązywali oni kontakty z działającymi już w konspiracji kolegami i sami rozpoczynali pracę w organizacji. Zwiększała się w tan sposób kadra kierownicza konspiracyjnej Chorągwi Harcerzy, poszerzały kontakty, zwiększały wpływy w terenie. Już w owym okresie objęto działalnością część południowych ziem Generalnej Guberni. K. Ch. wyznaczyła rejony działalności dla poszczególnych instruktorów. Kierownictwo organizacji na terenie Krakowa powierzono phm. Janowi Ryblewskiemu, na czele hufca Podgórze stanął hm. Tadeusz Mitera, rejon Dębicy objął Stanisław Muż, rzeszowskie Józef Kret, nowosądeckie Stanisław Wąsowicz i Jan Zawadzki. Dużymi osiągnięciem krakowskich instruktorów było opracowanie w tym wczesnym okresie istnienia konspiracyjnej organizacji harcerskiej własnego instruktażu organizacyjnego, wzorowanego w pewnym stopniu na programie Polskiej Organizacji Wojskowej z okresu I wojny światowej. Inspiratorem opracowania instruktażu był komendant Rączkowski, harcmistrz, którego energia i zdolności organizacyjne miały bezsprzecznie wielki wpływ na kształtowanie się krakowskiej konspiracji harcerskiej w pierwszym okresie jej istnienia.
Równolegle do intensywnych zabiegów organizacyjnych i prac nad instruktażem krakowscy harcerze przez cały czas brali udział w bezpośredniej walce z okupantem hitlerowskim. M.in. młodsi chłopcy uczestniczyli w pracach wywiadowczych zleconych organizacji przez pion wywiadu SZP, zaś starsi harcerze i instruktorzy, a wśród nich sam komendant, kontynuowali rozpoczętą w październiku działalność przerzutową i kurierską. Podtrzymywano kontakt z przebywającym w Budapeszcie przedwojennym naczelnikiem harcerzy hm. Zbigniewem Trylskim, a poprzez niego z punktami przerzutowymi na tym terenie. Przeprowadzano na Węgry wojskowych pragnących wstąpić do Armii Polskiej we Francji, a do okupowanego kraju przywożono dokumenty, rozkazy i pieniądze dla SZP potem ZWZ. Tę część działalności krakowskiej Komendy Chorągwi częściowo sparaliżowało aresztowanie dużej grupy kurierów z rejonu Nowego Sącza, a także aresztowanie i zamordowanie Stanisława Wąsowicza. W późniejszym okresie działalnością kurierską zajmował się już z ramienia AK, członek K. Ch. Adam Łukaszewski, jest prawdopodobne, że wciągnął do tej pracy grupę starszych harcerzy.
Na przełomie listopada i grudnia 1939 r. krakowski komendant wyjechał do Warszawy by zorientować się w jakim stopniu stolica zorganizowała u siebie pracę harcerską i ewentualnie podporządkować się Kwaterze Głównej. W Warszawie Rączkowski spotkał się z hm. Juliuszem Dąbrowskim, członkiem organizacji PLAN, od którego dowiedział się, że tutejsza organizacja harcerska jest dopiero we wczesnym stadium organizacji i Główna Kwatera nie podjęła jeszcze działalności. Krakowska Chorągiew Harcerzy musiała więc nadal pracować samodzielnie, bez oparcia w harcerskich władzach centralnych.
Dopiero z końcem stycznia 1940 r. przybył do Krakowa naczelnik Szarych Szeregów Florian Marciniak ps. Szary i przez łączniczkę ZWZ panią Wandę Marokini nawiązał kontakt ze Stanisławem Rączkowskim. Nieświadomy sytuacji w Krakowie „Szary” zwrócił się do tego ostatniego z propozycją rozpoczęcia pracy harcerskiej w krakowskiem. Wtedy „Stach” miał satysfakcję zameldowania, że Krakowska Chorągiew jest już zorganizowana i działa po czym zaprosił „Szarego” na zebranie komendy tejże Chorągwi. Na zebraniu odbywającym się u hm. Tadeusza Wąsowicza, Florian Marciniak wystąpił ze względów konspiracyjnych nie jako naczelnik lecz jako wizytator Kwatery Głównej, poinformował on zebranych o przyjęciu przez konspiracyjne harcerstwo kryptonimu „Szare Szeregi” i podporządkowaniu się organizacji wojskowej (ZWZ), a także o konieczności przygotowywania starszych harcerzy do akcji bojowych. „Szary” wyrażał się z uznaniem o organizacji harcerskiej jaką zastał w Krakowie i przyznał, że Warszawa nie dorównuje mu jeszcze pod tym względem.

***

Stanisław Porębski, Krakowskie Szare Szeregi, 1985

Harcerstwo weszło w konspirację z marszu. W czerwcu 1939 r. zostało powołane Pogotowie Wojenne Harcerzy. Zachował się rozkaz Komendanta Pogotowia Harcerzy Hufców Krakowskich phm Jana Ryblewskiego z 28 sierpnia 1939 roku. Młodzi harcerze podzieleni na zastępy i drużyny, pełnili funkcje gońców pieszych i rowerowych w Komendzie Miasta Wojska Polskiego doręczając kartki mobilizacji indywidualnej, obsługiwali telefony i łącznice sieci obserwacyjno-meldunkowej OPL, pełnili warty ochronne przy mostach, magazynach itp. obiektach, dyżurowali na dworcu kolejowym.
Marek Gręplowski, harcerz z 7 KDH na dyżurze przy centrali Obrony Przeciwlotniczej w dnia 1.IX o godz. 5 rano odebrał pierwszy meldunek o samolocie nieprzyjacielskim. Druhowie z 24 KDH Maciek Popek i Jerzy Pieracki na patrolu antydywersyjnym w pobliżu radiostacji i Cmentarza Salwatorskiego byli ostrzelani przez grupę szpiegowsko-dywersyjną.
Harcerki i Harcerze obsługiwali punkty sanitarne. Po bombardowaniu dworca głównego PKP i okolicznych ulic (ul. Warszawska, ul. Pawia, ul. Szlak, ul. Bosacka) w dniu 1 września, w akcji niesienia pomocy sanitarnej, wynoszenia rannych i zabitych na wozy oraz w ratowaniu mienia ludności brali udział druhowie Feliks Florek, Stefan Dzik i Leszek Guzy ze swymi harcerzami.
Działalność ta formalnie zakończyła się 6 września, kiedy to wojska niemieckie wkroczyły do Krakowa. Jan Ryblewski nie poczuł się zwolniony z funkcji, ale przy pomocy harcerzy zabezpieczył akta i archiwa Komendy Chorągwi - dzięki czemu w ręce wręga nie wpadły spisy o osobowe harcerzy i instruktorów.
W podobny sposób wielu drużynowych, przybocznych czy zastępowych wykradało sztandary, biblioteki i sprzęt obozowy z zajętych przez Niemców budynków, szkolnych, gdzie mieściły się harcerskie izby.
Pod koniec września l w październiku samotnie zaczęły się organizować grupy harcerskie z inspiracji własnej starszych harcerzy, jak np.:
przy Zbigniewie Nalepie V KDH
przy Wiesławie Zapałowiczu VI KDH
przy phm Tadeusza Boyu VII KDH
przy hm Marcelim Matuszyńskim VIII KDH
przy Kazimierzu Wajdzińskim X KDH
przy phm Stanisławie Stanku XIII KDH
przy Władysławie Mitkowskim XV KDH
przy Tadeusza Żaku XXIII KDH
przy Edwardzie Więcku XXIV KDH
Z tymi grupami próbował nawiązywać kontakty phm Jan Ryblewski. Młodzież harcerska ukrywała porzucony sprzęt wojskowy, amunicję, samorzutnie rozpoznawała adresy Niemców i Volksdeutscherów oraz próbowała wydawać pierwsze gazetki z nasłuchów radiowych. Harcerze brali udział w ratowaniu i przenoszeniu publicznych księgozbiorów. Pomagali PCK i Komitetowi Obywatelskiemu w przyjmowaniu uchodźców na rampach kolejowych.
Założona w Krakowie w tym czasie Organizacją Orła Białego przewidując udział harcerzy w konspiracji, kontaktowała się z hm Władysławem Szczygłem.

*

15 listopada 1939 roku hm Tadeusz Wąsowicz „Baca” zebrał w swoim mieszkaniu przebywającą w Krakowie starszyznę harcerską (hm Tadeusz Mitera, hm Władysław Muż, phm Stanisław Rączkowski, phm Jan Ryblewski, hm Seweryn Udziela, hm Marian Wierzbiański), aby zastanowić się nad sytuacją dorastającej młodzieży.
Gimnazja i licea zostały przez okupanta zamknięte, organizacje młodzieżowe (w tym i ZHP) oraz kluby sportowe rozwiązane. Młodzież, która wtedy jeszcze nie podjęła pracy zawodowej mogła łatwo ulegać demoralizacji, szczególnie w sytuacji upadku autorytetów po klęsce wrześniowej. Zakładano, że wojna skończy się na wiosnę 1940 r., kiedy Francja i Anglia rozpoczną wielką ofensywę, Niemcy wojnę przegrają, opuszczając tereny polskie będą grabić i niszczyć. Należy się temu przeciwstawić przez zorganizowanie zbrojnego wystąpienia.
Tak to zadecydowano podjąć pracę konspiracyjnego Harcerstwa i w tym celu powołano Komendę Chorągwi, a na jej komendanta phm Stanisława Rączkowskiego „Stacha”, wysiedlonego z Poznania, nieznanego w Krakowie.
Zastępcą został hm Seweryn Udziela. Z braku wzorów opracowano własną instrukcję organizacyjną i przyjęto system piątkowy. Poprzez kurierów harcerskich nawiązano kontakt z przedwojennym Naczelnikiem Harcerzy hm Zbigniewom Trylsklm, przebywającym na Węgrzech. W Nowym Sączu i w Nowym Targu zorganizowano punkty przerzutowe, przez które ewakuowali się oficerowie i podchorążowie do Wojska Polskiego we Francji. Z Węgier przynoszono pocztę konspiracyjną i pieniądze na cele podziemne.
Terytorialnie działalnością objęto obszar południowej części Gen. Gubernatorstwa od ówczesnej granicy z Rzeszą Niemiecką (Częstochowa, Krzeszowice) do linii demarkacyjnej z ZSRR na Sanie. Poszczególne rejony powierzono instruktorom:
Kraków-miasto - phm J. Ryblewski, Olg. Głębowicz
Kraków-Podgórze - hm T. Mitera
Dębica - hm Wł. Muż
Rzeszów - hm J. Kret
Nowy Sącz - hm St. Wąsowicz i hm Jarzy Zawodzki
Chrzanów - phm Zen. Zwarycz
Tarnów - phm T. Kossowski
Postanowiono działalnością obejmować tylko starszą młodzież harcerską. Hm Wł. Muż podjął się przygotowania programów szkolenia harcerzy do przyszłych akcji zbrojnych oraz do zadań wywiadowczych, a których meldunki przekazywano do ZWZ.
Dotychczasowa działalność Krakowskiej Komendy Chorągwi pochodziła z własnej inicjatywy instruktorów i nie była jeszcze powiązana z Kwaterą Główną Kwaterą w Warszawie.

***

Paweł Miłobędzki, Samodzielna Komenda Chorągwi Krakowskiej, w: Paweł Miłobędzki, Harcerze w okupowanym Krakowie 1939-1945, Kraków 2005

[…]
W okupowanym Krakowie na przełomie września i października 1939 r. zaczęły się organizować samorzutne grupy harcerskie, np. wokół Zbigniewa Nalepy (5 KDH), Wiesława Zapałowicza (6 KDH), phm. Tadeusza Boya (7 KDH), hm. Marcelego Matuszyńskiego (8 KDH), Kazimierza Wajdzińskiego (10 KDH), Tadeusza Grzesły (11 KDH), phm. Stanisława Stanka (13 KDH), Leopolda Molickiego, a później phm. Władysława Mitkowskiego (15 KDH), Tadeusza Żaka (23 KDH) i Edwarda Więcka (24 KDH).
W całości pracę wznowiły następujące drużyny: 5 KDH, 9 KDH i 21 KDH, a w Podgórzu hm. Tadeusz Mitera organizował hufiec harcerzy. Pomagali mu w tym druhowie Czesław Bednarz, Wojciech Beliczyński, Zdzisław Ćwik, Marian Hampel, Kazimierz Lisiński i Edward Poradzisz. Z grupami tymi usiłował kontaktować się phm. Jan Ryblewski i zorganizować je po harcersku.
Do pierwszych zadań tych zespołów - działających jeszcze bardzo po amatorsku - należało ukrywanie porzuconego sprzętu wojskowego, amunicji, środków łączności, rozpoznawanie adresów Niemców i volksdeutschów oraz werbowanie nowych członków. Harcerze brali udział w ratowaniu publicznych księgozbiorów, pomagali PCK i Komitetowi Obywatelskiemu w przyjmowaniu uchodźców na rampach kolejowych oraz w ramach Rady Głównej Opiekuńczej (RGO), włączyli się w pomoc terroryzowanej przez hitlerowców ludności polskiej i żydowskiej na terenie Krakowa. Pomagano, w dopuszczonych przez Niemców normach, więźniom na Montelupich, często szmuglując grypsy w obie strony.
Wśród harcerzy znaleźli się jednak i tacy, którzy zmienili narodowość i poszli na służbę okupanta, stając się z racji znajomości środowiska bardzo niebezpiecznymi dla harcerskiej konspiracji. Był to np. Ryszard Frehlich z 10 KDH służący w formacji Sonderdienst czy Oktawian Reuss z 23 KDH - komisaryczny Zarządca Izby Rzemieślniczej w Krakowie.
Na początku października 1939 r. w mieszkaniu hm. Tadeusza Wąsowicza, mieszczącym się przy ul. Szlak 21, odbyło się spotkanie starszyzny instruktorskiej Krakowa. Oprócz gospodarza w zebraniu tym udział wzięli phm. Jan Ryblewski, hm. Marian Wierzbiański, hm. Władysław Szczygieł, hm. Władysław Muz, hm. Tadeusz Mitera, hm. Władysław Wacławek i hm. Mieczysław Ślęzak. Na spotkaniu tym zdecydowano się podjąć konspiracyjną pracę harcerską w Krakowie i omówiono jej zasady. Działalność miano oprzeć na zespołach harcerskich, z którymi kontakt utrzymywał wcześniej phm. Jan Ryblewski. Miał on objąć również funkcję koordynatora pracy harcerskiej w Krakowie. Wybór taki był uzasadniony tym, że Ryblewski przybył niedawno do Krakowa i w związku z tym był mało znany szerokim kręgom harcerzy.
Kolejne tygodnie poświęcono na budowę struktur konspiracji harcerstwa męskiego w Krakowie. Równolegle prowadzono działania mające na celu nawiązanie kontaktów z tworzącym się podziemiem, reprezentowanym w Krakowie przez OOB, na której czele stał ppłk Kazimierz Pluta-Czachowski ps. „Gałdyn”. Początkowo kontakt z OOB utrzymywał hm. Władysław Szczygieł, później współpracę poszerzono. W jej rezultacie do OOB wstąpili hm. Władysław Szczygieł, hm. Władysław Muz i hm. Tadeusz Wąsowicz. W październiku 1939 r. poprzez Tadeusza Wąsowicza nawiązano kontakt z OOB-Resurectio, kierowaną przez jego brata Stanisława, a działającą na terenie Nowosądecczyzny i Podhala.
OOB-Resurectio zajmowała się przerzutami granicznymi i pracą kurierską. Dzięki temu kontaktowi krakowscy harcerze włączyli się do działalności kurierskiej i przerzutowej. Właśnie dzięki tej działalności podtrzymano kontakt z przebywającym na Węgrzech Zbigniewem Trylskim, przedwojennym Naczelnikiem Harcerzy, a przez niego z punktami przerzutowymi na tym terenie. Przeprowadzano na Węgry wojskowych pragnących wstąpić do Armii Polskiej we Francji, a do okupowanej Polski przywożono dokumenty, rozkazy i pieniądze dla SZP. W późniejszym okresie działalnością kurierską zajmował się, już z ramienia AK, członek Komendy Chorągwi Adam Łukaszewski, który wciągnął do tej pracy grupę harcerzy starszych wiekiem.
15 XI 1939 r. w mieszkaniu Tadeusza Wąsowicza ps. „Baca” odbyło się kolejne, konspiracyjne spotkanie starszyzny harcerskiej Krakowa. Brali w nim udział: hm. Tadeusz Mitera, hm. Władysław Muż, phm. Stanisław Rączkowski, phm. Jan Ryblewski, hm. Seweryn Udziela i hm. Marian Wierzbiański. Głównym problemem, jaki poruszano była sytuacja dorastającej młodzieży, która w zaistniałej sytuacji mogła ulegać demoralizacji na skutek upadku autorytetów po klęsce wrześniowej. Licząc na szybki koniec wojny wiosną 1940 r., zdecydowano się podjąć konspiracyjną pracę harcerską i powołano Komendę Chorągwi.
Celem działalności Samodzielnej Chorągwi Krakowskiej było zorganizowanie zbrojnego wystąpienia przeciwko Niemcom w momencie opuszczania terenów polskich przez Wehrmacht, aby przeciwdziałać w ten sposób grabieżom i niszczeniu mienia. Na czele Komendy Chorągwi stanął phm. Stanisław Rączkowski ps. „Stach”, wysiedlony z Poznania i nieznany w Krakowie. Jego zastępcą został hm. Seweryn Udziela. Opracowano własną instrukcję organizacyjną i przyjęto początkowo system trójkowy (potem piątkowy).
Polegał on na tym, że każdy wciągnięty do konspiracji harcerz werbował trzech (a potem pięciu) kolegów. Chodziło o ograniczenie kontaktów między piątkami, co jednak nie było możliwe, bo harcerze z jednej drużyny, a nawet z hufca znali się sprzed wojny. Kraków podzielono na dwa rejony działalności, powierzając je poszczególnym instruktorom - Kraków Miasto phm. Janowi Ryblewskiemu i Olgierdowi Głębowiczowi, a Kraków-Podgórze hm. Tadeuszowi Miterze. Pracą Chorągwi, oprócz samego Krakowa, objęto obszar południowej części GG od ówczesnej granicy z Rzeszą Niemiecką (Częstochowa, Krzeszowice) do linii demarkacyjnej z ZSRR na Sanie. Poszczególne rejony powierzono: Tarnów - phm. Tadeuszowi Kossowskiemu, Dębica - hm. Władysławowi Mużowi, Chrzanów - phm. Zenonowi Zwaryczowi, Nowy Sącz - hm. Stanisławowi Wąsowiczowi i hm. Jerzemu Zawodzkiemu, Rzeszów - hm. Józefowi Kretowi.
Działalnością postanowiono objąć tylko starszą młodzież harcerską. Program przygotował hm. Władysław Muż. Należy zaznaczyć, że działalność Krakowskiej Komendy Chorągwi była własną inicjatywą środowiska i nie była powiązana z Główną Kwaterą - „Pasieką”. Program, według którego odbywało się szkolenie harcerzy, kładł duży nacisk na zajęcia z terenoznawstwa, łączności, samarytanki i wychowanie fizyczne. Wynikało to z doświadczeń, jakie wyniesiono z przebiegu kampanii wrześniowej. Ujawniły one również olbrzymie możliwości wykorzystania młodzieży harcerskiej w służbach pomocniczych i w pierwszej linii walczących.
Równolegle były prowadzone szkolenia z zakresu budowy, eksploatacji i konserwacji niektórych rodzajów uzbrojenia strzeleckiego oraz z zakresu taktyki drużyny piechoty. Szkolenie wojskowe na szerszą skalę rozwinęło się dopiero później. Za bardzo ważne uznano poczynania o charakterze propagandowym. Dlatego właśnie harcerskie zespoły bardzo intensywnie uczestniczyły w kolportażu pierwszej prasy podziemnej w Krakowie. Niektóre ze środowisk podjęły się wydawania własnych gazetek.
Na przełomie listopada i grudnia 1939 r. komendant samodzielnej Komendy Chorągwi Krakowskiej phm. Stanisław Rączkowski wyjechał do Warszawy, by nawiązać ewentualny kontakt z Główną Kwaterą i podporządkować jej się oraz zorientować się, w jakim stopniu zorganizowana jest praca harcerska w stolicy. W trakcie spotkania z hm. Juliuszem Dąbrowskim dowiedział się, że warszawska organizacja harcerska jest we wczesnym stadium organizacji, a Główna Kwatera nie podjęła jeszcze działalności. Krakowska Chorągiew Harcerzy musiała więc pracować samodzielnie, bez oparcia w harcerskich władzach centralnych.

Pod koniec stycznia 1940 r. do Krakowa przybył Naczelnik Szarych Szeregów Florian Marciniak ps. „Szary” w celu zainicjowania ich pracy w Krakowie i Małopolsce. Nieświadomy sytuacji w Krakowie, za pośrednictwem łączniczki ZWZ, Wandy Marokini, nawiązał kontakt ze Stanisławem Rączkowskim, proponując mu rozpoczęcie pracy harcerskiej w Krakowskiem. „Stach” z dużą satysfakcją jeszcze tego samego dnia przedstawił Naczelnikowi - występującemu oficjalnie jako wizytator GK - już w pełni ukształtowaną, zorganizowaną i działającą Krakowską Komendę Chorągwi.
Naczelnik po zapoznaniu się z działalnością stwierdził, że jest to pierwsze środowisko w Polsce tak dobrze zorganizowane i że nie dorównuje mu nawet Warszawa. Krakowskie doświadczenia w zakresie konspiracyjnej pracy harcerskiej miały zostać wkrótce wykorzystane i upowszechnione we wszystkich środowiskach harcerskich w Polsce. „Szary” poinformował zebranych o kryptonimie „Szare Szeregi” i o formalnym podporządkowaniu się organizacji harcerzy ZWZ. Wspomniał też o konieczności przygotowań starszych harcerzy do akcji bojowych, w związku z domniemaną wiosenną ofensywą aliantów na Zachodzie.
Spotkanie z Naczelnikiem Szarych Szeregów doprowadziło również do nawiązania kontaktów z lokalną Komendą ZWZ, które były utrzymywane przez kpt. Jana Cichockiego ps. „Jaś”. Formalnymi konsekwencjami wizyty F. Marciniaka było podporządkowanie się Krakowskiej Komendy Chorągwi Głównej Kwaterze Harcerzy - „Pasiece”. Chorągiew Krakowska przyjęła kryptonim „Ul Smok”.
W pierwszych miesiącach 1940 r. odprawy Komendy odbywały się w mieszkaniu T. Wąsowicza przy ul. Szlak 21. Zgodnie z ustaleniami, które zapadły na spotkaniu z Florianem Marciniakiem, powołano obok już istniejących nowe rejony działania i przyporządkowano je następującym instruktorom: Jasło, Gorlice, Krosno, Sanok - Tadeuszowi Wąsowiczowi, Rzeszów, Przemyśl, Nisko, Stalowa Wola - Władysławowi Luteckiemu, Łańcut, Przeworsk, Jarosław - Tadeuszowi Szymańskiemu, Sędziszów, Dębica, Mielec, Tarnobrzeg - Józefowi Kretowi.
W trakcie tych spotkań program działalności konspiracyjnej został opracowany i usprawniony oraz przystosowany dla poszczególnych grup wiekowych, z których pierwsza obejmowała chłopców do 15 lat, a druga młodzież męską powyżej 16 lat. Zgodnie z nowym programem chłopcy do 15 lat kontynuowali normalne zajęcia harcerskie z naciskiem na służbę sanitarną, wywiadowczą i wychowanie fizyczne. Do ich obowiązków należało również niesienie pomocy ludziom poszkodowanym przez wojnę i opieka nad grobami żołnierzy poległych we wrześniu 1939 r. Chłopcy ponad 16-letni przechodzili szkolenie wojskowe na kursach podoficerskich i podchorążackich, uczestniczyli w małym sabotażu, służbie wywiadowczej, kolportażu prasy itp.
Władysław Muż zorganizował m.in. obserwację niemieckich transportów kolejowych przejeżdżających przez Kraków, a dane o ich liczbie, składzie, kierunku i rodzaju uzbrojenia przekazywano odpowiednim służbom ZWZ. Zorganizował on również wstępne szkolenie wojskowe, w którym wykorzystywano szkolne i akademickie podręczniki PW, instrukcje obsługi broni, regulaminy i niemieckie wydawnictwa wojskowe.
Podczas pierwszych miesięcy 1940 r. nastąpił bardzo intensywny rozwój krakowskich Szarych Szeregów. Uaktywniały się coraz to nowe środowiska, wracali z wojennej tułaczki liczni instruktorzy, m.in. hm. Eugeniusz Fik - hufcowy hufca Kraków I, Stanisław Kunze - drużynowy 23 KDH, phm. Władysław Mitkowski - drużynowy 15 KDH oraz instruktorzy Marceli Matuszyński, Kazimierz Szostak, Marian Felger. Wszyscy oni włączyli się w nurt pracy konspiracyjnej. Zorganizowana przez Tadeusza Grzesłę w listopadzie 1939 r. tajna 11 KDH „Bellafenita”, złożona z dwóch zastępów chłopców i jednego dziewcząt, liczyła razem ok. 20 osób. Utrzymywała kontakt z hm. Sewerynem Udzielą i por. Juliuszem Jurczakiem. Eugeniusz Fik nawiązał kontakt z chłopcami z 7, a następnie 6 KDH, gdzie tworzył pierwsze konspiracyjne trójki. Równolegle organizował w konspiracji dla najmłodszych harcerzy tych środowisk normalne zajęcia harcerskie (wycieczki, gry, podchody, musztra itp.). Z kolei Stanisław Kunze w połowie maja 1940 r. włączył do Szarych Szeregów prowadzoną przez siebie 23 KDH. Kontynuując owocną współpracę przedwojenną w ramach Szarych Szeregów, harcerze 23 KDH nawiązali kontakty z l O KDH. Inicjatorami tego byli drużynowi - 10 KDH Kazimierz Wajdziński i 23 KDH Stanisław Kunze oraz hufcowy - Kazimierz Cyrus-Sobolewski.
Niestety okres względnej swobody mijał, a okupant wzmagał terror i walkę z podziemiem. Na skutek wpadki grupy kurierów podczas przekraczania granicy w górach gestapo ujęło Jana Łąckiego ps. „Wagner”, drużynowego z Częstochowy. W trakcie przesłuchań wydobyto odeń adres domowy komendanta chorągwi Stanisława Rączkowskiego. 28 VI 1940 r. gestapo zjawiło się w mieszkaniu „Stacha”. Nie zastawszy go, poleciło żonie, by poszukiwany zgłosił się na ulicę Pomorską. Incydent ten zakończył działalność Stanisława Rączkowskiego jako pierwszego komendanta Chorągwi Szarych Szeregów w Krakowie. Funkcję tę przejął hm. Seweryn Udziela ps. „Stefan”, a Stanisław Rączkowski przeniósł się do Warszawy, by zatrzeć za sobą ślady. Działał tam w „Pasiece” Szarych Szeregów, wykorzystując swoje krakowskie doświadczenia.
W lipcu 1940 r. rozpoczęła działalność harcerska podchorążówka, w której ramach pchor. Kazimierz Szostak prowadził pierwszy kurs podoficerski dla harcerzy z 8 KDH w lokalu przy ul. Garncarskiej 7. Kolejne szkolenie wojskowe zorganizował w sierpniu 1940 r. Adam Śliwiński, harcerz z 6 KDH, podchorąży. Szkolenie obejmowało harcerzy z Hufca Kraków III; brali w nim udział J. Fedorowicz, A. Kłos, S. Porębski, J. Żarnecki i jeszcze jeden nieznany z nazwiska uczestnik. Odbywało się w lokalu przy ul. Radziwiłłowskiej 21 w oficynie. O zapobiegliwości konspiratorów świadczą poniższe wspomnienia. „W pierwszym pomieszczeniu był sklep, w którym sprzedawano akcesoria pogrzebowe, a okno dawało wgląd na podwórzec. Zajęcia odbywały się w drugim pokoju, którego okno wychodziło na wiadukt kolejowy. Pod oknem był wbity hak, a obok leżał zwój liny. Instruktor na pierwszych zajęciach pouczył, że na wypadek alarmu (dzwonek ze sklepu) należy pętlę liny założyć na hak, przez otwarte okno spuścić się na dół i poprzez tory uciekać w kierunku browaru. Powyższe wspomnienia wystawiają bardzo wysoką ocenę kadrze organizującej harcerską konspirację i świadczą o nabieraniu przez nią profesjonalizmu.
Nowy komendant „Ula Smok” Seweryn Udziela, będący wcześniej prawą ręką Stanisława Rączkowskiego, nie miał większych problemów z kontynuacją konspiracyjnej pracy. Od czerwca 1940 do kwietnia 1941 r. regularnie odbywały się posiedzenia Komendy Chorągwi, na których m.in. omawiano strukturę organizacyjną, problemy łączności i szkolenia. Uściślono i uporządkowano hierarchię systemu piątkowego oraz wybrano piątkowych w Krakowie. Zostali nimi hm. W. Muż, hm. M. Ślęzak i hm. W. Wacławek.
Ze względu na potrzebę stałych kontaktów i wymiany informacji mianowano stałych łączników z ZWZ. Łączność z „Pasieką” utrzymywał phm. Stanisław Okoń ps. „Sumak”. Do najbliższych współpracowników Seweryna Udzieli należeli: hm. W. Muż, phm. M. Ślęzak, phm. S. Okoń, hm. W. Wacławek, hm. T. Wąsowicz i działacz harcerski Jakub Plezia. Odprawy odbywały się w mieszkaniu Pauliny Trusz przy ul. Garncarskiej 6/2, a punktem kontaktowym było miejsce pracy S. Udzieli - biuro PCK przy ul. Pierackiego 19.
Na skutek zwiększenia się aktywności harcerzy oraz nasilania się terroru okupanta w marcu 1941 r. nastąpiły pierwsze aresztowania w tym środowisku. Pierwszymi ofiarami aresztowań byli harcerze z 8 KDH - hm. Marceli Matuszyński, Jerzy Langman, Kazimierz Szostak i Marian Felger. Po śledztwie na ul. Pomorskiej zostali wywiezieni do obozów zagłady.
Wkrótce nastąpiły kolejne ciosy. 24 IV 1941 r. aresztowano w miejscu pracy - biurze PCK przy ul. Pierackiego (obecnie Studencka, w czasie okupacji Dietmargasse) - Komendanta Chorągwi Szarych Szeregów hm. Seweryna Udzielę. Aresztowanie nastąpiło w obecności S. Okonia, który przybył do „Jusa”, aby go ostrzec przed niebezpieczeństwem. Po stwierdzeniu, że jest za późno, opuścił gmach i zaalarmował najbliższych współpracowników komendanta. Większość ostrzeżonych opuściła swoje miejsca zamieszkania i ukryła się. Inni w obawie o losy swoich bliskich postanowili zostać, stając się potencjalnymi ofiarami niemieckiej policji.
Na początku maja 1941 r. aresztowano Kazimierza Wajdzińskiego (zmarł w trakcie śledztwa na ul. Pomorskiej), a następnie Tadeusza Żaka i Mieczysława Ślęzaka (zginął). W wyniku dalszych działań gestapo 11 V 1941 r. aresztowało Stanisława Kunzego (zginął w Oświęcimiu 8 VIII 1941 r.) i Kazimierza Denkera, a w nocy z 14 na 15 V 1941 r. ujęto Tadeusza Górczyńskiego (zginął w Oświęcimiu we wrześniu 1941 r.) i Jerzego Mostowskiego. W ręce gestapo wpadł również Wacław Borelowski (zginął). W maju 1941 r. została zawieszona praca 11 KDH „Bellafenita” wskutek zatrzymania Tadeusza Grzesły, Kazimierza Dziobaka i Zbigniewa Kijaka, wysłanych następnie na roboty przymusowe do Niemiec.
Szczęście miał Mieczysław Pucek, który zdołał zbiec przez okno w momencie, gdy do jego mieszkania przy ul. Mogilskiej 11 wtargnęło gestapo. Złożyło ono również wizyty, na szczęście bezowocne, u Okoniów przy ul. Zagrody oraz Szczerbów przy ul. Mikołajskiej. Do dziś trudno ustalić, jaka była przyczyna tych aresztowań dokonanych na harcerzach i instruktorach Szarych Szeregów.
Jedna z najbardziej prawdopodobnych wersji, w części potwierdzona przez nielicznych, którzy przeżyli, mówi, że sprawcą aresztowań był Okawian Reuss. Był on przed wojną przybocznym 23 KDH, prowadzonej przez Stanisław Kunzego i został w 1937 r. usunięty z drużyny za kradzież w harcówce. W czasie okupacji, kiedy został reichsdeutschem i komisarycznym zarządcą Izby Rzemieślniczej w Krakowie, chciał zemścić się na dawnych kolegach. Poprzez swoich zaufanych śledził harcerzy i donosił o ich poczynaniach gestapo. Pomimo że środowisko byłej 23 KDH wiedziało o jego współpracy z Niemcami, nie udało się uniknąć tragedii. Reuss sporządził listę harcerzy z 23 i 10 KDH, a następnie udostępnił ją Niemcom.
Po tych tragicznych wydarzeniach 7 V 1941 r. kolejnym komendantem krakowskich Szarych Szeregów został phm. Stanisław Okoń ps. „Sumak”, „Okulicz”.

***

Stanisław Broniewski, Całym życiem. Szare Szeregi w relacji naczelnika, PWN 1983, s. 289

Niestosowanie kardynalnej reguły gry, bardziej zrozumiałe w pierwszym okresie konspiracji, właśnie w tymże pierwszym okresie dało nam bardzo bolesną nauczkę. Chorągiew Krakowska na początku wojny pracowała pierwszorzędnie, chyba najlepiej, najsprawniej ze wszystkich chorągwi. Pracy tej przewodził zespół doskonałych przedwojennych instruktorów, jak hm Józef Kret, hm Tadeusz Wąsowicz, hm Seweryn Udziela. Gdy w 1941 roku rozpoczęły się w chorągwi aresztowania, nie wszyscy zagrożeni usunęli się z domów i kolejno wybrano wielu. Nie jest w tym przypadku ważne jaki był początek serii. Dla przyszłych doświadczeń wielokrotnie ważniejsza jest nauka, że w takich sprawach nie wolno kierować się wyczuciem, a trzeba kierować, się prostym rachunkiem.



5.1.1. Osoby

Frazy:
- Przy końcu listopada na kolejnym zebraniu K. Ch. odbywającym się w mieszkaniu hm. Tadeusza Wąsowicza przy ul. Szlak 21 funkcję komendanta przyjął od Jana Ryblewskiego przybyły do Krakowa z Poznania hm. Stanisław Rączkowski ps. „Stach”. Jako zupełnie w Krakowie nieznany mógł znacznie bezpieczniej pełnić tą odpowiedzialną funkcję. Zastępcą Rączkowskiego został doświadczony instruktor hm. Seweryn Udziela ps. Jus, Stefan, Lubicz. [Kurowska]
- 15 listopada 1939 roku hm Tadeusz Wąsowicz „Baca” zebrał w swoim mieszkaniu przebywającą w Krakowie starszyznę harcerską (hm Tadeusz Mitera, hm Władysław Muż, phm Stanisław Rączkowski, phm Jan Ryblewski, hm Seweryn Udziela, hm Marian Wierzbiański), aby zastanowić się nad sytuacją dorastającej młodzieży. [Porębski]
- 15 XI 1939 r. w mieszkaniu Tadeusza Wąsowicza ps. „Baca” odbyło się kolejne, konspiracyjne spotkanie starszyzny harcerskiej Krakowa. Brali w nim udział: hm. Tadeusz Mitera, hm. Władysław Muż, phm. Stanisław Rączkowski, phm. Jan Ryblewski, hm. Seweryn Udziela i hm. Marian Wierzbiański. [Miłobędzki]

***
hm Tadeusz Mitera
Nauczyciel, profesor szkół średnich Chrzanowa i Krakowa. Urodził się 25 kwietnia 1905 roku w Skołyszynie pow. Jasło. Członek ZHP od 1919 roku. W latach 1919-1931 był kolejno zastępowym, przybocznym, gospodarzem i sekretarzem Komendy Hufca, instruktorem wielu kursów, lustratorem drużyn i hufców w Chorągwi Krakowskiej. Dnia 21 września 1931 roku zostaje mianowany harcmistrzem i obejmuje Hufiec Podgórze, którym kieruje do listopada 1939 roku. W okresie okupacji jest członkiem Komendy Chorągwi Szarych Szeregów w Krakowie oraz Komendantem Hufca Szarych Szeregów w Podgórzu. Poszukiwany przez Gestapo w kwietniu 1941 roku opuszcza Kraków i ukrywa się na ziemi miechowskiej, gdzie wstępuje do Batalionów Chłopskich. Do końca wojny prowadzi zorganizowane tajne nauczanie. Po wojnie podejmuje pracę profesora Gimnazjum i Liceum im. St. Staszica w Chrzanowie, w którym pracował od 1935 roku do wybuchu wojny. W latach 1945-1949 organizuje i prowadzi kursy drużynowych, przez 2 lata kieruje Hufcem Harcerskim w Chrzanowie oraz jest członkiem Powiatowej Rady Narodowej w Chrzanowie jako delegat ZHP. W 1956 r. w Komendzie Hufca Chrzanów obejmuje referat drużyn harcerskich. Równocześnie wznawia działalność drużyn harcerskich w Liceum gdzie pracuje, organizuje Koło Przyjaciół Harcerstwa, urządza izbę harcerską oraz rokrocznie przygotowuje i prowadzi obóz harcerski drużyn z chrzanowskiego Liceum. W tym samym czasie utrzymuje stały kontakt z podgórskim Hufcem, gdzie w latach 1956-1957 jest drużynowym drużyny drużynowych. W latach 1960-1970 jest opiekunem ZHP z ramienia Rady Pedagogicznej w chrzanowskim Liceum.
Dh Tadeusz Mitera był komendantem kilkudziesięciu obozów harcerskich, kursów i kolonii, brał udział w Zlocie Skautów Słowiańskich w Pradze w 1931 roku, uczestniczył z drużyną Hufca Podgórze w IV Jamboree w 1933 roku w Gödölö, a w lecie 1935 roku w jubileuszowym Zlocie Narodowym w Spale.
Druh harcmistrz Tadeusz Mitera zwany przez starszych instruktorów popularnie „Dziadkiem” posiadał olbrzymi autorytet w zespole instruktorskim. Jego walory osobiste, rzadko spotykana umiejętność zjednywania sobie ludzi i gromadzenia wokół siebie zespołu zaangażowanego sprawiły, że spod Jego ręki wyrosło wielu doskonałych instruktorów harcerskich i wartościowych ludzi. W okresie pełnienia przez druha Tadeusza Miterę funkcji Hufcowego, podgórskie harcerstwo rozrosło się, mocno ustabilizowało kadrowo, uwidoczniła się zwartość zespołu instruktorskiego Hufca.

***
hm Władysław Muż

***
hm. Jan Ryblewski
Jan Ryblewski po ukończeniu szkoły średniej w Tarnowie przybył do Krakowa i rozpoczął studia na wydziale Prawa UJ. Równocześnie pracował w ZHP, początkowo jako drużynowy 7 KDH, następnie hufcowy Hufca Kraków I.
28.VIII. 1939 r. został mianowany komendantem Hufca Pogotowia Wojennego w Krakowie, po utworzeniu konspiracyjnej Komendy Chorągwi został wysunięty na Komendanta Chorągwi, którym był do listopada 1939 r. Po wojnie ukończył studia prawnicze i został znanym krakowskim adwokatem.

***
phm. Stanisław Rączkowski ps. „Stach”
Stanisław Rączkowski urodził się w Krakowie[?] i wychował w Poznaniu i tam rozpoczął studia ekonomiczne na Uniwersytecie Poznańskim. Równocześnie działał czynnie w ZHP, w latach 30-tych był prezesem Akademickiego Koła Harcerskiego przy Uniwersytecie Poznańskim i redaktorem czasopisma harcerskiego „Czuj-Duch”. Po wybuchu wojny wyrzucony przez Niemców z Poznania przyjechał do Krakowa, gdzie w listopadzie 1939 r. objął funkcję komendanta krakowskiej konspiracyjnej Chorągwi Harcerzy, którą pełnił do 28 czerwca 1940 r. tj. do próby aresztowania go przez gestapo. Po ucieczce z Krakowa został przydzielony do działu organizacyjnego Kwatery Głównej w Warszawie. Po wojnie pracował jako ekonomista.

***
hm. Seweryn Udziela ps. Jus, Stefan, Lubicz
Seweryn Udziela urodził się 19.VI.1911 r. w Krakowie. Był wnukiem założyciela Muzeum Etnograficznego w Krakowie. Szkołę średnią ukończył Seweryn Udziela w Jarocinie pod Poznaniem. W 1932 roku ukończył studia na wydziale Prawa UJ. Równocześnie działał czynnie w harcerstwie, pracował w Komendzie Chorągwi prowadząc referat obozowy. Bezpośrednio przed wojną przebywał poza Krakowem. Brał udział w kampanii wrześniowej, a po ucieczce z obozu jeńców przybył do Krakowa, gdzie włączył się w nurt konspiracyjnej działalności harcerskiej. W czerwcu 1940 r. po ucieczce Stanisława Rączkowskiego został trzecim z kolei komendantem krakowskiej Chorągwi Szarych Szeregów. Pełnił tę funkcję do momentu aresztowania tj. do 23.IV. 1941 r. Wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu zmarł 7.X.1941 r.

***
hm. Tadeusz Wąsowicz

***
hm. Marian Wierzbiański



5.1.2. Wąsowicz Tadeusz w: „Archiwum ofiar terroru nazistowskiego i komunistycznego w Krakowie 1939 - 1956"

Tadeusz Wąsowicz
Pseudonim: Baca
Organizacja: Organizacja Orła Białego, Związek Walki Zbrojnej (ZWZ); Szare Szeregi
Data zatrzymania: 02.05.1941
Data urodzenia: 29.07.1906
Data śmierci: 26.11.1952
Tadeusz Jerzy Wąsowicz pseud. „Baca” pedagog, ppor. rez., członek Organizacji Orła Białego i Szarych Szeregów, harcmistrz
Urodził się 29 lipca 1906 r. w Limanowej, jako syn Michała (ok. 1859 - ok. 1915, oficjała sądowego) i Anieli z d. Dąbrowskiej (1877-1948). Miał trzech braci: Józefa (ur. 1900-1964, prof. dr, geografa i kartografa, hufcowego harcerzy w Nowym Sączu, żołnierza wojny 1920 r. i Armii Krajowej), Stanisława (1901-1941; pseud. „Sztoś”, prawnika, sędziego, harcmistrza, hufcowego Szarych Szeregów w Nowym Sączu, aresztowanego i straconego w KL Auschwitz), Michała (1902-1970, ppłk WP, oficera 1 Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka i 1 Korpusu w Szkocji, zmarłego w Londynie) i siostrę Zofię (1908-1980, polonistkę, nauczycielkę.
Uczęszczał do szkoły powszechnej (1912-1916), a następnie do I Gimnazjum im. Jana Długosza w Nowym Sączu (1916-1924). Ok. 1917 r. wstąpił do harcerstwa. Maturę zdał w 1924 r. Odbył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim (UJ), studiując historię nauk ścisłych. Po ich ukończeniu został asystentem, najpierw przy Katedrze Historii Nauk Ścisłych, a potem przy Seminarium Nauk Ścisłych UJ. Interesował się zwłaszcza osobami Mikołaja Kopernika i XVII-wiecznego matematyka Adama Kochańskiego. W okresie studiów należał do harcerskiego kręgu instruktorskiego „Watra” oraz do 9. Krakowskiej Drużyny Harcerzy i był do 1926 r. jej drużynowym. Od listopada 1927 r. był kierownikiem Wydziału Starszego Harcerstwa w Komendzie Chorągwi Harcerzy, a od kwietnia 1928 r. do czerwca 1930 r. członkiem zarządu Oddziału w Krakowie. W styczniu 1929 r. otrzymał stopień podharcmistrza. W czasie Zjazdu Oddziału w maju 1930 r. wygłosił referat pt. „Starsze, a młodsze harcerstwo na terenie Oddziału Krakowskiego”, w którym przedstawił strukturę wiekową organizacji w najbliższym okresie i wynikające z tego zadania. W 1932 r. był członkiem Honorowego Sądu Harcerskiego Oddziału. 1 września 1932 r. został zastępcą komendanta chorągwi i kierownikiem Wydziału Harcerskiego w Komendzie Chorągwi Harcerzy w Krakowie. 16 lutego 1933 r. otrzymał stopień harcmistrza. Prowadził kursy podharcmistrzowskie w latach 1933, 1934 i 1935. Na Jubileuszowym Zlocie Harcerstwa polskiego w Spale w 1935 r. był zastępcą komendanta podobozu. Następnie uczestniczył w II Międzynarodowym Zlocie Starszych Skautów w Szwecji na Ingarö. Pełniąc w 1936 r. obowiązki kierownika archiwum Komendy Chorągwi Harcerzy, zainicjował badania nad dziejami harcerstwa. Zgromadzone przez niego materiały znajdują się obecnie w zbiorach Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. Wydał drukiem studium poświęcone osobie prof. A. Birkenmajera (1932), opublikował również w czasopismach harcerskich kilka artykułów o charakterze metodycznym.
W kampanii wrześniowej 1939 r. uczestniczył w stopniu podporucznika. Był trzykrotnie ranny i leczył sie w szpitalu w Zamościu. Po powrocie do Krakowa w październiku 1939 r. wstąpił do Organizacji Orła Białego. 15 listopada 1939 r. wspólnie z harcmistrzem Marianem Wierzbickim zorganizował w swoim mieszkaniu w Krakowie przy ul. Szlak 21 zebranie instruktorów krakowskich, na którym podjęto decyzję o rozpoczęciu działalności konspiracyjnych struktur harcerstwa. Pośredniczył w nawiązaniu łączności z nowosądecką organizacją harcerską OOB „Resurectio”, powstałą we wrześniu 1939 r. i kierowaną przez jego brata Stanisława. Organizacja ta działała na terenie Nowosądecczyzny i Podhala, zajmowała się wydawaniem i kolportażem ulotek, przerzutami granicznymi i szkoleniem wojskowym. Osiedlił się w Babicy k. Rzeszowa, u rodziny Jarochowskich, gdzie od jesieni 1939 r. prowadził tajne nauczanie w zakresie szkoły średniej wśród młodzieży z terenów wschodnich, która znalazła tu schronienie. Kiedy na początku 1940 r. komenda chorągwi Szarych Szeregów rozszerzyła zasięg swojego działania na nowe tereny wschodnie, otrzymał pod opiekę rejon Jasła, Krosna, Gorlic i Sanoka, a następnie przyczynił się do rozwinięcia tam działalności harcerstwa. W jego mieszkaniu odbyła się pod koniec stycznia 1940 r. odprawa z udziałem naczelnika Szarych Szeregów Floriana Marciniaka. Brał udział w odbywanych w Krakowie odprawach i jako członek konspiracyjnej komendy chorągwi należał do najbliższych współpracowników komendanta Seweryna Udzieli.
2 maja 1941 r. Tadeusz Wąsowicz został aresztowany na skutek dekonspiracji po aresztowaniu kuriera sieci konspiracyjnej „Odwetu”, który podał kilka nazwisk instruktorów. Wg niepotwierdzonych informacji był również zamieszany w sprawę nadania przez głośniki radiowęzła w Nowym Sączu audycji radia londyńskiego. Więziony, przesłuchiwany i bity przez gestapo w Rzeszowie nie wydał nikogo. 26 czerwca 1941 r. przewieziono go do więzienia na ul. Montelupich w Krakowie. 12 sierpnia 1941 r. wywieziono go do KL Auschwitz. W obozie pracował początkowo w komandzie ogrodników na terenie obozu, a potem także w Rajsku 11 listopada 1941 r. otrzymał pracę przy wypełnianiu arkuszy ewidencyjnych przybywających do obozu więźniów. Był współorganizatorem i członkiem kierownictwa konspiracyjnej grupy harcerskiej pod kryptonimem „Droga Brzozowa”. Członkowie tej grupy organizowali samopomoc, zdobywali żywność i leki, sporządzali i przekazywali poza obóz wykazy więźniów i informacje, a także organizowali życie kulturalne - prelekcje i występy. Pracując, jako pisarz w kancelarii, wyszukiwał przybywających do obozu harcerzy i organizował dla nich pomoc. Opiekował się najmłodszymi i nauczał ich potajemnie. 12 grudnia 1944 r. przeniesiono go do KL Gross-Rosen, a 23 stycznia 1945 do KL Buchenwald. Był zatrudniony przy prowadzeniu statystyki, gromadził kartoteki więźniów-Polaków, które po wyzwoleniu przywiózł do kraju i przekazał PCK. Został wyzwolony 11 kwietnia 1945 r. przez oddział zwiadu amerykańskich czołgów. Do Polski wrócił 14 sierpnia 1945 r. Podjął pracę w PCK. Równocześnie aktywnie uczestniczył w działaniach mających na celu utworzenie organizacji byłych więźniów oraz zabezpieczenie terenu obozu w Oświęcimiu i upamiętnienie jego ofiar. 27 kwietnia 1946 r. Ministerstwo Kultury i Sztuki powołało go na stanowisko dyrektora Stałej Ochrony byłego Obozu Oświęcimskiego. Zadaniem Zarządu, w którego skład wchodzili w większości byli więźniowie obozu była ochrona i zabezpieczenie terenu oraz obiektów w celu stworzenia muzeum. Zorganizował muzeum, które stało na wysokim poziomie merytorycznym. Współpracował z wieloma organizacjami i stowarzyszeniami krajowymi i zagranicznymi, zajmującymi się zagadnieniem utrwalania pamięci walki i męczeństwa, a także z Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich. Dbał o zachowanie dokumentów obozowych, które posłużyły w prowadzonych wówczas procesach komendanta Rudolfa Hossa i 40 członków załogi obozu. Zaznawał w czasie tego procesu i uczestniczył w przygotowaniach do wykonania wyroku na terenie obozu. W drugim procesie, toczącym się przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w Krakowie w listopadzie i grudniu 1947 r., również występował, jako świadek. W lipcu 1947 r. został mianowany dyrektorem Państwowego Muzeum Oświęcim-Brzezinka. Wyrażał przekonanie, że należy dążyć do zachowania obozu zgodnego z jego stanem faktycznym. Niezależnie od pracy w muzeum współpracował także ze Szkołą Pracy Społecznej w Górkach Wielkich, gdzie wykładał matematykę i fizykę.
W roku 1952 znalazł się w szpitalu z powodu nadczynności tarczycy. Zmarł 26 listopada 1952 r. i został pochowany w grobowcu rodzinnym na cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
15 listopada 1994 r. w Krakowie na budynku przy ul. Szlak 21, w którym mieszkał i gdzie powołano podziemne struktury krakowskiego harcerstwa, odsłonięto tablicę upamiętniającą ten fakt.
Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (pośmiertnie). Rodziny nie założył.

Bibliografia:
Teodor Gąsiorowski, Andrzej Kuler, Małopolski słownik biograficzny uczestników działań niepodległościowych, Kraków 2000, tom 6, str. 163-165.
 DO GÓRY   ID: 54256   A: dw         

70.
Szpitalna 10 (klasztor Sióstr Duchaczek) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także: dr K. Wyka, prof. J. Safarewicz)



4.2. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”, w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968


4.3.3. Wzmianki we wspomnieniach


5.2.1. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu


zob.
Szlak 21 (II piętro, mieszkanie Danuty Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Kazimierza Nitscha i prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54246   A: dw         

71.
Szpitalna 38 – kawiarnia „Cyganeria”, miejsce terrorystycznego zamachu Gwardii Ludowej PPR i Żydowskiej Organizacji Bojowej 24.12.1942; tablica upamiętniająca akcję Gwardii Ludowej PPR i Żydowskiej Organizacji Bojowej na „Cyganerię”



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca akcję Gwardii Ludowej i Żydowskiej Organizacji Bojowej na „Cyganerię”
ul. Szpitalna 38, fasada kamienicy
Autor:
Inicjator:
Fundator:
Wymiary: 100 cm x 60 m
Materiał: marmur
Data odsłonięcia: luty 1952; modernizacja 1986

Inskrypcja:
W nocy z 24 na 25 XII 1942 r / grupa żołnierzy Gwardii Ludowej / i Żydowskiej Organizacji Bojowej / dokonała akcji na mieszczący się tu / niemiecki lokal „Cyganeria” / zadając okupantowi poważne straty // Tablicę tę / ku chwale bohaterskich żołnierzy / wmurowano w 10 rocznicę / powstania PPR



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Szpitalna 38 – tablica upamiętniająca akcję Gwardii Ludowej PPR i Żydowskiej Organizacji Bojowej na „Cyganerię” 24/25.12.1942 (odsłonięta luty 1952; modernizacja 1986, 1954 wg Katalog 1972) [Katalog 1972, Sowiniec 2014]
- Szpitalna 38 – tablica upamiętniająca zamach GL PPR na kawiarnię Cyganeria 24/25.12.1942 (1954). [Katalog 1972]

***

4.2.1. Mirosław Frančić, Kalendarz dziejów Krakowa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1964

22 grudnia [1942] GL przeprowadziła dwie operacje bojowe na kawiarnie „nur für Deutsche”: „Bisanz” i „Cyganerię”.

***

4.2.2. Stanisław Czerpak, Tadeusz Wroński, Upamiętnione miejsca walk i męczeństwa w Krakowie i województwie krakowskim 1939-1945, WL Kraków 1972

Poz. 47. ul. Szpitalna 38
24/25.12.1942
Gwardziści z grupy Iskra pod dowództwem Idka Libera dokonali zamachu na niemiecki lokal rozrywkowy - kawiarnię „Cyganeria”. Od wiązki granatów rzuconej do wnętrza zginęło 11 Niemców, a 13 zostało rannych. Był to odwet za śmierć 50 Polaków powieszonych w Warszawie. Akcję upamiętniono tablicą wmurowaną w ścianę kamienicy w 1954 r.

***

4.2.3. Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, 1974

24.XII.
- Na al. Słowackiego pijani gestapowcy zabili 2 Polaków.[1510]
- Gwardziści [GL PPR] dokonali kilku akcji. Grupa „Iskra” pod dowództwem Idka Libera rzuciła granaty do niemieckiego lokalu rozrywkowego „Cyganeria” przy ul. Szpitalnej: zabitych zostało 11 Niemców, a 13 rannych, w tym 9 ciężko. Inna grupa obrzuciła granatami kawiarnię „Bisanz”, nie wyrządzając jednak żadnej szkody, ponieważ granaty odbiły się od futryny. Poza tym gwardziści wywiesili na moście Dębnickim i w ul. Batorego flagi o barwach narodowych, na Rynku Głównym zaś, na miejscu przysięgi Kościuszki, złożyli wieniec z napisem: „Na coś przysięgał, my wykonamy”.[1511]

***

4.2.4. Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, 1972

[fragment rozdziału Ciąg dalszy walki]
Nadeszła czwarta, ciężka, okupacyjna zima. Buńczuczni i pewni siebie Niemcy nie zauważali jeszcze symptomów nadchodzącej klęski. Pod koniec grudnia w nocnych lokalach Krakowa panował nastrój godny zbliżających się świąt. Bawiono się znakomicie w „Café Cristal” przy Karmelickiej nazwanej teraz „Karmeliterstrasse”, „Café Bisanz” przy placu Szczepańskim przemianowanym na „Westring”, „Café Cyganeria” przy Szpitalnej przechrzczonej na „Spitalgasse”, ucztowano w „Phönix Bar” na Jana („Johannisgasse”), w „Grand Hotel” przy Sławkowskiej („Hauptstrasse”) oraz w wielu innych restauracjach, kawiarniach i barach.
Do najpopularniejszych lokali nocnych należała „Cyganeria”. W takt doskonałej, fortepianowej muzyki tańczyli podnieceni alkoholem oficerowie SS, Gestapo, Wehrmachtu, Luftwaffe oraz innych hitlerowskich formacji, tulili się do głęboko wydekoltowanych dam. Rycerze „nowego porządku” szukali odprężenia po trudach mordu i zbrodni. Przyćmione światła i nastrojowe melodie działały kojąco. Romantyczni bandyci bawili się doskonale.
18 grudnia, w lokalu konspiracyjnym PPR przy ulicy Prądnickiej Bocznej, odbyła się odprawa bojowców Gwardii Ludowej. Przewodniczył obwodowy komendant GL „Michał”[1]. Omówiono plan akcji terrorystycznej, której termin wyznaczono na godzinę 19.00, 23 grudnia. Zaplanowano uderzenie granatami ręcznymi na lokale: „Cyganeria”, i „Bisanz” oraz kino „Scala”. Jednocześnie specjalne zespoły udekorować miały polskimi flagami ulicę Batorego i most Dębnicki, a kwiatami miejsce rozebranego przez Niemców pomnika Grunwaldzkiego i miejsce przysięgi Kościuszki na Rynku. W tym samym terminie nastąpić miał uliczny kolportaż konspiracyjnej prasy PPR.
Do akcji wyznaczono rekrutujący się z getta pluton Żydowskiej Organizacji Bojowej, wojskowo związanej z GL, oraz grupę GL PPR z Grzegórzek. Plutonem ŻOB dowodził „Jakub”. Uzgodniono szczegóły akcji, podzielono zadania i nakazano dodatkowe rozpoznanie terenu. Zabezpieczono dostawę potrzebnej broni i sprzętu. Zgodnie z planem granaty nadeszły z Warszawy na skrzynkę kontaktową „Łobzowskiego”.
23 grudnia wieczorem „Cyganeria” zapełniła się jak zwykle umundurowanymi gośćmi. O 19.00 panował tam już intymny nastrój. Nagle siedzący w rogu sali właściciel lokalu zobaczył młodego człowieka w jasnym trenczu. Młodzieniec stojąc przy drzwiach rozejrzał się i wyszedł. Chwile później zabrzęczało tłuczone szkło. Salą szarpnął gwałtowny wybuch. Błysk ognia poraził wzrok. Gryzący pył i dym dusił. Słychać było przerażające krzyki i jęki.
Siedzący przy fortepianie pianista Alojzy Kluczniok usłyszał brzęk wybitej szyby, lecz sądził, że to któryś z kelnerów upuścił z rąk tacę. Eksplozja zmiotła Klucznioka w pół taktu... Wraz z dwoma innymi muzykantami uciekł do małego pokoiku za estradą i czekał z niepokojem dalszego biegu wypadków.
Pył opadał. Na ziemi leżeli zabici i ranni... Jakaś Niemka, oficer Luftwaffe i inni. Wśród gruzów, jak opętani, miotali się Niemcy wymachując pistoletami. Pienili się z wściekłości. W jakiś czas potem przywlekli z ulicy młodego człowieka i okrutnie zmasakrowali...
Zespół „Jakuba” bezbłędnie przeprowadził akcję na „Cyganerię” zabijając i raniąc kilku Niemców, a przede wszystkim powodując spodziewany skutek moralny. Nie powiodło się natomiast uderzenie na „Bisanzę”. Rzucony granat eksplodował na ulicy odbity od framugi okna, a po natychmiastowym pościgu Niemcy ujęli jednego z uczestników akcji. Nie doszedł także do skutku napad na kino „Scala”.

[1] Kolejnymi dowódcami Krakowskiego Obwodu IV Gwardii Ludowej, a potem Armii Ludowej byli: Roman Śliwa „Weber”, Antoni Grabowski „Włoch”, Bolesław Kowalski „Zygmunt”, Stanisław Szybisty „Stefan”, Franciszek Księżarczyk „Michał”, Bronisław Pawlik „Bronek”.

***

4.2.5. Józef Bratko, Gestapowcy, KAW 1990

Krakowska wsypa z końca 1942 roku zbiegła się z wielką egzekucją warszawską, kiedy to Niemcy powiesili pięćdziesięciu pepeerowców. Po tym tragicznym wydarzeniu kierownictwo komunistycznego podziemia w kraju zdecydowało się na podjęcie akcji odwetowej. Do tego celu wybrano uczęszczane lokale gastronomiczne: w Warszawie „Cafe Club”, w Krakowie „Cyganerię”. Lokal przy ulicy Szpitalnej 38 był wówczas elegancką restauracją z salą dancingową, gdzie grała znakomita orkiestra i występowali rozmaici artyści.
Lewicowa konspiracja odzyskiwała z wolna równowagę. Akcja na „Cyganerię” miała być świadectwem nieustępliwości i demonstracją nie tylko istnienia podziemia, lecz jego siły bojowej.
Zamach wyznaczono na wieczór, dwa dni przed Wigilią Bożego Narodzenia. Na „Cyganerię” uderzyć miała żydowska grupa bojowa „Iskra”, dowodzona przez Bernarda Halbrajcha „Jakuba”, współdziałająca z Gwardią Ludową i PPR. Miejsce akcji znajdowało się w centrum miasta, niedaleko Plant, dworca kolejowego i... niecałe dwieście metrów od gmachu Generalkommando Luftwaffe, gdzie na czwartym piętrze od strony ulicy Zacisze miała swą siedzibę, krakowska placówka Abwehry. Nieco dalej, było kasyno Abwehrstelle i radiowa stacja nadawcza, przy Krowoderskiej zaś, tuż koło Plant, mieszkania służbowe oficerów wywiadu wojskowego. Czy wiedziano o tym niebezpiecznym sąsiedztwie, przygotowując zamach? Prawdopodobnie nie. Wywiad, a raczej kontrwywiad w podziemiu pepeerowskim, którego rolę chętnie podkreślano po wojnie, okazał się w tym przypadku sprawą raczej iluzoryczną. Te okoliczności z góry przekreślały powodzenie akcji. W ostatecznym rachunku Żydzi, a z nimi PPR, zapłacili za te błędy bardzo wysoką cenę.
Dokładnych, bezpośrednich relacji o przebiegu zamachu, niestety, nie ma. Można sobie tylko wyobrazić ów grudniowy, przedświąteczny wieczór i zwiększony ruch uliczny, sprzyjający zamachowcom. W takiej scenerii około godziny 19 zaatakowano lokal z zewnątrz, wrzucając przez szybę granat lub kilka granatów (tego także dokładnie nie wiadomo). Zaraz potem w tłumie bawiących się Niemców nastąpiła eksplozja. Powojenne wspomnienia pamiętnikarskie mówią, że akcja udała się znakomicie, grupy bojowe wycofały się bezpiecznie, co więcej, po drodze udało im się rozbroić umundurowanego Niemca. W rzeczywistości było zupełnie inaczej. Jeden z zamachowców, po przebiegnięciu kilkudziesięciu zaledwie metrów, został schwytany. Kto schwytał zamachowca? Otóż nie był to nikt z bywalców „Cyganerii”, a nawet nie Niemiec, lecz Polak, który wyparł się polskości, krakowianin, przed wojną zarządzający domami przy Basztowej, św. Jana i św. Anny, należącymi do PKO. Nazywał się G. Podczas okupacji budynki te przejęli Niemcy. Wtedy G. został tzw. Treuhänderem.
Skąd wiadomo, że to on „odznaczył się” tego wieczora? W budynku przy Basztowej 15, gdzie krakowska Abwehra miała swoje biura i kasyno, palaczem centralnego ogrzewania był Piotr Jantas. Z G. znali się sprzed wojny. W 1956 roku Jantas złożył zeznanie. Protokół nosi datę 2 lipca. Oto jego fragment: „G. (...) w okresie okupacji ujął członka organizacji podziemnej, który dokonał zamachu na »Cyganerię« (...) Przechodząc Plantami zobaczył uciekającego od strony ulicy Szpitalnei człowieka, w kierunku dworca kolejowego. Będąc blisko, doskoczył do niego i ujął go. Jak się potom okazało, nadbiegli Niemcy i zabrali tego osobnika”.
Na miejsce zamachu przybyło gestapo. Zatrzymanego zamachowca odwieziono na Pomorską, lecz śledztwo zaczęło się dopiero kilka godzin później. Zwłokę spowodowała próba zaatakowania kawiarni braci Bisanzów. Ten atak nie powiódł się z prostego powodu, że rzucony granat nie trafił w okno. Eksplozja nastąpiła na zewnątrz i niewiele brakowało, a odłamki posiekałyby samych zamachowców. Ale szczegółowych relacji na ten temat, jak dotąd, nie ma. Wiadomo natomiast, co stało się potem. Atakujący wycofali się do bazy przy ulicy Skawińskiej. Kiedy po kilku godzinach przesłuchano przy Pomorskiej schwytanego przez G. zamachowca, sprawa kryjówki Żydów przestała być zagadką; natychmiast wyruszyły tam dwie grupy urzędników gestapo z Sonderkommando AS1 oraz Űberfallkommando der Sipo. Nad ranem przywieziono na Pomorską około dwudziestu osób. Przy aresztowanych znaleziono pistolety, granaty i większą ilość dokumentów. Broń poddano badaniom w Instytucie Kryminalno-Technicznym. Stwierdzono, że z pistoletów tych strzelano już wcześniej do Niemców. Po śledztwie aresztowanych skierowano do obozu w Płaszowie, gdzie mieli zostać straceni. „Z tej grupy - powiedział Heinemeyer - zatrzymałem tylko Drengera, za fałszowanie dokumentów. Drenger umiał po kilkuminutowym ćwiczeniu tak podrobić podpis, że właściciel nie poznawał, iż podpis jest sfałszowany”.
Szymon Drenger, krakowski Żyd, był członkiem konspiracji pepeerowskiej. Ze względu na swe wyjątkowe zdolności wykorzystywany był do podrabiania dokumentów legalizacyjnych dla członków PPR i GL. Świadkowie mówią, że pracował „przy fabrykacji dokumentów na ulicy Mogilskiej 26, wiosną i latem 1942 roku”. Po aresztowaniu Drenger jednak zbiegł z gestapo. Kiedy uciekł i w jakich okolicznościach - brak szczegółów. Niebawem wpadł powtórnie. Heinemeyer wyjaśnia: „Drengera poleciłem, ze względu na jego zdolności, Referatowi IV N”. Była to jednostka o bardzo swoistym charakterze; w Referacie IV N zajmowano się między innymi fałszowaniem dokumentów na potrzeby przeróżnych operacji prowadzonych przez Sicherheitspolizei.
Zamach przy ulicy Szpitalnej miał, jak widać, różnorakie reperkusje. W salach „Cyganerii” wskutek eksplozji granatów zginęli Niemcy. W swoim powojennym zeznaniu Kurt Heinemeyer, uczestniczący w pościgu za zamachowcami, mówi tak; „Krótko przed Bożym Narodzeniem zostali w Krakowie równocześnie zastrzeleni trzej Niemcy w mundurach i dokonano napadów na niemieckie kawiarnie, gdzie zginęło dwóch Niemców od wybuchów granatów ręcznych”. W powojennej historiografii zamach na „Cyganerię” przedstawiony został jako sztandarowa akcja okupacyjna lewicy krakowskiej[2]. Mimo ciężkich strat i częściowego tylko powodzenia, spowodowała, że Niemcy zaczęli poważnie liczyć się z aktami terroru podziemnego. Oto fragment złożonego po wojnie w WUBP w Krakowie zeznania Anny Baran, sprzątaczki w gmachu Abwehry przy Krowoderskiej, gdzie mieszkali oficerowie. „Po zamachu na »Cyganerię« nazajutrz postawiono przed domem wartę”.

[2] Polskie publikacje mówią o 11 zabitych i 13 rannych Niemcach.

***

4.2.6. Andrzej Chwalba, Dzieje Krakowa. Kraków w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 2002

[fragment podrozdziały: Podziemie komunistyczne. PPR]
Zgodnie ze strategią prowokowania napięcia, istotne miejsce w swej działalności komuniści wyznaczyli atakom na lokale niemieckie (m.in. na bufet kolejowy i kawiarnię Bisanza przy ul. Dunajewskiego). Nie wszystkie akcje były udane, ale wszystkie wywoływały represje niemieckie, które nie ograniczały się do wyłączania „za karę” prądu zimą; rozstrzeliwano także niewinnych ludzi. Prasa niepodległościowa informowała, że akcje terrorystyczne „czerwonego niebezpieczeństwa”, „dywersyjnej komuny” doprowadzą do wyniszczenia przez Niemców polskiej inteligencji, potencjalnego przeciwnika Sowietów”[3]. Dlatego na domach i płotach pisano kredą: „P. P. R. = Volksd = Zdrajcy Polski”, a w pismach konspiracyjnych zamieszczano ostrzeżenia: „Stalin grozi od Wschodu Sierpem i Mołotowem”.
Bywało, że z GL współdziałali bojowcy żydowscy. Głośną, udaną akcje wrzucenia granatów do niemieckiej kawiarni Cyganeria przy ul. Szpitalnej w przeddzień świąt Bożego Narodzenia w 1942 r., przypisywaną po wojnie najczęściej wyłącznie GL, tak komentowano w PPR: „Akcja zrobiła wielkie wrażenie, minusem jest jednak, że zrobili to Żydzi”. Z tej okazji poczyniono niezbyt krzepiącą konstatację: „Dotychczas nie udało nam się przełamać oportunizmu i tchórzostwa w partii i GL. Ludzie b. mało czasu zostawiają naszej sprawie. Każdy gada, że jest zawsze gotów i pójdzie, jak tylko nadejdzie czas bezpośredniej walki, ale dzisiaj on nie może zostawić rodziny na pastwę losu”[4]. Nastroje w PPR i GL-AL zaczęły się stopniowo zmieniać na lepsze w latach 1943-1944, na co istotny wpływ miało realne wsparcie ze strony coraz liczniejszych na ziemiach polskich partyzantów sowieckich. Coraz liczniejsi byli też agenci sowieccy, penetrujący formacje niemieckie i urządzenia obronne na przedpolu Krakowa. Pojawili się też agenci rozpracowujący AK i administrację polskiego państwa podziemnego.

[3] „Watra”, 8 I 1944.
[4] Tajne oblicze..., s. 168.

***

4.2.7. Gusta Draenger (oprac. Elżbieta Długosz), w: Wojna to męska rzecz? Losy kobiet w okupowanym Krakowie w dwunastu odsłonach, Materiały do wystawy MHK, Kraków 2012

(ur. 6 września 1916 roku w Krakowie, zm. w listopadzie 1943 roku w Krakowie), członkini Organizacji Bojowej Żydowskiej Młodzieży Chalucowej w Krakowie pseudonim Justyna, autorka „Pamiętnika Justyny”.
[…] Jesienią 1942 roku w Krakowie powstała Organizacja Bojowa Żydowskiej Młodzieży Chalucowej[5], zwana potocznie ŻOB-em. Powołały ją do życia młodzieżowe organizacje syjonistyczne: Akiwa, Dror (Wolność) i Haszomer Hacair (Młody Strażnik). Draengerowie należeli do ścisłego kierownictwa krakowskiego ŻOB-u. Mieszkali poza gettem wynajmując mieszkania w Myślenicach, Rabce i innych miejscowościach, funkcjonując na pozór jako polskie małżeństwo z kilkuletnim dzieckiem, opiekowali się bowiem osieroconym siostrzeńcem Gusty.
Kursując pomiędzy miejscem swojego aktualnego zamieszkania a Krakowem, Kielcami i miejscowościami w okolicy, Gusta przewoziła polecenia i broń, ale też zajmowała się wyszukiwaniem mieszkań dla członków organizacji, którzy byli zmuszeni stale zmieniać miejsca pobytu. Nocami pomagała mężowi w pracy nad dokumentami, które Szymszon z niezwykłą zręcznością podrabiał, co umożliwiało im oraz ich towarzyszom swobodne poruszanie się po „aryjskiej” stronie oraz wchodzenie do getta i opuszczanie go.
Członkowie organizacji dokonywali aktów sabotażu, zdobywali broń, likwidowali konfidentów i policjantów na terenie getta i poza nim. Po najgłośniejszym zamachu, przeprowadzonym 22 grudnia 1942 roku na niemiecką kawiarnię Cyganeria w Krakowie, gestapo schwytało grupę kierownictwa ŻOB-u, wśród nich Szymszona Draengera, i osadziło w więzieniu przy ulicy Montelupich. Gusta Draenger trafiła do więzienia dla kobiet przy ulicy Helclów. W celi numer 15 przebywała od stycznia do kwietnia 1943 roku, była przesłuchiwana i torturowana. W tych warunkach napisała „Pamiętnik Justyny” - opowieść o bohaterskim życiu towarzyszy walki. Zapiski prowadzone na skrawkach papieru toaletowego, kopiowane, chronione i ukryte przez współwięźniarki, ujrzały światło dzienne zaraz po zakończeniu wojny.

[5]Polski słownik judaistyczny. Dzieje, kultura, religia, ludzie. Oprać. Z. Borzymińska, R. Żebrowski. T. 1-2. Warszawa 2003, t.1, s. 576

***

4.2.8. Uwagi [wg katalogu Sowińca]

Nocny klub „Cyganeria”, podczas II wojny przeznaczony tylko dla Niemców, w zamachu zginęło 11, zostało rannych 13 hitlerowców.



4.4. Bibliografia [wg katalogu Sowińca]

- Czapczyńska, Inwentaryzacja, cz. III
- „Dziennik Polski” 1952 nr 36
- Gąsiorowski, Kuler, s. 189
- kartoteki MHmK
- Przewodnik, s. 360
- Rożek, Przewodnik, s. 216
- Zając J., Toczyły się boje



7. Rozmaitości

Józef Bratko, Gestapowcy, KAW 1990

Przyjeżdżał więc do Krakowa człowiek [Hans Frank, aby objąć władzę] odpowiadający w pewnym sensie naukowej randze miasta, a także ktoś już tu znany. Oto w roku 1936, kiedy Herman Göring polował w Puszczy Białowieskiej z prezydentem Ignacym Mościckim, Hans Frank bawił w Warszawie, a potem złożył wizytę w Krakowie. Była ona wyrazem istniejących wcześniej kontaktów Franka z tym miastem. Jeden z profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, Fryderyk Zoll był członkiem korespondentem, jego monachijskiej Akademii, wyjeżdżał tam na coroczne sesje naukowe. Wizyta miała - jak się wydaje - charakter kurtuazyjny; wieczorem, po spotkaniu w Uniwersytecie Jagiellońskim odbył się raut z udziałem przedstawicieli nauki i sztuki. Przybyli zaproszeni profesorowie, artyści, muzycy... Frank ściskał dłonie krakowianom i bawił się świetnie. Kiedy o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści raut zakończył się, artystyczne towarzystwo ruszyło „w Polskę”, do... „Cyganerii”, zwanej wówczas „Teatralną” na „Dans la brousse - Bal w dżungli”. Późną nocą przybył tam i Frank z towarzystwem...

***

Przed 1896 mieścił się tu dom, w którym Ferdynand Turliński prowadził kawiarnię zwaną „Paonem” – ulubione miejsce świata artystycznego ówczesnego Krakowa. Obecna kamienica została zbudowana w 1912 według projektu architekta Teodora Hoffmana. Na dole mieściła się kawiarnia „Teatralna”, którą w latach 30. zastąpił ekskluzywny lokal nocny „Cyganeria”. W okresie II wojny światowej znajdował się tu lokal dla niemieckich oficerów. 24 grudnia 1942 Żydowska Organizacja Bojowa dokonała udanego zamachu na lokal, o czym przypomina pamiątkowa tablica, która jest obecnie jedynym śladem jego istnienia. Uległ on likwidacji na początku lat 90. XX wieku. Dziś w jego dawnych wnętrzach mieści się sklep spożywczy sieci „Kefirek”. Jak wyglądało wnętrze „Cyganerii” można zobaczyć w serialu "Stawka większa niż życie", którego odcinek "W imieniu Rzeczypospolitej" rozgrywa się w Krakowie, a część zdjęć nakręcono w oryginalnych wnętrzach „Cyganerii”.
 DO GÓRY   ID: 52001   A: dw         

72.
Śląska 5 - tablica upamiętnia komendantki i instruktorki Pogotowia Harcerek Krakowskiej Chorągwi 1939-1945



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica ku czci komendantek i instruktorek Pogotowia Harcerek Krakowskiej Chorągwi 1939 — 1945
ul. Śląska 5, róg ul. Lubelskiej 22
Autor: Ewa Szymańska
Inicjator: Stowarzyszenie Szarych Szeregów, Oddział w Krakowie, Komisja Historyczna Komendy Chorągwi Krakowskiej ZHP
Fundator: Stowarzyszenie Szarych Szeregów, Oddział w Krakowie, Wojewódzki Komitet Ochrony Walk i Pamięci dh. Marta i Ewa Szymańskie
Wymiary: 90 cm x 140 cm
Materiał: biały marmur karraryjski
Data odsłonięcia: 22 lutego 2006

Inskrypcja:
[krzyż harcerski]
komendantki i instruktorki / pogotowia harcerek krakowskiej chorągwi / 1939-1945 / phm. Alina Kot / hm. Zofia Kottik / hm. Izabela Nikiel-Zawadzka / hm. Jadwiga Orłowicz / phm. Kazimiera Sobieska-Stachura / phm. Maria Stępniewska-Szymańska / hm. Alojza Tokarz-Zwolińska / Kierowały działalnością konspiracyjną harcerek, / organizowały pomoc ofiarom wojny / także w tym budynku / przedwojennej Komendy Chorągwi Harcerek [lilijka]
Bibliografia: Gąsiorowski Kuler s. 242; GKBzPNP Ankieta Sądów Grodzkich, kartoteki MHmK; Przewodnik, s. 362; „Dziennik Polski” 1945 nr 145.



4.1. Maria Steckiewicz przy współpracy Józefiny Łapińskiej, O pracy komendy Pogotowia Harcerek, w: Instytut Historii PAN, Harcerki 1939-1945. Relacje-pamiętniki, PWN Warszawa 1985

[fragmenty]
Pogotowie Harcerek powstało w 1938 r. jako odpowiedź na potrzeby kraju wynikające z poczucia zagrożenia zbliżającą się wojną. Celem Pogotowia było przygotowanie młodzieży w wieku powyżej 15 lat do czynnej postawy wobec różnych nieprzewidzianych sytuacji, jak klęski żywiołowe, lub groźnych ale nieuniknionych - jak wojna.
Rozkazem Naczelniczki Harcerek - hm. Marii Krynickiej, L. 13 z dnia 24 września 1938 r. powołano Pogotowie Harcerek i mianowano komendantką Pogotowia hm. Józefinę Łapińską, W Komendach Chorągwi obok komendantek Chorągwi stworzono funkcję komendantek Pogotowia.
Komenda Pogotowia Harcerek odpowiadała za szkolenie dziewcząt do różnych służb, jak ratownictwo, łączność, gospodarstwo, opieka nad dziećmi, obrona przeciwlotnicza, przeciwgazowa, przeciwpożarowa. Szkolenie prowadzone było albo na kursach centralnych przez własne instruktorki albo na kursach w chorągwiach lub wreszcie na kursach organizowanych przez wojsko. Wynikiem kursów było zwiększenie się ilości instruktorek specjalności, szczególnie w dziale sanitarnym i łączności. Kursy centralne odbywały się w zakładzie leczniczo-wychowawczym w Rabsztynie, którego kierowniczką była hm. Anna Piotrowska (sanitariat), w Szkole Instruktorskiej na Buczu (łączność, gospodarstwo, opieka nad dzieckiem) oraz w Centrum Wyszkolenia Łączności w Zegrzu - te ostatnie kursy organizowała z ramienia Głównej Kwatery Harcerek hm. Irena Lewandowska.
Dzięki pracy przygotowawczej, szkoleniowej oraz kilku odprawom komendantek Pogotowia z terenu Chorągwi, które odbyły się w sierpniu 1939 r., teren był dobrze przygotowany do podjęcia służby na wypadek wojny.
Komendantka Pogotowia Harcerek hm. Józefina Łapińską, która stale mieszkała na Buczu, z trudem wymykając się Niemcom, początkowo pieszo, potem przygodnym samochodem, przedostała się w pierwszych dniach września do Warszawy i przez całą okupację, łącznie z okresem Powstania Warszawskiego przebywała w Warszawie.
We wrześniu 1939 r. siedziba Komendy Pogotowia Harcerek był opuszczony w czasie ewakuacji lokal Przysposobienia Wojskowego Kobiet przy ul. Prusa 6. W okresie okupacji Komenda Pogotowia posługiwała się następującymi lokalami: biuro Sekcji opieki nad dziećmi rodzin wojskowych RGO, AL Ujazdowskie 37 (hm. Józefina Łapińską pracowała jako kierowniczka tej Sekcji, a hm. Irena Riessówna jako sekretarka), mieszkanie prywatne przy ul. Wilczej 23 oraz Dom Dziecka „Piaski” w Konstancinie. Punktami kontaktowymi były przede wszystkim internaty prowadzone przez członkinie i współpracownice Komendy Pogotowia Harcerek w Warszawie przy ul. Idzikowskiego 37, przy ul. 6 Sierpnia, przy ul. Pańskiej oraz Domy Dziecka w Skolimowie, Konstancinie i Józefowie (Rycice).
We wrześniu 1939 r. Komenda Pogotowia Harcerek działała tylko na terenie Warszawy, współpracując z tymi instruktorkami które były „pod ręką”, np. Maria Wocalewska, Irena Lewandowska, Maria Kann, Tamara Zacharow, Helena Sakowicz. Działalność ta obejmowała pomoc rannym i opiekę nad dziećmi. Kontaktu z terenem w tym czasie nie nawiązywano - nie było potrzeby, gdyż teren wiedział, co ma robić. Zresztą sytuacja zmieniała się z dnia na dzień i nikt z władz harcerskich z poza danego terenu nie mógłby kierować służbą. Często decydować musiała nawet zastępowa.
W pierwszych tygodniach okupacji komendantka Pogotowia sama osobiście kierowała wszelkimi pracami, korzystając z pomocy grona instruktorek przedwojennej Głównej Kwatery Harcerek oraz napływających z terenów przyłączonych do Rzeszy. Nie było wówczas jeszcze wyodrębnionych działów pracy. Ale i później Komenda Pogotowia Harcerek nigdy nie była ciałem wieloosobowym. Skład jej był zmienny - z chwilą wyłaniania się potrzeby powstawał nowy dział pracy.
Pierwsze służby to było ratowanie dzieci i sanitariat. Obie służby - jak wyżej wspomniano - rozpoczęły swą działalność już we wrześniu 1939 r.
Dział opieki nad dzieckiem od pierwszych dni wojny aż do końca okupacji, a nawet po zakończeniu wojny, prowadziła Komendantka Pogotowia, hm. J. Łapińska - w Warszawie i woj. warszawskim osobiście, a w terenie za pośrednictwem komendantek Pogotowia w chorągwiach. Opracowano w tej sprawie szereg instrukcji organizacyjnych. Na terenie Warszawy i w okolicy powstało już w październiku kilka Domów Dziecka, dla sierot z rodzin wojskowych, potem powstały jeszcze cztery internaty dla starszej młodzieży.
Szpitaliki zorganizowane przez Komendę Pogotowia we wrześniu 1939 r. na terenie Warszawy były po zakończeniu działań wojennych likwidowane, natomiast służba sanitarna jako dział pracy Komendy Pogotowia pozostał i do r. 1941 był prowadzony przez komendantkę Pogotowia wyłącznie za pośrednictwem komendantek Pogotowia z terenu. Opracowano i wysłano w teren dwie instrukcje dotyczące szkolenia sanitarnego oraz materiały szkoleniowe. W 1941 r. dział ten objęła hm. Anna Piotrowska, która weszła w skład Komendy Pogotowia Harcerek. Od 1943 r. działem tym kierowała instruktorka krakowska, hm. Jadwiga Orłowiczówna.
Dział służby łączności został wyodrębniony w końcu 1940 r. Kierowniczką tego działu została hm. Maria Steckiewicz, przybyła z Wilna we wrześniu 1940 r. W 1941 r. referat łączności objęła hm. Irena Maria Mileska, instruktorka krakowska, przygotowana fachowo do tej pracy - instruktorka łączności i geografka - która pełniła tę funkcję do 1943 r.
Po przekazaniu dhnie Mileskiej referatu łączności Maria Steckiewicz objęła referat kształcenia starszyzny.
Najpóźniej, bo w 1942 r., powstał referat „ogniw”, który objęła hm. Wiktoria Dewitzowa. Chodziło o oddziaływanie na młodzież niezorganizowaną. W tym celu Komenda Pogotowia wydawała też pismo „Dziś i Jutro”, pismo dla młodzieży, ale nie redagowane przez młodzież.
Zupełnie odmienną - przyszłościową - służbą była akcja Ziem Powracających. Była to akcja ogólnokrajowa, w którą czynnie włączyła się Komenda Pogotowia, nie tworząc jednak dla niej wyodrębnionego działu.
Plan działania i plan szkolenia dla każdego działu pracy był w ogólnych zarysach uzgadniany z Komendantką Pogotowia. W realizacji tego planu kierowniczka danego działu miała pełną swobodę.
Pozostałe służby cywilne, takie jak pomoc żołnierzom i jeńcom, pomoc więźniom w więzieniach i w obozach koncentracyjnych były prowadzone przez poszczególne chorągwie i organizowały je terenowe komendantki Pogotowia. Składały one na odprawach sprawozdania z tych służb, nie było jednak w Komendzie Pogotowia wyodrębnionych działów dla nich - była to spontaniczna działalność, trudna nawet do ujęcia w ramy organizacyjne.
W okresie pewnej już stabilizacji pracy w skład Komendy Pogotowia wchodziły następujące osoby: hm. Józefina Łapińska - Komendantka Pogotowia; hm. Anna Piotrowska - referat służby sanitarnej; hm. Irena Mileska - referat służby łączności, hm. Maria Steckiewicz - referat kształcenia starszyzny; hm. Wiktoria Dewitzowa - referat „ogniw”.
Ponadto od końca działań wojennych w 1939 r. do Komendy Pogotowia Harcerek wchodziła Hm. Rzplitej Maria Wocalewska oraz hm. Irena Riessówna, skarbniczka.
Organizacja pracy Komendy Pogotowia była elastyczna, dopasowywana do bieżących potrzeb. Dyspozycje były wydawane centralnie, ale nigdy nie były one szczegółowe i dawały zawsze dużą swobodę działania terenowym komendantkom Pogotowia. Ponieważ była to metoda zawsze stosowana w Organizacji Harcerek, instruktorki były przygotowane do podejmowania samodzielnych decyzji, do podejmowania prac i służb mieszczących się w ogólnych ramach działania Pogotowia Harcerek, ale specyficznych dla danego terenu. Charakter pracy był zatem inny niż w organizacji męskiej, która pracowała centralistycznie. W organizacji żeńskiej nie było jednostek wojskowych, nie było „akcji”, tylko praca stała, zlecano problemy, ale ich nie rozwiązywano centralnie, robił to teren (np. „ogniwa”).
Zebrań całego zespołu Komendy Pogotowia było zaledwie parę i to na początku organizowania się pracy. Komendantka Pogotowia kierowała całością spraw drogą indywidualnych rozmów z poszczególnymi instruktorkami wchodzącymi w skład Komendy Pogotowia, gdy zaś zachodziła potrzeba, nawiązywała kontakt z instruktorkami spoza Komendy Pogotowia, które, jak sądziła, mogły służyć w danej sprawie radą lub podjąć się pewnej pracy nie wchodząc w skład Komendy Pogotowia. Jako przykład może posłużyć objęcie redakcji pisma „Dziś i Jutro” przez hm. Irenę Lewandowską; później redakcję objęła hm. Wiktoria Dewitzowa traktując pismo jako pomoc w działalności „ogniw”; wychodziło ono od marca 1941 r. do 6 VIII 1943 r., ogółem 55 numerów, kolportowane było w całej Polsce przez kolporterki Pogotowia. Pismo „Dziś i Jutro” przeznaczone było dla młodzieży niezorganizowanej, miało na celu propagowanie haseł patriotycznych, zapobieganie demoralizacji wojennej, chronienie młodzieży przed niebezpieczeństwami konspiracji.
Układ każdego numeru był następujący:
Wstępny artykuł - sławiący rocznice patriotyczne lub postacie wielkich Polaków.
Dział - przemiany (zmiany zachodzące w świecie).
Dział - z frontu młodzieżowego (ważne wiadomości dla młodzieży).
Kącik poezji (od Mickiewicza do Broniewskiego).
Przegląd wydarzeń bieżących.
Krótkie artykuły podawały zalecenia, aby np. nie kupować pism wydawanych przez Niemców dla Polaków po polsku (jak „Ilustrowany Kurier Polski”, „Ster”), nie ulegać propagandzie niemieckiej, nie chodzić do kina; zachować bezpieczeństwo w konspiracji; cykl „Jak być dobrym tajnym żołnierzem” (np. artykuł „Puste kieszenie” - podawał rady, aby nie nosić przy sobie żadnych notesów z adresami, notatek, pism konspiracyjnych, żeby w razie łapanki nie zagrozić innym); zdobywać wiadomości drogą samokształcenia (listy lektur, np. temat spółdzielczość, zagadnienia wsi); zdać sobie sprawę, jakie zabawy i rozrywki przystoją młodzieży polskiej w czasie wojny (np. wieczór poezji, teatr amatorski i kukiełkowy, koncerty domowe na fortepian i skrzypce itp.). Hasła głoszone w każdym numerze - np.: 1. Spiesz z pomocą wysiedlonym! Zbieraj dla nich ubranie, książki! Przyjmuj ich gościnnie w swoim domu! 2. W dn. 11 listopada uczcij rocznicę odzyskania niepodległości, w domu odczytaj dla bliskich fragmenty lektury historycznej, odśpiewajcie cicho Hymn Narodowy; 3. Organizujcie samopomoc uczniowską, prowadźcie komplety dla. dzieci z waszego domu: polskiego, historii Polski (wskazówki metodyczne w nr 14 i 16); Dobre rady: jak gospodarować tanio i oszczędnie, skompletować apteczkę domową, dać możność cotygodniowej kąpieli komuś, kto nie ma tej możliwości, itp.
Rzecz charakterystyczna dla tego typu pracy i dla atmosfery konspiracji: w Komendzie Pogotowia nie było sekretarki, nie pisano protokołów. Instrukcje czy okólniki opracowywały te instruktorki, których działu pracy dotyczyło dane pismo i uzgadniały je z komendantką Pogotowia. Potem we własnym zakresie wykonywały całą pracę techniczną oraz kolportaż. Czasem korzystano z odpraw terenowych komendantek Pogotowia i im wręczano „bibułę”, czasami zaś z terenu przyjeżdżały łączniczki po różne materiały organizacyjne i po prasę. Rozkazy pisała osobiście komendantka Pogotowia, a stroną techniczną zajmowała się kierowniczka Domu Dziecka „Piaski” w Konstancinie, Maria Steckiewicz lub kierowniczka prewentorium w Józefowie, Jadwiga Orłowiczówna.
Kontakt z większością chorągwi nawiązany został w październiku i listopadzie 1939 r. i trwał do końca okupacji - gorzej było z chorągwiami położonymi poza granicami Generalnej Guberni. Nawiązanie kontaktu nie było zbyt trudne, gdyż teren jeszcze przed wybuchem wojny miał ustaloną sieć łącznościową - każde środowisko musiało zgłosić trzy adresy jako punkty docelowe dla przyjeżdżających łączniczek.
Bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych 1939 r. w te¬ren wyruszyły z ramienia komendantki Pogotowia instruktorki - hm. hm. Agnieszka Grodecka, Irena Kisielnicka, Anna Piotrowska, Irena Riessówna, Helena Sakowicz, Emilia Węglarzówna, Teofila Wolffówna (w 1940 r. jeszcze i Maria Steckiewicz) oraz phm. Aniela Libionkówna i Tamara Zacharow. Nieco później włączyła się w wyjazdy w teren hm. Irena Mileska. Wyjazdy instruktorek były jednym ze sposobów utrzymywania kontaktu z terenem.
Pierwsze instrukcje dostarczane w teren dotyczyły podstawowych form konspiracji. Polecono rozwiązać wszystkie młodsze drużyny, schować mundury, krzyże i lilijki, zniszczyć wszelkie wykazy imienne. Pracę polecono oprzeć wyłącznie na starszych dziewczętach, pewnych, godnych zaufania, pochodzących z pewnych pod względem polskości rodzin. Pierwsze wyjazdy instruktorek miały też na celu sprawdzenie, która z instruktorek miejscowych jest w terenie, jak funkcjonuje łączność, jakie adresy są aktualne.
Nie ze wszystkimi jednak terenami udało się nawiązać kontakt. Nie udało się tego zrobić z Chorągwią Gdańską.
[…]
Ze Śląskiem utrzymywano kontakt przez Kraków, dokąd już 2 września 1939 r. na rozkaz władz wojskowych musiała się ewakuować wraz z ośmioma instruktorkami komendantka tamtejszego Pogotowia, hm. Irena Kuśnierzewska. Ona właśnie utrzymywała kontakt zarówno z harcerkami na Śląsku jak i z Komendą Pogotowia Harcerek aż do końca okupacji.
[…]
Z Chorągwią Krakowską kontakt został nawiązany od początku i trwał bez przerwy do końca okupacji.
[…]
Po nawiązaniu kontaktu z poszczególnymi terenami Komendantka Pogotowia utrzymywała z nimi stałą łączność przez całą okupację, zwołując dwa razy do roku odprawy komendantek Pogotowia Chorągwi. Odprawy te odgrywały najważniejszą rolę w organizowaniu i kierowaniu pracą w terenie. Odbywały się one z reguły w Domu Dziecka „Piaski” w Konstancinie i trwały dwa lub trzy dni. Brały w nich udział komendantki Pogotowia Chorągwi lub obszaru. Skład uczestniczek był niemal stały przez cały czas okupacji - były jednak niestety zmiany spowodowane stratami. W odprawach brały udział: Alojza Tokarzówna z Krakowa, Bogusława Januszówna z Ostrowca, Antonina Gębicowa z Kielc, Halina Bretsznajderówna, a potem Anna Mikulska z Radomia, Felicja Zarodówna z Sosnowca, Maria Walciszewska, potem Maria Świtalska i Danuta Magierska z Lublina, Władysława Keniżanka z Łodzi, Wanda Szlamińska z Mazowsza, Stefania Stipalówna ze Lwowa, Wanda Kamieniecka-Grycko z Warszawy, Irena Kuśnierzewska reprezentująca Śląsk, Maria Steckiewicz (być może jeszcze ktoś).
Tematem odpraw były z reguły: l. Sprawozdania poszczególnych terenów i dyskusja nad nimi. 2. Omówienie aktualnej sytuacji politycznej, często urozmaicone referatem kogoś zaproszonego spoza harcerstwa. 3. Dyskusja na temat proponowanych nowych prac, np. na różnych odprawach - samopomoc młodzieży, praca w młodszych drużynach, kształcenie starszyzny, komentarz do prawa harcerskiego.
Ponieważ odprawy były dwu- lub trzydniowe, dawały możność licznych kontaktów indywidualnych miedzy instruktorkami. Był też czas na długą indywidualną rozmowę każdej z uczestniczek z Komendantką Pogotowia Harcerek. Były to bardzo cenne rozmowy i dużo dające zarówno instruktorkom z terenu, jak i Komendantce Pogotowia. Instruktorki wyjaśniały swoje wątpliwości i znajdowały pomoc w rozwiązywaniu trudnych problemów, a Komendantka Pogotowia poznawała w szczegółach pracę i problemy poszczególnych terenów.
Metoda pracy była następująca: najpierw zebranie ze wszystkimi uczestniczkami i załatwianie wszelkich spraw ogólnych, potem wysunięcie zasadniczego tematu przeznaczonego do opracowania na danej odprawie - krótki wstęp, następnie podział na małe grupy i dyskusja w tych małych zespołach, potem zebranie i dyskusja ogólna z wyciągnięciem wniosków, np. w sprawie instrukcji i wreszcie opracowanie instrukcji przez dwie lub trzy osoby. W ten sposób opracowana instrukcja była dla wszystkich zrozumiała i nie budziła wątpliwości. Komendantki Pogotowia z terenu wyjeżdżały otrzymując owoce swojej dwudniowej pracy.
Nie zawsze odprawy terenowych komendantek Pogotowia poświęcone były jakiejś służbie, czasem miały charakter bardziej ogólny, np. opracowanie komentarza do Prawa Harcerskiego zatytułowanego „Nasza postawa w służbie”. Temat ten wypłynął z głębokiej troski o to, by w warunkach okupacyjnych, zaciętej walki z wrogiem, nie rozminąć się z wymaganiami Prawa Harcerskiego. Była to chyba najgoręcej przeżywana odprawa. Długo jeszcze słychać było w pokojach instruktorek „nocne rodaków rozmowy”.
Odprawy komendantek Pogotowia głęboko wryły się w pamięć ich uczestniczek, były dla nich zastrzykiem nowych sił, nowych pomysłów. Ceniły też sobie atmosferę panującą na tych spotkaniach i poczucie bezpieczeństwa - chociaż nie zawsze bezpieczeństwo było pewne. Pewnego dnia w czasie jednej z odpraw na sąsiadującym z Domem Dziecka placu bawiła się spora grupka chłopaków - „kopali piłkę”. Nagle nadjechała „buda” i gestapowcy rzucili się do łapania chłopców. Ci zaczęli uciekać w różne strony - część umknęła w pobliskie krzaki, część dostała się w ręce Niemców, a część przeskoczyła ogrodzenie Domu Dziecka szukając schronienia. Jakiś Niemiec to zobaczył i pogonił za nimi. Brama była zamknięta, więc nie wszedł - rozmawiała z nim wychowawczyni znająca język niemiecki. Otworzyła bramę i pokazała, że z drugiej strony siatka jest zniszczona i że chłopcy uciekli przez tę dziurę w siatce. Proponowała mu nawet obejrzenie domu, ale jakoś nie miał na to ochoty. Tymczasem uczestniczki odprawy komendantek Pogotowia zamieniły się w pracownice Domu Dziecka.
Kontakt z terenem nie mógł jednak ograniczać się wyłącznie do odpraw. Trzeba było czasami załatwiać różne sprawy poza odprawami - kolportaż prasy, rozkazy, pisma okólne, jakieś specjalne polecenia, lub też uzyskiwać potrzebne pilnie informacje. W pierwszym roku okupacji korzystano z łączniczek dostarczanych przez Chorągiew Warszawską. Kiedy pod koniec 1940 r. powstał w Komendzie Pogotowia referat służby łączności, opracowano instrukcję dla kurierek i rozesłano je w teren. Szkooleniem łączniczek i kurierek zajmowała się wówczas organizacja wojskowa, gdzie dział szkolenia łącznościowego był w znacznym stopniu obsadzony przez harcerki. Z chwilą objęcia referatu łączności przez hm. Irenę Mileską, Komenda Pogotowia Harcerek rozpoczęła szkolenie łączniczek na własnych kursach. Były kursy na dwóch poziomach - dla łączniczek i dla kandydatek na instruktorki łączności. Najważniejszy był kurs z 1943 r. - szkoliło się na nim dwadzieścia kandydatek na instruktorki, które zorganizowały sztafety pozakolejowe obejmujące cały kraj. Tę właśnie sieć wykorzystywano dla kontaktów Komendy Pogotowia Harcerek z terenem.
Bardzo ważną dziedzinę pracy Komendy Pogotowia, Harcerek stanowiło kształcenie starszyzny. Prowadzone były tylko kursy podharcmistrzowskie (harcmistrzowskich nie prowadzono). Jedynie w Chorągwi Warszawskiej, która samodzielnie prowadziła kształcenie, odbył się jeden kurs harcmistrzowski, prowadzony w 1943/1944 r. przez Hm. Rzplitej, Jadwigę Falkowską.
Kursy podharcmistrzowskie prowadzone przez kierowniczkę działu kształcenia starszyzny Komendy Pogotowia, hm. Marię Steckiewicz, odbywały się albo w Skolimowie pod Warszawą w Domu Dziecka „Corso”, którym kierowały instruktorki harcerskie, albo też w siedzibach chorągwi.
W Skolimowie odbyły się trzy (lub cztery) kursy. W prowadzeniu ich pomagała Hm. Rzplitej Maria Wocalewska. W dwóch kursach brało udział po parę dziewcząt z Chorągwi Warszawskiej (wiosną 1942 r. i wiosną 1944 r.), dziewczęta z mniejszych miejscowości różnych obszarów Chorągwi Kieleckiej i prawdopodobnie z innych bliżej Warszawy położonych chorągwi.
W pracy działu kształcenia starszyzny nastąpiła przerwa, która trwała przeszło pół roku, kiedy w czerwcu 1942 r. Maria Steckiewicz została aresztowana w pociągu w drodze powrotnej z Wilna (miała fałszywe papiery, przewoziła złote ruble). Była więziona na Pawiaku, a przez ostatni miesiąc na Daniłowiczowskiej, oskarżona o przewożenie dewiz.
W latach 1943 i 1944 Maria Steckiewicz przeprowadziła sześć kursów podharcmistrzowskich w terenie: dwa w Krakowie, jeden w Lublinie i trzy w Kielcach. Kursy podharcmistrzowskie trwały z reguły tydzień, obejmowały nieliczne grupy - do dziesięciu osób. Komentarz do Prawa Harcerskiego powtarzał się jako temat omawiany na kursach, gdyż dhna Steckiewicz przenosiła go do różnych środowisk. Ze względu na bezpieczeństwo kursy miały charakter dość statyczny (dyskusje i ćwiczenia w lokalu).
Ponadto dhna Steckiewicz bywała na kursach drużynowych prowadzonych przez własne instruktorki w Chorągwi Kieleckiej w Opatowie, Radomiu, Ostrowcu Świętokrzyskim, Sandomierzu. Przyjeżdżała na jeden lub dwa dni na początku kursu, aby nadać mu kierunek, lub też na zakończenie.
Każdy wyjazd w teren był poprzedzony staraniem o przepustkę w żandarmerii przy ul. Willowej w Warszawie.
Uczestniczki kursów instruktorskich prowadzonych przez Chorągiew Warszawską przyjeżdżały na zakończenie kursu do Domu Dziecka „Piaski” w Konstancinie, gdzie przeprowadzała z nimi rozmowy komendantka Pogotowia, dhna Łapińska.
W 1943 r. powstał w Komendzie Pogotowia projekt powołania Rad Programowych. Miały one na celu przedyskutowanie przedwojennych i wojennych doświadczeń organizacji i na tej podstawie opracowanie bardzo ogólnego planu na okres powojenny. Powstały trzy Rady Programowe: najstarsza, w której skład wchodziły m. in. Maria Wocalewska i Helena Sakowicz; średnia, pod kierunkiem Zofii Florczak, w której skład wchodziły Wiktoria Dewitzowa, Wanda Kamieniecka-Grycko, Maria Steckiewicz, Stanisława Trylska, Maria Trojanowska, Zofia Zakrzewska, Anna Zawadzka; najmłodsza, pod kierunkiem Marii Trojanowskiej, w której skład wchodziły drużynowe, m. in. Maria Breydygandt, Zdzisława Brzozowska, Zofia Kłuskiewicz z Wyszkowa, Barbara Prandecka. Każda z grup odbyła po jednym zebraniu. Na zebraniu grupy średniej bardzo interesujący referat wygłosiła hm. Maria Straszewska charakteryzując tendencje przejawiające się w pracy Organizacji Harcerek, a reprezentowane przez wybitne instruktorki: najważniejszymi z tych tendencji, które nazwała tropami, były: trop światowy - Jadwiga Falkowska, trop społeczny - Józefina Łapińska, trop pedagogiczny - Władysława Martynowicz, Maria Uklejska.
Kontakt Komendy Pogotowia Harcerek z naczelnymi władzami harcerskimi był utrzymywany przez cały czas okupacji. Hm. Józefina Łapińska nie bywała na zebraniach Naczelnictwa (z wyjątkiem pierwszego zebrania). W zebraniach Naczelnictwa brała udział jako reprezentantka Naczelniczki Harcerek Hm. Rzplitej Maria Wocalewska (do połowy 1943 r.), potem hm. Zofia Florczak. Ponadto komendantka Pogotowia osobiście utrzymywała stały kontakt z przewodniczącym ZHP; najpierw z ks. Janem Mauersbergerem, który mieszkał w Konstancinie i był nawet spowiednikiem dzieci w Domu Dziecka „Piaski”, a po jego śmierci z dr. Tadeuszem Kupczyńskim, z którym widywała się regularnie; kontakty z wiceprzewodniczącą Związku, Wandą Opęchowską były rzadkie, natomiast często widywała się z sekretarzem Naczelnictwa Antonim Olbromskim, którego znała prywatnie.
Z Naczelniczką, hm. Marią Krynicką, która stale mieszkała w Krakowie lub pod Krakowem, kontakt był pośredni, przez kurierki. Naczelniczka była tą drogą stale informowana o najważniejszych wydarzeniach, o pracach i decyzjach Komendy Pogotowia.
Kontakty Komendy Pogotowia z Komendą Główną ZWZ-AK powierzone były Hm. Rzplitej Jadwidze Falkowskiej, która z chwilą powołania do życia WSK-AK (Wojskowej Służby Kobiet) została również I zastępczynią szefa WSK, Marii Wittek (ps. Mira) Reprezentantem SZP-ZWZ-AK w rozmowach z J. Falkowska i z J. Łapińska był płk Antoni Sanojca „Kortum”, szef I oddziału sztabu KG AK, prowadzący m. in. sprawy scaleniowe AK.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Śląska 5 – tablica upamiętnia komendantki i instruktorki Pogotowia Harcerek Krakowskiej Chorągwi 1939-1945 (odsłonięta 22.02.2006) [Sowiniec 2014]

***

4.2.1. Pomoc wysiedlonym, w: Harcerki 1939-1945

Pierwsi wysiedleni z terenów włączonych do Rzeszy, mieszkańcy Pomorza, Wielkopolski i okolic Łodzi utracili dom w jesieni 1939 r.
Harcerki z Chorągwi Warszawskiej, Krakowskiej, Mazowieckiej, Kieleckiej i Lubelskiej podają informacje o podjętej służbie mającej na celu pomoc wysiedlonym.
Działalność tę przykładowo ilustruje opis służby pełnionej przez harcerki krakowskie. Wraz z niektórymi instruktorkami śląskimi prowadziły one zorganizowaną i systematyczną pracę w ramach Sekcji Charytatywnej Obywatelskiego Komitetu Pomocy, Działu Opieki nad Uchodźcami i Wysiedlonymi. Kierowniczką referatu domów noclegowych i zakładów została hm. Zofia Kottik, jej zastępczynią hm. Irena Kolpy. Kierownictwo opieki nad obozami dla wysiedlonych objęła hm. Izabela Nikiel-Zawadzka. Przy niej skupiło się ponad 30 instruktorek i duża grupa starszych dziewcząt, które zajęły się głównie zbieraniem żywności i odzieży; pełniły dyżury w punkcie dworcowym, czynnym w styczniu i lutym 1940 r., gdzie oczekiwano na zasygnalizowane transporty, a także w kuchni w „domach noclegowych” (oficjalna nazwa schronisk dla uchodźców i wysiedlonych) oraz w 4 obozach dla wysiedlonych: w koszarach na Łobzowie, w fortach przy ul. Mogilnej, w szkole przy ul. Wąskiej i w Kobierzynie.
Domów było 11, siedem miało personel, kierownictwo, współpracujące z nim zaplecze harcerskie: domem przy ul. Łobzowskiej 7 kierowała phm. M. Masłowska (potem I. Kolpy wraz z Z. Kottikówną i I. Trojanowską), domem tzw. przelotowym, przy ul. Śląskiej 5 - S. Mudrykówna, przy ul. Garbarskiej l - hm. S. Kapłańska (wysiedlona z Poznania), przy ul. Miodowej - hm. M. Lewacka, przy ul. Jabłonowskich 3 - hm. M. Nowotna, przy Małym Rynku 3 - phm. F. Zbožil, przy ul. Dunajewskiego l - phm. M. Janikówna. Pozostałe domy, przyklasztorne (ul. Krupnicza l, Smoleńsk, Stradom l, Jabłonowskich 1) korzystały z dorywczej pomocy harcerskiej. Wysiedlonych umieszczano także w domach prywatnych. Opiekę lekarską sprawowały lekarki-harcerki, te same, które „obsługiwały” domy dziecka.



4.4. Bibliografia

Harcerki 1939-1945, Instytut Historii PAN, Warszawa 1983
 DO GÓRY   ID: 52002   A: dw         

73.
Św. Gertrudy 16 – kwatera Narcyza Wiatra ps. Zawojna, komendanta krakowskiego okręgu Batalionów Chłopskich, zamordowanego przez funkcjonariuszy UB 21.04.1945 na Plantach; tablica upamiętniająca Narcyza Wiatra „Zawojnę”



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca Narcyza Wiatra „Zawojnę”
ul. Św. Gertrudy 16
Autor: Galica
Inicjator:
Fundator:
Wymiary:
Materiał: brąz
Data odsłonięcia: 1999

Inskrypcja:
[płaskorzeźbiony portret Narcyza Wiatra „Zawojny”]
Płk. Narcyz Wiatr „Zawojna” /1907-1945 / Komendant Okręgu / Batalionów Chłopskich / na Małopolskę i Śląsk / w tym domu miał kwaterę / w latach 1943-1945 / Zamordowany na Plantach / krakowskich 21 IV 1945 r. / przez Urząd Bezpieczeństwa / żołnierze BCh… a było nas / 45 tysięcy… / Kraków 1999



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Św. Gertrudy 16 - tablica upamiętniająca Narcyza Wiatra „Zawojnę”, ul. Św. Gertrudy 16[1] (odsłonięta 1999) [Sowiniec 2014]

[1] W tym domu w latach 1943-1945 miał kwaterę.

***

4.2.1. Andrzej Kuler, Konspiracja krakowska w latach 1939-1945

Do najsilniejszych organizacji konspiracyjnych należało Stronnictwo Ludowe „Roch”, którego krakowskie kierownictwo miało lokal w gimnazjum kupieckim przy ul. św. Jana. Na bazie przedwojennych grup „wiciowych” na terenie krakowskiego i Krakowa jako pierwsza powstała organizacja (grudzień 1939 r.), która w 1943 roku utworzyła dowodzony przez Romana Gancarczyka oddział bojowy (brak opracowań na tej organizacji). Była to jednak formacja w tym okresie a poza głównym nurtem SL. Dopiero Centralne Kierownictwo Ruchu Ludowego (CKRL) w sierpniu 1940 r. powołało Straż Chłopską (Chłostra), jako zbrojne ramię ruchu ludowego, przemianowaną w 1942 r. na Bataliony Chłopskie (BCh). „Roch” w Krakowie organizował swe struktury okręgowe aż do czerwca 1941 r. kiedy to utworzono VI Okręg Krakowski, na czele którego stał przez cały okres okupacji niemieckiej Narcyz Wiatr „Zawojna”. Początkowo Okręg VI BCh miał jednoosobowe kierownictwo (działacze byli angażowani do poszczególnych działań - ale bez stałej obsady). Okręg Krakowski BCh dzielił się na trzy Podokręgi: Rzeszowski, Śląski i Podgórski. W późniejszym okresie konspiracyjne SL na bazie Chłostry (BCh) utworzyło w styczniu 1942 r. Wojewódzkie Kierownictwo Ludowego Związku Kobiet (LZK) w Krakowie. Krakowski LZK rozpoczął działalność pod koniec 1943 r. wspólnie z tworzonym przez ruch ludowy Zielonym Krzyżem. Była to odpowiedź na rozkaz Komendanta AK z 15.07.1943 roku, wcielający Chłostrę (BCh) do Armii Krajowej. Po „scaleniu” BCh z AK (proces trwał od kwietnia 1943 roku i nigdy właściwie nie został zakończony) z oddziałów BCh, które nie podlegały scaleniu utworzono Ludową Straż Bezpieczeństwa. W tej strukturze wojskowej formacje zbrojne SL działały do momentu wkroczenia Armii Czerwonej.
Kraków dla oceny działalności konspiracyjnych organizacji stworzonych prze ludowców nie jest reprezentatywny, ze względu na istniejącą bazę polityczną i społeczną. Ludowcy bowiem nie tworzyli tzw. „partyzantki miejskiej”. Miasta takie jak Kraków skupiały jedynie struktury dowódcze i pracujące dla nich jednostki specjalistyczne, jak drukarnie, nasłuch radiowy, komórki legalizacyjne itp. Ruch Ludowy prowadził w miastach jedynie taką działalność, która ich nie dekonspirowała, a pozwalała wykorzystywać je do konspiracyjnych spotkań. Jedno z nich zorganizowane w Krakowie 4.11.1944 r. jako ogólnopolska konferencja wybrało nowe kierownictwo Ruchu Ludowego i jego struktur wojskowych. Z Krakowa w skład nowych władz wszedł, Stefan Mierzwa. Przyjęto także uchwałę dotyczącą ewentualnego porozumienia rządu emigracyjnego S. Mikołajczyka ze Związkiem Radzieckim. Uchwała ta zapoczątkowała rozejście się dróg ludowców i polskiego rządu na emigracji. Miała ona również poważne konsekwencje dla życia politycznego w kraju także po „wyzwoleniu zez Armię Czerwoną”.
Historię BCh i SL posiadają liczne opracowania. Najwięcej pisali o ruchu ludowym i jego oddziałach: A. Fitowa, B. Matusowa, Wr. Jekiełek, J. Marcinkowski, K. Przybysz, A. Wojtas. Jednak wiedza w nich zawarta dotycząca okręgu i Krakowa jest niepełna i nie oddaje całego złożonego problemu działań ugrupowań chłopskich. Trudności pojawiają się szczególnie przy określaniu proweniencji oddziałów partyzanckich i ich przynależności organizacyjnej, zwłaszcza po okresie scalenia z AK. Spory wokół tego problemu, oddają stan nastrojów panujących podczas okupacji, które obecnie są niestety przenoszone na dysputy historyczne. Wniosek stąd wypływa jeden, że historia BCh i jej stosunek do AK i innych ugrupowań wymaga dokładniejszych studiów i usystematyzowania tej problematyki, przy ujednoliconych kryteriach wspólnych dla wszystkich organizacji działających w latach II wojny światowej. Wtedy możliwym będzie zakończenie wielu „historycznych sporów”, których źródła leżą w czasach wojny z korzyścią dla wszystkich zainteresowanych stron i historii.

***

4.2.2. Stanisław Piwowarski, Józef Spychalski, Informator miechowski, www.miechow.info [dostęp 31.10.2009]

Całością prac scaleniowych kierował Oddział I sztabu Komendy Okręgu pod bezpośrednim nadzorem S. Powołał on w tym celu pełnomocników i referentów dla poszczególnych organizacji. W wypadku NOW był to ppłk Władysław Owoc, pseud. Paweł, a dla Chłostry ppor. Narcyz Wiatr, pseud. Zawojna. […]
Scalenie z Chłostrą stanowiło jedno z najtrudniejszych zadań, przed jakim w Okręgu Krakowskim stanęło dowództwo AK. Pochłonęło ono najwięcej wysiłku organizacyjnego, przysporzyło wielu trudności wewnętrznych i w rzeczywistości nie przyniosło zakładanych efektów. Mimo to w okresie dowodzenia Okręgiem przez S. podpisano w obwodach 19 umów wcielenia Chłostry i wprowadzono ustaloną z jej przedstawicielami ilość członków tej organizacji do komend obwodów. Przejęto też większość zgłoszonych plutonów. Członkowie Chłostry uzyskali jeszcze etaty w sztabach inspektoratów rejonowych i sztabie Komendy Okręgu. Warunki te wynikały z faktu, że kierownictwo Stronnictwa Ludowego (SL) „Roch”, dysponent Chłostry, zapewniło sobie w Okręgu monopol na obsadę stanowisk w administracji rządowej, a wojskówka SL „Roch” pod względem liczebności w niektórych obwodach przewyższała stany osobowe AK. Niestety, wbrew zawartym umowom SL „Roch” nie zaprzestało wrogiej propagandy wobec AK, nasilając równocześnie działania Ludowej Straży Bezpieczeństwa (LSB). W przeciwieństwie do swego poprzednika, S. był jednak przez konspiracyjne i wojskowe środowiska ruchu ludowego oceniany zdecydowanie pozytywnie, na co niewątpliwie złożyły się: prowadzona przez niego stopniowa likwidacja przygotowywanej własnej administracji, przeobrażenie SOP w WSOP, złagodzenie negatywnego nastawienia AK do Chłostry, usunięcie lub przeniesienie na inne stanowiska szeregu osób, pozostających w konflikcie z SL „Roch” i Chłostrą oraz wydanie rozkazów, polecających tępić z całą bezwzględnością dyskryminacyjne i nierówne traktowanie przez dowództwo wcielonych oddziałów, bez względu na środowisko i ośrodek polityczny, z którego się wywodziły.



4.4. Bibliografia

- Fitowa Alina, Bataliony Chłopskie w Małopolsce, PWN 1984
- Jakiełek Wojciech, Bataliony Chłopskie w Małopolsce i na Śląsku, LSW 1987


Bibliografia (wg Sowiniec):
- Czapczyńska, Dokumentacja
- „Czas” 1992 nr 155 s. 13
- Gąsiorowski, Kuler, s. 200
- „Kombatant” 1993 nr 9 s. 23
- Rożek M., Przewodnik, s. 50



5.1. Narcyz Wiatr Wg http://malopolskawiiwojnie.pl/index.php?title=Wiatr_Narcyz (1.10.2015)

Wiatr Narcyz „Brzoza”, „Kłonica”, „Podkulek”, „Wyżykowski”, „Zawojna”, używał nazwiska Władysław Brzoza (1907 - 1945), członek Batalionów Chłopskich.
Urodzony 18 września 1907 r. (niektóre źródła podają datę 18 listopada 1907 r.) w Stróżach Niżnych. Syn Jana (drobnego rolnika, zmarłego w 1930 r.) i Marii z d. Szkaradek (zmarłej w 1915 r. ). W latach 1915 - 1917 z powodu działań wojennych nie chodził do szkoły. W latach 1917 - 1921 uczęszczał do czteroklasowej szkoły powszechnej w Stróżach. Od 1921 r. był uczniem II Państwowego Gimnazjum i Liceum im. Króla Bolesława Chrobrego w Nowym Sączu. Utrzymywał się z korepetycji. W latach 1928 - 29 odbył służbę wojskową w 1. pułku strzelców podhalańskich. Ukończył w stopniu plutonowego podchorążego Szkołę Podchorążych nr 5 w Krakowie. W latach 1930 - 1932 był prezesem zarządu Polskiej Akademickiej Młodzieży Ludowej. W latach 1929 - 1934 studiował na Wydziale Prawno - Ekonomicznym Uniwersytetu Poznańskiego. Nadal utrzymywał się z korepetycji i stypendium. W 1930 r. został aresztowany i osadzony w więzieniu w Nowym Sączu. Po zwolnieniu z więzienia powrócił do działalności politycznej. W 1932 r. mianowano go na stopień podporucznika rezerwy piechoty. W tym czasie działał w Wielkopolskim Związku Młodzieży Wiejskiej „Społem” i należał do Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”. 31 października 1934 r. złożył egzamin prawniczy i uzyskał dyplom magistra prawa Uniwersytetu Poznańskiego. W tym samym roku został członkiem Zarządu Powiatowego Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici” w Grybowie. W 1935 r. został prezesem Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici” powiatu sądeckiego i członkiem Stronnictwa Ludowego. Jako aktywista ruchu ludowego został współpracownikiem „Znicza”. Od 15 kwietnia 1935 do 15 października 1936 r. był aplikantem adwokackim w kancelarii dr. Eugeniusza Dzikiewicza. Następnie do 12 marca 1937 r. został aplikantem u Franciszka Długopolskiego w Nowym Sączu (formalnie zwolniono go z pracy 29 kwietnia 1937 r.). 12 marca 1937 r. osadzono go na sześć tygodni w obozie w Berezie Kartuskiej. W jego sprawie interweniowała Rada Adwokacka w Krakowie, uważając za wyjątkowe zdarzenie aresztowanie człowieka za działalność w ruchu ludowym, mimo braku podstaw do wytoczenia mu sprawy karnej. Po zwolnieniu z Berezy wszedł w konflikt z prezesem Zarządu Powiatowego Stronnictwa Ludowego w Nowym Sączu. Powodem był spór o przygotowywany przez niego marsz chłopów na dom Prezydenta Ignacego Mościckiego w Krynicy. Od 25 czerwca do 23 listopada 1937 r. był aplikantem w kancelarii dr. Tadeusza Flisa. Od 25 listopada 1937 do 14 czerwca 1939 r. pracował jako aplikantem w kancelarii dr. Henryka Dohnalaka. Później był aplikantem u dr. Paulina Hyżego. W 1937 r. współorganizował strajki chłopskie w powiecie gorlickim; został aresztowany i osadzony w Rawiczu. Po zwolnieniu z więzienia wpisano go na listę adwokacką. Bronił ludowców w procesach sądowych. Od 16 października 1938 r. pełnił funkcję sekretarza Rady Nadzorczej wojewódzkiego Związku Młodzieży Wiejskiej w Krakowie. W sierpniu 1939 r. zmobilizowano go do wojska. 3 września 1939 r. został dowódcą kompanii ckm w 1. pułku strzelców podhalańskich. Walczył wraz z pułkiem w rejonie Dunajca i Popradu. Po tych walkach wycofywał się ze swoją jednostką za San. Od końca września do grudnia 1939 r. przebywał we Lwowie, skąd przez Wilno i Warszawę dotarł w styczniu 1940 r. w nowosądeckie. Włączył się w działalność konspiracyjną. Został oficerem łącznikowym ludowców ze Związkiem Walki Zbrojnej. Od 1940 r. był komendantem Obwodu Nowy Sącz Batalionów Chłopskich. Przeorganizował „Nadleśnictwo” Nowy Sącz, w wyniku czego odszedł z konspiracji Józef Janiak „Brodacz”. Pozostając członkiem kierownictwa organizacji „Młody Las” organizował szlaki przerzutowe przez granicę dla Związku Walki Zbrojnej. Nawiązał współpracę z Ludowym Związkiem Kobiet. Od lipca 1941 r. był p.o. komendantem, a od 25 września 1941 r. komendantem Okręgu Krakowskiego Batalionów Chłopskich. Przez dłuższy czas nie zorganizował Komendy, lecz osobiście zajmował się wszystkimi sprawami. W 1942 r. prowadził rozmowy scaleniowe z komendantem Okręgu Armii Krajowej w Krakowie. Po scaleniu został zastępcą komendanta Okręgu Armii Krajowej. Blisko współpracował z pułkownikiem Józefem Spychalskim „Luty”. W 1943 r. założył pismo „Polska Ludowa”, przemianowane wkrótce na „Myśl Chłopską”. Organizował szkolenia oddziałów dywersyjnych. Wspólnie z Adamem Rysiewiczem planował wykradzenie osadzonego w KL Auschwitz kierownictwa krakowskiej Polskiej Partii Socjalistycznej Wolność Równość Niepodległość. Nakazał akcję likwidowania konfidentów i przeciwdziałanie ściąganiu kontyngentów przez okupanta. 29 marca 1944 r. brał udział w rozmowach scaleniowych Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich Obwodu Dębica. W tym i innych Obwodach przeciągał sprawy scalenia i nakazywał utrzymywanie propagandowych wpływów ruchu ludowego na przekazanych do Armii Krajowej ludzi. Od marca 1944 r. był członkiem Okręgowego Kierownictwa Ruchu Ludowego w Krakowie. Kontaktował się z dowództwem powstania słowackiego. Nakazał oddziałom Batalionów Chłopskich i Ludowej Straży Bezpieczeństwa realizować zadania wynikające z „Burzy” jedynie w stosunku do Niemców, a do nadciągających Sowietów ustosunkować się poprawnie, ale nie ujawniać oddziałów i próbować obsadzić swoimi ludźmi powstające posterunki Milicji Obywatelskiej i Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. W marcu 1945 r. został awansowany w Armii Krajowej na stopień kapitana czasu wojny, ze starszeństwem od 1 stycznia 1945 r., a następnie awansowany na stopień podpułkownika Batalionów Chłopskich. Po wkroczeniu Sowietów nie ujawnił się. 15 marca 1945 r. uczestniczył w naradzie Centralnego Kierownictwa Ruchu Ludowego w Warszawie, na której zdecydowano o ujawnieniu Batalionów Chłopskich i Ludowej Straży Bezpieczeństwa. Odmówił podjęcia współpracy ze Stronnictwem Ludowym „Wola Ludu” i Polską Partią Robotniczą.
Z inspiracji myślenickiej placówki NKWD został zastrzelony przez Stanisława Paryłę (funkcjonariusza myślenickiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego) na krakowskich Plantach 21 kwietnia 1945 r.

Źródła:
Akta aplikanta adwokackiego mgr N. Wiatra w Okręgowej Radzie Adwokackiej w Krakowie; Czerny E., Polska Walcząca, „Wojskowy Przegląd Historyczny” 1991 nr 3/4; Dąbrowa - Kostka Stanisław, Więzień bezpieki, „Dziennik Polski” 1991 nr 46; Filar Alfons, U podnóża Tatr, Warszawa 1985; Fitowa Alina, Bataliony Chłopskie w Małopolsce, Warszawa 1984; Fitowa Alina, Sprawa zabójstwa Narcyza Wiatra „Zawojny”, komunikat naukowy na posiedzeniu plenarnym OKBZPNP w Krakowie 7 maja 1996 r.; Guzik Józef, Działacze i partyzanci Ziemi Miechowskiej 1939 - 1945, Wawrzeńczyce 1983; HP, Tajemnica śmierci Narcyza Wiatra „Zawojna”, „Echo Krakowa” 1994 nr 127; Jarowiecki Jerzy, Konspiracyjna prasa w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej 1939 - 1945, Kraków 1986; Kapustka E., Ptaszek B., Partyzancka idzie wiara..., Warszawa 1972; Kołodziejski S., Płk mgr Narcyz Wiatr - Zawojna aplikant adwokacki komendant VI Okręgu BCh, „Palestra” 1988 nr 4; Mała Encyklopedia Wojskowa, Warszawa 1970; Marcinkowski Józef, Na marginesie artykułu Weroniki Wilbik - Jagusztynowej „BCh na Rzeszowszczyźnie", „Wojskowy Przegląd Historyczny” 1970 nr 1; Matusowa Barbara, Na partyzancki poszły bój, Warszawa 1970; Przybysz Kazimierz, Wojtas A., BCh. O kształt społeczno - polityczny Polski t. 1, Warszawa 1986; Słownik biograficzny działaczy ruchu ludowego, Warszawa 1989; Stańko Antoni, Gdzie Karpat progi, Warszawa 1984; Wnuk Włodzimierz, Walka podziemna na szczytach, Warszawa 1980; Zając Stanisław, W pobliżu siedziby Hansa Franka, Warszawa 1986.



7. Rozmaitości

Inny pomnik związany z Narcyzem Wiatrem
Pomnik Narcyza Wiatra-Zawojny
Planty przy ul. Siennej
Autor: Bronisław Chromy
Autor tekstu:
Inicjator:
Fundator:
Wymiary:
Materiał: metal
Data odsłonięcia: 9 sierpnia 1992

Inskrypcja:
W / tym miejscu / 21 kwietnia / 1945 roku został / zamordowany/ przez funkcjona / riuszy Urzędu Bezpieczeństwa / Publicznego płk / Narcyz Wiatr / „Zawojna” komendant / VI Okręgu Batalionów / Chłopskich na Śląsk / i Małopolskę / Kraków 1992
[na ramionach kotwicy PW:] [prawe ramię: tabliczka:] 1940 / 1945 // bch / WP [lewe ramię: krzyż]
 DO GÓRY   ID: 52122   A: dw         

74.
Św. Jana 22 (gimnazjum kupieckie) – na początku okupacji główny lokal konspiracyjnego ruchu ludowego (ROCH); później także miejsce pracy konfidenta



4.2. Wzmianki w opracowaniach

Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, Wydawnictwo Literackie 1974

- 6.01.1940 - W lokalu gimnazjum kupieckiego przy ul. Św. Jana 22 odbyła się konferencja przedstawicieli ZWZ, SL, PPS, SP, SN poświęcona nawiązaniu współpracy przez te organizacje.[295]
- 28.06.1940 - Zamknięto gimnazjum kupieckie przy ul. Św. Jana 22. Mieścił się tam główny lokal konspiracyjnego ruchu ludowego (ROCH).[552]


Jerzy Jarowiecki, Konspiracyjna prasa w Krakowie w latach okupacji hitlerowskiej 1939-1945, WL 1980, s. 141

Stąd też w marcu ukazał się pierwszy numer dwutygodnika pt. „Wieści Ludowe”.
Pismo było organem Okręgowego Kierownictwa Ruchu Ludowego .(OKRL) na Małopolskę i Śląsk z siedzibą w Krakowie. Miało charakter programowo-informacyjny. „Polska była i jest krajem chłopskim” - pisano w 1 numerze z marca 1940 r. Stąd - zdaniem autorów - „chłopi się ostali, są i Polsce zginąć nie dadzą”. Zawarte w piśmie artykuły obok rozważań teoretycznych na tematy ustrojowe (np. o totalizmie i demokracji) podnosiły przede wszystkim znaczenie wsi i chłopstwa, a w tym ruchu ludowego dla rozwoju przyszłego niepodległego państwa. Nie cofano się przed ostrzeżeniami pod adresem sprawców klęski wrześniowej: Porachunki, i to dokładne, za wszystkie lata, rany i więzienia, grzywny i mandaty karne przeprowadzimy z całą surowością. Sądzić będziemy jawnych i ukrytych sprawców obecnego nieszczęścia tak, jak na to zasłużyli. Sądzić będziemy po chłopsku, sumiennie i sprawiedliwie.
„Wieści Ludowe” redagowane były przez Józefa Marcinkowskiego („Tracz”) i Jana Witaszka („Drąg”), z pismem współpracował Ignacy Jakubiec. Nakład pisma wynosił 800-1000 egzemplarzy.
Pierwszy numer powielanego pisma wyszedł w styczniu [w marcu - JJ] 1940 r., a jego redaktorami byli Marcinkowski i Witaszek. „Wieści” wychodziły w szkole przy ul. Św. Jana 22 [Gimnazjum Kupieckie - JJ], gdzie znajdował się cyklostyl dla celów szkolnych, na którym odbijano pismo. Pismo wychodziło przez 5 miesięcy, tj. do czasu zlikwidowania szkoły.
Punkt kolportażowy mieścił się w Dębnikach, w domu B. i J. Matusów.
Po zawieszeniu „Wieści” okręg długo nie wydawał własnego pisma, posługiwał się pismem Stronnictwa Demokratycznego „Dziennikiem Polskim”, do czasu uruchomienia prasy centralnej „Rocha”.

***

Alina Fitowa, Bataliony Chłopskie w Małopolsce 1939-1945. Działalność organizacyjna, polityczna i zbrojna, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1984, s. 28 i nast.

Opisanej wyżej działalności krakowskich ludowców w KKM początkowo nie towarzyszyły żadne decyzje o charakterze organizacyjnym w stosunku do stronnictwa jako całości. Dopiero na przełomie lutego i marca 1940 W. Kiernik i Z. Lasocki zdecydowali się przestawić całe SL na działalność konspiracyjną i powołać dla niego okręgową komórkę kierowniczą. Z propozycją tą zwrócili się do Mierzwy, sekretarza ostatniego ZO SL na Małopolskę i Śląsk. Tymczasem „Wici” zorganizowały się tu znacznie wcześniej. Mianowicie już od końca listopada zaczął działać w Krakowie (być może na wzór warszawskiego) konspiracyjny ośrodek wiciowy, którego lokal kontaktowy znajdował się w szkole handlowej przy ul. Jana 22. Spotykali się tu: J. Marcinkowski, J. Witaszek, Mieczysław Kabat, Józef Migała, a także zapraszany był na ich posiedzenia S. Mierzwa. W listopadzie nawiązał z nimi kontakt znany działacz SL i „Wici” z Grzęski w pow. przeworskim, Władysław Kojder, a także Ignacy Solarz z Gaci Przeworskiej. Dwukrotnie w listopadzie i grudniu przyjeżdżał do nich S. Miłkowski z Warszawy.
Główną niewątpliwie rolę w tym ośrodku „młodych” odgrywali Marcinkowski i Witaszek, którzy należeli do starszej grupy wiciowej. Młodszych wiciarzy reprezentowali prezes ostatniego przed wojną Zarządu Wojewódzkiego (ZW) „Wici”, M. Kabat i wiceprezes tegoż Zarządu J. Migała[1]. Wiciarze ci postanowili rozpocząć działalność konspiracyjną od powołania wspólnego kierownictwa okręgowego dla SL i „Wici”. Wyłoniły się przy tym dwie koncepcje w kwestii składu osobowego tegoż kierownictwa. Mianowicie Marcinkowski, Witaszek, Kabat i Migała reprezentowali pogląd, że winni go tworzyć sami wiciarze. Natomiast innego zdania był Mierzwa. Uważał on, że do proponowanego przez nich kierownictwa musi się dokooptować przedstawicieli starszej generacji ludowców. Wbrew jednak jego sugestiom wiciarze 5XII1939 ukonstytuowali się jako Okręgowe Kierownictwo Ruchu Ludowego (OKKL) na Małopolskę i Śląsk, uznając się przy tym władzą zwierzchnią zarówno w stosunku do „Wici”, jak i SL. W ich mniemaniu dawne SL reprezentować w nowym kierownictwie miał właśnie Mierzwa. Tymczasem Mierzwa był wprawdzie sekretarzem ZO SL i od 1935 r. członkiem Naczelnego Komitetu Wykonawczego (NKW) SL, pełnił więc wysokie funkcje w stronnictwie, jednakże tak samo jak Marcinkowski i Witaszek, których był kolegą, przeszedł przez szeregi Polskiej Akademickiej „Młodzieży Ludowej (PAML) i „Wici”. W SL zaliczano go więc do grupy „młodych”, a nie „starych” i ci absolutnie w owym czasie nie uznaliby go za swego reprezentanta.
Można zatem śmiało powiedzieć, iż w tym pierwszym OKRL znaleźli się sami wiciarze. Powstanie jego w stosunkach wewnętrznych małopolskiego Ruchu Ludowego oznaczało swoisty przewrót. Połączono bowiem istniejące dotąd oddzielnie „Wici” i SL, ale władza nowo powstałej organizacji znalazła się w rękach wyłącznie wiciarzy. Oczywiście geneza tego przewrotu korzeniami swymi tkwi głęboko w okresie międzywojennym. A istotę jego w najbardziej lapidarny sposób dałoby się sprowadzić do walki dwu pokoleń ludowców: „młodych” i „starych” o wpływy w SL. Przed wojną wiciarze walkę ze „starymi” o zmajoryzowanie stronnictwa jeszcze przegrali. Ponowili ją więc po wybuchu wojny. Przy czym sytuacja była teraz dla nich bez porównania korzystniejsza, gdyż przedwojenny ZO SL został poważnie zdekompletowany, a w warunkach konspiracji nikt przecież nie oczekiwał na formalne wybory. Ponadto rozbite były władze naczelne stronnictwa, a starsi działacze z małopolskiego SL w początkach okupacji nie przejawiali żadnej działalności organizacyjnej. Były to więc najoptymalniejsze warunki ku temu, aby zintegrować cały małopolski Ruch Ludowy, przechwycić nad nim władzę i nasycić go wypracowaną przez wiciarzy ideologią agraryzmu. Jest rzeczą oczywistą, iż ta inicjatywa małopolskich wiciarzy w pewnym zakresie była skoordynowana z zamierzeniami i poczynaniami w tym względzie przedwojennego Zarządu Głównego „Wici”, a personalnie z S. Miłkowskim. On bowiem jesienią 1939 przyjeżdżał dwukrotnie do Krakowa, a reprezentował pogląd, iż konspiracyjną organizację ludowców winno się oprzeć przede wszystkim na wiciarzach i wyeliminować w ten sposób z SL „starych” i morżowców. I w tym też kierunku nastrajał m. in. Marcinkowskiego i Kabata, co oni dziś sami przyznają.
Do integracji poczynań konspiracyjnych omówionych tu dwu skrzydeł małopolskiego SL doszło w początku marca 1940 r. Mianowicie do ośrodka wiciowego dokooptowani zostali dwaj „starzy”, tj. W. Kiernik i Z. Lasocki. Obecność ich w OKRL była wręcz nieodzowna do tego, aby środowisko polityczne Krakowa uznało to konspiracyjne kierownictwo za reprezentację przedwojennego SL, a także, aby w wewnętrznych układach w RL mogło ono uchodzić za w pełni autorytatywne i było przez wszystkich zaakceptowane. Od marca więc 1940 r. OKRL w Krakowie ukonstytuowało się w następującym składzie: W. Kiernik, Z. Lasocki, S. Mierzwa, J. Marcinkowski i J. Witaszek. Dwaj młodsi wiciarze, mianowicie M. Kabat i J. Migała, odsunęli się od nowego kierownictwa. Kabat rychło wyjechał z Krakowa i powrócił tu dopiero w końcu 1941 r. Ale od początku 1942 włączył się znów bardzo czynnie do działalności w konspiracyjnym RL. Migała natomiast we władzach tego ruchu już nie działał. Przewodnictwo OKRL objął Kiernik. Nie było wprawdzie formalnych wyborów na tę funkcję, ale wynikło to samo przez się, gdyż był on jednym z czołowych działaczy zarówno SL, jak i przedwojennej opozycji politycznej w ogóle. Przy czym do wybuchu wojny tytularnie pełnił funkcję wiceprezesa SL i wiceprezesa ZO SL na Małopolską i Śląsk. Prócz przewodnictwa „piątce” okręgowej do obowiązków Kiernika należało branie udziału w posiedzeniach CKRL w Warszawie (w którym Kraków miał stałe miejsce przyrzeczone Kiernikowi jeszcze przez M. Rataja). Jeśli idzie o podział funkcji pomiędzy pozostałych członków kierownictwa, to Lasocki miał — wspólnie z Mierzwą — reprezentować RL w KKM i w RGO, natomiast Marcinkowski i Witaszek zatrzymali dla siebie sprawy organizacyjne, finanse i prasę, a więc najistotniejsze agendy Ruchu. Zarówno reprezentowany tu podział kompetencji w OKRL, jak i późniejsza praktyka wykazały, iż „starym” w tym kierownictwie przypadła rola niewielka. Raczej mieli oni robotę ludową firmować, a nie rzeczywiście ją prowadzić. Zresztą o „dekoratywnej” roli Kiernika i Lasockiego w konspiracyjnym RL — prócz niewątpliwej taktyki wiciarzy — zdecydowały też i zupełnie obiektywne względy. Mianowicie w niedługim czasie Lasocki został z Krakowa wysiedlony i zamieszkał w Bieżanowie, przez co miał utrudnione kontakty z „piątką”. Kiernika natomiast w lipcu 1940 Niemcy aresztowali i na ponad pół roku osadzili w wiezieniu. Nie było go więc w tym czasie, kiedy wypracowano formy i kierunki organizacyjnego działania oraz wiązano siatkę terenową Ruchu. Ponadto obaj oni byli już w podeszłym wieku. Lasocki miał wówczas 72 lata, a Kiernik 60. Nie mogli więc podołać tak trudnej i nowej przecież w swych formach działalności, jaką była konspiracja. Wymagała ona bowiem od ludzi zupełnie określonego zespołu cech psychofizycznych. Takich np. jak absolutna dyscyplina i odwaga oraz fizyczna wytrzymałość na różne nie-wygody i trudy. A tym wszystkim warunkom naraz sprostać mogli tylko „młodzi”. Kiernik podobno właśnie z tych powodów — zbyt uciążliwej dla niego podróży do Warszawy — miał sam zrezygnować z udziału w posiedzeniach CKRL i na czas wojny powierzyć tę funkcję Mierzwie42. W konkluzji końcowej należy więc stwierdzić, że rzeczywiste kierownictwo krakowskiego Okręgu znalazło się w rękach trzech wiciarzy, tj. Mierzwy ps. „Słomka”, Marcinkowskiego ps. „Tracz” i Witaszka ps. „Drąg”. Oni też w głównej mierze, przynajmniej w początkowym okresie okupacji, decydowali o składzie osobowym konspiracyjnego RL, o jego kierunkach i formach działalności, a także o ideologii. Dokooptowanie zaś Kiernika i Lasockiego w marcu 1940 do działającego od grudnia 1939 kierownictwa wiciowego uważać należy za manewr taktyczny. Ułatwił im on i niewątpliwie przyśpieszył integrację podziemnego RL. Wejście bowiem do tego kierownictwa wspomnianych dwu ludowców nie spowodowało żadnych istotnych zmian ani w jego działalności organizacyjnej, ani politycznej.
W czasie okupacji OKRL w Krakowie działało pod kryptonimem „Wola”, zaś cały tutejszy RL pod kryptonimem „Las”. Stąd też jego poszczególne ogniwa terenowe nosiły nazwy leśnych jednostek administracyjno-gospodarczych. A więc każdy powiat — w jego znaczeniu terytorialnym — był „Nadleśnictwem”, gmina „Leśnictwem”, zaś gromada „Gajówką”. Odpowiednio też przewodniczący powiatowego kierownictwa tegoż Ruchu nazywany był „Nadleśniczym”, gminnego „Leśniczym”, a gromadzkiego „Gajowym”. Mniej więcej od początku 1942 r., nie rezygnując z nazwy „Las”, zaczęto też posługiwać się kryptonimem ogólnopolskiego RL, mianowicie „Roch”.
Początkowo regułą było, iż kierownictwa konspiracyjnego RL wszystkich jego szczebli składały się z trzech osób. Stąd też potocznie nazywane one były „trójkami”. Mówiło się więc: trójka okręgowa, trójka powiatowa itd.

[1] Krakowskie „Wici” częściej nazywane były „Zniczem” — od tytułu ich organu prasowego. A oto ostatni ZW tego związku wybrany 16 X 1838 w Krakowie. Prezes — M. Kabat, wiceprezes — J. Migała, kierownik — Roman Złotek, sekr. — Jan Wojdak, skarbnik — Stefan Trześniowski, członek — Michał Berbeka. Zastępcy członków Zarządu: Władysław Strycharz, Tadeusz Solarz, Anna Czajówna. Prezydium Rady Nadzorczej: przew. — Emil Kocioł, z-ca Jan Witaszek, sekr. — Narcyz Wiatr. Odtworzono na podstawie „Książki posiedzeń Rady Nadzorczej Woj. ZMW” znajdującej się w zbiorach M. Kabata.

***

Andrzej Kuler, Konspiracja krakowska w latach 1939-1945, Biuletyn Informacyjny Małopolski Okręgu Krakowskiego ŚZŻAK, październik 1998 3/32

Do najsilniejszych organizacji konspiracyjnych należało Stronnictwo Ludowe „Roch”, którego krakowskie kierownictwo miało lokal w gimnazjum kupieckim przy ul. św. Jana. Na bazie przedwojennych grup „wiciowych” na terenie krakowskiego i Krakowa jako pierwsza powstała organizacja (grudzień 1939 r.), która w 1943 roku utworzyła dowodzony przez Romana Gancarczyka oddział bojowy (brak opracowań na tej organizacji). Była to jednak formacja w tym okresie a poza głównym nurtem SL. Dopiero Centralne Kierownictwo Ruchu Ludowego (CKRL) w sierpniu 1940 r. powołało Straż Chłopską (Chłostra), jako zbrojne ramię ruchu ludowego, przemianowaną w 1942 r. na Bataliony Chłopskie (BCh). „Roch” w Krakowie organizował swe struktury okręgowe aż do czerwca 1941 r. kiedy to utworzono VI Okręg Krakowski, na czele którego stał przez cały okres okupacji niemieckiej Narcyz Wiatr „Zawojna”. Początkowo Okręg VI BCh miał jednoosobowe kierownictwo (działacze byli angażowani do poszczególnych działań - ale bez stałej obsady). Okręg Krakowski BCh dzielił się na trzy Podokręgi: Rzeszowski, Śląski i Podgórski. W późniejszym okresie konspiracyjne SL na bazie Chłostry (BCh) utworzyło w styczniu 1942 r. Wojewódzkie Kierownictwo Ludowego Związku Kobiet (LZK) w Krakowie. Krakowski LZK rozpoczął działalność pod koniec 1943 r. wspólnie z tworzonym przez ruch ludowy Zielonym Krzyżem. Była to odpowiedź na rozkaz Komendanta AK z 15.07.1943 roku, wcielający Chłostrę (BCh) do Armii Krajowej. Po „scaleniu” BCh z AK (proces trwał od kwietnia 1943 roku i nigdy właściwie nie został zakończony) z oddziałów BCh, które nie podlegały scaleniu utworzono Ludową Straż Bezpieczeństwa. W tej strukturze wojskowej formacje zbrojne SL działały do momentu wkroczenia Armii Czerwonej.
Kraków dla oceny działalności konspiracyjnych organizacji stworzonych prze ludowców nie jest reprezentatywny, ze względu na istniejącą bazę polityczną i społeczną. Ludowcy bowiem nie tworzyli tzw. „partyzantki miejskiej”. Miasta takie jak Kraków skupiały jedynie struktury dowódcze i pracujące dla nich jednostki specjalistyczne, jak drukarnie, nasłuch radiowy, komórki legalizacyjne itp. Ruch Ludowy prowadził w miastach jedynie taką działalność, która ich nie dekonspirowała, a pozwalała wykorzystywać je do konspiracyjnych spotkań. Jedno z nich zorganizowane w Krakowie 4.11.1944 r. jako ogólnopolska konferencja wybrało nowe kierownictwo Ruchu Ludowego i jego struktur wojskowych. Z Krakowa w skład nowych władz wszedł, Stefan Mierzwa. Przyjęto także uchwałę dotyczącą ewentualnego porozumienia rządu emigracyjnego S. Mikołajczyka ze Związkiem Radzieckim. Uchwała ta zapoczątkowała rozejście się dróg ludowców i polskiego rządu na emigracji. Miała ona również poważne konsekwencje dla życia politycznego w kraju także po „wyzwoleniu zez Armię Czerwoną”.
Historię BCh i SL posiadają liczne opracowania. Najwięcej pisali o ruchu ludowym i jego oddziałach: A. Fitowa, B. Matusowa, Wr. Jekiełek, J. Marcinkowski, K. Przybysz, A. Wojtas. Jednak wiedza w nich zawarta dotycząca okręgu i Krakowa jest niepełna i nie oddaje całego złożonego problemu działań ugrupowań chłopskich. Trudności pojawiają się szczególnie przy określaniu proweniencji oddziałów partyzanckich i ich przynależności organizacyjnej, zwłaszcza po okresie scalenia z AK. Spory wokół tego problemu, oddają stan nastrojów panujących podczas okupacji, które obecnie są niestety przenoszone na dysputy historyczne. Wniosek stąd wypływa jeden, że historia BCh i jej stosunek do AK i innych ugrupowań wymaga dokładniejszych studiów i usystematyzowania tej problematyki, przy ujednoliconych kryteriach wspólnych dla wszystkich organizacji działających w latach II wojny światowej. Wtedy możliwym będzie zakończenie wielu „historycznych sporów”, których źródła leżą w czasach wojny z korzyścią dla wszystkich zainteresowanych stron i historii.

***

Andrzej Chwalba, Dzieje Krakowa. Kraków w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie 2002, s. 311

Gazety powielano m.in. przy ul. Karmelickiej 29, ul. Poselskiej 9 i na Podwalu 6. Wydajnie pracowała drukarnia przy ul. św. Jana 22 oraz do czasu nakrycia przez Gestapo latem 1943 r. drukarnia na Woli Justowskiej. Drukowano też w legalnych drukarniach (Ateneum, Drukarnia Narodowa). Jednak największym przedsięwzię-ciem było uruchomienie w listopadzie 1942 r. w Kosocicach Krakowskich Wojskowych Zakładów Wydawniczych (podlegały Biuru Informacji i Propagandy - BIP), które dysponowały dwiema maszynami drukarskimi. Te zakłady wydawnicze działały do 3 IX 1944, czyli do momentu, kiedy willa, w której szła produkcja, została „spalona”. W Kosocicach drukowano w nakładzie do 3500 egz., częściej 2500, jak - „Małopolski Biuletyn Informacyjny” („MBI”), który charakteryzował się dobrą jakością druku i estetyczną szatą graficzną. Wydano 128 numerów. Przy jego redagowaniu uczestniczyli m.in. W. Kabaciński i Krystyna Pieradzka. Już na początku września uruchomiono drukarnie podobną do kosocickiej w Lusinie. Jednakże na skutek wydawania w Krakowie „Biuletynu Informacyjnego” warszawskiego BIP - pod redakcją Kazimierza Kumanieckiego i przy współpracy Władysława Bartoszewskiego - „MBI” przestał się ukazywać.



4.3. Kazimierz Hałoń, W krakowskiej organizacji bojowej PPS, Polska Partia Socjalistyczna w latach wojny i okupacji 1939-1945. Księga wspomnień, t. I, Warszawa 1994, s. 370

W Krakowie byłem komendantem bojówki. Ukończenie kursu jeszcze zwiększyło moją wiedzę, no i umocniło pozycję. Wykonywało się różne zadania, m.in. wyroki. Np. wyrokiem Cywilnego Sadu Podziemnego został skazany na karę śmierci krawiec, mający swą pracownię przy ul. Jana 22, a mieszkający przy ul. Podgórskiej 12. Nazwiska dokładnie nie pamiętam, bodaj nazywał się Grabiec. Pracownia nie była najlepszym miejscem, więc po przeprowadzeniu dłuższego wywiadu postanowiłem wykonać wyrok w okolicy Podgórskiej i Mostowej. Tam można było łatwo się ukryć wśród kamienic dzielnicy Kazimierz. Wyznaczyłem termin na dzień największego ruchu handlowego. Rano zebrałem kilku bojowców: jedni mieli ubezpieczać wykonującego wyrok, inni obserwować i uczyć się. Np. „Teodor” przekazał mi ze Zwierzyńca nowego człowieka, którego miałem przeszkolić w obchodzeniu się bronią i w walkach na ulicach. Przeszkalałem bojowca na Matecznym, w dołach około rzeki Wilgi. Postanowiłem go zabrać ze sobą na tę robotę.
Wyrok na Grabca miał wykonać „Grot”. O 7-ej rano zebraliśmy się: część u wylotu ul. Mostowej, część od ulicy Krakowskiej. Krawiec mógł pójść w stronę Krakowskiej. Tramwaj, którym jechał do pracowni, „Jedynka”, ruszała z placu Wolnicy. Tak ustawieni czekaliśmy na wyjście Grabca i akcję „Grota”. Ja obserwuję ulicę Mostową. Idzie Grabiec. Na moje skinienie głowy „Grot”, zgodnie z instrukcją, podszedł do Grabca, powiedział „Dzień dobry”! I potem: „W imieniu Sądu Podziemnego - wyrok śmierci”. I strzał. Jeden. Grabiec natychmiast upadł. Wyrok został wykonany. My wszyscy - w Mostową i w ulice Kazimierza.
 DO GÓRY   ID: 54234   A: dw         

75.
Św. Jana 3 – przed II wojną światową siedziba Związku Ziemian; tablica upamiętniająca ziemian działających w ZWZ-AK w ramach Uprawy-Tarczy



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca ziemian ZWZ-AK i Uprawy-Tarczy
ul. Św. Jana 3, fasada kamienicy
Autor:
Inicjator: Towarzystwo im. Józefa Piłsudskiego
Współorganizatorzy: IPN, Polskie Towarzystwo Ziemiańskie Oddział Kraków, Muzeum Ramii Krajowej
Fundator:
Materiał: kamień
Wymiary:
Data odsłonięcia: 23 października 2004

Inskrypcja:
[u góry centralnie znak Polski Walczącej]
W hołdzie / ziemianom polskim / bohaterom walk o niepodległość / członkom ZWZ-AK i „Uprawy-Tarczy” / wiernym najjaśniejszej / Rzeczypospolitej / prześladowanym i mordowanym przez Niemców, sowietów / i władze komunistyczne w Polsce / Rodacy // w tym domu / w latach 1921-1939 / mieściła się siedziba / Związku Ziemian / Małopolski Zachodniej



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

3.2.1. Gazeta Wyborcza, Prześladowana klasa, 24.10.2004 (as)

Tablicę pamiątkową w hołdzie ziemianom polskim odsłonięto w sobotę w Krakowie, przy ul. św. Jana 3.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
W budynku tym w latach 1921-1933 mieściła się siedziba Związku Ziemian Małopolski Zachodniej. Słowa wyryte na tablicy przypominają o oddaniu, z jakim ziemianie walczyli o niepodległość Rzeczypospolitej w czasie II wojny światowej w szeregach AK i o prześladowaniach, jakich doświadczyli zarówno ze strony Niemców, jak i Sowietów i władzy komunistycznej w PRL-u. Tablicę poświęcił kardynał Franciszek Macharski, a ufundowana została przez Instytut Pamięci Narodowej oddział w Krakowie, Polskie Towarzystwo Ziemiańskie oddział Kraków, Muzeum Armii Krajowej i Towarzystwo im. Józefa Piłsudskiego.
Cały tekst: http://krakow.wyborcza.pl/krakow/1,35823,2354802.html#ixzz3ssKu8wfr

***

3.2.2. Dziennik Polski, 25.10.2004

W hołdzie ziemianom polskim, bohaterom walk o niepodległość, członkom ZWZ-AK i „Uprawy-Tarczy”, wiernym najjaśniejszej Rzeczypospolitej, prześladowanym i mordowanym przez Niemców, Sowietów i władze komunistyczne w Polsce - Rodacy. Tablica pamiątkowa ku czci polskich ziemian została w sobotę poświęcona i uroczyście odsłonięta przy ul. św. Jana 3. To tu przed wojną znajdowała się siedziba Związku Ziemian. Pomysł wyszedł z Towarzystwa im. Józefa Piłsudskiego, pozostali organizatorzy przedsięwzięcia to Instytut Pamięci Narodowej w Krakowie, Polskie Towarzystwo Ziemiańskie Oddział Kraków i Muzeum Armii Krajowej. - To pierwszy tego typu akt w III Rzeczpospolitej - podkreśla Tadeusz Żaba, prezes Towarzystwa im. Józefa Piłsudskiego. Nadal nie mogą się zbliżyć na 30 km do dworów... Przedwojenny Związek Ziemian był prężną organizacją, która przeprowadzała akcje społeczne, jak i na rzecz sprawniejszej organizacji polskiego rolnictwa. Podczas uroczystości przypominano zasługi „Uprawy-Tarczy”,
Czytaj więcej: http://www.dziennikpolski24.pl/artykul/1941960,w-holdzie-ziemianom,id,t.html



3.3. Inne przejawy pamięci

Dzień Pamięci Ofiar Gestapo 2013 w Muzeum Historycznym miasta Krakowa poświęcony ziemianom

Rola i zasługi ziemian dla polskiego Państwa Podziemnego zostaną przypomniane podczas tegorocznego Dnia Pamięci Ofiar Gestapo organizowanego w piątek i sobotę przez Muzeum Historyczne Miasta Krakowa.
Patronem Dnia jest pochodzący z Jaryczowa koło Lwowa przedwojenny ziemianin Leon Krzeczunowicz (ps. Roland). Po agresji Związku Sowieckiego na Polskę został aresztowany i skazany na śmierć. Uratowali go mieszkańcy Kamiennopola. Udało mu się uciec do Krakowa, organizował przerzuty oficerów przez węgierską granicę.
Krzeczunowicz od 1940 r. był współorganizatorem wspierającej ZWZ - AK organizacji ziemian „Uprawa” (jej nazwę ze względów konspiracyjnych zmieniono później kilkakrotnie na „Tarcza”, „Opieka”, „S1” ). Pełnił funkcję jej szefa w Okręgu Krakowskim. Przekazał wywiadowi AK meldunek o wyrzutniach rakiet V2 ukrytych w lasach tarnobrzeskich.
Wyjeżdżając z Krakowa, został aresztowany 1 sierpnia 1944 r. Był przetrzymywany w więzieniach przy ul. Montelupich i przy ul. Pomorskiej 2, gdzie w celach zostawił napisy na ścianach. W grudniu 1944 r. osadzono go w KL Gross-Rosen, a następnie, w styczniu 1945 r., przeniesiono do KL Dora. 19 marca 1945 r. zginął w nieznanych okolicznościach.
- Polskie Państwo Podziemne i AK w zbiorowej świadomości widzimy poprzez akcje dywersyjne, zamachy na Franza Kutscherę czy Wilhelma Koppego, tymczasem bardzo ważna, a nieznana była działalność kwatermistrzowska, która polegała na przygotowaniu środków do walki, w co zaangażowani byli cywile. Dlatego przypomniany o „Uprawie” - „Tarczy”, zrzeszającej przedwojennych ziemian, którzy mieli wkład w pomoc dla AK - powiedział PAP Grzegorz Jeżowski, zastępca kierownika oddziału Muzeum Historycznego Miasta Krakowa przy ul. Pomorskiej (w czasie okupacji była tam siedziba Gestapo i areszt).
Dzień Pamięci Ofiar Gestapo rozpocznie się w Krakowie w piątek od mszy św. w kościele św. Szczepana i uroczystego apelu z udziałem żołnierzy Wojska Polskiego przy ul. Pomorskiej.
Muzeum Historyczne wspólnie z IPN przygotowały grę terenową „Tarcza Rolanda” – przypominającą o najważniejszych działaczach „Uprawy” i znaczeniu tej organizacji dla polskiego podziemia (rejestracja drużyn została już zakończona). Na pl. Inwalidów otwarta zostanie także wystawa plenerowa poświęcona „Uprawie”.
- Nie była to organizacja liczna. Działała w oparciu o dwory. Ziemianie znali się jeszcze przed wojną, część z nich należała do Związku Ziemian i mając do siebie zaufanie organizowali pomoc dla polskiego podziemia - wyjaśnił Jeżowski.
Organizacja zajmowała się m.in. zbieraniem funduszy dla podziemia, ukrywaniem i przerzucaniem „spalonych” członków organizacji podziemnych, wykupywaniem z rąk gestapo więźniów politycznych, organizowaniem transportu, szkoleniem sanitariuszek i zaopatrzeniem w sprzęt medyczny. Przy ul. św. Jana w Krakowie znajduje się tablica upamiętniająca członków organizacji.
Podczas Dnia Pamięci Ofiar Gestapo odbędzie się sesja dotycząca upowszechniania wiedzy o Polskim Państwie Podziemnym wśród młodzieży.
W sobotę dzięki Małopolskiemu Stowarzyszeniu Miłośników Historii „Rawelin” będzie można zobaczyć schron przeciwlotniczy w Parku Krakowskim. Młodzi ludzie będą mogli uczestniczyć w turniejowej rozgrywce w grę planszową „Znaj znak”, w której wygrywa ten, kto najlepiej zna daty, postacie, miejsca i symbole związane z najnowszą historią Polski. W sobotę zaplanowano także odczyty o losach ziemian w okresie okupacji niemieckiej i wspomnienia świadków.
Dzień Pamięci Ofiar Gestapo jest organizowany przez MHK od 2007 r.



4.1. Ewa Polak-Pałkiewicz, „Tarcza”, Niedziela 10/2006, http://www.niedziela.pl/artykul/78783/nd/zdjecia

Jedno z ważniejszych przesłań Jana Pawła II dla młodych Polaków zawierało się w słowach prośby-apelu wypowiedzianej na Jasnej Górze w 1983 r., a przypomnianej na Westerplatte: „Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od Was nie wymagali”. Sposób, w jaki polski Papież sformułował tę wskazówkę, świadczy, jak wielkiej wagi dla samego Autora musiało być to przesłanie. Brak wymagań od siebie samego jest źródłem wielu chorób moralnych człowieka, owocuje też zwykle fatalnymi skutkami społecznymi. Bycie wymagającym w stosunku do samego siebie to ogromna część życiowego sukcesu człowieka. Ludzie, których podziwiamy, którzy nam imponują, to ci, którzy potraktowali na serio tę wskazówkę.
W Polsce ma dziś miejsce próba nawiązywania do tradycji szlacheckiej i ziemiańskiej różnych środowisk. Gdy patrzymy na kolonie pełnych uroku domków jednorodzinnych, które wyszły spod ręki zdolnych architektów z firmy „Dwór Polski”, lub na kolejną kosztowną adaptację dawnego dworu na hotel czy ekskluzywną restaurację, czujemy pewien brak proporcji w polskim życiu. Tradycje zbyt często sprowadza się jedynie do wymiaru materialnego, o tym zaś, co najważniejsze, o mieszkańcach historycznych polskich siedzib ziemiańskich, ludziach o niezwykłych często zasługach dla Polski, rzadko się pamięta. Komuniści skazali na nieistnienie to najbardziej patriotyczne środowisko dawnej Rzeczypospolitej; prawie 50 lat milczenia - a często kłamstw preparowanych z rozmysłem - miało pogrzebać definitywnie pamięć o ich życiu i męczeństwie w czasie ostatniej wojny.
19 marca mija 51. rocznica śmierci w niemieckim obozie zagłady Dora jednego z najbardziej nieujarzmionych, a zarazem najmniej znanych Polakom bohaterów ostatniej wojny - Leona Krzeczunowicza, ps. „Roland”, „Ekspress”, „S1”. Wraz z Karolem Tarnowskim był on założycielem konspiracyjnej organizacji ziemian „Uprawa” (vel „Tarcza”, „Opieka”), nigdy nierozpracowanej przez wrogów, i przez 5 wojennych lat prowadził z Niemcami krańcowo niebezpieczną grę. „Tarcza” została utworzona dla zorganizowania systemu łączności i wszechstronnej pomocy dla oddziałów AK - a od 1943 r. sprawowała nad nimi rodzaj opieki - ukrywania poszukiwanych przez wrogów, zbierania funduszy na potrzeby wojska i wykupu uwięzionych, organizowania służby medycznej - także kilkuosobowych szpitali w dworach. Leon Krzeczunowicz współpracował ściśle z dowództwem wojskowym, wykonując najbardziej niebezpieczne rozkazy, osłaniając najbardziej brawurowe operacje. Ten człowiek o niepospolitym talencie organizacyjnym, kawaleryjskiej odwadze i fantazji, nadzwyczajnej bystrości umysłu, dzięki swojemu poczuciu humoru oraz bardzo dobrej znajomości języka niemieckiego zdołał owinąć dookoła palca starostę trzech podkrakowskich powiatów - „Kreislandwirtha” Staupe, który wyrażał się o nim: der schlaue Kerl mit honischem Lacheln („ten przebiegły facet o szyderczym uśmiechu”).
Krzeczunowicz, legendarny wśród miłośników zawodów konnych jeździec i hodowca koni, utalentowany rolnik, zapobiegliwy gospodarz, zmuszony w czasie wojny do opuszczenia swojego doskonale prosperującego majątku w Jaraczowie pod Lwowem i prowadzenia gospodarstwa ziemskiego w Sieciechowicach pod Krakowem - które utrzymywał we wzorowym stanie, zapewniając jego rozkwit, mimo ciężkich realiów okupacyjnych - był niezwykle trzeźwym analitykiem sytuacji historycznej, w jakiej znalazła się Polska i środowisko ziemiańskie. Podziwiano jego spokojne, wyważone sądy, z których wynikało, że nie czas na opłakiwanie strat czy utraconych szans; każde czasy, nawet najtragiczniejsze, są dobre, by robić to, co do nas należy. Przy omawianiu powołania do życia „Tarczy” w Krakowie zauważył po prostu: „Musimy robić, co można, żeby w tych wojennych czasach bezmyślność i zawadiackość nie rozproszyła potencjału, jakim w specyficznych warunkach dysponują dziś ziemianie. To wszystko właściwie jest skończone.(...) Musimy potencjał, którym ostatni raz w historii dysponuje ziemiaństwo, postawić do dyspozycji Podziemia. Sprowadza się to do zabezpieczenia zaplecza wojska. (...) Ale nie ma żadnych celów politycznych. Polityczne zabiegi o majątki to bzdura, którą trzeba zwalczać, bo to będzie paraliżować wykorzystanie potencjału”. Tadeusz Bór-Komorowski już po wojnie jednoznacznie ocenił zasługi „Uprawy”: „Gdyby nie «Uprawa» - «Tarcza» Armia Krajowa nie mogłaby była spełnić wielu swoich zasadniczych zadań (...) opieka «Tarczy» uchroniła od głodu, demoralizacji i rabunku wiele oddziałów partyzanckich powstających jak grzyby po deszczu po 1943 r.”. Leon Krzeczunowicz, uwielbiany przez młodzież ziemiańską ze względu na swój urok osobisty, inteligencję, patriotyczną postawę, ale i skromność i prostotę, był także wielkim autorytetem dla chłopów - jak wspomina Jerzy Lambl, ps. „Brzeszczot”: „Razem z «Kmiciciem» sformowali szwadron jazdy składający się z synów ziemian, podoficerów pracujących w czasie wojny w ich majątkach i ludzi folwarcznych wybranych starannie, aby uniknąć pijackich przechwałek i awantur, o które tak łatwo na wsiach” - miał zarazem wizję pozostawienia po wojnie pewnej części wielkich majątków ziemskich, „rozumiejąc jako fachowiec, że nowoczesne metody uprawy roli możliwe były jedynie w gospodarstwach mogących sobie pozwolić na zakup maszyn, nawozów i zatrudnienie inżynierów rolnych”.
„Był czarującym kwestarzem - wspomina J. Lambl - i zbierał wielkie sumy na AK zupełnie bezboleśnie, znając ludzi na wylot i stosując psychologiczne podejście. Dom jego, lubo wypełniony tajemniczymi indywiduami ukrywającymi się przed gestapo, rozbrzmiewał gwarem i śmiechem, a nierzadko dźwiękami walczyków. (...) Pod trzpiotowatą opieką pani domu [Wandy z Czaykowskich Krzeczunowicz] chroniła się wdowa z dwojgiem dzieci po majorze Nowackim, a pan zatrudniał młodzież ziemiańską z Wielkopolski i ciągle komuś pomagał”.
Aresztowany w zasadzce pod Krakowem 1 sierpnia 1944 r., przez kilka miesięcy poddawany był okrutnemu śledztwu, a Niemcy wiedzieli, że mają kogoś ważnego z Podziemia, i robili wszystko, by go złamać. Próba wykupienia go za „pokaźną ilość klejnotów” oraz interwencja księcia kardynała Adama Sapiehy okazały się spóźnione. Żona, Wanda z Czaykowskich, po latach opowiedziała, że odszukał ją ksiądz, który był z Leonem Krzeczunowiczem w jednej celi: „Pani mąż przez wszystkich więźniów był uważany nieomal za świętego, wszystkim pomagał, paczki, które Pani przynosiła, rozdzielał między innych, sobie prawie nic nie zostawiając.(...) Najgorszą torturą były dla niego podstępne pytania, bo w tym stanie osłabienia wymagało nadludzkiego wysiłku, aby nikogo nie wsypać.(...) Był tak twardy, że nawet jego kat powiedział, że jeszcze takiego nie spotkał. I nigdy nikogo nie wsypał, a wielu ludziom uratował życie”. Ktoś wypuszczony z więzienia wyznał żonie: „Miałem zaszczyt leżeć z pani mężem na jednej pryczy”.
Ten nieznany współczesnym bohater, człowiek wielkiego charakteru i siły, którą zdobywał dzięki żelaznym zasadom i wielkiej dyscyplinie życia, przewieziony został następnie do jednego z najstraszliwszych obozów zagłady, umieszczonego we wnętrzu wydrążonej góry, w paśmie Harzu, gdzie więźniów zmuszano do pracy przy produkcji tajnej broni pocisków „V2” oraz latających bomb „V1”. Pojmany przy próbie ucieczki, został rozstrzelany 19 marca 1945 r.
Wszystkie cytaty za: Michał Żółtowski, „Leon Krzeczunowicz”. «Uprawa». «Tarcza», wyd. Bigraf, Warszawa 2005



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Św. Jana 3 – tablica upamiętniająca ziemian ZWZ-AK i Uprawy-Tarczy (odsłonięta 23.10.2004). [Sowiniec 2014]

Uwagi (wg Sowiniec):
Tablica zamontowana na fasadzie kamienicy, w której przed wojną mieściła się siedziba Związku Ziemian; podczas II wojny dwory stanowiły oparcie dla Armii Krajowej, organizując żywność, ubrania, broń, pomoc medyczną oraz schronienie, a także zbierając informacje.

***

4.2.1. Stanisław Piwowarski, Okręg Krakowski Służby Zwycięstwu Polski – Związku Walki Zbrojnej – Armii Krajowej. Wybrane zagadnienia organizacyjne, personalne i bojowe, Kraków 1994

W okresie dowodzenia Okręgiem przez płk. dypl. „Wrzosa” szeroką aktywność rozwinęła organizacja pomocnicza „Uprawa”, nazywana później „Tarczą”, kierowana przez Leona Krzeczunowicza ps. „Express”, ziemianina z Jaryczowa, który osiadł w majątku hr. Stanisława Reja w Sieciechowicach pod Krakowem. Szef „Uprawy” - „Tarczy” wywierał przemożny wpływ na kształtowanie się niektórych postaw i zachowań Komendanta Okręgu, zwłaszcza w okresie scalania różnych organizacji z ZWZ-AK.

***

4.2.2. Uprawa-Tarcza, tekst umieszczony na wystawie w Muzeum AK (w 2015 roku)

Zainicjowana w 1940 r. organizacja Polskiego Państwa Podziemnego (PPP) złożona głównie z właścicieli ziemskich na terenie Generalnego Gubernatorstwa początkowo nie używała nazwy, której następnie nadano kryptonimy: „Uprawa”, „Tarcza”, „Opieka”, „S1”; ostatecznie sformowana jesienią 1941 r.
Jej podwaliną były struktury przedwojennych związków i towarzystw ziemiańskich, które pomagały Polakom wypędzonym na przełomie 1939/40 r. z Wielkopolski i Śląska, a później kolejnym falom polskich przesiedleńców. Tworzyła miejsca schronienia dla zagrożonych aresztowaniem konspiratorów, ukrywała także ludność żydowską.
Jej członkowie samoopodatkowali się, co umożliwiało wsparcie materialne – nie tylko w naturze – strukturom cywilnym i wojskowym PPP, wykupywanie więźniów politycznych z rąk niemieckich, czy wysyłanie paczek żywnościowych osadzonym w obozach.
W dworach i majątkach należących do członków organizacji prowadzono tajne nauczanie na poziomie średnim, kursy dla sanitariuszek, szkolenia dla podoficerów i podchorążych. Zorganizowano sieć punktów sanitarnych i szpitali oraz składów aptecznych, a także magazynów broni i oporządzenia żołnierskiego.
Ziemianie z tej organizacji brali aktywny udział w łączności konspiracyjnej, wywiadzie i kontrwywiadzie, zapewniali transport i konie dla oddziałów partyzanckich.
Działania organizacji były ściśle koordynowane i raportowane władzom AK od szczebla obwodów po Komendę Główną.
Walkę z nimi prowadziły niemieckie władze okupacyjne, a od 1944 r. majątek ziemian grabiła Armia Czerwona, resztę znacjonalizowały i rozparcelowały władze rodzimego reżimu komunistycznego wasalnego wobec ZSRR, ich właścicieli mordowały, więziły i wysiedlały z rodzinnych domów. W ten sposób zniszczono prawie 20 tys. pałaców, dworów i dworków, które były ostoją polskiej kultury i tradycji.



4.4. Bibliografia

- Ewa Polak-Pałkiewicz, „Tarcza”, Niedziela 10/2006, http://www.niedziela.pl/artykul/78783/nd/zdjecia M.
- Gazeta Wyborcza, Prześladowana klasa, 24.10.2004

Bibliografia (wg Sowiniec):
- (MM), W hołdzie ziemianom, „Dziennik Polski” 2004, nr 251 (18 347), z 25 października
- Żółtowski, Michał Krzeczunowicz. „Uprawa”-„Tarcza”



5.1. Istotne osoby

5.1.1. Leon Krzeczunowicz 1901-1945

Ziemianin, administrator dóbr rodzinnych w Jaryczowie pow. lwowski, działacz niepodległościowy 1918-1920, 1939-1945, współtwórca „Uprawy - Tarczy” ps. „Express”, „Roland”, „S1”, miłośnik koni.
Urodził się 7.9.1901 w Jaryczowie, syn Waleriana (1870-1945) właściciela dóbr Jaryczów, pochodzącego ze szlacheckiej rodziny ormiańskiej osiadłej w Polsce w XVII w., i Ilony Fricke de Soevenyhaza, córki zamożnych ziemian spod Györ na Węgrzech.
W latach 1914-1920 uczęszczał do Gimnazjum Petelenza w Wiedniu i na Wyższe Kursy Rolnicze dla Ziemian Turnaua we Lwowie. W czasie wojny polsko-bolszewickiej 1918-1920 walczył jako ochotnik w oddziale „Orląt”, a w następnie w szwadronie „Wilków Lwowskich” w obronie Lwowa. Walczył także w 8. pułku ułanów, ranny pod Maniewicami. Po wojnie zajął się prowadzeniem dóbr w Jaryczowie, prowadził własną stajnię wyścigową. Był wójtem Jaryczowa.
W 1939 został skazany na śmierć przez sowietów, uciekł do Krakowa i podjął pracę w majątkach Bezdziechów i Sieciechowice. Od 1940 razem z Karolem Tarnowskim współtworzył organizację „Uprawa - Tarcza”. Został szefem Okręgu Kraków, brał udział w sprawie wykrycia prawdy o Katyniu i działań AK związanych z bronią V1 i V2.
W VIII 1944 został aresztowany w Krakowie, po ciężkim śledztwie na Pomorskiej i na Montelupich został wywieziono do KL Gross - Rosen, a następnie do KL Dora.
Zmarł w III 1945 w KL Dora w nieznanych okolicznościach. Został odznaczony m.in. Orderem Virtuti Militari V klasy.

***

5.1.2. Karol Hilary Tarnowski (1889-1981)

Ziemianin, właściciel majątku Chorzelów w pow. tarnowskim, działacz społeczny i niepodległościowy, ps. „Leliwa”.
Urodził się 23 I 1889 w Chorzelowie, syn Stanisława (1861-1917) z linii na Dzikowie i Marii z Iwanowskich (1861-1927).
Był wójtem gminy Chorzelów, prezesem Zachodnio-Małopolskiego Związku Ziemian, członkiem Zarządu Rady Naczelnej Organizacji Ziemiańskich (1937). W czasie okupacji zainicjował powstanie organizacji „Uprawa - Tarcza” składającej się z środowisk ziemiańskich i przemysłowych, we współpracy z płk. Tadeuszem Borem-Komorowskim, Leonem Krzeczunowiczem i wielu innymi działaczami. Zmarł w Krakowie 15 II 1981.
 DO GÓRY   ID: 52111   A: dw         

76.
Św. Jana 7 (klasztor Panien Prezentek) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu



4.2. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”, w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968


4.3.3. Wzmianki we wspomnieniach


5.2.1. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu


zob.
Szlak 21 (II piętro, mieszkanie Danuty Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Kazimierza Nitscha i prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54233   A: dw         

77.
Św. Krzyża 1 – siedziba Komendy Głównej Organizacji Orła Białego, powstałej w Krakowie we wrześniu 1939 roku pierwszej ogólnopolskiej organizacji konspiracyjnej; tablica upamiętniająca działalność Organizacji Orła Białego



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca działalność Organizacji Orła Białego
ul. Św. Krzyża 1
Autor inskrypcji: Stanisław Dąbrowa-Kostka
Inicjator: Stanisław Dąbrowa-Kostka, ZIW
Fundator: Rzemieślnicza Spółdzielnia „Technoplastyka” w Krakowie
Wymiary: 40 cm x 60 cm
Materiał: tablica: kamień barwy ciemnoszarej (sjenit); ćwieki mocujące: żelazo
Data odsłonięcia: 11 XI 1984

Inskrypcja:
[centralnie u góry orzeł z emblematem Strzelca na tarczy Amazonek]
W TYM DOMU / MIEŚCIŁA SIĘ / KOMENDA GŁÓWNA / ORGANIZACJI ORŁA BIAŁEGO / POWOŁANEJ 23 WRZEŚNIA 1939 R. / DO WALKI Z HITLEROWSKIM OKUPANTEM / W 45-TĄ ROCZNICĘ / // RZEMIEŚLNICZA S-NIA / „TECHNOPLASTYKA // ODDZIAŁ ZIW-PRL / KRAKÓW-ŚRÓDMIEŚCIE



3.2. Opis zmagań o trwałą pamięć

Stanisław Dąbrowa-Kostka, Pomnik czynu zbrojnego żołnierzy Polski Walczącej, folder 1994

Wmurowywanie tablic pamiątkowych w miejscach szczególnych
W Krakowie i okolicach, wbrew wylansowanej po wojnie i zakorzenionej niestety opinii, jest wiele miejsc godnych upamiętnienia. Problem ten długo nurtował środowiska kombatanckie, lecz realizacja - prócz fachowej i żmudnej działalności merytorycznej - wymagała ogromnego wysiłku w celu zdobycia środków finansowych oraz przezwyciężenia nieustających oporów ze strony czerwonej władzy i innych jeszcze czynników, niechętnie a nawet wrogo nastawionych do eksponowania patriotycznych pojęć i symboli. W takim klimacie, z pełną świadomością przeszkód, które przyjdzie pokonywać, podjął pracę zespół kombatantów z Oddziału Związku Inwalidów Wojennych Kraków-Śródmieście.
W ciągu jedenastu lat - od 1980 do 1990 - udało się nam samodzielnie, bądź wspólnie z innymi organizacjami kombatanckimi, wmurować na terenie Krakowa 11 tablic upamiętniających ważne, od zakończenia wojny z powodów politycznych spychane w zapomnienie, wydarzenia historyczne. Przygotowanie każdej takiej akcji polegało przede wszystkim na znalezieniu sponsorów chętnych do finansowania sprawy i na żmudnym kompletowaniu długiej serii zezwoleń, pozyskiwanych różnymi sposobami od wielu, nie zawsze dobrze usposobionych czynników władzy. Równocześnie zorganizowaliśmy 6 popularno-naukowych sesji historycznych. Ponadto przedstawiliśmy Radzie Miasta ponad 40 propozycji zmian nazw ulic w Krakowie, z których część - niestety zupełnie niezgodnie z naszymi koncepcjami - została uwzględniona.
19 maja 1984, w auli Polskiej Akademii Nauk zorganizowaliśmy sesję popularnonaukową poświeconą 65-leciu Związku Inwalidów Wojennych RP oraz 10-leciu Oddziału ZIW Kraków-Śródmieście. Przewodniczył prof. dr hab. Marian Zgórniak. Dorobek sesji, przede wszystkim zaś referaty studentów Wydziału Filozoficzno-Historycznego UJ - Waldemara Grabowskiego. Pawła Gugi i Andrzeja Przewoźnika - obejmujące problematykę od XVI wieku po czasy najnowsze, wraz z referatem drą Eugeniusza Halperna traktującym o 10-letniej działalności śródmiejskiego Oddziału ZIW i ciekawszymi głosami w dyskusji, ogłosiliśmy drukiem.

Tablica przy ulicy Świętego Krzyża 1
11 listopada 1984 przy ulicy Świętego Krzyża l odsłoniliśmy tablicę o treści:

W TYM DOMU MIEŚCIŁA SIĘ
KOMENDA GŁÓWNA
ORGANIZACJI ORŁA BIAŁEGO
POWOŁANEJ 23 WRZEŚNIA 1939
DO WALKI Z HITLEROWSKIM OKUPANTEM



4.1. Opracowania i relacje

Przemówienie wygłoszone przez mgr Czesława Skrobeckiego w czasie odsłonięcia pamiątkowej tablicy ku czci OOB na budynku przy ul. św. Krzyża l w Krakowie w dniu 10.XI. 1984 r.[1]

Na budynku przy ul. św. Krzyża nr l (w lokalu firmy „Węgloblok”) został założony w czasie okupacji niemieckiej pierwszy na ziemiach polskich tajny związek społeczno-wojskowy pod nazwą „Związek Orła Białego” powszechnie zwany później „Organizacją Orła Białego”. Działo się to 22 września 1939 r., a więc jeszcze w czasie trwających walk z najeźdźcą niemieckim w różnych rejonach kraju.
Organizacja ta powstała z inicjatywy majora rezerwy Kazimierza Kierzkowskiego, który od 1936 r. pełnił w Dowództwie Okręgu Korpusu Nr V w Krakowie funkcję kierownika dywersji pozafrontowej czyli działań specjalnych na tyłach nieprzyjaciela na wypadek wojny. Rejon jego działalności obejmował ówczesne województwo krakowskie, śląskie, ziemię częstochowską, Zagłębie Dąbrowskie, Śląsk Cieszyński.
Po przejściu frontu i wykonaniu zadań, zespoły dywersji pozafrontowej nie uległy likwidacji, lecz po nawiązaniu łączności ze sztabem w Krakowie stały się zalążkiem organizacji sabotażowo-dywersyjnej. W kilka dni po zajęciu Krakowa przez wojska niemieckie, zgłosili się u majora Kazimierza Kierzkowskiego:
- ppłk Henryk Kowalówka dowódca rejonu śląskiego dywersji pozafrontowej przy 23 DP,
- mjr Paweł Zagórowski dowódca rejonu dywersji pozafrontowej w Mielcu w Centralnym Okręgu Przemysłowym (COP),
- mjr Józef Kowalówka dowódca rejonu dywersji pozafrontowej w Kielcach,
i wspólnie rozpoczęli pracę organizacyjną, podejmując kontakty w terenie, wiążąc sieci porwane skutkiem przejścia frontu, oraz montując nowe w oparciu o pozostałych na miejscu działaczy społecznych, politycznych i wojskowych.
Oprócz spraw czysto wojskowych podjęli także narzucone im przez wypadki wojenne zadania jak np. opieka nad uchodźcami ze Śląska i innych regonów kraju, starając się dla nich o nowe dokumenty, kwatery, o pomoc materialną i bytową, współdziałając w tym zakresie z polskimi władzami miasta Krakowa, z P.C.K i z Caritasem.
20 września 1939 r. przybył do Krakowa i zgłosił się u majora Kierzkowskiego kpt. Ludwik Muzyczka, który natychmiast przystąpił do pracy organizacyjnej.
W dniu 22 września 1939 r. powołano Komendę Główną OOB, mającą siedzibę w budynku przy ul. św. Krzyża l w Krakowie, w skład której weszli:
- mjr Kazimierz Kierzkowski, przyjmując pseudonim „Prezes”, jako przewodniczący Zarządu Głównego kierujący sprawami społeczno-politycznymi,
- ppłk dypl. Kazimierz Pluta-Czachowki ps. „Gołdyn”, jako Komendant Główny do spraw wojskowych,
- kpt. Ludwik Muzyczka ps. „Sułkowski”, jako główny szef Walki Cywilnej,
- J. Wójtowicz ps. „Orawa”, jako kierownik spraw organizacyjnych.
Przyjęto strukturę organizacyjną i zajęto się organizowaniem Związku na całym terenie Polski i przygotowaniem wytycznych do jego działania. Organizację tworzono na bazie siatek dywersji pozafrontowej i przedwojennego Związku Strzeleckiego. Podstawowym celem OOB była walka z okupantem przez sabotaż, dywersję i stosowanie odwetu.
W krótkim czasie siatką organizacyjną Związku objęto cały kraj i utworzono okręgi: krakowski, śląski, cieszyński, kielecki, warszawski, łódzki, lubelski.

W dniu 3.XI.1939 w miejsce dotychczasowych komunikatów pisanych na ręcznej maszynie, zaczęto wydawać tygodniowe pismo pod nazwą „Nakazy dnia”, sporządzane na elektrycznej maszynie powielającej. Przystąpiono do działań, bojowych i dywersyjnych.
W nocy z 11 na 12.XI. 1939 nastąpiło uderzenie na posterunki na dopiero co utworzonych granicach G.G. w Medyce, koło Zagórza, Krzeszowic, Poraja. 23.XI.1939 unieruchomiono na 6 miesięcy maszyny w Zakładach Lotniczych w Mielcu, w Rzeszowie i część maszyn w fabryce Zieleniewskiego w Krakowie, w Dąbrowie Górniczej i na Śląsku.
W noc Powstania Listopadowego z 29/30.XI.1939 wykonano uderzenie na posterunki niemieckie w Bieżanowie, w Ropczycach, w Dynowie nad Sanem, w Rybniku i Krzepicach oraz wykonano napady ogniowe na posterunki ochrony więzień w Zakopanem, Tarnowie, Rzeszowie, Mielcu, Sosnowcu. Wykolejono pociąg koło Ząbkowic w regonie Sosnowca. 11.XI.1939 złożono kwiaty na miejscu zburzonego pomnika Grunwaldzkiego i na płycie Nieznanego Żołnierza w Krakowie, a także na grobie żwirki i Wigury w Cierlicku.
We wszystkich większych miastach wydano okolicznościowe ulotki podtrzymujące na ducha społeczeństwo polskie. W związku z tą akcją aresztowano w Chochołowie ks. Czubina wraz z konspiracyjnym zespołem 7 ludzi, a w Rabce prof. Nawarrę z l0-cioma studentami wyższych szkół, członkami tamtejszej placówki propagandowej. Wszystkich aresztowanych rozstrzelano.
W drugiej połowie października 1939 r. przybył do Krakowa z Warszawy gen. Michał Tokarzewski-Karaszewicz, komendant główny ogólnopolskiej konspiracyjnej organizacji wojskowej pod nazwą Służba Zwycięstwu Polski, powołanej w Warszawie 27. IX. 1939 r. z mandatu marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego.
Po okazaniu pełnomocnictw, OOB podporządkowała się gen. Tokarzewskiemu, który zaakceptował zarówno strukturę organizacyjną jak i kierunki działania. OOB miała nadal pracować jako samodzielna organizacja, stanowiąca część składową Służby Zwycięstwu Polski i podlegała wprost gen. Tokarzewskiemu ps. „Torwid”, jako Komendantowi Głównemu Służby Zwycięstwu Polski. W strukturze organizacyjnej SZP, OOB został przeznaczona do czynnej walki tj. do sabotażu, dywersji, działań odwetowych i samoobrony.
W grudniu 1939 r. rozpoczęły się aresztowania wśród czołowych działaczy OOB w różnych okręgach. Tylko w Lublinie aresztowano ponad 100 działaczy na krótko przed Bożym Narodzeniem 1939 r.
W listopadzie 1939 r. Naczelny Wódz gen. Władysław Sikorski powołał w Paryżu konspiracyjną organizację wojskową pod nazwą Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), która miała być zorganizowana w kraju do walki z okupantem. Komendantem Głównym tej organizacji mianował płk. dypl. późniejszego gen. Stefana Roweckiego „Grot”.
Na przestrzeni stycznia i lutego 1940 r. dotychczasowa tajna organizacja Służba Zwycięstwu Polski przekształciła się w Związek Walki Zbrojnej. OOB została wcielona do ZWZ. Pozostała jednak w dalszym ciągu specjalną organizacją już wydzieloną w ramach Służby Zwycięstwu Polski dla wykonywania zadań tzw. „konspiracyjnej akcji czynnej. Jej zadaniem było:
- organizowanie wywiadu i kontrwywiadu,
- akcje dywersyjne i sabotażowe,
- propaganda i kontrpropaganda,
- kierowanie zagranicznymi sieciami przerzutów na Obszarze Południa,
- organizowanie specjalnych zadań na obszarze Niemiec.
Na kierownika i organizatora tej akcji został wyznaczony przez Komendanta Głównego ZWZ dotychczasowy Komendant Główny OOB ppłk dypl. Kazimierz Pluta-Czachowski „Gołdyn”, który przyjął pseudonim „Paprzyca”.
W kwietniu 1940 r. Komendant Główny ZWZ powołał odrębny pion w strukturze organizacyjnej ZWZ pod nazwą Związek Odwetu (ZO) przeznaczony do prowadzenia akcji sabotażowej, zbrojnej dywersji, działań terrorystycznych i odwetowych, wymierzonych w okupanta. Cele te całkowicie pokrywały się z dotychczasowymi celami i działalnością OOB. Struktura organizacyjna ZO, w szczególności Obszaru Południowego ZWZ, została w całości przejęta z OOB i utrzymana w dotychczasowej i formie z niewielkim zmianami tak personalnymi jak i organizacyjnymi. Po prostu siatka sabotażowo-dywersyjna OOB, działająca dotychczas w ramach SZP i ZWZ została formalnie przemianowana na ZO i z tym momentem tj. w połowie kwietnia 1940 r. OOB przestała istnieć jako samodzielna organizacja. Weszła ona w skład ZWZ.

Jej założyciele:
- mjr Kazimierz Kierzkowski w Komendzie Obszaru Południowego ZWZ został kierownikiem Samodzielnej Organizacji Informacji, Propagandy i Walki Cywilnej (późniejszego BIP-u); 20.VI.1941 r. w okresie tzw. „wielkiej wsypy” w Krakowie został aresztowany przez gestapo i zamordowany w Oświęcimiu w 1942 r
- ppłk Kazimierz Pluta-Czachowski „Gołdyn-Paprzyca”, w Komendzie Obszaru Południowego ZWZ objął stanowisko kierownika Walki Czynnej i pełnił tę funkcję do „wielkiej wsypy” na wiosnę 1941 r. Na skutek zakrojonych na wielką skalę aresztowań zostały rozbite komendy Krakowsko-Śląskiego czyli Południowego Obszaru ZWZ i Krakowskiego Okręgu ZWZ. Ppłk Pluta-Czachowski uniknął aresztowania i został przeniesiony do Warszawy na stanowisko szefa Oddziału V KG ZWZ a później AK i tu przetrwał do końca wojny
- kpt. Ludwik Muzyczka „Sułkowski”, w dniu 1.III.1940 r. został przeniesiony do Warszawy i objął funkcję szefa Biura Koordynacji w Komendzie Głównej ZWZ, przyjmując ps. „Benedykt” i tu przetrwał.
- Wójtowicz „Orawa” został III zastępcą mjra Kazimierze Kierzkowskiego w Samodzielnej Organizacji Informacji, Propagandy i Walki Cywilnej (późniejszego BIP-u).
OOB była pierwszą tajną organizacją, która podjęła walkę z okupantem, mobilizując społeczeństwo do oporu p-ko najeźdźcy. Wypracowała struktury organizacyjne i kierunki skutecznego zbrojnego i cywilnego działania w warunkach konspiracyjnych, które stanowiły wzór dla późniejszych tajnych organizacji. W ten sposób OOB dobrze zasłużyła się Ojczyźnie.
Dla upamiętnienia tej organizacji stosunkowo mało znanej społeczeństwu i oddania hołdu jej twórcom i licznie poległym w walce jej członkom, odsłaniamy w dniu dzisiejszym tablicę informacyjną na budynku, w którym powstała i działała Komenda Główna Organizacji Orła Białego (OOB).

[1] Maszynopis z odręcznym podpisem. Być może ten tekst był opublikowany w jakimś biuletynie ZBoWiDu. Oprócz tego Cz. Skrobecki wygłosił szczegółowy referat o strukturze i działalności OOB (chyba o tytule: Walka bieżąca), tego samego dnia na spotkaniu w Pax o godz. 11.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Św. Krzyża 1 [Tablica] – siedziba komendy głównej OOB, miejsce aresztowania Kierzkowskiego (16.04.1941)
- Św. Krzyża 1 – tablica upamiętniająca działalność Organizacji Orła Białego (odsłonięta 11.11.1984) [Sowiniec 2014]
- Tablica odsłonięta 11.11.1984 roku o treści: W tym domu mieściła się Komenda Główna Organizacji Orła Białego powołanej 23 września 1939 roku do walki z hitlerowskim okupantem, w siedzibie prowadzonej przez K. Kierzkowskiego firmy „Węglokoks” będącej przykrywką dla konspiracyjnej działalności [wg Gacek, w GP w 1984 roku].

Uwagi [wg Sowiniec]
Tablica została umieszczona na kamienicy, w której mieściła się Komenda Główna Organizacji Orła Białego, dowodzonej przez , zakonspirowanego jako właściciel mieszczącego się w budynku składu węgla „Węgloblok”.

***

4.2.1. [Piwowarski]

24 IV „wpadł” komendant Chorągwi Krakowskiej Szarych Szeregów ppor. rez. Seweryn Udziela ps. „Jus” wraz z zastępcą Aleksandrem Jamrozikiem i kilkoma harcerzami; 3 V osadzono w więzieniu przy ul. Montelupich łączniczkę Komendy Obszaru do Komendy Głównej ZWZ, 12 V schwytano na kwaterze przy ul. Siemiradzkiego 9 p.o. szefa ZO Obszaru Aleksandra Bugajskiego ps. „Halny” i dwie łączniczki (Marię Drożyńską z córką); po 12 V ujęto szefa ZO ppłk. Stanisława Kamińskiego ps. „Budzisz” zajmującego tę funkcję przed mjr. W. Cygą i dwie łączniczki; 25 V aresztowano szefa sanitarnego Komendy Obszaru ppłk. dr. Adama Szebestę (na krótko); l VI „wpadł” zastępca kierownika tras przerzutowych Odcinka „Południe” kpt. J. Prus ps. „Adolf; 12 VI wzięto szefa propagandy Inspektoratu Krakowskiego NN ps. „Zadora”. 16 VI na kwaterze przy ul. Św. Krzyża l schwytano szefa propagandy Komendy Obszaru mjr. rez. K. Kierzkowskiego ps. „Prezes”. Wsypa, rozwijając się, spowodowała pewne spustoszenia w Komendzie Obwodu Kraków miasto i Komendzie Obwodu Kraków powiat.

***

4.2.2. [Pluta-Czachowski]

W przedstawionej wyżej fazie tworzenia form konspiracji i poszukiwania kontaktów pierwsze oparcie centrala OOB uzyskała w Krakowie w domach - mieszkaniach: Kierzkowskich (ul. Grottgera 1), Michała Muzyczki - ojca Ludwika (ul. Grunwaldzka 24), Oszastów (ul. Św. Marka 8), Murczyńskich (ul. Siemiradzkiego 18), Z. Słabiakowej (ul. Prażmowska 9), Stamajzenów (ul. Pomorska na przeciwko Domu Akademickiego), Garbieniów (ul. Szopena 25), W. Marokini (ul. Pomorska l lub 3), Stolarskich (ul. Basztowa). Punkty kontaktowe oraz pomoc materialną dawały firmy handlowe „K. Kierzkowski” (ul. Św. Krzyża 1), „Stolarski” (ul. Kopernika - róg Plant), „L. Jasiński” (Rynek róg ul. Św. Jana), „Agrebajtis” (ul. Św. Tomasza), CKZSR (Plac Szczepański) oraz szereg innych domów i osób.

***

4.2.3. [Jeżowski 2010]

Pierwszym pismem konspiracyjnym w Krakowie był tygodnik informacyjny „Nakazy Dnia” który ukazał się już 1 listopada 1939 roku i był wydawany przez OOB. Tygodnik odbijano na elektrycznej maszynie powielającej, wykradzionej na oczach Niemców przez Władysława Kabacińskiego „Kalinę”, którą później zainstalowano w firmie „Węgloblok” przy ulicy Św. Krzyża 1[1]. Początkowo nakład wynosił 600, w grudniu już trzy tysiące egzemplarzy. Kolportażem kierowała Janina Oszast „Janka”, „Jasia”, „Jula” przy pomocy grupy uczennic z Gimnazjum ss. Elżbietanek. Zorganizowano także kolportaż w terenie dzięki wsparciu kolejarzy.

[1] Pluta-Czachowski K.: Organizacja..., s. 130, 131.



4.4. Bibliografia

Bibliografia [wg Sowiniec]
Czapczyńska, Inwentaryzacja, cz. II
Gąsiorowski, Kuler, s. 57
K. Pluta-Czachowski, Organizacja Orła Białego. Zarys genezy, organizacji i działalności, Warszawa 1987
Pomnik Czynu Zbrojnego, s. 17
Przewodnik, s. 357
 DO GÓRY   ID: 52103   A: dw         

78.
Św. Marka 8 – lokal sztabowy Organizacji Orła Białego, kwatera komendantów krakowskiego AK, miejsce aresztowania gen. Stanisława Rostworowskiego ps. Odra; tablica upamiętniająca gen. Stanisława Rostworowskiego



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca gen. Stanisława Rostworowskiego ps. „Odra”
ul. Św. Marka 8; fasada kamienicy, na lewo od bramy
Autor:
Autor tekstu i układ:
Inicjator: Teresa Stanek
Fundator:
Materiał: marmur / kamień o barwie ciemnoszarej [sjenit]
Wymiary: 58 x 65 cm
Data odsłonięcia: 11 listopada 1981

Inskrypcja:
W TYM DOMU W DNIU 11 SIERPNIA 1944 R. / ZOSTAŁ WRAZ Z DOMOWNIKAMI ARESZTOWANY PRZEZ GESTAPO / GENERAŁ BRYGADY / DR STANISŁAW ROSTWOROWSKI / UR. 19 XII 1888 R. W KRAKOWIE / UCZESTNIK SZARŻY POD ROKITNĄ SZEF SZTABU / JEDEN Z GŁÓWNODOWODZĄCYCH W III POWSTANIU ŚLĄSKIM / PS. „LUBIENIEC” / DOWÓDCA GRUPY FORTYFIKACYJNEJ / W OBRONIE WARSZAWY-PRAGI W 1939 R. / INSPEKTOR KOMENDY GŁÓWNEJ AK / W KRAKOWIE / PS „ODRA” // ZAMORDOWANY ZOSTAŁ W TYM SAMYM DNIU / W KATOWNI GESTAPO PRZY UL. POMORSKIEJ / W KRAKOWIE / Kraków 11 XI 1981



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:

- Św. Marka 8 - tablica upamiętniająca gen. Stanisława Rostworowskiego ps. „Odra”, ul. Św. Marka 8 (odsłonięta 11.11.1981) [Sowiniec 2014]

Uwagi [wg Sowiniec]:
Stanisław Rostworowski (19 grudnia 1888 - 2 listopada 1944), legionista z 1918, Rokitniańczyk, szef sztabu i dowódca w III Powstaniu Śląskim, w 1939 dowódca Grupy Fortyfikacyjnej w obronie Warszawy i Pragi, inspektor Komendy Głównej Armii Krajowej w Krakowie. 11 sierpnia 1944 zabrany z mieszkania przy ul. św. Marka 8 i zamordowany przez gestapowców.

***

4.2.1. [Pluta-Czachowski]

W przedstawionej wyżej fazie tworzenia form konspiracji i poszukiwania kontaktów pierwsze oparcie centrala OOB uzyskała w Krakowie w domach - mieszkaniach: Kierzkowskich (ul. Grottgera 1), Michała Muzyczki - ojca Ludwika (ul. Grunwaldzka 24), Oszastów (ul. Św. Marka 8), Murczyńskich (ul. Siemiradzkiego 18), Z. Słabiakowej (ul. Prażmowska 9), Stamajzenów (ul. Pomorska na przeciwko Domu Akademickiego), Garbieniów (ul. Szopena 25), W. Marokini (ul. Pomorska l lub 3), Stolarskich (ul. Basztowa). Punkty kontaktowe oraz pomoc materialną dawały firmy handlowe „K. Kierzkowski" (ul. Św. Krzyża 1), „Stolarski" (ul. Kopernika - róg Plant), „L. Jasiński" (Rynek róg ul. Św. Jana), „Agrebajtis" (ul. Św. Tomasza), CKZSR (Plac Szczepański) oraz szereg innych domów i osób.

***

4.2.2. Józef Bratko, Gestapowcy. Kontrwywiad – konfidenci - konspiratorzy, KAW Kraków 1990 (II wyd.)

Uwięzienie „Lutego” nie było pierwszym uderzeniem gestapo w dowództwo ZWZ-AK w Krakowie. Będzie o nim mowa w następnym rozdziale. Nie było także ostatnim. Niebawem aresztowano następcę „Lutego”, gen. Stanisława Rostworowskiego „Odrę”. Hamann zaskoczył go w mieszkaniu przy ulicy św. Marka 8. Z wyjaśnień oficerów AK wynika, jakoby przyczyną aresztowania generała był przypadek. Nie sposób zgodzić się z taką opinią.
Gen. Stanisław Rostworowski przyjechał do Krakowa w 1944 roku i tu znalazł oparcie wśród przyjaciół ze swojej sfery. Zatrzymał się w mieszkaniu Jadwigi i Zygmunta Karłowskich. Zygmunt był właścicielem dużego majątku ziemskiego w Poznańskiem, a Jadwiga farmaceutką, współwłaścicielką apteki „Pod Gwiazdą”, przy ulicy Floriańskiej.
Przyjazd generała stał się ważnym wydarzeniem w światku arystokratycznym. Mimo tak specyficznej sytuacji, jaką stwarzała okupacja, nie wyzbyto się dawnych przyzwyczajeń. Odbyło się przyjęcie, w którym uczestniczył generał i inne osobistości. Oto fragment relacji, napisanej na prośbę autora przez Stanisława Prochowskiego: „Zostałem przez nich zaproszony na wieczorne przyjęcie, w którym uczestniczyli: Mada Żurawska, dr Stanisław Kirchmayer, dr Felicja Wysocka, p. Lossov - właściciel ziemski z Poznańskiego, kilku krewnych rodziny Bielańskich oraz pan mi nie znany, który przedstawił mi się jakimś nazwiskiem, a o którym wiedziałem, że to płk Rostworowski, dowódca 22 Pułku Ułanów w Brodach”.
Aresztowanie nastąpiło w miesiąc po opisanym przyjęciu. Zygmunt Karłowski, związany z AK, miał swą konspiracyjną bazę w aptece żony, zajmował się bowiem zaopatrywaniem organizacji w środki medyczne. Właśnie wtedy gestapo dokonało rewizji w aptece Jadwigi Karłowskiej. Znaleziono flaszkę z lekarstwem opatrzoną naklejką, na której zamiast po¬uczenia o sposobie zażywania leku znajdował się meldunek konspiracyjny. Karłowscy i Rostworowski zostali aresztowani. „Odra” nie ugiął się poddany śledztwu. Istnieją dwie wersje na temat jego śmierci. Jedna mówi, iż gen. Stanisław Rostworowski zaatakował przesłuchującego go Körnera, co musiało skończyć się zakatowaniem go na śmierć. Druga, że torturowany „Odra”, nie chcąc zdradzić tajemnic AK, popełnił samobójstwo, zażywając truciznę. Karłowscy zginęli w obozie.
Nie wiadomo w jaki sposób Körner i Hamann trafili do apteki „Pod Gwiazdą” ani skąd wiedzieli w którym miejscu szukać dowodów konspiracyjnego działania. Może jeszcze kiedyś uda się wyjaśnić i tę sprawę.
Aresztowania dowódców krakowskich nie skończyły się na „Odrze”. Zaraz po aresztowaniu ,,Lutego” do Krakowa odkomenderowany został płk Edward Godlewski „Garda” i czasowo przejął dowództwo nad okręgiem. W lipcu 1944 roku stanął na czele zgrupowania partyzanckiego „Kraków”. Po śmierci gen. Stanisława Rostworowskiego ponownie objął dowództwo okręgu i sprawował je do chwili aresztowania w październiku 1944 roku pod Kielcami. Oto co na ten temat powiedział płk Wojciech Wayda: „Następnie został aresztowany »Garda«, który funkcję miał objąć po »Odrze«. »Garda«, jak mi wiadomo, miał zostać aresztowany przypadkowo, na szosie, po wyjściu z pociągu. Miał być już od dawna śledzony”. Z wypowiedzi wynika, że płk Wayda wyklucza zdradę: „Padł raczej ofiara własnej nieostrożności, gdyż niepotrzebnie, dla zmylenia śladów, wysiadł z pociągu wcześniej”.

***

4.2.3. [Piwowarski]

Dowództwo, początkowo nad trzema grupami operacyjnymi, („Rzeszów", „Kraków" i „Śląsk Cieszyński"), a potem już tylko nad dwiema („Kraków" i „Śląsk Cieszyński") oraz zgrupowaniem beskidzkim (obejmującym 23 DP) i oddziałami terenowymi Górnego Śląska pod dowództwem ppłk. dypl. Zygmunta Janke ps. „Walter", sprawował od 28 VII 1944 r. ze swojego punktu dowodzenia w Krakowie inspektor kierunkowy Komendy Głównej AK, przygotowywany od kilku miesięcy na stanowisko dowódcy Samodzielnego Korpusu Krakowskiego AK gen. bryg. S. Rostworowski ps, „Odra"-„Brzask". Na bardzo krótko, bo zaledwie 14 dni objął on również bezpośrednie dowodzenie Okręgiem, które przerwało aresztowanie 11 VIII przy ul. św. Marka 8 w Krakowie. Jego szefem był mjr Jan Górski ps. „Chomik", również aresztowany przez Gestapo w tym samym mniej więcej czasie.

***

4.2.4. [Chwalba 2002]

Wiosna 1944 r. rozpoczęła się dla krakowskiej AK fatalnie. Ale zła passa trwała nadal. W ciągu roku doszło jeszcze do dwóch wpadek na najwyższym szczeblu, które skutecznie sparaliżowały działania krakowskiej AK. Najpierw 11 sierpnia przy ul. św. Marka 8, w mieszkaniu małżeństwa Karłowskich w domu Pod Pszczołami (obecnie informuje o tym wydarzeniu tablica upamiętniająca), Gestapo zorganizowało wielki kocioł. Wpadł m.in. gen. Stanisław Rostworowski, inspektor KG AK, który już wiosną był „spalony”, niemniej nadal ryzykował, nie zmieniając trybu życia, uczestnicząc w przyjęciach towarzyskich. Rostworowski, w ramach planu „Burza” - zakładającego zbrojne wystąpienie AK w dogodnym momencie przeciwko Niemcom - był przewidywany na dowódcę Samodzielnego Korpusu Krakowskiego, w którego skład miały wejść jednostki z okręgów krakowskiego, śląskiego i kieleckiego. Po aresztowaniu i po przesłuchaniach, podczas których czynnie przeciwstawiał się znieważaniu, został tego samego dnia zamordowany.

***

4.2.5. Stanisław Piwowarski, Józef Spychalski, Informator miechowski, www.miechow.info [dostęp 31.10.2009]

Spychalski miał w Krakowie kilka stałych i zastępczych kwater, m.in. przy ul. A. Madalińskiego 7 (u Franciszka Ponickiego, pseud. Szymon), ul. Karmelickiej 45 (u Maryli Starowieyskiej, pseud. Prawdzic), przy ul. Sławkowskiej (u inż. Kazimierza Rozwadowskiego), ul. A. Potockiego 2 (u dr Franciszka Marcyaniaka), ul. Krowoderskiej 22 (u Walerii Mazankowej), ul. św. Marka 8 (u Zygmunta Karłowskiego, pseud. Niedźwiedź), ul. S. Batorego 10 (u Bolesława Chodkiewicza), ul. Starowiślnej 19 (u Wacława Bnińskiego, pseud. Roman, Wioślarz), ul. Starowiślnej 20 (u dra Adama Gradzińskiego) przy pl. J. Matejki 6 (u Marii Żabianki) i na Widoku (u Marii Juliuszowej Tarnowskiej). Niezbędnie potrzebne pozory zatrudnienia dawała mu fikcyjna posada buchaltera w Hurtowni Farb i Chemikalii „Farbola” przy ul. Długiej 22, prowadzonej przez F. Ponickiego. Pod koniec 1942 S. został nawet udziałowcem w tej firmie, wnosząc do niej jakiś swój niewielki kapitał. Nosił wówczas nazwisko Józef Szymborski. Na polecenie komendanta Okręgu właściciel „Farboli” w końcu 1943 zorganizował przedsiębiorstwo przewozowe, posiadające początkowo jeden, a w końcu trzy samochody ciężarowe. Były one używane przede wszystkim do celów konspiracyjnych. Dla zamaskowania tej działalności przyjęto na wspólnika wskazanego przez S. wiedeńczyka, inwalidę Hermana Matzera. Wg umowy otrzymywał on od Józefa Szymborskiego 1 500 zł miesięcznie „za firmę” i oprócz tego miał procent od obrotu. Niestety, o Austriaku tym brak bliższych danych. Był chyba osobą sprawdzoną, ponieważ S. wyjeżdżał z nim dwukrotnie samochodem ciężarowym do Warszawy.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

Tadeusz Seweryn, Okupacji dzień powszedni, Przegląd Lekarski 1/1970

[…]
Szukaliśmy jeszcze innych źródeł pieniędzy na potrzeby opieki społecznej. Dowiedziawszy się, że kilkunastu plutokratów uprawia u księcia Stefana Lubomirskiego przy ul. św. Marka 8 gry hazardowe, przy czym w puli zbierało się do pół miliona złotych, przygotowałem za wiedzą okręgowego delegata zbiorowy nakaz płatniczy dla wszystkich gości księcia pana biorących udział w hazardowym kartograjstwie. Nakaz ten, także z dużą pieczęcią Delegatury, wyszczególniał, ile kto miał wpłacić na opiekę społeczną w RGO. W towarzystwie Wojciecha Jekiełka, szefa łączności podokręgu śląskiego w dowództwie BCh, wręczyłem ten akt Stefanowi Lubomirskiemu, który zapoznawszy się z jego treścią zapytał:
- Czy wymiar wpłat obliczony został wedle wartości szacunkowej majątku?
- Nie, wedle tego, jak komu karta idzie.
- A, tak! To panowie wiedzą?
- Wiemy.
- A dlaczego przy moim nazwisku brakuje wymiaru nakazanej mi wpłaty?
- Bo książę pan, zgodnie z dobrymi tradycjami staropolskimi, nie bierze udziału w hazardowej grze swoich gości.
Oczekiwałem innych wyników tej naszej wizyty. Okazało się, że tylko dwie czy trzy osoby z naszej listy wpłaciły wyznaczone sumy do RGO, reszta odwołała się do Głównej Delegatury Rządu. Znaleźli drogę. Zrobiła się tak zwana draka. Przyjechał wysłannik z Centrali, który przywiózł mi rozkaz, abym wykrył anonimowe indywidua, które posługują się pieczęcią Okręgowej Delegatury i nakładają na obywateli kontrybucje.
Oczywiście wszystko wyjaśniło się w spokojnym dialogu, ale nim doszło do wzajemnego porozumienia, wysłannik z Warszawy musiał połknąć kilka cierpkich słów. Czy mogliśmy zaniechać kupna lekarstw dla chorych, a chleba dla głodnych ofiar politycznych i jednostek wartościowych społecznie, wiedząc, że Centrala nie ma pieniędzy? Jeśli was razi tak łagodna forma ekspropriacji, jaką my zastosowaliśmy, to Centrala nie nadąża za potrzebami życia. Wreszcie poprosiłem o powiadomienie, kogo należy, że jesteśmy zaniepokojeni taką osobliwą formą konspiracji, która karciarzom daje możność szybkiego trafienia do najwyższych czynników w państwie.
Z utarczki tej wyszedłem zwycięsko, bo niedługo potem otrzymaliśmy z Centrali okólnik, z którego wynikało, że to, co było dotychczas naszym odchyleniem, zostało zaaprobowane, a nawet nakazane.



4.4. Bibliografia

- Stanisław Kosch, Oni grobu nie mają, Universitas 2009

Bibliografia [wg Sowiniec]:
- Adamczewski, Kraków, s. 273, 237
- „Dzienniki Polski” 1981, nr 225
- Gąsiorowski, Kuler, s. 68-69
- MEK, 374
- kartoteki MHmK
- J. Niekrasz, Z dziejów AK na Śląsku
- Przewodnik, s. 358
- Rożek, Przewodnik, 118



5.1. Istotne osoby

Karłowski Zygmunt Włodzimierz Marian – biogram, Stowarzyszenie Absolwentów, Wychowawców i Wychowanków Gimnazjum i Liceum w Gostyniu im. ks. prof. Franciszka Olejniczaka - „omnes unum simus”

Karłowski Zygmunt Włodzimierz Marian (1912 - 1944), urodził się 27 sierpnia 1912 r. we Lwowie, syn Stanisława Karłowskiego h. Prawdzic (1879 - 1939) i Róży z ks. Ponińskich. W latach 1926-1932 uczęszczał do Gimnazjum w Gostyniu, maturę zdał w 1932 roku. Następnie studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Lwowskiego. Ojciec wprowadził go w zagadnienia administracyjne majątku oraz propagowanej przez siebie metody biologiczno-dynamicznej. Zygmunt Karłowski zajął się unowocześnieniem i reorganizacją rodzinnego majątku w Horyńcu - Zdroju.
Ożenił się 25.08.1940 z Jadwigą Kosch (4.08.1914 – 11.09.1944), mgr farmacji, kierowniczką apteki rodzinnej K. Wiszniewskiego „Pod Gwiazdą” przy ul Floriańskiej 15 w Krakowie, zamieszkali przy ul. Św. Marka 8.
W czasie okupacji Zygmunt Karłowski pracował w biurze rachunkowości rolnej Buchstelle. Nadzorował rachunkowość Sieniawskiej Ordynacji Czartoryskich. Jako członek zarządu Sandomiersko-Wielkopolskiej Hodowli Nasion kontrolował jej księgowość oraz księgowość w stacjach i gospodarstwach hodowlanych na terenie GG. Pozwoliło mu to jednocześnie zbierać dane o stanie rolnictwa w GG dla KG AK. Do pracy konspiracyjnej Karłowscy zostali wciągnięci z końcem 1941 w organizacji paramilitarnej „Uprawa”, zwanej później „Tarcza” i „Opieka”. Od 1942, gdy zostali zaprzysiężeni w AK, przystąpili do organizowania punktów sanitarnych. Akcją na terenie apteki kierowali oboje. Ich działalność polegała na organizowaniu i zaopatrywaniu punktów sanitarnych w terenie na zlecenie Komendy Okręgu Kraków i podokręgu Rzeszów. Ponadto współdziałali w wyszukiwaniu miejsc na tajne zebrania, szkolenia, noclegi zakonspirowanych i ukrywających się ludzi oraz pomagali w przerzucaniu kurierów. Ich mieszkanie zostało również wyznaczone od wiosny 1943 na kwaterę dla pułkownika a następnie generała Stanisława Rostworowskiego. Zygmunt Karłowski został aresztowany 11.08.1944 wraz z żoną i generałem Stanisławem Rostworowskim, Stefanem Dembińskim i służącą Zofią Ziembą. Zygmunt Karłowski został zamordowany w tym samym dniu w czasie przesłuchania przez gestapo a Jadwigę Karłowską przeniesiono następnego dnia do obozu w Płaszowie i tam stracono.
Dzieci: 1. Róża (ur.1941), abs. AM w Krakowie, lekarz specjalista chorób wewnętrznych i diabetologii, odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi za pracę lekarską; jej córka 1.1. Monika (ur.1972, abs. Ecole de Francais Moderne, Faculte des Lettres Universite de Lausanne oraz Szkoły Turystyki i Handlu w Lozannie; 2. Elżbieta (1944 – 1988), abs. AM w Krakowie dr med., specjalista psychiatra.
Róża Karłowska córka z Krakowa Biogram: Ziemianie polscy XX wieku. Słownik biograficzny część 8 s. 46-48
 DO GÓRY   ID: 52059   A: dw         

79.
Św. Sebastiana 16 (mieszkanie rodziny Heisów) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu (także: dr S. Urbańczyk, prof. Zawirski)



4.2. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”, w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968


4.3.3. Wzmianki we wspomnieniach


5.2.1. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu


zob.
Szlak 21 (II piętro, mieszkanie Danuty Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Kazimierza Nitscha i prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54244   A: dw         

80.
Warszawska 19 (garaż) – miejsce kilku różnych premier i spektakli Krakowskiego Teatru Podziemnego



4.1.1. Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)


4.2.1. Wzmianki w opracowaniach


4.2.2. Tadeusz Kwiatkowski, Krakowski teatr konspiracyjny, Pamiętnik Teatralny. 1963, z. 1-4 (45-48)


4.3.1. Tadeusz Kudliński, Dawne i nowe przypadki „teatrała”, Wydawnictwo Literackie 1975


4.3.2. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986 (fragmenty)


4.3.3. Juliusz Kydryński, 1939-1945 „Pod ziemią”, w: Juliusz Kydryński, Uwaga, gong!... Opowieść-pamiętnik o teatrach krakowskich 1937-1948, Wydawnictwo Literackie 1962


5.2. Lokale Krakowskiego Teatru Podziemnego
Według Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)




zob.
Lubicz 24 (mieszkanie Pelagii Bednarskiej) - „siedziba” Krakowskiego Teatru Podziemnego i adres, od którego pochodził jego kryptonim – L.24
 DO GÓRY   ID: 54240   A: dw         

81.
Wiślna 7 – urząd skarbowy, miejsce akcji dywersyjnej (spalenia dokumentów podatkowych), dokonanej w październiku 1940 roku przez Józefa Bastera ze Związku Odwetu ZWZ



4.1. Opracowania i relacje

Józef Baster, Podpalenie urzędu skarbowego - relacja

W końcu roku 1940 zgłosiłem chęć przeprowadzenia akcji spalenia urzędu skarbowego przy ulicy Wiślnej 7, a ponieważ to była akcja zastrzeżona na trenie Krakowa uzgodniłem sposób jej przeprowadzenia z dowódcą dywersji krakowskiej podobwodu krakowskiego Jaszczem.
Wykonanie zadania polegało na podłożeniu świec zapalających w poszczególnych pokojach urzędu. Wskazałem miejsce na zamelinowanie świec zapalających na terenie obiektu, a sam przygotowałem zapalniki w domu. Do zamkniętego budynku dostałem się przez okno od strony podwórka.
Naciągnąłem skarpety na buty aby stłumić kroki, ponieważ w budynku zamieszkiwało kilku lokatorów, wszedłem na drugie piętro. Wyciągnąłem z ukrycia (meliny) 30 kostek świec zapalających, założyłem zapalniki do każdej z nich i zabrałem się do ich roznoszenia po szafach w poszczególnych pokojach drugiego pietra.
Gdy zakładałem świece w czwartym pokoju, a na ręce miałem cztery już przygotowane do podłożenia, jedna z nich nagle wybuchła „plując” gorącymi iskrami jak rozpalonym piaskiem w twarz. Dotkliwie mnie poparzyła, spalając całkowicie brwi i wąsy. Od ognia zajął się też kołnierz mojego futrzanego od płaszcza.
Wysiłki zaduszenia palącej się świecy okazały się bezowocne. Włożyłem jeszcze do szaf ostatnie poukładane na ręce świece, ale wobec niebezpieczeństwa ujawnienia mojej obecności zdecydowałem się ucieczkę. Z drugiego piętra raczej zleciałem niż zszedłem, i tym samym oknem, którym wszedłem wydostałem się na podwórze, a przez nie do bramy. Wtedy zauważyłem skarpety na moich butach, które na ulicy musiałby wzbudzić podejrzenia, więc je szybko zdjąłem.
Wycofywałem się Gołębią w stronę Plant, a za mną gromadziły się już grupy alarmujące w sprawie pożaru.
Już po wojnie spotkałem byłego urzędnika z tego urzędu, który jak się okazało w tym czasie był w biurze i brał udział w akcji gaszenia pożaru. Opowiadał on tragikomiczną sytuację… [tu się rękopis opowieści urywa]



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, MON 1972

Wraz z nasileniem walki rosło zapotrzebowanie na materiały dywersyjne. Ich asortyment był coraz bogatszy, jakość wyższa, lecz długi czas sprawiało trudność opracowanie prostego w produkcji i niezawodnego w użyciu zapalnika czasowego do naboi termitowych. Nowe modele poddawano praktycznym próbom. Na poligon doświadczalny wybrano pomieszczenia biurowe Urzędu Skarbowego przy ulicy Wiślnej 7; przy okazji zamierzano zniszczyć dokumenty w celu utrudnienia poboru podatków przez okupanta. Podczas godzin urzędowych „Jaszcz” z „Czesławem” i „Zośką” przynieśli naboje termitowe i ukryli je na szklanym daszku świetlika. Zatrudniony w Urzędzie Skarbowym „Drzewiecki” przeczekał, w ukryciu, aż biuro opustoszeje, a potem ulokował naboje wśród akt we wszystkich dostępnych sobie miejscach. Niestety, pracę przerwał mu przedwczesny zapłon jednego z „termitów”. Nastąpił on tak szybko, że „Drzewiecki” nie zdołał uniknąć dotkliwych poparzeń twarzy i rąk. W rezultacie, z osmolonymi włosami, musiał się szybko wycofać z zagrożonego obiektu. Pożar spowodował spore szkody. Akcja wprowadziła nadto niepokój wśród bardzo dotąd pewnego siebie niemieckiego personelu Urzędu Skarbowego wywołując zupełnie odmienne nastroje pośród zatrudnionych tam Polaków.

***

4.2.2. Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, WL 1974\

W październiku 1940: Józef Baster „Rak” z ZWZ podłożył w pomieszczeniach Urzędu Skarbowego przy ul. Wiślnej 7 naboje termitowe, by przez zniszczenie niemieckich ksiąg podatkowych utrudnić okupantowi pobór podatków. Pożar spowodował znaczne szkody.[691]

***

4.2.3. Ryszard Nuszkiewicz, Uparci, Pax 1983

„Rak” (Józef Baster) jako członek Związku Odwetu dokonał w październiku 1940 r. podpalenia świecami termitowymi Urzędu Skarbowego przy ulicy Wiślnej 7.

***

4.2.4. Dorota Franaszkowa, Kalendarium akcji żołnierzy Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała” wywodzącego się z Kedywu Krakowskiego

1.X.1940 - „Rak” spalił świecami termitowymi akta Urzędu Skarbowego w Krakowie przy ul. Wiślnej 7.

***

4.2.5. Kalendarium Krakowskiej Straży Pożarnej

www.psp.krakow.pl/kalendarium/kalendarium [7.03.2011]
Październik 1940 - w ramach testu działania zapalnika czasowego Józef Baster „Rak” z ZWZ podłożył w pomieszczeniach Urzędu Skarbowego przy ul. Wiślnej 7 naboje termitowe. Jeden z nich zapalił się przedwcześnie i spowodował oparzenie zamachowca. Pożar poczynił znaczne szkody.

***

4.2.6. Andrzej Chwalba, Okupacyjny Kraków w latach 1939-1945, WL 2002

Od października 1940 r. członkowie ZWZ organizowali akcje niszczenia ksiąg podatkowych, przechowywanych w urzędach skarbowych, co miało utrudnić na¬kładanie podatków. Pierwsze z tych akcji miały jednocześnie na celu wypróbowanie skuteczności nabojów zapalających, produkowanych przez laboratorium ZWZ. [Chwalba]

***

4.2.7. Kalendarium Małopolska w II wojnie światowej

http://malopolskawiiwojnie.pl/index.php?title=Kalendarium [pobrane 24.02.2014]
W październiku 1940 r. w Małopolsce: Józef Baster „Rak” z krakowskiego Związku Odwetu podłożył w pomieszczeniach Urzędu Skarbowego przy ul. Wiślnej 7 w Krakowie naboje termitowe. Spalenie niemieckich ksiąg podatkowych miało utrudnić okupantowi pobór podatków. Pożar spowodował znaczne szkody. Zamachowiec poparzył się w czasie akcji.
 DO GÓRY   ID: 52005   A: dw         

82.
Wola Justowska - 28 lipca 1943, miejsce różnorakiej i szerokiej działalności konspiracyjnej, a przede wszystkim drukarskiej; pomnik upamiętniający ofiary pacyfikacji Zwierzyńca i Woli 28.07.1943



3.1. Inskrypcja i metryczka pomnika

Obelisk i krzyż straconych 28 lipca 1943
ul. 28 lipca 1943
Autor: inż. Szorc
Wymiary: wys. 1.5 m (obelisk); wys. 5 m (krzyż)
Materiał: obelisk kamień na podmurowaniu; krzyż drewno
Data odsłonięcia: 12 listopada 1950

Inskrypcja:
Pamięci bojownikom o wolność // poległym z rąk / hitlerowskiego okupanta / w dniu 28.VII.1943 // † // Angelus Zygmunt lat 26 / Domagałowa Stefania l. 37 / Dumowa Irena l. 30 / Frysowa Regina l. 47 / Gaudyn Stefan l. 17 / Jakubowski Cezary l. 75 / Jendrosz Zygmunt l. 25 / Lelito Jan l. 21 / Lelito Stanisław l. 19 / Lis Stefan l. 32 / Malik Adam l. 32 / Jakubowska Aniela l. 62 / Porębski Edward l. 30 / Rybakowa Róża l. 50 / Słabik Bronisław l. 31 / Solmanowa Jadwiga l. 65 / Stramek Józef l. 23 / Wewior Bruno l. 47 / Wójcik Bolesław l. 45 / Zdziech Anna l. 29 / Zielińska Ludwika l. 60 / Zielińska Maria l. 23 / Korbuttowa Ludmiła l. 60 / Jakubowska Jadwiga l. 57



4.1.1. Zbigniew Palik[1], Pacyfikacja Woli Justowskiej - wspomnienie, Tygodnik Salwatorski Numer: 33/608 z 13 sierpnia/2006

Przez kilkadziesiąt lat zniewoleń jarzmem stalinowskiego terroru mogliśmy oddawać tylko nieoficjalnie hołd poległym żołnierzom Armii Krajowej. Dziś, kiedy u zmierzchu życia możemy to czynić oficjalnie, spełniamy dług wdzięczności wobec naszych pomordowanych kolegów i Towarzyszy Broni, przekazując pamięć o nich następnemu pokoleniu w miejscu ich bohaterskiej śmierci, pod pomnikiem na Woli Justowskiej. Upłynęło od tamtych zbrodni hitlerowskich Niemców kilkadziesiąt lat.
Nazywam się Zbigniew Palik. Jestem żołnierzem Armii Krajowej „Żelbet” Kraków 20 P.P. G.D.P.A.K.
Przez kilkadziesiąt lat zniewoleń jarzmem stalinowskiego terroru mogliśmy oddawać tylko nieoficjalnie hołd poległym żołnierzom Armii Krajowej. Dziś, kiedy u zmierzchu życia możemy to czynić oficjalnie, spełniamy dług wdzięczności wobec naszych pomordowanych kolegów i Towarzyszy Broni, przekazując pamięć o nich następnemu pokoleniu w miejscu ich bohaterskiej śmierci, pod pomnikiem na Woli Justowskiej. Upłynęło od tamtych zbrodni hitlerowskich Niemców kilkadziesiąt lat. Lata te bezlitośnie przerzedziły szeregi AK, ale pozostałym, schorowanym i niedołężnym kombatantom pozostaje pragnienie uczestniczyć we wspólnej modlitwie do Tej, która obejmuje swą łaską intencje wspólnych modlitw.
Dla przypomnienia tamtych wydarzeń chciałbym podzielić się swoimi wspomnieniami (prawdopodobnie jako ostatni z żyjących świadków) tych barbarzyńskich mordów wykonanych przez Niemców na Polakach.
Dzień 28 lipca 1943 r. zapowiadał się pogodnie. Na niebie ani jednej chmurki. Godzina 5.00 rano dla mojej rodziny była szczególnie smutnym wydarzeniem. Kopanie w drzwi zerwało mnie i wszystkich domowników na nogi. Mamusia otworzyła drzwi. Z wielkim krzykiem, przekleństwem i popychaniem hitlerowcy wyrzucali nas z domu. Staliśmy na drodze wystraszeni, nie wiedząc, co się stało. W sąsiednich domach było to samo. Sąsiedzi wychodzili wystraszeni i z wielkim płaczem. Dom został przeszukany, a po zakończeniu rewizji drzwi zaznaczono farbą na znak, że tu została przeprowadzona kontrola i nikt z ludzi nie został. Po wypędzeniu nas z domów kazano ustawić się na drodze - obecnie ul. Starowolska - i tu wszyscy z przerażeniem i płaczem czekaliśmy co będzie dalej. Około godziny 6.00 wyruszyliśmy pod eskortą SS-manów, na miejsce przeznaczenia, tj. na łąkę, obecnie przy ulicy 28 Lipca 1943 roku. Wszystkim kazano kłaść się twarzą do ziemi. Kobiety i dzieci leżały oddzielnie. Część kobiet i dzieci wpędzono do szkoły. Kilku starców zostało w domach - nie mogli iść. Na łące nie wolno było rozmawiać, podnosić głowy, ani wstawać. Wszyscy leżeli w szeregach, jeden obok drugiego i nie zdawaliśmy sobie sprawy co będzie dalej. Strach i przerażenie - okropne. Cały teren obstawiony wojskiem z bronią gotową do strzału. Nikt nie miał szans ucieczki. Karabiny maszynowe ustawione były wkoło łąki i wszędzie w okolicy; na polach i w Lesie Wolskim.
Około godziny 8.00 przyjechał autobus z ludźmi, którzy byli w okrutny sposób torturowani na przesłuchaniu w domu Państwa Kościółków. W stodole Państwa Kościółków zastosowano specjalne tortury; wieszano nieszczęśników za nogi lub ręce na zawieszonej wysoko linie. Był wielki płacz i rozpacz ludzi. Kolegę Gaudyna, imienia nie pamiętam, tak bito, że połamano mu ręce i nogi, wyniesiono go na noszach ze stodoły i położono pod płotem na łące. Większa część osób przywieziona autobusem leżała też przy płocie po prawej stronie łąki. Ci mieli na plecach namalowany znak „X”. Przy ulicy zrobiono podest, na którym stał niemiecki oprawca, obserwując cały teren łąki. Nikt nie wiedział, co się wkrótce zdarzy. Wszyscy się bardzo bali, płacz i rozpacz ogarniały ludzi, a Niemcy z pistoletami maszynowymi obserwowali teren.
Około godziny 9.00 hitlerowcy zaczęli wybierać młodych ludzi do kopania dołów. Przed nimi miejsce na dół wyznaczyli starsi robotnicy. Po krótkim czasie hitlerowiec wybierał następnych do kopania dołów. Wyglądało to na dziesiątkowanie, ale to nie było dziesiątkowanie, bo ja leżałem obok Tadeusza Kołtona i obaj po uderzeniu kijem w głowę musieliśmy wstać. Zaprowadzono nas do miejsca, gdzie już zebrana była pierwsza warstwa ziemi, a grupa około 20 ludzi zaczęła kopać dół. Nad nami stali hitlerowcy, krzycząc „szybciej, szybciej!”. Ziemia była twarda, trzeba było używać kilofów. W dole było nas sporo, nie mogliśmy się pomieścić, a Niemcy krzyczeli. Upał niesamowity, nie dali nam nawet szklanki wody. Jeden z oprawców mówił po polsku: „jak szybciej wykopiecie ten dół, to wcześniej pójdziecie do domu”. Pić się chciało, ze zmęczenia ręce opadały, a hitlerowcy krzyczeli: „szybciej, szybciej!”. I tak to trwało do czasu, kiedy ostatnie łopaty ziemi wyrzuciliśmy na zewnątrz. Po chwili hitlerowcy kazali nam wyjść z dołu, czterem ludziom kazali pozostać. Nam kazano klęczeć. Byłem przekonany, że zaraz nas pozabijają. Były to straszne chwile, różne myśli przychodziły mi do głowy.
W tym czasie czytali z listy nazwiska ludzi, którzy mieli już wyroki śmierci. Przeżyłem strach, kiedy gestapowiec przeczytał nazwisko Palik, ze strachu podniosłem się i... zaraz dostałem kijem i parę metrów dalej musiałem leżeć na brzuchu, zaraz poprawił „Malik” (źle przeczytał). W tym czasie widziałem jak Niemcy stali szpalerem, trzymając pistolety w rękach gotowe do oddania strzału, a między płotem a hitlerowcami szli co parę kroków ludzie, bohaterowie, Polacy skazani na śmierć. Kazano im położyć się głową do ziemi obok wykopanego dołu, jeden z tych bohaterów nie chciał się położyć, to oprawca podciął mu nogi przez kopnięcie. Leżąc na brzuchu, dyskretnie obserwowałem co się dzieje. Pamiętam, pierwszy szedł pan Malik, ubrany był w spodnie drelichowe i bluzę, na nogach miał sandały w paski. Za panem Malkiem szły kobiety, jedna niosła na rękach podusię, na której był przypięty metalowy ryngraf, prawdopodobnie Matka Boska. Kolegę Gaudyna przyniesiono na noszach, gdyż nie mógł o własnych siłach dojść. Gdy wszyscy już byli na miejscu straceń, hitlerowski Niemiec rozpoczął zabijanie naszych bohaterów. Strzelał z pistoletu maszynowego MPi. Tych biedaków, którzy okazywali jakieś oznaki życia, dobijał w tył głowy strzałem z pistoletu parabellum nieprzeciętny szubrawiec, łysy, około czterdziestki, z blachą wiszącą na mundurze i podwiniętymi rękawami. Dwóm ludziom kazano przeszukać kieszenie zabitych osób. Jeden hitlerowiec w rękawiczkach odbierał od nich dokumenty, przeglądał i rzucał je na jedną stertę, potem podpalił i ślad po nich zaginął. Od tego miejsca byłem oddalony około 15 metrów. Po egzekucji wrzucono zabitych do ziemi. Ci, co byli w dole, układali zwłoki jedne obok drugich. Po włożeniu zabitych bohaterów, paru mężczyzn przyniosło wapno w skrzyniach, polewali wapnem tych leżących w grobie bestialsko zabitych. Po zakopaniu grobów, Niemcy zabrali ze sobą paru ludzi do restauracji Nur für Deutschen u pana Lelito naprzeciw strzelnicy. Tam dali im po paczce papierosów i puścili do domu. W tej grupie był mój kolega Tadek Kołton i Tadek Kiełtyka. Mnie i jeszcze paru ludziom kazano wstać i iść do miejsca, gdzie leżeli wszyscy. Na łące panował płacz i wielkie zmęczenie, do tego brak wody dawał się we znaki, bo przez cały dzień nie dali nam wody do picia. Około godziny piętnastej wyższy rangą bandyta, stojąc na podeście, zaczął krzyczeć do zebranych ludzi, którzy resztkami sił musieli słuchać tej przeklętej mowy. Mówił, że na terenie Lasu Wolskiego zastrzelono oficera Niemieckiej Rzeszy, że znaleziono polskie flagi, maszyny do pisania ulotek, ulotki wrogie Rzeszy Niemieckiej i że jeśli się to powtórzy, to spalą całą okolicę. Kazał się rozejść do własnych domów. Ludzie z płaczem wracali, trzymając się za ręce, chcieli się dostać do swoich domów. Przeżycie i zmęczenie było ogromne.
Po kilku dniach w rozmowach z ludźmi dowiedziałem się, że Niemcy w czasie rewizji domów i mieszkań skradli wiele cennych rzeczy, złota i pieniędzy.
Dziękuję Panu Bogu za przeżytą okupację hitelrowskich Niemiec, za to, że nie zginąłem w walkach partyzanckich z Niemcami na terenie Krakowa i Podhala. Proszę Pana Boga i naszą Królową Polski, aby Naród polski nie doznał już więcej napaści ze strony sąsiadów, aby Polacy zrozumieli hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Szczęść Boże.

[1] Zbigniew Palik zmarł w 2002 roku.



4.1.2. Andrzej Stawiarski, Okupacja hitlerowska - 60. rocznica wydarzeń na Woli Justowskiej, 27.07.2003

Jadących nad ranem do Krakowa pomocników ogrodnika z Woli Justowskiej Bronisława Konika zawrócili niemieccy policjanci uzbrojeni w karabiny maszynowe. Szczelny kordon żołnierzy otoczył Bielany, Chełm, Przegorzały, Olszanicę, Zakamycze, Wolę Justowską i część Zwierzyńca od strony Salwatora. Był 28 lipca 1943 roku.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej.
Akcja hitlerowców o kryptonimie „Las Wolski”, zakrojona była na szeroką skalę. Dowodził nią generał major Julian Schörner, komendant SS i policji na dystrykt krakowski. Oprócz 200 gestapowców w akcji wzięli udział funkcjonariusze SD, SS, kripo i policji porządkowej oraz - jako obstawa - kilkuset żołnierzy Wehrmachtu.
„Reflektory, gdzieś zaczajone, nagłym skokiem krajały ciemność, wnikały w głąb zakamarków i skoro się tylko coś poruszyło, zaraz rozlegał się strzał” - opisywał plastycznie początek pacyfikacji Jan Wiktor w swoich wspomnieniach drukowanych na łamach „Dziennika Polskiego” w marcu 1945 roku.
Już o g. 2.30 gestapo zajechało na posterunek policji państwowej w Woli Justowskiej. Zażądali, by komendant policji Stanisław Kwaśnicki i sołtys Stanisław Konik przygotowali w ciągu pół godziny spis „wszystkich zbrodniarzy, przestępców pospolitych, przestępców politycznych, paskarzy i ludzi żyjących ponad stan oraz ludzi nie meldowanych”. Kiedy oświadczyli, że takich osób na Woli Justowskiej nie ma, gestapowcy, niezrażeni brakiem odpowiedzi, stwierdzili, że sami sobie dadzą radę, i udali się na śniadanie do restauracji Kęska.
Pacyfikacja na dobre rozpoczęła się już po śniadaniu.
Gestapowcy wypędzali ludzi z domów. Mieszkańców zganiano do kilku punktów zbornych, gdzie musieli leżeć bez ruchu. Jednym z takich miejsc była łąka w pobliżu domu Katarzyny Kościółkowej, gdzie hitlerowcy urządzili główne miejsce przesłuchań.
„Popędzili nas ku łące, gdzie już leżały gromady twarzami do ziemi. (...) Łoskot kroków. Trzask broni. Krzyki, niepokój. Drażnienie. Czyniono wszystko, aby budzić przerażenie” - zapamiętał Jan Wiktor.
Co się działo, widział dobrze Bronisław Konik z domu naprzeciwko. To do niego przyszedł podoficer i zażądał „kawał sznura, silnego gwoździa i siekierę”. „Na człowieka wystarczy” - oświadczył z ironią, sprawdzając wytrzymałość sznura. Konik nie wiedział, po co Niemcom narzędzia.
Przygotowanie miejsca tortur obserwował ówczesny sołtys Woli Justowskiej Stanisław Konik: „Jeden z gestapowców, wziąwszy uprzednio siekierę, wszedł na strych i począł rąbać deski powały. Po wyrąbaniu dwóch otworów zawieszono w nich kawał powroza” - relacjonował po wojnie.

„Ja nic nie wiem”
Za chwilę przyprowadzono mężczyznę z rękami związanymi z tyłu. Zawieszono go na sznurze i okładano drągami. „Słyszałem dokładnie jęki katowanego i wypowiadane słowa „ja nic nie wiem” - zapamiętał S. Konik. Torturowanym mężczyzną był Edward Porębski, zecer, który pod nazwiskiem Edward Grzybowski mieszkał u wdowy po lekarzu kolejowym Ludmiły Korbutowej.
Leżący na pobliskiej łące nie wiedzieli, co się dzieje. Bali się. „Skądś, chyba z ziemi, wyrastały pogłoski - odkryli drukarnię - znaleźli broń - natrafili na organizację - pewno będą wszystkich dziesiątkować”- pisał Jan Wiktor.
To była prawda. Hitlerowcy pierwsze kroki skierowali właśnie do domu Ludmiły Korbutowej. „Była kobietą energiczną, odważną i oddaną całą duszą walce z okupantem. Bez zastrzeżeń oddała dom do dyspozycji Stronnictwa Demokratycznego” - pisze we wspomnieniach Władysław Wichman „Władysław”. W jej domu (Wola Justowska 99) zorganizowano drukarnię. Maszyna drukarska znajdowała się w pokoju frontowym i była znakomicie zamaskowana pod podłogą. Na deskach położony był dywan.
Początkowo drukiem zajmował się Alfred Kozakiewicz „Blok”, jednak praca była wyczerpująca, więc pomagał mu Porębski. Drukowano tam wówczas „Tygodnik Polski” w nakładzie 1500 egz.i pismo informacyjne „Dziennik Polski”.
Ludmiłę Korbutową przyprowadzono do domu Kościółkowej. Oprawcy rozpoczęli przesłuchanie. „Słyszałem odgłosy uderzeń i jęki bitej” - relacjonował Konik. Widziała ją także dozorczyni jej domu Józefa Szumcowa: „Wisiała na sznurze u pułapu”. Skatowaną hitlerowcy wyprowadzili na łąkę.
Ten moment opisuje Jan Wiktor z patosem, barwnie, jakby już pisał legendę tych ludzi i chwili: „Na małym wzniesieniu stała starsza kobieta w czarnej sukni. Ręce w tyle związane powrozem. Na twarzy rozlany spokój, a może natchnienie. Jednym drgnieniem nie dała poznać, że cierpi, że przed chwilą ją katowali. Siwe, bujne włosy okalały głowę jakby srebrną aureolą. Zdawało nam się, że to nie ziemska osoba, ale zjawa, lub też posąg świętej w słońcu objawiony nam udręczonym. (...) Popatrzyła na nas, a potem wzrok przeniosła na zarysy kopca Kościuszki, jakby wobec tego symbolu Polski walczącej składała przysięgę. - Wytrwam, nie załamię się.”

Na Łące Męczeństwa
Na przesłuchanie sprowadzano kolejne osoby, wśród nich Jana i Stanisława Lelitów. Jan niósł pod pachą chorągiew biało-czerwoną. Skatowanych wyprowadzono, a właściwie wywleczono bezsilnych na łąkę.
W południe gestapowcy udali się na obiad.
Słońce prażyło niemiłosiernie. „Spędzeni od rana leżeli na spiekocie. Słońce wylewało strumienie roztopionego żelaza, które paliły każdy ułamek ciała, przeżerały ubranie, piekły skórę. Język zasechł, wargi pękały, więc nieznacznie, pazurami darli ziemię, aby sięgnąć do wilgoci. Żarli trawę. Kobiety mdlały” - opisywał Jan Wiktor. Na łące, którą nazwano później Łąką Męczeństwa, leżało twarzą do ziemi ok. 1500 osób. Początkowo kobiety ułożono po lewej stronie łąki, mężczyzn po prawej. Matki z małymi dziećmi zgromadzono na podwórzu szkoły. „Z całego miasta przybywali dygnitarze, cywilni, w mundurach, razem z panienkami roześmianymi. Fotografowali. Bawili się widokiem umęczonych tłumów” - zapamiętał Jan Wiktor.
Sąd doraźny działał w szkole przy ul. Królowej Jadwigi. Gestapowcy prowadzili śledztwo w kilku miejscach równocześnie.
Przesłuchanie w Chełmie, w stodole Mikołaja Poniedziałka, opisuje Ludwik Wyroba. „Mimo pogróżek twierdziłem, że o istnieniu tajnej organizacji nic nie wiem. Wówczas gestapowcy i asystujący im sonderdiensci związali mi powrozem ręce z tyłu na plecach i polecili wyjść na kilka szczebli drabiny. (...) zawisłem w powietrzu. (...) Niezależnie od tego gestapowcy poczęli bić mnie bijakiem od cepów tak, że zemdlałem. (...) Mimo że należałem do AK, zaprzeczałem stale stawianym mi zarzutom.”
Ok. g. 13 do domu Kościółkowej przywieziono na przesłuchanie krewne Ludmiły Korbutowej - Jadwigę Jakubowską i Anielę Jakubowską oraz jej brata Cezarego, w którego domu znaleziono drukarnię AK. Jeszcze tego samego dnia dom spalono.

Potrzebne były łopaty
Bronisław Konik leżał wraz innymi na łące. Wywołano go. Ten sam podoficer, który rano przyszedł po sznur, kazał przynieść wszystkie łopaty z gospodarstwa. Wezwano jeszcze 15 mężczyzn. Mieli kopać grób. Na miarę gestapowcy kazali położyć się na ziemi najwyższemu spośród nich, Antoniemu Bierowi, i według jego wzrostu wytyczono szerokość grobu. Kopali na zmianę, popędzani krzykiem podoficera.
Późnym popołudniem ok. g. 17.30 jeden z oficerów gestapo odczytał wyrok skazujący 21 osób na śmierć. Wyczytani musieli położyć się obok grobu.
„Skazańcy słuchali bez jednego drgnienia. Nagle poruszyły się szeregi. Zdawało się, że chcą wyrzec jeden wyraz, teraz zmieniony w płomieniejący puls - Polska. Zresztą nie trzeba było go wymawiać. Wypowiadali milczeniem wielkość chwili. Uśmiechali się i w tym uśmiechu roztopiło się całe ich życie, w tym uśmiechu oddali życie ojczyźnie” - opisywał Jan Wiktor.
Między leżącymi przeszedł gestapowiec i seriami strzelał w tył głowy, rannych dobijał.
Zdarto z nich odzież, zabrano kosztowności, ciała wrzucono do dołu.
Po egzekucji oficer gestapo wygłosił mowę - nazwał zamordowanych zbrodniarzami i wzywał do pracy na rzecz Niemiec oraz lojalności wobec III Rzeszy. Wezwał tych, którzy zgadzają się na dostarczanie kontyngentów zbożowych, by podnieśli rękę. Zastraszeni unosili ręce - tę scenę filmowano. Wreszcie pozwolono ludziom rozejść się do domów. Hitlerowcy zagrozili, że w przypadku jakichkolwiek manifestacji nad grobem czy składania kwiatów mieszkańcy Woli Justowskiej odpowiedzą za to zbiorowo.
80 osób aresztowano i osadzono w obozie w Płaszowie, skąd część trafiła do Oświęcimia, gdzie zostali zamordowani (wśród nich była m.in. Ludmiła Korbutowa).

Trumny na wozach
Pogrzeb ekshumowanych ofiar pacyfikacji odbył się 28 lutego 1945 r. To była manifestacja. Kondukt pogrzebowy szedł z Woli Justowskiej w aleję 3 Maja, prowadzony przez kompanię honorową Wojska Polskiego i orkiestrę. Przybyły tłumnie delegacje ze sztandarami, związki zawodowe, młodzież szkolna i duchowieństwo. Jednakowe trumny wieziono na chłopskich wozach długim szeregiem. Za każdą podążali rodzina i przyjaciele.
Przy dźwiękach marszów żałobnych kondukt przeszedł na stary cmentarz zwierzyniecki. Po egzekwiach wystąpił wiceprezydent Krakowa inż. Tor, a z ramienia PPR przemówił obywatel Tuwim. „Żegnał poległych bohaterów, mówiąc, że działalnością swą przyczynili się do zbudowania Polski nowej i pięknej, o której marzyli najlepsi synowie ojczyzny, którą wyśpiewali nam poeci, o którą walczył lud polski” - zanotował reporter „Dziennika Polskiego”.

Pamięć i miejsce
Pacyfikacja Woli Justowskiej została upamiętniona w nazwie ulicy - 28 Lipca 1943 roku, ofiarom postawiono pomnik, ulicę nazwano także imieniem bohaterskiej mieszkanki zamordowanej w obozie w Oświęcimiu - Ludmiły Korbutowej.
Łąka Męczeństwa zostanie zabudowana, jej duża część została już ogrodzona płotem. Pozostał niewielki kawałek przed granitowym obeliskiem, przy którym stoi wysoki drewniany krzyż. To część terenu należąca do gminy. Miejsce jest zadbane. - Do pomnika prowadzi nowy chodnik, dostęp od strony ul. 28 Lipca 1943 r. jest łatwy - mówi przewodniczący Rady Dzielnicy VII Piotr Chechelski. Podczas pacyfikacji zostali również rozstrzelani jego wujkowie - Jan i Stanisław Lelito. Opowieść o tych tragicznych wydarzeniach zna z przekazu ojca.
Dlaczego hitlerowcy zorganizowali wówczas tak dużą i brutalną akcję ? - Ta oddalona od miasta część Krakowa była naturalnym ośrodkiem ruchu konspiracyjnego. Działały tu tajne drukarnie. Na kopcu Niepodległości wywieszano polską flagę. Hitlerowcy chcieli zastraszyć mieszkańców. Przecież niedaleko, w Przegorzałach, rezydował gubernator Hans Frank - zastanawia się Chechelski.

współpraca: Wojciech Baliński, Muzeum Armii Krajowej w Krakowie
Cały tekst: http://krakow.wyborcza.pl/krakow/1,42699,1595529.html#ixzz3rgLjyC00



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- 28 Lipca 1943 (Wola Justowska) – pomnik upamiętniający ofiary pacyfikacji Zwierzyńca i Woli 28.07.1943 [Katalog 1972]

Uwagi: [wg katalogu Sowińca]
W nocy z 27 na 28 sierpnia 1943 r. aresztowano niemal 100 mieszkańców Woli Justowskiej, Przegorzał, Zwierzyńca, Bielan, Zakamycza i Chełma; 24 zostało wyrokiem sądu doraźnego, urzędującego w budynku szkoły podstawowej przy ul. Królowej Jadwigi, skazanych na śmierć; 21 osób stracono w zbiorowej egzekucji, ok. 80 wysłano do Płaszowa, stamtąd do Auschwitz, gdzie kolejnych troje zginęło w komorach gazowych. Ciała, ekshumowane 28 czerwca 1945 r., złożone zostały na cmentarzu Salwatorskim.

***

4.2.1. Działalność konspiracyjna załogi b. Fabryki L. Zieleniewski SA w Krakowie, 1985

Należy jeszcze wspomnieć o zorganizowaniu przez Hausnera „Dornabacha” i Chudobę „Lorda” w listopadzie 1939 r. doskonałego punktu drukarskiego w domku Ludmiły Korbutowej na Woli Justowskiej (obecnie uliczka Jej imienia) wdowy po lekarzu kolejowym. Początkowo był tylko powielacz a później Jan Czepiec „Kalina” i Gablankowski Antoni „Kursywa” drukarze oraz Władysław Babiarz „Kośna” litograf wydębili znanymi im tylko drogami małą maszynę drukarską t.zw. „Bostonkę” i urządzili drukarnię. Początkowo były wydawane wiadomości radia londyńskiego, później „Nakazy Dnia” podobno przeznaczone w większej ilości dla organizacji działających na Śląsku (czyli ówczesnym Reichu). Później litograf Babiarz produkował różne urzędowe druki niemieckie, bony benzynowe, karty żywnościowe, „bezugscheiny” na obuwie a podobno nawet pie¬niądze. W połowie 1941 r. po „wielkiej wsypie” w szeregach ZWZ i ZO w Krakowie, doszło do jakiegoś porozumienia między Hausnerem i Chudobą i prawdopodobnie przedstawicielami Stronnictwa Demokratycznego o odstąpienie im miejsca na drukarnię w domku Korbutowej ps. „Grenada”. Z końcem 1941 r. drukarz Gablankowski Antoni „Kursywa” przeniósł całe nasze urządzenie drukarni do domu brata Korbutowej Cezarego Jakubowskiego też na Woli Justowskiej ale po dru¬giej stronie rzeki Rudawy blisko mostu. Nieszczęsna pacyfikacja Woli Justowskiej 28.VI.1943 r. doprowadziła do ujawnienia obu drukarni i tragicznej męczeńskiej śmierci Korbutowej, jej brata Cezarego Jakubowskiego i 2-sióstr Jakubowskich oraz kilkudziesięciu mieszkańców Woli Justowskiej, Chełma i Zwierzyńca. Obydwa domowstwa zostały zniszczone t.zn. Jakubowskiego całkowicie spalone a Korbutowej wewnątrz zniszczone granatami ręcznymi. Do roku 1941 dom Korbutowej był pod opieką braci Babiarzow mieszkających naprzeciw a łącznikiem między Korbutową a Hausnerem „Dorabachem” był mieszkający obok Babiarzow kpt. Tadeusz Jeżewski „Litawor” przez, którego przechodziły wszystkie paczki i materiały do drukarni i z drukarni.

Pośrednim punktem przerzutów było niedaleko leżące ogrodnictwo rodziny Madejów a szczególnie zaangażowana była Róża Madeja (obecnie Grodzińska) ps. „Kwiatka”. Wszystkie kontakty dobywały się nocą a rozległe łąki i opłatki chroniły przed oczyma ciekawych. W przerzutach pomagał por. Edward Szczepanik „Watra” od Zieleniewskiego zamieszkały przy ul. Królowej Jadwigi.

***

4.2.2. Pacyfikacja na Woli Justowskiej 28 lipca 1943 roku. Ocalić od zapomnienia, Tygodnik Salwatorski Numer: 30/397 z 28 lipca/2002

W brutalny sposób wywleczono z domów ponad półtora tysiąca mężczyzn, kobiet, starców, młodzieży i dzieci. Z wyjątkiem matek z małymi dziećmi kazano reszcie leżeć cały dzień, w upalnym słońcu, bez jedzenia i picia, twarzą do ziemi z wyciągniętymi przed siebie rękami, na łączce przy dzisiejszej ulicy 28 Lipca 1943 r.
Tak na terenie obecnej Polski jak i poza jej granicami są rozsiane setki tysięcy mogił Polaków bestialsko zamordowanych w okresie II wojny światowej. Zbrodni tych dopuszczali się zarówno faszyści spod znaku niemieckiej swastyki, jak i Sowieci spod znaku sierpa i młota. Mordowani byli ludzie w sile wieku, młodzież, kobiety i nie oszczędzano również dzieci.
Walka z ciemiężcami toczyła się tak na linii frontu jak i na zapleczach. Była to walka bezpardonowa, chociaż bardzo nierówna. Wrogowie dysponowali uzbrojonymi po zęby armiami, czołgami, samolotami i nierzadko rozprawiali się nie z tymi, z którymi walczyli, ale w odwecie mordowali bezbronną ludność.
Dzisiaj od tych wydarzeń upłynęło pół wieku i czas zaciera wiele faktów, umierają uczestnicy tamtych wydarzeń, groby pomordowanych porastają trawą, a tylko mała cząstka tamtych dni pogardy dla człowieka dociera do młodego pokolenia.
Krematoria, obozy koncentracyjne, zbiorowe egzekucje, łapanki uliczne, wywóz na przymusowe roboty, rabunek i masowe niszczenie, bądź wywożenie dzieł kultury narodowej, są dla młodego pokolenia jakimś odległym, wprost nierealnym światem i nie mieszczącym się w jego wyobrażeniach.
Nie można dopuścić do tego, aby formy represji wobec ludności polskiej ze strony siepaczy imperializmu faszystowskiego jak i sowieckiego uległy zapomnieniu. Badania historyczne, drobiazgowe zbieranie dokumentów zbrodni, spisywanie wspomnień, są to formy ocalenia historii od zapomnienia. Tej idei ma służyć niniejsze opracowanie, które tylko skrótowo bez wdawania się w szczegóły stara się naświetlić i podać fakty tamtych tragicznych dni.

Pacyfikacja w lipcu na osiedlach w widłach Wisły i Rudawy
Prawda o Woli Justowskiej i przyległych osiedlach, ówcześnie wsiach podkrakowskich, wygląda następująco:
Las Wolski i przyległe do nich miejscowości — przeważnie tereny zalesione, odległe od miasta — były naturalnym ośrodkiem ruchu konspiracyjnego. Na Woli Justowskiej zlokalizowane zostały drukarnie. Ulotki z tych drukarni docierały do Krakowa. Niemcy włożyli wiele trudu w to, aby zlokalizować te źródła informacji.
Znalazł się taki oficer polski nazwiskiem Gostyński, który, będąc wtyczką okupanta w AK, dla doraźnej korzyści (otrzymał za zdradę mieszkanie przy ulicy Dunin-Wąsowicza), najpierw poznał, a później wyjawił Niemcom źródła ulotek. Według Muzeum Historii Armii Krajowej został o¬n wyrokiem Sądu Podziemnego zgładzony. Informację o zdradzie Gostyńskiego podajemy dla szerszego kręgu czytelników po raz drugi. Wszelkie pomówienia w tym względzie w stosunku do innych osób były niesłusznie ich obciążające.

Wola Justowska
Ulica na Woli Justowskiej prowadząca do Lasu Wolskiego i Starej Woli nosi nazwę „28 Lipca 1943 r.” . Na łączce przy tej ulicy rozegrały się tragiczne chwile mieszkańców wsi. W nocy z 27 na 28 lipca hitlerowcy pod dowództwem Eduarda Schuberta, szefa I referatu KRiPO w Krakowie, olbrzymim kordonem otoczyli Bielany, Chełm, Olszanicę, Zakamycze, Przegorzały, Wolę Justowską i część Zwierzyńca od strony Salwatora.
Rano między godziną 5 a 6-tą przystąpili do rewizji poszczególnych domów, dopuszczając się kradzieży, rozbijania urządzeń oraz do niszczenia sprzętu domowego i gospodarskiego.
W brutalny sposób wywleczono z domów ponad półtora tysiąca mężczyzn, kobiet, starców, młodzieży i dzieci. Z wyjątkiem matek z małymi dziećmi kazano reszcie leżeć cały dzień, w upalnym słońcu, bez jedzenia i picia, twarzą do ziemi z wyciągniętymi przed siebie rękami, na łączce przy dzisiejszej ulicy 28 Lipca 1943 r. Kobiety z małymi dziećmi umieszczono w obrębie starej szkoły, obecny Dom Kultury. Podczas przeprowadzonej rewizji znaleziono w mieszkaniu sześćdziesięcioletniej wdowy po lekarzu kolejowym, Ludmiły Korbutowej, ukrytą pod podłogą drukarnię, skąd wychodziły pierwsze numery Dziennika Polskiego. U jej brata Cezarego Jakubowskiego wykryto tajną drukarnię Armii Krajowej.
Część mieszkańców zegnano na dziedziniec starej szkoły przy ulicy Królowej Jadwigi, skąd kolejno wywoływano niektórych na przesłuchanie w stodole Stanisława Konopki. Przy przesłuchaniach stosowano wyrafinowany system tortur, bestialskiego bicia i maltretowania. Zainscenizowano parodię sądu wojennego, który skazał na śmierć 21 osób. Trzy osoby wysłano do Oświęcimia, gdzie poniosły śmierć. Oto ich nazwiska: Angelus Zygmunt (lat 20), Domagałowa Stefania (lat 37), Dumowa Irena (lat 30), Frysowa Regina (lat 47), Gaudym Stefan (lat 17), Jakubowski Cezary (lut 75), Jendrosz Zygmunt (lat 24), Lelito Jan (lat 29), Lelito Stefan (lat 21), Lis Stefan (lat 32), Malik Adam (lat 35), Jakubowski Antoni (lat 62), Porębski Edward (lat 30), Rybakowa Róża (lat 50), Slabik Bronisław (lat 31), Solmanowa Jadwiga (lat 65), Stramek Józef (Jat 23), Wiewiór Bruno (lat 47), Wójcik Bolesław (lat 45), Zdziech Anna (lat 29), Zielińska Ludwika (lat 60), Zielińska Maria (lat 23), Korbutowa Ludmiła (lat 60) i Jakubowska Jadwiga (lat 57).

***

4.2.3. Kalendarium wydarzeń historycznych, http://www.nowamalopolska.pl/historia/formatka.php?idwyb=102

W lipcu 1943 roku Niemcy wykryli tajną drukarnię mieszczącą się w domu Ludmiły Korbutowej na Woli Justowskiej. 28 lipca 1943 roku hitlerowcy dokonali pacyfikacji osiedla, zabijając kilkadziesiąt osób. Na łące, gdzie dokonała się pacyfikacja wybudowany został obelisk zawierający nazwiska pomordowanych. Ulica, przechodząca obok łąki, otrzymała nazwę "28 lipca 1943 roku".



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

4.3.1. Pacyfikacja woli Justowskiej 28.07.1943, Olszanica - Z relacji Czesława Dykasa, Tygodnik Salwatorski, Numer: 31/189 z 2 sierpnia/1998

Wydarzenia rozegrały się w czasie podobnym do ogólnego scenariusza. Ok. 5.00 rano, gdy to patrole SS zaczęły wypędzać ludność z domostw na teren podmokłej łąki (obecnie stoi tu szkoła), strach padł na wszystkich. Pod groźbą bicia zmuszono wszystkich do leżenia twarzą do ziemi jak na Woli czy Bielanach. Przekonał się m.in. Ojciec Augustyn Napora, proboszcz, kapucyn, który za uniesienie głowy do góry otrzymał kopnięcie w głowę oraz wiązankę przekleństw w wykonaniu SS-mana.
W całej Olszanicy robiono rewizje, bito i poniżano godność wielu ludzi. W zagajniku Stanisława Jędrysa wyznaczono miejsce na zbiorową mogiłę. Przygotowano zakładników w starej szkole. Uformowano pochód. Na czele prowadzących szła Małgorzata Wyżga, która zaintonowała "Boże coś Polskę" i mimo bicia nie przerwała pieśni. Prowadzona grupa przerwała i uciszyła panią Małgorzatę. W Olszanicy Hitlerowcy nie znaleźli niczego obciążającego i pacyfikacja nie była krwawą jak na Woli Justowskiej.

***

4.3.2. Pacyfikacja, Tygodnik Salwatorski, 31/189 z 2 sierpnia/1998

Prawda o Woli Justowskiej i przyległych osiedlach, ówcześnie wsiach podkrakowskich, wygląda następująco: Las Wolski i przyległe do nich miejscowości - przeważnie tereny zalesione, odległe od miasta - były naturalnym ośrodkiem ruchu konspiracyjnego. Na Woli Justowskiej zlokalizowane zostały drukarnie. Ulotki z tych drukarni docierały do Krakowa. Niemcy włożyli wiele trudu w to, aby zlokalizować te źródła informacji. Znalazł się taki oficer polski, nazwiskiem Gostyński, który będąc wtyczką okupanta w AK, dla doraźnej korzyści (otrzymał za zdradę mieszkanie przy ul. Dunin-Wąsowicza), najpierw poznał, a później wyjawił Niemcom źródła ulotek. Wg Muzeum Historii Armii Krajowej, został o¬n wyrokiem Sądu Podziemnego zgładzony. Informację o zdradzie Gostyńskiego podajemy dla szerszego kręgu czytelników po raz pierwszy. Z tego też względu wszelkie pomówienia w stosunku do innych osób były niesłusznie je obciążające

PACYFIKACJA NA WOLI JUSTOWSKIEJ 28 LIPCA 1943 ROKU
W niedzielę 26 lipca 1998 roku pod pomnikiem, upamiętniającym pacyfikację na Woli Justowskiej zorganizowano uroczystości rocznicowe. Mszę świętą odprawił ksiądz proboszcz Kazimierz Wodniak, zaś głównymi organizatorami byli: Kazimierz Adamski, Leszek Spring i Aleksander Szpunar, którzy też przygotowali do druku poniższe teksty.

Pacyfikacja w lipcu na osiedlach w widłach Wisły i Rudawy
Prawda o Woli Justowskiej i przyległych osiedlach, ówcześnie wsiach podkrakowskich, wygląda następująco: Las Wolski i przyległe do nich miejscowości - przeważnie tereny zalesione, odległe od miasta - były naturalnym ośrodkiem ruchu konspiracyjnego. Na Woli Justowskiej zlokalizowane zostały drukarnie. Ulotki z tych drukarni docierały do Krakowa. Niemcy włożyli wiele trudu w to, aby zlokalizować te źródła informacji. Znalazł się taki oficer polski, nazwiskiem Gostyński, który będąc wtyczką okupanta w AK, dla doraźnej korzyści (otrzymał za zdradę mieszkanie przy ul. Dunin-Wąsowicza), najpierw poznał, a później wyjawił Niemcom źródła ulotek. Wg Muzeum Historii Armii Krajowej, został o¬n wyrokiem Sądu Podziemnego zgładzony. Informację o zdradzie Gostyńskiego podajemy dla szerszego kręgu czytelników po raz pierwszy. Z tego też względu wszelkie pomówienia w stosunku do innych osób były niesłusznie je obciążające.

Wola Justowska
Ulica na Woli Justowskiej prowadząca do Lasu Wolskiego i Starej Woli nosi nazwę "28 lipca 1943 roku". Na łączce przy tej ulicy rozegrały się tragiczne chwile mieszkańców wsi. W nocy z 27 na 28 lipca hitlerowcy pod dowództwem Eduarda Schuberta, szefa III referatu KRiPO w Krakowie olbrzymim kordonem otoczyli Bielany, Chełm, Olszanicę, Zakamycze, Przegorzały, Wolę Justowską i część Zwierzyńca od strony Salwatora. Rano między godziną 5 a 6 przystąpili do rewizji poszczególnych domów, dopuszczając się do kradzieży, rozbijania urządzeń oraz do niszczenia sprzętu gospodarskiego i domowego. W brutalny sposób wywleczono z domów ponad półtora tysiąca mężczyzn, kobiet, starców, młodzieży i dzieci. Z wyjątkiem matek z małymi dziećmi kazano reszcie cały dzień leżeć w upalnym słońcu, bez jedzenia i picia, twarzą do ziemi, z wyciągniętymi przed siebie rękami na łące przy dzisiejszej ulicy 28 lipca 1943 roku. Kobiety z małymi dziećmi umieszczono w obrębie starej szkoły - obecny Dom Kultury. Podczas przeprowadzonej rewizji znaleziono w mieszkaniu 60-letniej wdowy po lekarzu kolejowym Ludmiły Korybutowej ukrytą pod podłogą drukarnię, skąd wychodziły pierwsze numery Dziennika Polskiego. U jej brata Cezarego Jakubowskiego wykryto tajną drukarnię Armii Krajowej. Część mieszkańców zegnano na dziedziniec starej szkoły przy ulicy Królowej Jadwigi, skąd kolejno wywoływano niektórych na przesłuchanie w stodole Stanisława Konopki. Przy przesłuchaniach stosowano wyrafinowany system tortur, bestialskiego bicia i maltretowania. Zainscenizowano parodię sądu wojennego, który skazał na śmierć 21 osób, 3 osoby wysłano do Oświęcimia.

Oto ich nazwiska:
Angelus Zygmunt (lat 20)
Domagałowa Stefania (lat 37)
Dumowa Irena (lat 30)
Frysowa Regina (Lat 47)
Gaudym Stefan (lat 17)
Jakubowska Jadwiga (lat 57)
Jakubowski Cezary (lat 75)
Jakubowski Antoni (lat 62)
Jędrosz Zygmunt (lat 24)
Korybutowa Ludmiła (lat 60)
Lelito Jan (lat 29)
Lelito Stefan (lat 21)
Lis Stefan (lat 32)
Malik Adam (lat 35)
Porębski Edward (lat 30)
Rybakowa Róża (lat 50)
Slabik Bronisław (lat 31)
Solmanowa Jadwiga (lat 65)
Stramek Józef (lat 23)
Wiewiór Bruno (lat 47)
Wójcik Bolesław (lat 45)
Zdziech Anna (lat 29)
Zielińska Ludwika (lat 60)
Zielińska Maria (lat 23)

Ze wspomnień Edwarda Wojciechowskiego (skrót)
"O piątej rano Niemcy okrzykiem "alles heraus" wyciągnęli mnie i innych na teren szkoły im. Czarneckiego, otoczonej siatką drucianą. Zrobiono chwilowy lagier. Kobiety z dziećmi skierowano do budynku, mężczyźni powaleni rzędami na ziemi, mieli leżeć nieruchomo z głową przy ziemi, przy czym zapowiedziano, że każdy ruch grozi strzałem... Co pewien czas wprowadzano nowe grupy i pojedyncze osoby... Pojawiał się gestapowiec i wywoływał po nazwisku pewne osoby, wśród nich kobiety. Wywołanym krępowano ręce do tyłu drutem, a na plecach znaczono znak krzyża... Katowano metodą "szubienicy" z powrozem na związanych z tyłu rękach, bito. Rozeszła się pogłoska, że co dziesiąty mężczyzna zostanie rozstrzelany. Z budynku usłyszeliśmy płacz kobiet. Widocznie i o¬ne dowiedziały się o naszym losie...
Niemcy zaimprowizowali sąd polowy. Umęczonym więźniom kazano sypać grób. Ponieważ po poprzednich przejściach słaniali się, rozwścieczone żołdactwo zaczęło ich bić wyrwanymi z ogrodzenia sztachetami, kopać butami. Gdy już wykopano grób ok. 1 metra głębokości, ułożyli nieszczęsnych twarzą do ziemi, seriami automatów siekąc po leżących. Zasypano dół z zabitymi i z tymi, którzy dawali znaki życia. Dół przydeptano, biegając po świeżej ziemi. Zabito 21 osób. Jadwigę Korybutową zakatowano na Montelupich, dwie inne wysłano do obozu w Oświęcimiu, gdzie je zabito i spalono."

Chełm
Niemcy otoczyli kordonem wieś. Zgromadzili wszystkich mieszkańców Chełma w ogrodzie ówczesnego sołtysa, Mikołaja Poniedziałka. Kazali leżeć twarzą do ziemi. Rozpoczęło się badanie zatrzymanych. Dwóch Niemców sprawdzało nazwiska, miejsce i rodzaj pracy. Szukano przede wszystkim niepracujących, gdyż wśród nich dopatrywano się wrogów. Niektórzy mieszkańcy Chełma usiłowali ukryć się. Tak np. Władysław Ciupczyk próbował uciekać przez okno. Został ujęty i doprowadzony na plac. Oznaczono go na plecach krzyżem jak i wielu jemu podobnych. Tych usytuowano w stodole sołtysa. Badano bardzo drobiazgowo Ludwika Wyrobę (we wspomnieniach jego brata Edwarda). Był podejrzany jako nigdzie niepracujący. Wieszano go za ręce związane do tyłu i bito do utraty przytomności. Polewano wodą. Gdy oprzytomniał znowu bito po całym ciele i po głowie. Po chwili zaciągnęli go Niemcy do stodoły, co widząc syn sołtysa Stanisław zaczął głośno krzyczeć, że Ludwik jest inwalidą i dopiero wrócił ze szpitala. Niemcy dali mu spokój. Ludwik Wyroba jest inwalidą do dnia dzisiejszego. Był twardym członkiem RUCHU OPORU i podobnie jak inni nie złamał się. Podobny los spotkał Czesława Bułata i Władysława Ciupczyka. Został o¬n zesłany do obozu pracy "Liban" w Płaszowie, skąd po pewnym czasie wrócił.

Olszanica - Z relacji Czesława Dykasa
Wydarzenia rozegrały się w czasie podobnym do ogólnego scenariusza. Ok. 5.00 rano, gdy to patrole SS zaczęły wypędzać ludność z domostw na teren podmokłej łąki (obecnie stoi tu szkoła), strach padł na wszystkich. Pod groźbą bicia zmuszono wszystkich do leżenia twarzą do ziemi jak na Woli czy Bielanach. Przekonał się m.in. Ojciec Augustyn Napora, proboszcz, kapucyn, który za uniesienie głowy do góry otrzymał kopnięcie w głowę oraz wiązankę przekleństw w wykonaniu SS-mana.
W całej Olszanicy robiono rewizje, bito i poniżano godność wielu ludzi. W zagajniku Stanisława Jędrysa wyznaczono miejsce na zbiorową mogiłę. Przygotowano zakładników w starej szkole. Uformowano pochód. Na czele prowadzących szła Małgorzata Wyżga, która zaintonowała "Boże coś Polskę" i mimo bicia nie przerwała pieśni. Prowadzona grupa przerwała i uciszyła panią Małgorzatę. W Olszanicy Hitlerowcy nie znaleźli niczego obciążającego i pacyfikacja nie była krwawą jak na Woli Justowskiej.

Salwator - Ze wspomnień Zbigniewa Janusa (skrót)
"Mieszkałem przy ulicy Wodociągowej. Zostałem obudzony o świcie 28 lipca 1943 roku i z przerażeniem ujrzałem nad sobą żołnierzy z trupimi czaszkami na czapkach. Z domu wyrzucono całą naszą rodzinę. Razem z liczniejszą grupą zostałem odkonwojowany w kierunku byłych wodociągów w rejonie radiostacji. Tu byli już mieszkańcy ul. Księcia Józefa i Jacka Malczewskiego. Oddzielono kobiety z dziećmi od mężczyzn i zamknięto je w olbrzymiej stodole należącej do Sióstr Norbertanek. Rozeszła się wieść, że hitlerowcy chcą podpalić stodołę. Zapanowała panika. Jednak do tego nie doszło. Kobiety z dziećmi wypuszczono i dołączono do mężczyzn. Zatrzymani różnie reagowali na te wydarzenia, jedni rozpaczali, inni czekali końca. Był jeden człowiek, który bardziej obawiał się o zniszczenie garażu niż o życie członków rodziny. Niemcy zatrzymali kilka osób podejrzanych o pochodzenie żydowskie, resztę rozpuścili. Po przyjściu do pracy dowiedziałem się, że na Woli zrobiono masakrę, a zginął tam m.in. 17-letni Stefan Gołdyn, kolega mojego brata."

Przegorzały - Ze wspomnień pani Prykowej i pana Sasa
Już w nocy zostały obsadzone hitlerowcami wały wiślane, a nad ranem ok. 5-tej SS-mani zaczęli zbliżać się do domostw i wyciągać ludzi na zewnątrz. Kobiety z dziećmi skupiono w ogrodzie dworku (obecnie Akademia Rolnicza) - po drugiej stronie, na terenie bagnistym zgromadzono mężczyzn, którzy od 5-tej do 17-tej musieli tam leżeć twarzą do ziemi. Robiono przesłuchania i bito.
Siedem osób zesłano do obozu pracy w Płaszowie m.in. Kulczyckiego, Kuska i Stusa. Była jedna ofiara śmiertelna. Grzybek - pan po 60-ce na wezwanie nie zatrzymał się lub nie chciał wrócić, podobno był głuchawy i został zastrzelony.
Z obozu pracy w Płaszowie po paru miesiącach wszyscy wrócili.

Bielany - Ze wspomnień pana Karola Kowalskiego
"Rano ok. godz. 5-tej 28 lipca grupy SS-manów zaczęły na siłę wyciągać ludzi z domów. Zgromadzono ich na terenie Suchych Stawów (teren OO. Kamedułów). Wszyscy musieli leżeć twarzą do ziemi.
Niemcy z listy zaczęli wywoływać pojedyncze osoby do stodoły pana Marchewki. Krępowali drutem ręce do tyłu, podcinali nogi, jak na szubienicy, biciem chcieli wymuszać zeznania. Jednego z przesłuchiwanych tak zmaltretowali, że do końca życia był człowiekiem niezrównoważonym.
Do obozu pracy w Płaszowie skierowano osiem osób.
Po paru miesiącach wszyscy wrócili do domu. Jednym z nich był stryj mojej żony."

NA PAMIĄTKĘ TYCH WYDARZEŃ rokrocznie na miejscu zbiorowej kaźni, społeczeństwo naszego miasta urządza zbiorową manifestację. Jest ¬na i będzie jednym z dowodów czci dla tych ludzi, którzy w mroczną noc okupacji nie ulękli się presji wroga, nie poddali się, mężnie stawiali czoło wrogom i przypłacili to życiem.
Społeczeństwo tych wyżej wymienionych osiedli jak i reszta mieszkańców Krakowa na ŁĄCE MĘCZEŃSTWA ufundowało POMNIK PAMIĘCI i symboliczną MOGIŁĘ.
Co roku w intencji POMORDOWANYCH, BITYCH i DRĘCZONYCH społeczność dawnych wsi podkrakowskich uroczyście, w skupieniu, biorąc udział we Mszy świętej CZCI ICH PAMIĘĆ.

***

4.3.3. Pacyfikacja Woli Justowskiej, w: Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. I,
Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, 43/2002

W nocy z 27 na 28 lipca 1943 r. bardzo silne kordony policji, SS i żandarmerii, a nawet wojska otoczyły olbrzymi teren Salwatora, Zwierzyńca, Chełmu, Bielan. Specjalnie gęsto zostały obstawione brzegi Rudawy i droga do Woli Justowskiej. Pacyfikacja zaczęła się o godzinie 6.40 rano. Wypędzono ludzi z domów, mieszkania rewidowano i grabiono, podczas gdy mieszkańcy leżeli na łące z twarzą do ziemi. W jednym z domów na Woli Justowskiej wykryto tajną drukarnię, gdzie wydawany był „Biuletyn Informacyjny”. Aresztowano siostry Jakubowskie, Jakubowskiego, Korbutową, Porębskiego, dwóch braci Lelitów i Grzybowskiego. Ge¬stapo niemiłosiernie znęcało się nad aresztowanymi, torturując ich, a o godzinie 18 hitlerowcy przeprowadzili egzekucje 21 osób, a kilkunastu wysłali do obozu kon-centracyjnego w Oświęcimiu.
Na rok 1943 przypada największe nasilenie masowych egzekucji dokonanych przez okupanta w Krakowie.



4.4. Bibliografia

Bibliografia [wg katalogu Sowińca]
- Adamczewski, Kraków, s. 273
- S. Dąbrowa-Kostka, Hitlerowskie afisze śmierci , s. 129-131
- Przewodnik po upamiętnionych miejscach walki i męczeństwa lata wojny 1939-1945, s. 361
- „Dziennik Polski” 1950 nr 313
- „Dziennik Polski” 1968 z 28 lipca
- „Wola Justowska”, w: W Marszu, 1978
- Gąsiorowski, Kuler, s. 218 i n.
- (MM) 61 rocznica pacyfikacji. Pamięć na Woli Justowskiej, „Dziennik Polski” 2004, nr 173 (18269) z 26 lipca
 DO GÓRY   ID: 52101   A: dw         

83.
Zakopiańska 62 - tablica upamiętniająca Karola Wojtyłę — robotnika przymusowego



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca Karola Wojtyłę — robotnika przymusowego
ul. Zakopiańska 62, budynek niegdyś zakładów Sodowych „Solvay”, obecnie Centrum Sztuki Współczesnej Solvay
Autor:
Inicjator: członkowie Komitetu Zakładowego „Solidarność” Zakładów Solvay
Fundator: członkowie Komitetu Zakładowego „Solidarność” Zakładów Solvay
Wymiary:
Materiał: brąz
Data odsłonięcia: 16 października 1982

Inskrypcja:
[płaskorzeźbiony portret Jana Pawła II]
Dla upamiętnienia robotniczej pracy / Karola Wojtyły — papieża Jana Pawła II / w tym zakładzie w latach okupacji / 1940 — 1944 / tablicę tę ufundowali pracownicy / K.Z.S. „Solvay” / 16 października 1982 [po lewej stronie tablicy emblemat ZS Solvay, pod nim daty 1940–1944; po prawej stronie tablicy herb papieski]
Uwagi: tablica upamiętnia najsłynniejszego robotnika przymusowego, Karola Wojtyłę — papieża Jana Pawła II, który pracował w Zakładach Sodowych Solvay w latach 1940-1944.
Na lewym polu tablicy, pod przdstawieniem budynków fabryki Solvay, daty 1940-1944 — lata pracy Jana Pawła II w Solvayu: Karol Wojtyła został zatrudniony 11 października 1940 jako robotnik w kamieniołomach na Zakrzówku, a od lata 1941 do sierpnia 1944 pracował w oczyszczalni wody przy kotłowni. Na centralnym polu płaskorzeźbiony portret Jana Pawła II. Po prawej herb papieski, pod nim data wyboru ks. kard. Karola Wojtyły na papieża: 16.X.1978.



4.4. Bibliografia

J. Adamczewski, Jan Paweł II, [w:] Mała encyklopedia Krakowa, Wydawnictwo Wanda, Kraków 1997, s. 373-374
Banaś, Fijałkowska, Miejsca Pamięci, s. 35
W. Bieńkowski, Życie kulturalne Krakowa w latach 1978-1998, [w:] Biblioteka i informacja naukowa w komunikowaniu, Wydawnictwo UJ, Kraków 2000, s. 179-189
M. Cholewka, Przez Podgórze na Watykan, Kraków 1998, s. 271; Gąsiorowski, Kuler, s. 313
K. Kisiel, Tablice pamiątkowe o sławnych ludziach, Kraków 1984, s. 28
Materiały Komisji Historycznej ZIW Kraków-Śródmieście; M. Rożek, Przewodnik po zabytkach Krakowa, s. 573
R. Tekieli, Śladami Karola Wojtyły papieża Jana Pawła II po Krakowie, Kraków
 DO GÓRY   ID: 52011   A: dw         

84.
Zakopiańska 62 – fabryka Solvay, miejsce akcji dywersyjnej (spalenia materiałów do produkcji prochu) grupy PPS 21.11.1940; tablica upamiętniająca akcję grupy dywersyjnej PPS w Solvayu



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca akcję GL PPS
ul. Zakopiańska, ściana zewnętrzna na b. bud. adm. Solvay
Autor:
Inicjator:
Fundator:
Wymiary: 100 cm x 70 cm
Materiał: brąz
Data odsłonięcia: 21 listopada 1965

Inskrypcja:
21 listopada 1940 / Grupa dywersyjna / Polskiej Partii Socjalistycznej / w Krakowie // dokonała sabotażu / w Zakładach Sodowych „Solvay” niszcząc zmagazynowane / przez hitlerowskiego okupanta / materiały do produkcji / środków wybuchowych / Akcję przeprowadzili / Marian Bomba / Jan Rzepa / Jan Kałuża // 21 listopada I965 w XXV rocznicę
Bibliografia: Przewodnik, s. 366.



4.1. Stefan Rzeźnik, Nie będzie prochu dla armat...w: Dynamit. Z dziejów Ruchu Oporu w Polsce Południowej, Wydawnictwo Literackie 1967

W pierwszych miesiącach okupacji hitlerowcy próbowali znaleźć drogę do narodu polskiego, ale przekonali się niebawem, że wszelkie ich wysiłki są daremne i nie dają żadnych efektów.
Polska Partia Socjalistyczna w Krakowie, na czele której staje tow. Józef Cyrankiewicz, sekretarz Okręgowego Komitetu Robotniczego PPS, przeorganizowuje swoje szeregi i dostosowuje się do działalności konspiracyjnej, tworząc małe grupy ludzi. Ludzi najbardziej oddanych i przygotowanych do prowadzenia walki podziemnej z okupantem.
Jedną z pierwszych akcji oddziałów bojowych PPS w Krakowie, już w roku 1940, było spalenie około 500 wagonów zmagazynowanego siana w Zakładach Sodowych „Solvay” w Borku Fałęckim.
Na wiosnę 1940 roku OKR-PPS w Krakowie otrzymał informację z oddziału bojowego w Borku Fałęckim, że Niemcy rozpoczynają magazynowanie siana na terenie zakładów Solvay. Z początku trudno było zrozumieć, dla jakich celów potrzebne jest Niemcom magazynowanie siana. Dopiero pod jesień stało się zrozumiałe, kiedy Niemcy sprowadzili maszyny i rozpoczęli belowanie. W tym czasie wywiad organizacyjny ustalił, że siano ma zostać zbelowane i wywiezione do fabryk dla produkcji celulozy. Niemcy wzmocnili oddziały wartownicze dla zabezpieczenia przygotowanego siana do wywózki.
Na początku listopada 1940 roku tow. Marian Bomba poinformował OKR-PPS w Krakowie, iż organizacja w Solvayu, którą kieruje tow. Kałuża, ustaliła, że Niemcy z każdym dniem przyspieszają przygotowania i podstawiają wagony dla wywiezienia zbelowanego siana. Po otrzymaniu powyższego meldunku OKR-PPS w Krakowie wydał polecenie organizacji w Borku Fałęckim spalenia zmagazynowanego siana z upozorowaniem samozapalenia, polecając tow. Marianowi Bom¬bie przygotowanie akcji.
Tow. Marian Bomba bezzwłocznie porozumiał się z Janem Kałużą, polecając mu w szczegółach rozpracowanie całego terenu, na którym znajdował się magazyn. Oddział składający się z bojowców: Jan Kałuża, Edward Figuła, Władysław Cieluch, Stanisław Kaczor, Władysław Urbanik, Józef Mrugała i Piotr Zborowski - miał za zadanie przeprowadzenie dokładnej obserwacji, z ilu Niemców składa się straż wartownicza, w jakich okresach następują zmiany, w jakich odstępach czasu wartownicy obchodzą magazyn i na co najbardziej zwracają uwagę. Jan Kałuża, jako komendant oddziału w Solvayu, otrzymał polecenie opracowania szkicu terenu i wskazania drogi, jaką bojowcy przejdą pod magazyn, miejsca dla zabezpieczenia ochrony i drogi powrotu, oraz punktów zabezpieczających w wypadku stoczenia walki z wartownikami niemieckimi.
Marian Bomba w tym czasie już w Solvayu nie pracował, ponieważ od kilku miesięcy był poszukiwany przez gestapo. Jako łącznika używał Stanisława Kaczora, który wówczas pełnił funkcję portiera Salvayu oraz głównego kolportera organizacyjnego.
Po całkowitym opracowaniu planu spalenia magazynu z sianem Kałuża przekazał tow. Bombie cały plan działania do akceptacji. Marian Bomba po zapoznaniu się z opracowanym planem i po uzgodnieniu z OKR-PPS w Krakowie terminu akcji wydał polecenie, że spalenie magazynu nastąpi w dniu 21 listopada 1940 roku o godzinie 19 z tym, że podłożona świeca zapalająca miała działać z pewnym opóźnieniem, aby oddział mógł się bezpiecznie wycofać na czas i by była możliwość zorganizowania społeczeństwa do ewakuacji z tego terenu. Ogień miał powstać dopiero za 3-4 godziny.
W przygotowaniach brali także udział: Edward Figuła, Władysław Cieluch, Władysław Urbanik, Józef Mrugała i Piotr Zborowski. Zadaniem ich była obserwacja Niemców w czasie pożaru, włączenie się do prac i pozorowanie gaszenia ognia, a równocześnie poznanie ewentualnych zamiarów Niemców w stosunku do Polaków. Bezpośrednimi wykonawcami byli: Marian Bomba, Jan Kałuża i Jan Rzepa.

Przebieg samej akcji w relacji Mariana Bomby, przedstawionej w kilka dni później na zebraniu OKR-PPS w Krakowie, był następujący:
„Na kilkanaście minut przed godziną 19 podeszliśmy pod płot i po odsunięciu uprzednio podciętych desek weszliśmy wszyscy troje na teren Zakładów. Następnie byliśmy zmuszeni podczołgać się pod znajdujące się w pewnej odległości krzewy, by stamtąd z kolei przebiec około 100 metrów pod sam magazyn, gdzie znajdowała się żelazna drabina, przymocowana do muru. Po niej można było wyjść na dach magazynu i w odpowiednim miejscu wietrzników umieścić świecę zapalającą, dla spowodowania po kilku godzinach pożaru magazynu.
Zatrzymaliśmy się przez dłuższą chwilę ukryci w krzewach celem zaobserwowania wartowników i przeczekania ich obchodu, którego zawsze, jak zdołano zaobserwować, dokonywali razem, dozorując w ten sposób magazyn i otoczenie. Prawie cały teren przy magazynie był oświetlony. Oczekiwanie zaczęło być denerwujące, gdyż trwało już około 20-30 minut. W pewnym momencie nastąpiła chwila bardzo krytyczna, gdyż strażnicy dość blisko podeszli do krzewów, czego przedtem nigdy nie robili, i oświetlili nasze ukrycie w krzakach latarkami. Z ich zachowania dało się odczuć, że coś podejrzewają. Tuż obok naszej kryjówki rozpoczęli rozmowę ze sobą, jak gdyby nawzajem się upewniali, że w krzakach nie ma nikogo. Po chwili jednak zdecydowali się na dalsze przejście.
Był to moment, gdy przygotowani byliśmy do obrony, ale obawy nasze okazały się przedwczesne i wartownicy po wzajemnej wymianie zdań poszli w kierunku drugiego magazynu, tj. aż do samego toru kolejowego. W momencie kiedy żołnierze znikli nam z oczu, przebiegliśmy szybko pod magazyn z sianem, w miejsce gdzie znajdowała się wymarzona drabina. Na rogach magazynu pozostali dla obserwacji i ubezpieczenia Kałuża i Rzepa, ja sam zdjąłem buty i w skarpetkach wyszedłem po drabinie na dach magazynu.
Otwór wietrznika znajdował się w odległości około 50 metrów. Będąc na miejscu, wyjąłem przygotowaną świecę oraz kleszcze, którymi zgniotłem szklaną rurkę oddzielającą kwasy, a w której pozostawała jedynie cienka gumka dla dalszego zabezpieczenia. Miała ona zostać zniszczona przez te kwasy dopiero za kilka godzin i spowodować oczekiwany pożar.
Jednakże w pośpiechu i zdenerwowaniu, przecinając rurkę szklaną, przeciąłem równocześnie i gumkę, co spowodowało natychmiast połączenie się kwasów z materiałem palnym i świeca zapaliła mi się w rękach. Wrzuciłem więc zapaloną świecę do wietrznika, co spowodowało wybuch i silną detonację gazów nagromadzonych w wietrznikach. Natychmiast pobiegłem z powrotem w kierunku drabiny i po raz drugi usłyszałem detonację, a następnie powstał ogień, który zapalił dach prawie na całej przestrzeni. Bez chwili zastanawiania się przebiegliśmy tą samą drogą, nie zauważeni przez nikogo, do otworu w ogrodzeniu zakładów.”

Później stwierdzono, że niemieccy żołnierze na widok palącego się na całej przestrzeni dachu pobiegli z powrotem koło magazynu tą samą drogą, którą dopiero co przechodzili, i nie mogli zauważyć bojowców przebiegających przez podwórze z drugiej strony magazynu. Po wykonaniu akcji i bezpiecznym opuszczeniu terenów Solvayu przez całą trójkę Jan Kałuża udał się ponownie do zakładu głównym wejściem, celem pozorowania pomocy w gaszeniu ognia i zorientowania się w wynikach. A oto jak później relacjonował:

„Cały dach magazynu z sianem stał w płomieniach. Pomagający przy gaszeniu robotnicy opowiadali, że słyszeli najpierw głośny syk, jakby para uchodziła z lokomotywy, a potem wybuch i cały dach zaczął się palić na całej swojej przestrzeni. Widok był przerażający. Przestraszeni żołnierze wzywali wszystkich do pomocy w gaszeniu ognia. Zaalarmowane straże przybyły w kilka minut na miejsce. W tłumieniu ognia brały udział: straż pożarna krakowska, z Wieliczki, z Mogilan i Kobierzyna, oraz miejscowa straż Solvayu. Następnie w kilkanaście minut potem przyjechało gestapo. W pierwszej chwili Niemcy obserwowali akcję gaszenia pożaru, następnie uwaga ich skierowała się na palący się magazyn. Ogień w kilkanaście minut powiększył się tak dalece, że uniemożliwiał zbliżenie się strażakom w pobliże magazynu. Strażacy lali więc wodę na dolną część zmagazynowanego siana, chcąc w ten sposób zabezpieczyć jego część i zapobiec rozszerzaniu się pożaru.
Gestapowcy natychmiast wezwali kilku niemieckich żołnierzy prowadzili z nimi rozmowy wyjaśniające. Można było domyślić się z gestykulacji żołnierzy, którzy w pewnych momentach pokazywali gestapowcom dach, że wskazywali miejsce, gdzie najpierw powstał ogień. W pewnym momencie jeden ze strażników niemieckich przyprowadził pracownika Solvayu, który potwierdził jego słowa, że też widział, jak ogień zajął najpierw dach na całej przestrzeni, a potem słychać było wybuch.”

Gestapo przesłuchiwało bardzo wielu robotników, pracujących wówczas na nocną zmianę. Jak stwierdziliśmy później, gestapowcy więcej podejrzewali samych żołnierzy niemieckich, że paleniem papierosów spowodowali pożar, niż dopuszczali możliwość sabotażu. Przesłuchiwani Polacy często spotykali się z zapytaniami: kto widział pierwszy ogień i gdzie zaczął palić się magazyn, na dole czy na górze?
W kilka dni potem, na podstawie wywiadu prowadzonego przez członków naszego oddziału sabotażowego: Władysława Cielucha, Edwarda Pigułę, Piotra Zborowskiego, Józefa Mrugałę, Stanisława Kaczora i Władysława Urbanika, dalej pracujących w Solvayu, uzyskano wiadomości, które wyjaśniły, dlaczego gestapo chciało ustalić, kto i gdzie widział pierwszy ogień. Wobec olbrzymich strat, jakie spowodował pożar, próbowano oskarżać również żołnierzy niemieckich, że niedbale pilnowali magazynu i Polacy podpalili zgromadzone zapasy siana.
Ponieważ oskarżenie takie groziło im sądem wojennym, bronili się wyjaśniając, że nastąpił wybuch gazów, spowodowany wadliwa instalacją odprowadzania gromadzących się gazów, jak również wadliwą instalacją elektryczną, a zapalenie się dachu najlepiej świadczy o tym, gdyż nikt nie mógł wyjść na dach przez nich nie zauważony. Sami żołnierze niemieccy tłumaczyli się zeznaniami Polaków, którzy również widzieli, że ogień powstał na dachu, i w dodatku na całym dachu jednocześnie. Był to więc przypadek, a nie akcja sabotażowa. Ogień gaszono przez następne kilka dni. Jak później mieliśmy możność ustalić, spalił się cały magazyn z zawartością około 500 wagonów siana, które Niemcy mieli zewidencjonowane w swoich zapasach z przeznaczeniem dla fabryki celulozy.



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Zakopiańska 62 – tablica upamiętniająca akcję grupy dywersyjnej PPS w Solvayu 21.11.1940 (odsłonięta 21.11.1965) [Katalog 1972] [Sowiniec 2014]

4.2.1. Od pierwszych dni, w: Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, 1972

[…]
Budynki starej walcowni zakładów Solvay, w Borku Fałęckim na przedmieściu Krakowa, Niemcy przeznaczyli na magazyny siana, które stanowiło surowiec dla fabryk celulozy produkujących materiały wybuchowe. Gromadzone w ogromnych halach siano prasowano przy pomocy specjalnie sprowadzonych maszyn i wysyłano transportami kolejowymi.
Magazyny siana znalazły się wkrótce na liście obiektów przeznaczonych do zniszczenia. Jesienią 1940 r. zapadła decyzja wykonania akcji. Zadanie powierzono okręgowemu komendantowi GL PPS „Romanowi” nakazując spalić obiekt przy użyciu „termitu”. Szczegółowe rozpoznanie przeprowadził „Staw” pracujący wówczas oficjalnie w Solvayu.
21 listopada 1940 r., o zmierzchu, dywersanci podeszli skrycie, w trójkę, na podstawę wyjściową. Przyczajeni w zaroślach obok magazynów czekali na korzystny moment. Dowodzący akcją „Roman” miał „termit” z 7-godzinnym chemicznym zapalnikiem opóźniającym, istniała więc szansa podłożenia naboju i spokojnego wycofania się. Jan Rzepa i „Staw” ubezpieczali. Ich uzbrojenie stanowiły pistolety i jeden granat.
Zazwyczaj koło magazynów panował zupełny mrok, teraz jednak raziło najzupełniej nieoczekiwanie zainstalowane światło. Po pewnym czasie dały się słyszeć czyjeś głosy. Spomiędzy fabrycznych zabudowań nadchodziło kilku ludzi. Świecili latarkami. Był to nieprzyjacielski patrol. Penetrujący teren Niemcy podeszli na kilka kroków od kryjówki. Smugi światełek omiatały zarośla. Zdawało się, że to wsypa. Gotowi do obrony dywersanci przeżyli pełen napięcia moment, lecz żołnierze nie poszli dalej: patrol zawrócił i ruszył ku pobliskim magazynom materiałów pędnych.
Koło 20.00 panował już zupełny spokój. Na znak „Romana” opuścili kryjówkę i ostrożnie podsunęli się do magazynów siana. „Roman” zdjął buty. Po zamocowanej na ścianie żelaznej drabince, w samych skarpetach, wspiął się na dach budynku. „Staw” z Rzepą czuwali ukryci w cieniu, na dole, z pistoletami gotowymi do strzału.
Na dachu sterczały kominki wywietrzników. „Roman” wybrał jeden z nich. Zaostrzenie wyprodukowanego w konspiracyjnym laboratorium „termitu” to czynność dosyć skomplikowana. Ostrożnie zgniecioną ampułkę zapalnika należało zamocować do spłonek, a potem wsunąć do otworu w naboju. Wielogodzinne opóźnienie zapłonu winno stworzyć idealne warunki do odskoku. Niestety, stało się inaczej. Możliwe, że operujący metalowymi szczypczykami „Roman” uszkodził celuloidową tulejkę chemicznego zapalnika, gdyż w chwili jej zakładania nabój rozgorzał jasnym płomieniem.
Teraz grały rolę sekundy. Nie było chwili do stracenia. „Roman” wpakował ładunek do wylotu wywietrznika i skoczył ku drabince.
Stojący na dole widzieli błysk ognia i zrozumieli, co się stało. Jakoż, gdy „Roman” zszedł, pod dachem nastąpił gwałtowny wybuch.
Magazyn płonął jak pochodnia. W jasnym świetle dywersanci wycofali się przez zarośla do otworu w ogrodzeniu, a potem dalej. Odskoczyli na pół kilometra od miejsca akcji, gdy dały się słyszeć syreny wozów straży pożarnej i policji. Nad Krakowem rozgorzała czerwona łuna.
Ogień, który spowodował ogromne straty, szalał przez dwa tygodnie. Gasiły go straże pożarne Krakowa i okolicy. Spłonęło około 500 wagonów przemysłowego siana, uległy zniszczeniu maszyny i magazyny. Hitlerowcy podjęli energiczne śledztwo, lecz nie wpadli na żaden ślad. Ostatecznie komisja ustaliła, iż przyczyną katastrofy było samozapalenie spowodowane nagromadzeniem gazów. Takie orzeczenie uchroniło pracowników Solvayu i mieszkańców Borku Fałęckiego od niewątpliwego krwawego hitlerowskiego odwetu.
[…]
 DO GÓRY   ID: 52008   A: dw         

85.
Zbrojów 1 – miejsce premiery 19.09.1940 spektaklu J. Dobrzańskiego, Podejrzana osoba oraz składanki Śmiech to zdrowie wystawionego przez Krakowski Teatr Podziemny (grano dwa razy)



4.1.1. Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)


4.2.1. Wzmianki w opracowaniach


4.2.2. Tadeusz Kwiatkowski, Krakowski teatr konspiracyjny, Pamiętnik Teatralny. 1963, z. 1-4 (45-48)


4.3.1. Tadeusz Kudliński, Dawne i nowe przypadki „teatrała”, Wydawnictwo Literackie 1975


4.3.2. Tadeusz Kwiatkowski, Płaci się każdego dnia, Wydawnictwo Literackie 1986 (fragmenty)


4.3.3. Juliusz Kydryński, 1939-1945 „Pod ziemią”, w: Juliusz Kydryński, Uwaga, gong!... Opowieść-pamiętnik o teatrach krakowskich 1937-1948, Wydawnictwo Literackie 1962


5.2. Lokale Krakowskiego Teatru Podziemnego
Według Adam Mularczyk, Dziewięćdziesięciu czterech tajnych aktorów, w: Pamiętnik Teatralny. Kwartalnik poświęcony historii i krytyce teatru. Założony przez Leona Schillera 1964 Rok XIII z. 4(52)




zob.
Lubicz 24 (mieszkanie Pelagii Bednarskiej) - „siedziba” Krakowskiego Teatru Podziemnego i adres, od którego pochodził jego kryptonim – L.24
 DO GÓRY   ID: 54237   A: dw         

86.
Zwierzyniecka 14 - sklep z materiałami piśmiennymi mjr. rez. Leona Giedgowda ps. „Leon”, miejsce fikcyjnej pracy komendanta obszaru krakowskiego ZWZ Tadeusza Komorowskiego ps. Prawdzic (później Bór) i jego spektakularnego wymknięcia się z obławy gestapo 20.04.1941 podczas „wielkiej wsypy” w Krakowie



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

4.2.1. Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, MON 1972

19 kwietnia Niemcy zadali decydujące uderzenie. W oficynie przy ulicy Sławkowskiej 6 aresztowano szefa sztabu Obszaru IV mjra „Kabata”. Do zastawionego tam gestapowskiego kotła wpadali wszyscy nadchodzący. Wśród ujętych 38 oficerów i pracowników Komendy Obwodu oraz czołowych działaczy krakowskiej konspiracji znalazł się także przewodniczący Okręgowego Komitetu Robotniczego PPS Józef Cyrankiewicz. Komendant Krakowsko-Śląskiego Obszaru gen. „Prawdzic” zatrudniony był fikcyjnie, jako ekspedient, w prowadzonym przez mjra „Leona” sklepie z materiałami piśmiennymi przy ulicy Zwierzynieckiej 14. W tym doskonałym punkcie odbywały się zazwyczaj odprawy z szefem sztabu mjrem „Kabatem” i tam kierowane były nieliczne łączniczki mające bezpośredni kontakt z komendantem. Zaraz po aresztowaniu „Porywa” „Kabat” zameldował o tym fakcie gen. „Prawdziwcowi”, lecz stwierdził, że niebezpieczeństwa nie ma, gdyż aresztowany nie zna żadnej z jego melin. Niestety, było inaczej. Inż. „Poryw” wysyłał zimą do mieszkania „Kabata” węgiel i zapomniał o zniszczeniu zapisków. Adres znaleźli gestapowcy. Ustalenie dalszych szczegółów nie było dla nich sprawą trudną. Tą drogą trafili na Sławkowską 6.
20 kwietnia - rankiem jak codziennie - gen. „Prawdzic” pojawił się w sklepie. W głębi lokalu odwrócony plecami siedział jakiś cywil. „Leon” zachowywał się dziwnie. Na jego twarzy widniały wyraźne ślady pobicia. Zapytany o przyczynę sińców i zadrapań opowiedział bajeczkę o wypadku tramwajowym, lecz znać było, iż jest w stadium krańcowej rozpaczy. Chwilę później nadszedł jeden jeszcze gestapowiec i „Leona” zabrano. Odchodząc próbował on zamknąć sklep na klucz i zwolnić „Prawdzica”, lecz nie pozwolono mu na to. Zignorowany na razie „ekspedient” pozostał sam. Na zewnątrz sklepu, po ulicy, spacerował cywilny agent. Może otwarty sklep miał być pułapką? Generał rozważał szansę ucieczki, gdy nieoczekiwanie nadeszła jego żona. W krótkich słowach zorientował ją w sytuacji i skłonił do odejścia. Spacerujący gestapowiec oddalił się nieco. „Prawdzic” błyskawicznie opuścił sklep i uskoczył z pola widzenia. Uchodząc bocznymi ulicami sprawdzał raz po raz, czy nie jest śledzony. Wkrótce wyjechał z Krakowa. Komendanta Obszaru uratowała zimna krew i łut szczęścia.

***

4.2.2. Stanisław Piwowarski, Okręg Krakowski Służby Zwycięstwu Polski – Związku Walki Zbrojnej – Armii Krajowej. Wybrane zagadnienia organizacyjne, personalne i bojowe, Kraków 1994

W kwietniu 1941 r. w Krakowie rozpoczęły się na wielką skalę aresztowania całego szeregu osób związanych ze sztabem Komendy Obszaru ZWZ Nr IV. Nie były to pierwsze uderzenia w organizację. W ciągu 1940 r. aresztowano kilkakrotnie osoby i grupy osób należące do ZWZ lub pozostające w jej zasięgu. M. in w ręce Geheime Staatspolizei (Gestapo) wpadli T. Surzycki i W. Tempka. W październiku udało się Gestapo „z pomocą pewnego kasjera” ująć większą grupę członków ZWZ. Schwytano również oficera łącznikowego z komendy Obwodu Kraków miasto. W trakcie przesłuchań policja bezpieczeństwa zebrała pewne, jeszcze dość ogólne, wiadomości o strukturze organizacyjnej ZWZ. Z początkiem marca 1941 r. poprzez agenta, wprowadzonego do organizacji, rozpoznano szereg osób i zagadnień pracy konspiracyjnej. W marcu-kwietniu aresztowano 72 osoby, w większości funkcyjnych III odcinka „Kruk” (Grzegórzki, Dąbie, Rakowice) Obwodu Kraków miasto. Uderzenie w III odcinek nastąpiło przeddzień przekazania do komendy Obwodu, kanałem wymykającym się spod kontroli Gestapo, planu lotniska wojskowego w Rakowicach, które rozpracował wywiad ZWZ. Jeden z aresztowanych, zastępca komendanta III odcinka kpt. Henryk Koppel ps. „Prąd” został później (w październiku 1941 r.) konfidentem policji bezpieczeństwa i odzyskał wolność.
Aresztowania, w sztabie komendy Obszaru ZWZ Nr IV, ciągnęły się aż po sierpień 1941 r. Były one ściśle związane z agenturalnym rozpracowaniem przez Gestapo działalności ZO na kolei. Kolejowa sieć agenturalna, a w szczególności praca agenta policyjnego (NN kolejarza z Chrzanowa), skutecznie pokrzyżowała późniejsze przygotowania do zamachu na kanclerza III Rzeszy Adolfa Hitlera, podjęte przez ZO, w czasie jego przejazdu przez Kraków do Winnicy. Gestapo na dworcu kolejowym w windach do przewożenia peronowych wózków bagażowych wykryło duże ilości materiałów wybuchowych.
9 IV w Krakowie aresztowano kierownika dywersji kolejowej inż. Józefa Jasińskiego ps. „Poryw” i szefa ZO Obszaru ZWZ nr IV mjr. Władysława Cygę ps. „Kozak”. Ten ostatni, poddany obostrzonym przesłuchaniom, załamał się podczas badań i wsypał 13 swoich ludzi (m.in. szefa tajnych wytwórni ZO mgr. Jerzego Karwaja ps. „Jerzyk”), a ponadto znaleziony przy nim kwit dostawy węgla zaadresowany na mieszkanie szefa sztabu Komendy Obszaru przy ul. Sławkowskiej 6, pozwolił policji bezpieczeństwa ująć z 17/18 IV ppłk. J. Cichockiego. W mieszkaniu przy ul. Sławkowskiej 6 aresztowano kilka innych ważnych osób. 18 IV wzięto łączniczkę Wandę Żak ps. „Wanda”, kurierkę do Warszawy Marię Mayerównę ps. „Maria” i szefa Wydziału III sztabu płk. Stanisława Turka ps. „Zbaraż”. 19 IV zatrzymano sekretarza Okręgowego Komitetu Robotniczego PPS, członka sztabu por. rez. art. J. Cyrankiewicza ps. „Adam”. W lokalu kontaktowym ppłk. „Jasia” została wzięta kierowniczka łączności wewnętrznej Barbara Wiśniewska ps. „Basia”, a 19 IV szef Wydziału I sztabu ppłk Franciszek Sobolewski ps. „Krzysztof”. Z 20/21 IV policja bezpieczeństwa aresztowała skarbnika Komendy Obszaru mjr. L. Giedgowda ps. „Leon”, co spowodowało utratę przez ZWZ środków finansowych, ujęcie jego zastępcy H. Meyerówny-Wawrzkiewiczowej ps. „Helena” i bezpośrednie zagrożenie gen. bryg. T. Komorowskiego, zatrudnionego w sklepie papierniczym mjr. „Leona” przy ul. Zwierzynieckiej 14.
Skarbnik (lub jego zastępca) wydał swego poprzednika dr. T. Orzelskiego ps. „Tadeusz”, który niebawem został sprowadzony do Krakowa z Oświęcimia i poddany dalszym badaniom.
24 IV „wpadł” komendant Chorągwi Krakowskiej Szarych Szeregów ppor. rez. Seweryn Udziela ps. „Jus” wraz z zastępcą Aleksandrem Jamrozikiem i kilkoma harcerzami; 3 V osadzono w więzieniu przy ul. Montelupich łączniczkę Komendy Obszaru do Komendy Głównej ZWZ, 12 V schwytano na kwaterze przy ul. Siemiradzkiego 9 p.o. szefa ZO Obszaru Aleksandra Bugajskiego ps. „Halny” i dwie łączniczki (Marię Drożyńską z córką); po 12 V ujęto szefa ZO ppłk. Stanisława Kamińskiego ps. „Budzisz” zajmującego tę funkcję przed mjr. W. Cygą i dwie łączniczki; 25 V aresztowano szefa sanitarnego Komendy Obszaru ppłk. dr. Adama Szebestę (na krótko); l VI „wpadł” zastępca kierownika tras przerzutowych Odcinka „Południe” kpt. J. Prus ps. „Adolf; 12 VI wzięto szefa propagandy Inspektoratu Krakowskiego NN ps. „Zadora”. 16 VI na kwaterze przy ul. Św. Krzyża l schwytano szefa propagandy Komendy Obszaru mjr. rez. K. Kierzkowskiego ps. „Prezes”. Wsypa, rozwijając się, spowodowała pewne spustoszenia w Komendzie Obwodu Kraków miasto i Komendzie Obwodu Kraków powiat.
4 VI aresztowano Komendanta Obwodu Kraków miasto mjr. NN ps. „Dunin”, szefa wywiadu płk. dypl. NN ps. „Żubr”, referenta propagandy i referenta wywiadu z łączniczką; 20 VI wzięto Komendanta Obwodu Kraków powiat kpt. Stefana Niedziałkowskiego ps. „Wacław”; 22 VI schwytano szefa komórki legalizacyjnej inż. Czesława Münnicha ps. „Blok”. 15 VIII aresztowano p.o. komendanta Obwodu Kraków powiat ppor. Stanisława Guzikowskiego ps. „Żegota”, jego zastępcę NN ps. „Żmuda”, adiutanta i szefa łączności.



4.3. Wzmianki w relacjach i wspomnieniach

Karolina Lanckorońska, Wspomnienia wojenne, Znak 2001

[…]
Na drugi dzień, 21 kwietnia, byłam jak zwykle w godzinach przedpołudniowych na Piekarskiej, w biurze Czerwonego Krzyża. Wyszłam na chwilę. Gdy wróciłam, powiedział mi jeden ze współpracowników, że była Renia, że mnie szukała i prosi, bym przyszła do swego mieszkania. Ludzie w chwilach ważnych miewają instynkt zaostrzony jak zwierzęta, toteż ja w tej chwili mogłam tylko z trudem ukryć straszliwy lęk, który mnie ogarnął. Bo cóż innego mogło oznaczać w tej chwili czekanie Reni na mnie w moim pokoju, w godzinach służbowych, jak to, że się coś bardzo ważnego musiało stać, a miałam nieuzasadnioną pewność, że niebezpieczeństwo musi grozić Dowódcy. Trzeba się było jeszcze trochę kręcić po biurze i załatwiać szereg błahych spraw, aż wreszcie mogłam wyjść i niezbyt szybkim krokiem pójść do siebie. Na schodach nie było nikogo, brałam więc trzy stopnie naraz... Nim zdążyłam wyciągnąć klucze, otworzyła Renia. „Leon wzięty” - było wszystko, co powiedziała, zamykając za mną drzwi. Popatrzyłam na nią - bałam się pytać dalej. Leon Giedgowd[1] był skarbnikiem okręgu i zarazem, właścicielem sklepu z papierami na ulicy Zwierzynieckiej, w którym Prawdzie pracował jako pan Wolański w roli pomocnika...
Renia miała twarz spokojną, tylko mniej żywą niż zwykle, jakby stężałą i usta zaciśnięte. Zaryzykowałam: „No a...?” - „Byłam tam, siedzi w sklepie, kazał mi natychmiast wyjść. Gestapo tam było rano z Leonem, gdy już tam siedział Tadzio, potem wyszli. Chciałam go zabrać za wszelką cenę, ale on chce tam jeszcze czekać na jakiś kontakt. Podałam mu twój adres. To jedyne miejsce, gdzie on może przyjść, bo nikt z tych, co wpadli, jeszcze twego nowego pokoju nie znał. - Czekaj więc, nie wychodź, ja tam idę - potem pewnie tu wrócę”. „Wróć prędko!” - to było wszystko, co zdążyłam powiedzieć, gdyż już zbiegała ze schodów. Weszłam do mieszkania, usiadłam na krześle przy drzwiach. Zaczęło się czekanie. Co to dziś za dzień? 21 kwietnia (bo to przecież wczoraj były urodziny Hitlera). Szukałam w swej pamięci - 21 kwietnia to też jakaś data - ... aha, PALILIA, symboliczna rocznica urodzin Rzymu. Na to wspomnienie lata minione, promienne lata „z poprzedniego wcielenia”, lata pracy naukowej w Rzymie stanęły mi przed oczyma z żywością nieprawdopodobną. Dzień był wiosenny, chłodny. Podeszłam do okna tego nowego pokoju i zobaczyłam symbole widzialne tradycji naszej, tak nieosiągalnie dalekie w tej chwili, a tak bliskie - wieże katedry wawelskiej. Ich widok mi dodał otuchy... Akropola. - Już pół godziny minęło... jasne, że Renia jeszcze przyjść nie może. To jeszcze potrwa długo, może bardzo długo, a może i nie przyjść już wcale... Wtem dzwonek. Rzuciłam się do drzwi. Wpadła Stasia. „Niech pani nie czeka, nie ma nadziei ani dla Reni, ani dla niego!” - „Co to znaczy?” - „Oboje są w sklepie, tam są i inni ludzie. Na pewno gestapo. Wszystko stracone”. Była w wielkim napięciu. „Pani nie ma pojęcia, co się w mieście dzieje. Strzelają na ulicach. Jeden z naszych szedł z teczką, miał tam rzeczy ważne. Dostał kulą, ale już leżąc, zdołał jeszcze nogą tak mocno teczkę kopnąć, że wpadła do kanału. Nie dostali jej”.
Zrozumiałam w tej chwili, że w ogólnym straszliwym naprężeniu nerwów fakty mieszają się z literaturą, że tu w opowiadanie Stasi wchodzi opis śmierci Huberta Olbromskiego z Wiernej rzeki. Jezus Maria, czy ja, która tyle Żeromskiemu zawdzięczam, myślałam, że go na takich drogach spotkam! Ale Stasię trzeba było uspokoić. „Gdzie pani ma być?” - „W aptece, naprzeciwko sklepu”. - „To proszę tam pójść”. - „Zaraz tam wracam. Chciałam tylko panią zawiadomić i pani to oddać, to własność Reni”. Wcisnęła mi do ręki złotą bransoletkę, którą w tydzień później znalazłam w swojej torebce. Musiałam ją mechanicznie tam wrzucić w owej trudnej chwili. Stasia poszła.
Wróciłam na krzesło przy drzwiach. Już godzina - i nic. Jest rzeczą naturalną, że człowiek, jeśli w chwili wielkiego napięcia jest skazany na bezczynność, to wszystkie siły skupia na obserwacji tego, co się dzieje, a jeśli, jak w tym wypadku, na zewnątrz nie dzieje się absolutnie nic, cała ta uwaga zwraca się do wewnątrz. Pamiętam jak dziś, że stwierdziłam wówczas jakby bezstronnie, że się we mnie w tej chwili zrodziło uczucie nowe, którego przedtem nie znałam, uczucie o ogromnej sile - oddanie bez granic dla Dowódcy. Przymus bezczynnego czekania w chwili, gdy Dowódca był w niebezpieczeństwie, stał się męką nieopisaną. Nagle zrozumiałam z jasnością rzeczy prostych, dlaczego to uczucie tylu ludzi w ciągu dziejów pchnęło ku czynom bohaterskim. A ja tu muszę siedzieć, przykuta do krzesła, i czuć, jak mi siwieją włosy... Z tego nic nikomu... Już to trwa godzinę i trzy kwadranse. Nagle - dzwonek. Renia. „Idzie. Kazał mi iść przed sobą w pewnej odległości. Zaraz tu będzie”. Po paru minutach rzeczywiście był. Zupełnie spokojny, prawie niezmieniony. „Gorąco się zrobiło wokoło nas” - to było wszystko, co powiedział.
Po południu Renia, Wisia Horodyska i ja wychodziłyśmy na zmianę, by zasięgnąć języka, nawiązać kontakty i przygotować czasowy wyjazd Dowódcy na wieś. Wiadomości były hiobowe, wszystkie komórki zostały zaatakowane, aresztowań coraz więcej. Myśli Prawdzica wracały ciągle na Montelupich. Tam ich przecież katują... Pod wieczór kazał mi odnieść klucze od sklepu przyjaciółce pani Giedgowdowej. Później się dowiedziałyśmy, że ta pani łamała sobie głowę, jak to jest z p. Wolańskim, bo nie wiadomo, czy jego żoną jest ta niska, zgrabna, czy ta bardzo wysoka... Miałam też tego dnia zlecenie inne. Trzeba było z mieszkania pana Wolańskiego wyciągnąć papiery, które ukrył w szparze w ścianie łazienki. Właścicielką mieszkania była znajoma moich znajomych. Poszłam więc do niej w sprawie wiadomości z Kazachstanu. Gdy wychodząc, byłam już w przedpokoju, zrobiło mi się „niedobrze”; weszłam do łazienki (Prawdzic mi dokładnie opisał rozkład mieszkania). W łazience stała drabina, na którą wlazłam, i pincetami, które mi też dał, wyciągnęłam papiery ze szpary. Poczekałam chwilę, aż mi się mogło zrobić znów „dobrze”, i wyszłam, pożegnawszy przeplatającą francuszczyzną gospodynię, bardzo inquiète[2] o moje zdrowie.
Wieczorem byłam u doktora Szebesty, któremu miałam podać fakty, które zaszły. Jeszcze o niczym nie wiedział. Na zakończenie relacji dodałam, że czekałam w południe godzinę i trzy kwadranse. Popatrzył na mnie i powiedział: „To nic. Dowiedziała się pani w tym czasie, co to jest Dowódca i co by człowiek dla niego zrobił”. - „Skąd pan wie?” - „Widać po pani, i tyle”.
Wieczorem wytłumaczyłyśmy z Renią mojej gospodyni, że przyjechał mój kuzyn, który jest chory, czeka na przyjęcie do szpitala i nie ma gdzie nocować. Co pomyślała, nie wiem, ale zezwoliła, aby przenocował w pokoiku przechodnim, obok mojego. Po dwóch dniach wyjechał[3].

[1] Major Leon Giedgowd, pseud. Leon, został aresztowany z 20 na 21 IV 1941 r. [W dalszej części książki (s.103) jest fraza mówiąca o tym, że Leon sypał: (...) Za drugim razem musiałam bardzo długo czekać. W tym czasie wprowadzono i po chwili wyprowadzono więźnia, który mi sie przypatrywał bardzo uważnie. Miałam zaraz wrażenie, że miała to być konfrontacja, która sie nie udała. (Potem zdążyłam stwierdzić z bardzo dużym prawdopodobieństwem, że więzień, którego mi przyprowadzono, nie był nikim innym, tylko właśnie Leonem, który już wówczas sypał na całego. Konfrontacja dlatego się nie udała, że Leon nigdy mnie nie widział. Zawdzięczam to Prawdzicowi, który mi pomimo moich próśb zakazał przychodzić do sklepu).]
[2] zaniepokojona
[3] Zagrożony aresztowaniem gen. T. Komorowski schronił się w mieszkaniu K. Lanckorońskiej przy ul. Wenecja 7 (K. Lanckorońska, Komorowscy, „Tygodnik Powszechny” 1994, nr 29.)
 DO GÓRY   ID: 52015   A: dw         

87.
Zyblikiewicza 1 (mieszkanie prof. Stanisława Pigonia w drugim okresie okupacji) – miejsce zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu



4.2. Danuta Michałowska, Przemówienie wygłoszone z okazji jubileuszu profesora Stanisława Pigonia w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie w dniu 10 marca 1962, w: Maria i Alfred Zarębowie (red.), Alma Mater w podziemiu. Kartki z dziejów tajnego nauczania w Uniwersytecie Jagiellońskim 1941-1945. Wydawnictwo Literackie 1964


4.3.2. Stanisław Pigoń, Polonistyczne „nocne rodaków rozmowy”, w: Stanisław Pigoń, Z przędziwa pamięci. Urywki wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy 1968


4.3.3. Wzmianki we wspomnieniach


5.2.1. Miejsca zajęć prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu


zob.
Szlak 21 (II piętro, mieszkanie Danuty Michałowskiej) – miejsce zajęć prof. Kazimierza Nitscha i prof. Stanisława Pigonia w ramach tajnego uniwersytetu
 DO GÓRY   ID: 54247   A: dw         

88.
Zygmunta Dunin-Wąsowicza 20 (Smoleńsk 46) – miejsce publicznej i masowej egzekucji 21.10.1943, będącej odwetem za zastrzelenie tam reichsdeutscha a zarazem konfidenta Władysława Gostyńskiego; tablica upamiętniająca ofiary masowej egzekucji 21.10.1943



3.1. Inskrypcja i metryczka tablicy

Tablica upamiętniająca rozstrzelanych Polaków
ul. Dunin-Wąsowicza 20 (d. Smoleńsk 44/46), fasada kamienicy przy bramie
Autor:
Inicjator:
Fundator:
Wymiary: 100 cm x 100 cm
Materiał: kamień sztuczny
Data odsłonięcia:

Inskrypcja:
Chwała pamięci ofiar / barbarzyńców hitlerowskich / Miejsce pamięci / męczeństwa Polaków / w latach 1939-1945 // Tu w dniu 21.X.1943 hitlerowcy / rozstrzelali 12 Polaków / więźniów Montelupich = = ZBoWiD



4.1. Opracowania i relacje

Jan Kowalkowski „Halszka”, Likwidacja zdrajców narodu polskiego w Krakowie, cz. I, Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, 43/2002

Jak zginął zdrajca narodu, b. płk Władysław Gostyński
Wyrok śmierci wydany przez Cywilny Sąd Specjalny przy Okręgowym Kierownictwie Walki Podziemnej brzmiał mniej więcej tak: „Skazuje się byłego pułkownika Wojsk Polskich Władysława Gostyńskiego, zamieszkałego w Krakowie przy ulicy Wąsowicza, na karę śmierci za to, że podpisawszy listę volksdeutscha w roku 1940, przeszedł na współpracę z gestapo, skutkiem czego zostało aresztowanych kilkunastu ukrywających się byłych oficerów Wojsk Polskich. Gostyński[1], pracując na rzecz okupanta, sporządzał listy patriotów polskich, którzy na skutek jego doniesień zostali aresztowani i rozstrzelani lub wysłani do obozów koncentracyjnych. Dopuścił się tym zdrady narodu polskiego, pracując na rzecz okupanta”. Gostyński został skazany, lecz wykonać ten wyrok nie było łatwo - przecież pułkownik to nie naiwniak. Zdawał sobie przecież sprawę z tego, że choć Polska nie istnieje na współczesnych niemieckich mapach i jest okupowana, a naród gnębiony, ale jednak żyje w podziemiu. Nie wierzył w zwycięstwo narodu, lecz musiał wiedzieć, że naród walczy.
Dlatego też pan pułkownik był bardzo ostrożny. Nie otwierał nikomu drzwi swego mieszkania, a osobiście nie był nam znany. Jego ostrożność, tchórzliwość i czujność wzmogła się po otrzymaniu pisemnego wyroku śmierci. Daremnie wyczekiwałem parę razy we wnęce jego bramy, bez rezultatu też czailiśmy się na klatce schodowej pod strychem. Był dla nas nieuchwytny. Zaskoczyła mnie przeto wiadomość, którą otrzymałem 21 października 1943 roku[2], że Niemcy w odwet za uziemienie Gostyńskiego przeprowadzili publiczną egzekucję, rozstrzeliwując dziesięciu Polaków vis a vis boiska „Cracovii”, przy ulicy Wąsowicza. Okazało się, że jeden z patroli dywersyjnych dobrnął do osoby pana pułkownika, używając podstępu. Bojowcy, wykorzystując znajomość z dzielnicowym policjantem granatowym, którego Gostyński znał osobiście, podstawili go pod drzwi zdrajcy. Ten, widząc, że dzwoni znany mu osobiście policjant, otworzył drzwi. W tym momencie chłopcy odsunęli granatowego i wdarli się do mieszkania. Dwie kule patriotów polskich przerwały podły żywot pułkownika, zdrajcy i donosiciela. Strzały padły w przedpokoju i zaalarmowały całą kamienicę zamieszkałą przeważnie przez Niemców. Wykonawcy wyroku daremnie usiłowali wyjść z mieszkania. Zatrzaśnięty zamek był skomplikowany i im nie znany. W żaden sposób nie mogli go otworzyć. Mijały sekundy, które w tej tragicznej sytuacji wydawały się wiekiem. Pomimo czynionych wysiłków drzwi nie ustępowały. Byli w potrzasku. Gospodyni zlikwidowanego pułkownika przerażona weszła pod łóżko i żadne słowa ni groźby nie pomagały, by ją stamtąd wyciągnąć, a tylko ona mogła otworzyć zatrzaśnięty zamek. Chłopcy musieli uciec się do ostatecznego środka: wyrąbać zamek, ale siekiery w domu nie było. Do otwarcia tej drogi odwrotu posłużył tasak. Paręnaście jego uderzeń i zamek ustąpił. Naturalnie narobiło to wiele hałasu.
Pomimo tego, że padły strzały, które było słychać w całej kamienicy, pomimo silnych uderzeń przy wyrąbywaniu zamka w drzwiach, żaden Niemiec nie wychylił głowy z mieszkania. Nie byli odważni, z tego ich znaliśmy. Umieli się znęcać tylko nad bezbronnym człowiekiem i to tylko wtedy, gdy byli w liczebnej przewadze. Dlatego też nasi bojowcy wycofali się bez przeszkód. Niemcy byli bohaterami j świetnie się bawili, gdy mogli do woli i bez ryzyka strzelać do bezbronnych ludzi. Tak postępowali członkowie SS, agenci gestapo, policji, a nawet żołnierze Wehrmachtu spod znaku hitlerowskiej swastyki.
Na drugi dzień Niemcy rozstrzelali dziesięciu Polaków w publicznej egzekucji. Tak, na to i tylko na to było ich stać.

[1] Były profesor Szkoły Przemysłowej. (red.)
[2] Fakt ten potwierdzony jest w Kronice okupowanego Krakowa Tadeusza Wrońskiego. (red.)



4.2. Wzmianki w opracowaniach: [chronologicznie]

Informacje w katalogach miejsc pamięci:
- Smoleńsk 46 – tablica upamiętniająca ofiary masowej egzekucji 21.10.1943. [1972 Czerpak, Wroński];
- Dunin-Wąsowicza; 21 X 1943 rozstrzelanie 12 Polaków - więźniów Montelupich. [2013 ks. Jan Kracik]
- Dunin-Wąsowicza 20 (d. Smoleńsk 44/46), fasada kamienicy przy bramie - Tablica upamiętniająca rozstrzelanych Polaków [2014 Sowiniec, Tablice i pomniki, Miejsca straceń, poz.58]

Uwagi [wg Sowiniec]
21 października 1943 przy ul. Dunin-Wąsowicza hitlerowcy rozstrzelali dwunastu Polaków, więźniów z Montelupich. Egzekucja została wykonana w odwecie za zabicie przez organizację konspiracyjną m.in. inż. Konrada Gostyńskiego, dyrektora Państwowej Szkoły Przemysłowej w Krakowie, gestapowskiego konfidenta. Miejsce pochowania ofiar jest nieznane.

***

4.2.1. Tadeusz Seweryn, Okupacji dzień powszedni, Przegląd Lekarski 1/1970

[…]
Sumuję nasze uderzenia i niemieckie odwety w najbliższym zasięgu: wyrokiem Sądu Specjalnego został zastrzelony oficer Władysław Gostyński, który zwątpiwszy o wyzwoleniu Polski od najeźdźców podpisał volkslistę, hitlerowcy zaś w drodze odwetu rozstrzelali na ulicy Wąsowicza (dziś Smoleńsk 46) 12 żołnierzy AK, przywiezionych z więzienia na Montelupich. Za zabicie dwóch funkcjonariuszy nie¬mieckiego urzędu pracy, Gottdaua i Weigla oraz konfidentki Eugenii Walasowej gestapo rozstrzelało 27 października 30 Polaków na Kazimierzu przed synagogą na ulicy Szerokiej 24. Podczas tej egzekucji doszło do rozpaczliwej demonstracji oporu skazańców. Choć mieli race związane drutem, rzucili się na esesmanów, kopiąc ich i gryząc, inni próbowali szukać ratunku w ucieczce. Czy ma sens taka walka?
[…]

***

4.2.2. Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, Wydawnictwo MON, 1972

Zdrajcy
14 października zastrzelony został esesman o polskim nazwisku, funkcjonariusz Arbeitsamtu, Jakub Wierzchosławski. 20 października, na mocy wyroku Sądu Specjalnego, wykonano wyrok śmierci na mieszkającym przy ulicy Wąsowicza Volksdeutschu Władysławie G. Przyczyną skazania była zdrada. Były pułkownik polski Władysław G. współpracował z okupantem sporządzając listy znanych sobie oficerów WP i działaczy niepodległościowych. Za śmierć Jakuba Wierzchosławskiego i Władysława G. Niemcy zemścili się mordując w publicznych egzekucjach 32 więźniów z Montelupich[1].

[1] Następnego dnia po wykonaniu wyroku śmierci na Władysławie G., tj. 21 października 1943 r., Niemcy zamordowali przy ulicy Wąsowicza (obecnie Smoleńsk) 12 więźniów z Montelupich. 22 października, przy ulicy Mazowieckiej, zamordowali oni dalszych 20 więźniów.

***

4.2.3. Tadeusz Wroński, Kronika okupowanego Krakowa, WL 1974

- 20.10.1943 - Przy ul. Wąsowicza 8 (obecnie Smoleńsk) zastrzelony został Reichsdeutsch Władysław Gostyński, były profesor Szkoły Przemysłowej.[1928]
- 21.10.1943 - Przy ul. Wąsowicza rozstrzelano 12 więźniów z więzienia Montelupich - członków AK. Był to odwet za zabicie Reichsdeutscha Władysława Gostyńskiego.[1931]

***

4.2.4. Tadeusz Wroński, Jacek Albrecht, Ludzie z marmurowej tablicy. Pracownicy zarządu Miejskiego w stołeczno-królewskim mieście Krakowie, którzy polegli lub zginęli z rąk okupanta w latach 1939-1945, Wydawnictwo Literackie, 1982

Tokarski Stanisław

Urodzony 22 sierpnia 1897 r. w Krakowie. Dyplom inżyniera specjalisty w zakresie budowy dróg i mostów otrzymał na Politechnice Warszawskiej. Oficer rezerwy. W okresie międzywojennym był długoletnim prezesem Krakowskiego Klubu Krótkofalowców. Pełnił funkcję kierownika działu drogowego w Dyrekcji Kolei Państwowych w Krakowie. W czasie okupacji pracował w Zarządzie Miejskim. Wynalazca. Pracował nad kilkoma wynalazkami o znaczeniu wojskowym, dopuszczając do współpracy późniejszego zdrajcę narodu polskiego Władysława Gostyńskiego, który wydał go w ręce gestapo. Aresztowany 25 sierpnia 1942 r. Więziony był na Montelupich, później wywieziony do obozu zagłady w Oświęcimiu. Tam został przydzielony do pracy w biurze pomiarowym, z którego więźniowie geodeci wychodzili do pracy na zewnątrz obozu. W związku z ucieczką więźniów z tej grupy osadzony został 27 maja 1943 r. w bunkrze i poddany torturom podczas badań na oddziale politycznym. 25 czerwca 1943 r. wraz z 11 więźniami został rozstrzelany na dziedzińcu bloku XI. Numer obozowy 64611.
W odwet za wykonanie wyroku sądu Polski Podziemnej na zdrajcy Władysławie Gostyńskim Niemcy 21 października 1943 r. publicznie rozstrzelali pod jego domem przy ul. Smoleńsk 46 (dawna Wąsowicza) 12 żołnierzy AK.
Na podstawie relacji żony Jadwigi Tokarskiej, zamieszkałej w Krakowie, ul. Szpitalna 34/7, uzupełnionej przez Tadeusza Wrońskiego i Stanisława Dąbrowę-Kostkę. Zob. też B. Olszewicz, Lista strat kultury polskiej, Warszawa 1947, s. 286. O zdrajcy Gostyńskim zob. T. Seweryn, Okupacji dzień powszedni, „Przegląd Lekarski” nr 1, 1970.

***

4.2.5. Ryszard Nuszkiewicz, Uparci, Pax 1983

Odpowiedzialność zbiorową stosowali Niemcy bez umiaru i według swego uznania. W dniu 20 października 1943 r. przy ulicy Mazowieckiej rozstrzelali 20 więźniów z więzienia na Montelupich w odwet za zabicie volksdeutscha Wierzchosławskiego; tego samego dnia rozstrzelali 10 więźniów przy ulicy Prądnickiej za zamach na volksdeutscha Kostkę; 21 października przy ulicy Wąsowicza 44/46 rozstrzelali 12 żołnierzy AK za zlikwidowanie konfidenta gestapo, byłego majora WP, volksdeutscha Władysława Gostyńskiego. Marzeniem Franka wypowiedzianym na zebraniu NSDAP w dniu 15 stycznia 1944 r., było mordowanie 100 Polaków za jednego Niemca. Po dyskusji ustalono normę: tylko 10.
W samej tylko Warszawie do sierpnia 1944 r. dokonano 46 egzekucji publicznych rozstrzeliwując 2705 więźniów. Sprawa „list śmierci” była wówczas i po okupacji tematem dyskusji. Zapytywano czy w warunkach stosowania odpowiedzialności zbiorowej otwarta dywersja jest sensowną formą walki?
Z pewnością rozstrzelanie każdego Polaka było niepowetowaną stratą dla narodu polskiego, straszliwą tragedią osobistą dla rodziny, gorzkim przeżyciem dla kolegów i przyjaciół. Czy jednak ludzie ci mieli szansę uratowania się, przetrwania wojny? Odpowiedź jest jednoznaczna: nie mieli takiej szansy. Byli przecież przeważnie żołnierzami Podziemia z udowodnioną antyhitlerowską „wywrotową” działalnością. Ginęły przecież miliony mniej od nich winnych lub zgoła niewinnych, nie występujących przeciwko władzy niemieckiej ludzi i to tylko w ramach zbrodniczego planu biologicznego wyniszczenia narodu polskiego. A o tym, że zamiar takiego wyniszczenia istniał, świadczy chociażby tragedia Zamojszczyzny i te właśnie nie podawane na afiszach, skrupulatnie zacierane mordy zbiorowe dokonywane od początku do końca okupacji. To zaś, że Polak nie umie ginąć marnie, bez walki, jest wielkim darem natury, źródłem narodowego odradzania się, naszym „być albo nie być”. Dlatego też - mimo ustawy Franka i bolesnych strat - walka trwała nadal. Stawała się coraz bardziej bezpardonowa. Nawet Niemcy przekonali się, że nowe metody terroru nie dają zamierzonych rezultatów i od połowy 1944 r. zaniechali publicznych egzekucji.
Uliczne egzekucje zaszokowały Kraków, a szczególnie boleśnie uderzyły w Szare Szeregi.



4.4. Bibliografia

Bibliografia [wg Sowiniec]:
- Adamczewski, Kraków, s. 273
- Przewodnik po upamiętnionych miejscach walki i męczeństwa lata wojny 1939-1945, s. 362
- S. Dąbrowa-Kostka, Hitlerowskie afisze śmierci, s. 156
- S. Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie, s. 103
- T. Wroński, Kronika okupowanego Krakowa
- Gąsiorowski, Kuler



7. Rozmaitości

Inne informacje:
- W książce telefonicznej z 1942 roku: Gostynski W. K. Dr. Ing, Fogelderstr tel. 34128 04 (Jest także Gostynski L. K. Dr. Ing. Fachschule f. Bauwesen Dietelring 17.)
 DO GÓRY   ID: 52124   A: dw         

WSTECZ

1 2 z 2

   
Fundacja Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego
al. Mickiewicza 22, 30-059 Kraków, tel./fax +48 (012) 663-34-66
e-mail: Fundacja CDCN sowiniec@gmail.com lub fundacja.cdcn@gmail.com
Webmaster plok@poczta.fm