L: H:

POLSKA LEGIONOWA POLSKA ODRODZONA POLSKA PODZIEMNA POLSKA ZNIEWOLONA POLSKA SOLIDARNA POLSKA WSPÓŁCZESNA
O FUNDACJI PROJEKTY FUNDACJI O SOWIŃCU
WSTECZ STRONA GŁÓWNA
Opracowania / Projekty \ Brygada Świętokrzyska NSZ \ Zapiski por. Stefana Władyki



30 stycznia 1945 r. – Kaubitz [Kubice] na Śląsku.

Ostatni miesiąc przyniósł nam tyle rozmaitych przeżyć, że warto je utrwalić na tych kilku kartkach papieru, choćby tylko dla własnych wspomnień. W drugie święto Bożego Narodzenia 26 grudnia 1944 r. w czasie postoju w Maciejowie Starym powiatu miechowskiego, objąłem kompanię piątą 202 pp. Ziemi Sandomierskiej Brygady Świętokrzyskiej, po kpt. „Sulimczyku”, który obecnie został mianowany szefem sztabu. Oficjalnie przejąłem kompanię tegoż dnia przy porannym raporcie, poczym poprowadziłem ją na przegląd i defiladę przed gen. „Boguckim”. Uroczystości były bardzo okazałe, zakończone defiladą, która wypadła zupełnie dobrze. Resztę dnia spędziłem na służbie i weselu „Zosi” - naszej partyzanckiej koleżanki. Byliśmy tam razem z Marysią i Drulciem, którzy przyjechali do mnie z niedalekiego Sancygniowa. Ich obecność tutaj była dla mnie wielką radością, gdyż tego roku święta gwiazdkowe spędziliśmy pierwszy raz w rozproszeniu. Sam tego tak bardzo nie odczułem, ale rozumiałem, co w Wigilię przeżywała Mamusia, siedząc w domu w zupełnej samotności. Z pewnością niejedna łza potoczyła się po tej ukochanej twarzy. I wiele dałbym za to, żeby być wtedy w domu - nie dla własnej przyjemności, ale dla sprawienia radości Matce. Od tego dnia rozpocząłem szarą służbę dowódcy kompanii, włażąc w programy szkoleniowe, kłopoty o buty, bieliznę czy ubranie, i w przykre karania żołnierzy za wykroczenia przeciw porządkowi i dyscyplinie. Muszę stwierdzić, że będąc adiutantem mjr. „Jaxy”, miałem bardziej urozmaicone życie. Przede wszystkim prawie cały dzień obracałem się między oficerami, co pozwalało mi poszerzać mój horyzont umysłowy, a poza tym stałem bezpośrednio blisko spraw brygadowych i pułkowych co było bardzo interesujące. Niemniej jednak zadowolony jestem, ze zmiany, gdyż teraz będę mógł podciągnąć się w umiejętnościach dowodzenia i nawiązać kontakt z szerszym gronem żołnierzy. Poza tym dopiero z tego stanowiska będę mógł za jakiś czas postąpić dalej, o ile wykażę się dostatecznymi zdolnościami dowodzenia i odwagą.

Pierwsze dni w kompanii przeszły mi na dość forsownej pracy, gdyż chciałem zaprowadzić nieco inny porządek, niż ten, który tutaj zastałem. Miła niespodzianka spotkała mnie w przeddzień Nowego Roku, gdyż przyjechała do mnie Mamusia. Natychmiast posłałem po Marysię i Drulcia. Na wieczór sylwestrowy zostaliśmy zaproszeni do kpt. „Żura”, gdzie beztrosko i w bardzo miłej atmosferze spędziliśmy czas przy muzyce i tańcu. A gdy nadeszła północ, wylegliśmy wszyscy przed dom, gdzie kpt. „Żur” życzył szczęścia i wolności w nadchodzącym roku. Na znak, że ten rok musi nam przynieść jaśniejszą przyszłość, wystrzeliliśmy pod niebo różową rakietę. Zatrzymaliśmy oddech w piersiach patrząc jak rozpalona gwiazda unosiła się w górę, aby tam rozprysnąć się na setki gwiazdek spadających deszczem ku ziemi. Wydawało się nam, że jak za tą rakietą, będziemy mogli różowo patrzeć w przyszłość. Następny dzień był dla mnie wielką radością, której nie przeżywałem w Boże Narodzenie. Przyjechała Marysia z Jędrkiem, i ten dzień spędziliśmy całą gromadą w komplecie. Po południu poprosiłem mjr. „Poraja” z żoną, por. „Józefa Kasprowicza” oraz Halinę („Jontka”) i Alicję na skromny podwieczorek na mojej kwaterze. Z mjr. „Porajem” wiąże nas jeszcze dawna praca konspiracyjna i współżycie na terenie nadleśnictwa, gdzie razem byliśmy oficjalnie zatrudnieni. Człowiek to wyjątkowej pracowitości i prawego postępowania. Por. „Józef” natomiast jest jedynym człowiekiem w Grupie, do którego się zbliżyłem i nawiązałem węzły prawdziwej przyjaźni. Trochę starszy ode mnie, ale prawie rówieśnik, poza tym swymi poglądami zupełnie mi odpowiada, a wreszcie zbliżyło nas to, że pochodzi z Pomorza i jest członkiem znanej rodziny Czyżewskich. Halinę i Alę zaprosiłem dlatego, że one jedyne stały na odpowiednim poziomie z naszych koleżanek, z którymi można było nawiązać pewną nić przyjaźni, pomijając jakiekolwiek romanse. Obecność tych wszystkich osób w niczym nie mąciła atmosfery, którą dla mnie wytworzyła obecność Mamusi, Marysi i Drulcia. Brakło mi tylko obecności Lidki - a wtedy mógłbym zupełnie zapomnieć o tym, że jest wojna i że w tej chwili jestem gdzieś na tułaczce poza domem.


31 styczeń 1945 r.

Tak niespodziewanie przyjemnie spędziliśmy pierwszy dzień tego roku. Mamusia - widziałem, że też była uradowana i zyskała sympatię obecnych, a zwłaszcza dziewcząt. Radość ta jednak krótko trwała, gdyż już następnego dnia Mamusia wróciła do domu. I znów zapanowała w moim otoczeniu szarość codziennej służby. Parę dni był jeszcze u mnie na kwaterze Jędrek, czekając na samochód, którym miał jechać do Kielc. Spodziewając się jednak odmarszu - w przeddzień odesłałem go do Sancygniowa. Tak nadszedł dzień trzynastego stycznia. Rano jeszcze był przygotowany rozkaz marszowy, na podstawie którego mieliśmy iść na wschód. Słychać było od świtu detonacje artyleryjskie, odgłosy bombardowania lotniczego i terkot karabinów maszynowych walczących samolotów. To wszystko jednak nie powodowało u nas najmniejszego niepokoju. W południe złapaliśmy na szosie do Miechowa trzy furmanki uciekających Niemców, załadowane kocami i produktami żywnościowymi. Radość była ogromna. Na to wszystko przyszła zmiana rozkazu marszowego, i zamiast następnego dnia, odchodzimy jeszcze tej samej pamiętnej soboty i to w zupełnie przeciwnym kierunku, bo na zachód. Zanim ta - choć nagła i niespodziewana - nie wywołała żadnego niepokoju. Wiedzieliśmy, że to skutek ofensywy bolszewickiej, która zmusiła Niemców do cofnięcia się. Nikt w tej chwili nie spodziewał się, że odwrót niemiecki za kilka dni nabierze niespotykanego rozpędu. W czasie tego pamiętnego przemarszu mieliśmy się przegrupować według nowej organizacji. Mianowicie dotychczasowe dwa pułki przegrupowały się w zawiązki trzech brygad: Nadwiślańskiej, Świętokrzyskiej i Jasnogórskiej i zaczęła się tworzyć czwarta Poznańska. Ja wraz z moją kompanią znalazłem się w Brygadzie Świętokrzyskiej jako dowódca drugiej kompanii. Drogę przebywaliśmy sprawnie i tak jak rozkazy przewidywały. Szosę między Miechowem a Książem Wielkim też nam się udało szczęśliwie przekroczyć mimo tego, że prawie ciągle przeciągały po niej samochodowe transporty. Szliśmy nocą w przeciwnym kierunku tą samą trasą, co przed świętami na ostatnie miejsce postoju. Wtedy człowiek szedł pełen oczekiwania mile spędzonych Świąt, teraz wracał pozostawiając za sobą wspomnienia tamtego okresu, a nie zastanawiając się nawet nad tym, co przed nami staje. Normalny partyzancki tryb życia, kiedy nie siedzi się zbyt długo w jednym miejscu, a świat cały, swą rozległą szerokością, stoi przed nami otworem.
 DO GÓRY   ID: 26553   A: pl         


3 luty 1945 r. – Seifersdorf.

Dziś jesteśmy już prawie na Łużycach, a jednak myśl ciągle ucieka do tego, co było przed trzema tygodniami. Po tym pierwszym etapie naszej pamiętnej drogi - rano czternastego stycznia, przyszliśmy na miejsce postoju w Marcinkowicach. Było już zupełnie jasno. Cała nasza Brygada została dziwnie rozparcelowana. Kpt. „Kazimierz” z czwartą kompanią ulokował się w Uniejowie. Mjr „Rusin” wybrał jak zwykle coś specjalnego i zakwaterował we dworze pogwizdowskim, a w samym Pogwizdowie „Boppa” z pierwszą kompanią. Ja ze swoją kompanią i cekaemy zostaliśmy w Marcinkowicach. Po zakwaterowniu kompanii i śniadaniu, najspokojniej w świecie położyłem się spać. Jeszcze nie zdążyłem się dobrze do poduszki przyłożyć, kiedy „Wesoły” zameldował mi, że od Uniejowa słychać strzały. A za chwilę znowu przychodzi z tym, że tam pali się jakiś dom. Przekonany byłem, że „Kazimierz” rozkwaterowując swoich ludzi, natknął się na jakichś komunistów, i stąd ta walka. I bynajmniej nie miałem zamiaru wyłazić z łóżka. Ale po chwili mówią mi, że już kilka domów się pali i strzelanina się wzmaga, a poza tym goniec wzywa cekaemy do walki. Wprawdzie żaden rozkaz dla mnie nie przyszedł jeszcze, to jednak zarządziłem i po paru minutach opuszczamy wieś. Nie orientuję się zupełnie gdzie, co i jak, ale prowadzę kolumienkami przez pola na dwór w Pogwizdowie. Tutaj jakiś żołnierz wskazuje mi kierunek na prawo od dworu. Wciąż jednak nic nie widzę i jestem zdezorientowany, gdyż co raz padają między nas pociski karabinowe nie wiadomo z której strony, a domy Pogwizdowa zaczynają się palić. Chcąc otrzymać jakieś zadanie szukam w dworze mjr. „Rusina”, i tu dowiaduję się, że uciekł do Marcinkowic. Jesteśmy bez dowódcy. Wobec tego jednak biegnę dalej na wieś, żeby odszukać „Boppa”. Spotykam go w dość szybkim odwrocie, gdyż wystrzelali prawie wszystką amunicję i nie mieli czym się bronić. Teraz dopiero dowiaduję się, że to Niemcy nacierają. Nikogo jednak nie widzę. Zajmujemy stanowiska przed dworem, w bardzo złych warunkach. Małe pole ostrzału i żadnej drogi odwrotu. Koło mnie leży pchor. Ignac z rosyjskim rkm-em. Dopiero teraz z za jakiegoś krzaka wychyla się szkop. Mówię - strzelaj. Ignac zmierzył i puścił krótką serię. Niemiec zniknął - potem dowiedzieliśmy się, że był ładnie rozłupany. Ale poza tym w dalszym ciągu nikogo nie widać, a strzelanina ze strony nieprzyjaciela trwa. Dopiero po chwili pokazuje się cała masa Niemców, machając rękoma i nawołują, żeby nie strzelać i do porozumienia. Jestem zdziwiony, gdyż to jest na moim odcinku - i niedowierzam. Tymczasem Niemcy podeszli już zupełnie blisko, ale zwartą gromadą. Moi leżą na stanowiskach. Tamci chcą rozmawiać z dowódcą. Podchodzę do nich i - przez tłumacza - oznajmiam, że podam to do wiadomości przełożonego. „Bopp” namyśla się przez chwilę, a potem idzie na oznaczone miejsce wraz z kpt. „Kazimierzem”. Ten drugi jest dwukrotnie ranny w prawe ramię i w lewą rękę, i przez cały czas akcji leżał między liniami. Ponieważ nosi niemiecki płaszcz, sądziłem, że to nieprzyjaciel i kazałem nawet strzelać do niego. Ponieważ jednak nie ruszał się, wziąłem go za zabitego, a że właśnie i nasz rkm się zaciął, więc zaprzestaliśmy ognia. Całe szczęście, bo mógłby stracić życie od swoich. Po krótkiej rozmowie Niemcy oświadczyli, że wycofają się, tylko żeby mogli pozbierać zabitych. Taki obrót walki był nieoczekiwany, gdyż Niemcy mieli nad nami zdecydowaną przewagę. Zbieramy naszych zabitych - jest ich sześciu, a między nimi ppor. „Boryna”. Moja kompania wyszła szczęśliwie cało.

Po skończonej walce, wycofujemy się do Kępia, gdzie już przedtem pojechały tabory. Nastrój nie jest radosny, mimo że cudem uniknęliśmy rozbicia i jeszcze większych ofiar. Atmosfera ta potęguje się jeszcze widokiem zachodzącego słońca, które owiane kłębami dymu palącego się Uniejowa i Pogwizdowa, przybrało krwawo czerwony kolor. Widok tego krwawego słońca, jakby przypieczętował nasze ofiary i przez resztę dnia oddziaływał mi więcej na nerwy niż sama walka. Po wczorajszym marszu nie spaliśmy nic, a na dodatek wszystkiego tak pracowaliśmy cały dzień - mimo, że to niedziela. I zaraz okazuje się słabość ludzi - plut. „Tuchan” nie czekając wyniku walki, oddał karabin i czym prędzej odszedł od nas. Po tylu przeżyciach, z rozkoszą kładliśmy się spać, mimo ciasnych kwater. Ale nie dane nam było odpoczywać, gdyż zaraz w nocy alarm wyrwał nas ze snu, i pogonił dalej. Chodzi o to, aby przejść przez okopy, zanim zostaną obsadzone przez Niemców.

Kierujemy się na południe. Niestety jednak mosty poprzedniego dnia zostały spalone, a przez pozostałe nie chcą nas przepuścić. Nie pozostaje nic innego, jak w innym miejscu szukać szczęścia. Zawracamy i idziemy w kierunku północno-zachodnim ku Szczekocinom. Budzi się we mnie nadzieja, że może uda mi się spotkać z „Biedulą”. Mimo że mój stosunek do Lidki nie osłabł wcale, a może nawet się spotęgował, to jednak tamto uczucie, które jest zresztą zupełnie innego pokroju, trwa ukryte głęboko, budząc się od czasu do czasu. W tamtej chwili wydawało mi się, że za okopami niemieckimi będziemy dostatecznie bezpieczni, żeby pozwolić sobie na tego rodzaju wizyty. Tymczasem jednak maszerujemy nie patrząc się za siebie. A detonacje bombardowań gonią ciągle za nami. Wreszcie stajemy trochę zaskoczeni tym, co widzimy. Przed nami - drogą prawie równoległą do naszej - ciągną bez przerwy tabory i kolumny niemiecki. Drogę musimy przeciąć. A jest przecież biały dzień - poniedziałek piętnastego stycznia. Tak się akurat złożyło, że złapaliśmy kilku Niemców, z którymi por. „Bopp” udaje się do Żarnowca, aby pertraktować w sprawie przejścia okopów.

Jednocześnie ja z kompanią zostałem wysłany do wsi Łany, dla sprawdzenia czy są tam Niemcy. Szosę przeszliśmy bez trudności i w Łanach też nikogo nie było. Ale z chwilą dojścia na miejsce, zostaliśmy odcięci od reszty, tak że meldunek musiałem posyłać przez cywilnego chłopca. A Niemcy wciąż maszerują. Przypuszczałem już, że nie uda nam się nawiązać łączności z reszta oddziału i byłem zdecydowany przechodzić z kompanią okopy w nocy na swoją rękę. Na tę decyzję, otrzymuję przez tego samego chłopca rozkaz, żeby wracać do Grupy. I znów tak szczęśliwie się złożyło, że kolumny niemieckie przestały maszerować. Po dojściu do naszych, dowiaduję się, że Niemcy przepuszczają nas przez okopy. I istotnie za chwilę ruszamy w stronę Żarnowca, prowadzeni przez oficera niemieckiego. Dziwne się to wydawało, że my wczoraj walczyliśmy z całą zawziętością przeciwko tym samym, którzy teraz nam pomagają i ułatwiają przejść umocnienia. W momencie, kiedy byliśmy jakieś pół kilometra od mostu, nagle otrzymaliśmy ogień ze strony północnej. Sądzimy, że to pomyłkowe starcie z Niemcami, dopiero jakiś żołnierz nam wyjaśnił, że był to czołg sowiecki. W taborach powstał popłoch. U nas było wszystko w porządku. Nie spodziewałem się, że bolszewicy tak głęboko się wdarli. I mieliśmy szczęście, że nie zostaliśmy w Łanach, gdyż stamtąd właśnie ten czołg przyjechał. W Żarnowcu ustawili nas na rynku. Między żołnierzami wytworzyła się trochę nieprzyjemna atmosfera, gdyż przypuszczali, że teraz zostaniemy rozbrojeni. Przyznać się muszę, że i ja niezbyt wyraźnie się czułem, ale widziałem, że innego wyjścia nie ma. Wierzyłem jednak, że nasi dowódcy w każdym wypadku postawią sprawę na odpowiednim poziomie. Niemcy widocznie widząc niekończący się ogon taborów i jednak poważną liczbę ludzi zupełnie dobrze uzbrojonych, byli tym mocno zaskoczeni. Nas zdziwiło to, że w samym Żarnowcu była mała załoga, a okopy budowane z tak wielkim nakładem pracy, w tej chwili świeciły jeszcze pustkami.

Po kilkunastu minutach postoju ruszyliśmy dalej, ale każdy w głębi serca dusił te niepewność, co się teraz z nami stanie. Wprawdzie wydostaliśmy się z jednego niebezpieczeństwa życia, ale kto wie czy ratując życie nie straciliśmy wolności, którą tak mocno zdążyliśmy przesiąknąć, Każdy był bardzo zmęczony, ale szedł naprzód dziarsko, aby jak najbardziej oddalić się od bolszewików. Jeszcze po drodze dosięgły nas dwa pociski granatów, ale szczęśliwie bez skutku. Po dość długim marszu przez zaspy śnieżne, dobrnęliśmy wreszcie o zmroku do wsi Solca, aby tam strudzone kości choć na trochę złożyć. Już teraz nikt nie myślał o tym co będzie dalej. Wiedzieliśmy, że karabiny mamy w ręku, i że żyjemy - teraz trzeba nam było tylko odpoczynku.


14 luty 1945 r. – Kottwitz [Chotevice] (Sudety).

Po przyjściu do Solcy wydać się mogło, że istotnie poza okopami jesteśmy bezpieczni, i że będzie można odpocząć, tym bardziej, że mieliśmy dobre kwatery. Jednak dokuczliwy bieg wypadków nie pozwolił nam na solidny odpoczynek. Już po kilku godzinach budzi nas alarm i stawia na nogi. U mjr. „Rusina” dostaję zadanie patrolowania wsi Ołudza gdzie podobno pokazały się w nocy czołgi sowieckie. Biorę kompanię i idę. Na miejsce przychodzimy o wczesnym świcie. Pytam mieszkańców o wiadomości i dowiaduję się, że dotychczas było zupełnie spokojnie, i że żadnych bolszewików nie widzieli. Dla pewności przeszedłem na wschodni skraj wsi, która rozłożona była przy jednej ulicy biegnącej słabym łukiem. W tym momencie słyszymy warkot motoru i szczęk gąsienic na przeciwnym - zachodnim - krańcu wsi. Nie widzieliśmy jadącego czołgu, ale byłem przekonany, że to niemiecki. Przyszedłszy na miejsce mogliśmy podziwiać potężne ślady gąsienic na śniegu. Ponieważ niczego nie stwierdziłem na miejscu, więc wracam, tak jak rozkaz mówił na wieś Siedliszowice, gdzie miałem połączyć się z Brygadą Jasnogórską. Już jest biały dzień.

Idziemy przez las prowadzeni przez jakiegoś chłopca z Ołudzy. Za nami i w bok od nas słychać ciągłe strzały karabinów maszynowych i dział. Jestem przekonany, że to albo na linii okopów, albo walka z partyzantami. Las wygląda tak ślicznie, że chwilami zapominam o tym gdzie i w jakiej sytuacji się znajdujemy. Jedynie na przesiekach i poprzecznych drogach wzrasta czujność w obawie przed zasadzką. Idę za szperaczami i naszym małym przewodnikiem. Tak przeszliśmy cały las, aż przed nami otworzyła się dolina, w której rozłożyła się wieś Siedliszowice. Wjeżdżam konno pierwszy do wsi z zamiarem złożenia meldunku. Tymczasem tutaj pustki, a od ludności dowiaduję się, że nasi odeszli przed godziną. Wobec tego nie pozostaje nam nic innego, jak ich gonić, pomimo tego, że żołnierze są już straszliwie zmęczeni. Ruszając z Solcy, umówiłem się z mjr. „Rusinem”, że w razie czegoś nieprzewidzianego, „Wesoły” z rozkazami będzie czekać u sołtysa. Tymczasem u sołtysa nikogo nie zastałem, a na dodatek chcąc się czegoś dowiedzieć musiałem mu dać parę „szturchańców”, czego dotychczas nie praktykowałem. Nie mając żadnych wiarygodnych wiadomości idziemy dalej za śladami taborów na śniegu. Na górce, za wsią padają nam na twarz promienie wschodzącego, zimowego słońca. Jakoś i na sercu robi się jaśniej i człowiek nabiera pewności, że i z tego wszystkiego wybrniemy szczęśliwie. Dochodzimy do wsi Szyce. Mam nadzieję, że tu połączę się z resztą Grupy, tym bardziej, że z daleka widzę przeciągające przez wieś tabory konne. Spotyka mnie jednak powtórnie zawód, gdyż okazuje się, że to maszerują jacyś Kałmucy z Niemcami, a od ludności dowiaduję się, że nasi przeszli już godzinę temu. Szukam znowu sołtysa, żeby znaleźć u niego jakiegoś pozostawionego dla nas rozkazu. I znowu nic. Zaczyna mnie to złościć, bo widzę, że traktują nas trochę „per nogam”. Daję żołnierzom trochę wytchnienia, tym bardziej, że bractwo w czasie marszu mocno się rozlazło. Trwa to jednak krótko i zaraz idziemy dalej. Razem z nami idą Niemcy w zupełnym bezładzie. W chwili kiedy już opuszczamy wieś, dojeżdża jakiś naładowany po brzegi samochód ciężarowy, z którego szofer krzyczy coś do idących Niemców. Ci łapią się rozpaczliwie lufy jadącego właśnie działa w wyraźnym popłochu. Choć nikt z nas nie zna języka niemieckiego zrozumieliśmy, że niebezpieczeństwo musi być blisko.

Omijając wielki łuk drogi, przecinamy pole na przełaj ku widniejącej w dole wsi Sierbowice. W poczuciu niebezpieczeństwa, w chłopców jakby nowe siły wstąpiły. Trzymają się wszyscy razem i maszerują nawet dziarskim krokiem. Uspokajam ich tym, iż w razie czego mamy schronienie w okolicznych zagajnikach. Tymczasem jednak maszerujemy w spokoju. Po przejściu wsi Przylubisko i rzeki Krztynia widzę, że Niemcy ustawiają działa na stanowiskach. No to człowiek czuje się trochę bezpieczniej. Ale i chłopcy widząc to, zaraz poopadali z sił i znowu pozostają w tyle. Tak z resztkami kompanii wchodzę do jakiegoś zagajnika i oczom wprost nie wierzę – stoją nasze tabory. Radość nasza jest ogromna. Ale i z drugiej strony słyszę nawoływania radości z tego, że dołączyliśmy. Widać wszyscy wiedzieli, że nas brakowało. Mjr. „Rusin” też okazuje wielką radość, ja jednak nic nie mówiąc czuję pewne rozgoryczenie. Po krótkiej przerwie ruszamy wszyscy dalej.

Pod Żerkowicami przechodzimy granicę Rzeszy i Generalnej Guberni, przekraczając jednocześnie pasmo ślicznej Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Dlaczego nie znaleźliśmy się tutaj w innych okolicznościach, żeby podziwiać piękno ziemi polskiej. Na szosie jest spore nagromadzenie kolumn, toteż maszerujemy bardzo wolno. Wreszcie jednak dochodzimy do wsi Blanowice koło Zawiercia, które widać w dolinie jak na dłoni. Jesteśmy przecież pomiędzy Polakami, toteż pomimo zmęczenia chłopcy śpiewają piosenki wojskowe i partyzanckie, ich gromkie głosy rozlegają się po wąwozie. Tutaj nie mam szczęścia do kwater, gdyż z raz wyznaczonych muszę przenosić się na inne, a i tam włażą Niemcy i chcą nas wyrzucić. Jednak dałem sobie jakoś radę. Ale i tutaj krótko odpoczywamy, gdyż rozkazy gonią nas dalej. Marsz jest o tyle wygodny, że idziemy szosami. Po drodze mijamy kolumny niemieckie. Korzystając z ciemności nocnych, bractwo „pendzluje” z wozów niemieckich co tylko wpadnie w ręce, a w szczególności broń. Ostatni etap marszu jest męczący, bo żołnierze i tak mało odpoczęli, a poza tym zeszliśmy na boczne drogi. Wreszcie jednak nad ranem doszliśmy do Żelisławic, gdzie zajmujemy kwatery bardzo ciasne i niewygodne. Wszyscy jednak kładą się pokotem i śpią jak zabici.

Po kilku godzinach snu, stawia nas znowu na nogi pogotowie marszowe. Pogoda jest paskudna. Wieje bardzo silny wiatr, porywający śnieg siecze po twarzy, jakby kto bił rózgami. Pomimo tego ruszamy dalej. Mamy tego dnia długi odcinek drogi do pokonania, to też [zmusza?] kolumnę dla zorganizowania podwód. I we wsi Mysłów czekając, aż sołtys wszystko załatwi, zgadałem się z jakimś lekarzem z Poznania, który na odjezdnym ofiarował mi koc na kolana. Potem dłuższy czas staliśmy w Koziegłowach, gdzie nasze dowództwo miało powziąć decyzję co do wyznaczenia kierunku dalszego marszu. Wojsko porozchodziło się po domach, gdzie spotykali się z niebywale życzliwym ustosunkowaniem. Reszta drogi to było siłowanie się z wiatrem i ostatnim wprost wysiłkiem dotarliśmy na postój do Babinicz. Tutaj jednak z góry mówią nam, że odpoczynek jest tylko trzy godzinny. Toteż każdy z nas, tak jak stał znalazł sobie kawałek miejsca i tam odpoczywał drzemiąc. I istotnie szybko czas odpoczynku przeleciał, niemniej jednak dał nam ten sen nowy zapas sił. Jeszcze było zupełnie ciemno, jak opuszczaliśmy ten etap naszej wędrówki. Tym razem prowadzę ze swoją kompanią całą kolumnę. Marsz jest całkiem znośny, gdyż od Psar poruszamy się szosą, na której zastaje nas świt dnia osiemnastego stycznia.


15 lutego 1945 r.

Dziwne wydawało się nam, że tak bez trudności maszerujemy sobie w biały dzień jedną z głównych arterii drogowych. Wprawdzie Niemcy raz po raz gapią się na nas oczyma pełnymi strachu i zdziwienia, co nas bardzo bawi, jednak marszu nikt nam nie przerywa, najwidoczniej wszyscy myślą jedynie o swojej skórze. Marsz jest przyjemny, gdyż ściele się przed nami dobra droga, a poza tym lubię maszerować tak jak tego dnia na przedzie kolumny. W ten sposób dość szybko dotarliśmy do Lublińca. Przeszliśmy przez całe miasto. I tego dnia miałem przyjemność kiedy mogłem patrzeć z pogardą, jadąc na koniu na czele kolumny, na zastraszonych Niemców. Przypomniało mi się, jak w Kielcach paradował po ul. Sienkiewicza jakiś oficer żandarmerii na koniu, patrząc na nas z pogardą. Teraz role się trochę odmieniły.

W mieście władze wojskowe koniecznie zapraszają nas do koszar obiecując, że dadzą jeść. Propozycja – jeśli chodzi o jedzenie – bardzo ponętna, gdyż jesteśmy akurat głodni jak wilki. Ale za to nasza wilcza natura ciągnie nas raczej po partyzancku do lasu, aniżeli do koszar. Toteż nie czekając na wynik rozmów rtm. „Zaremby” z władzami, wyciągnęliśmy całą kolumnę do lasu. Niemiło było czekać, gdyż dokuczał mróz i głód. Wreszcie jednak ruszyliśmy w drogę i po kilku kilometrach marszu dotarliśmy do Solarni, gdzie zatrzymaliśmy się na kwaterach. Całe szczęście, że jeszcze jesteśmy na terenach, które przed wojną należały do Polski, bo dzięki temu ludzie chętnie swoimi zasobami zaspokajają nasz głód. Rozgrzani i nasyceni, z rozkoszą kładziemy się spać. Była to pierwsza noc od chwili naszej wędrówki z Maciejowa, którą od początku do samego rana przespaliśmy spokojnie.

Następnego dnia tj. 19 stycznia rano, ruszamy w dalszą drogę. Idziemy przez las. Przypominają mi się chwile przedpartyzanckie, kiedy to każdego dnia chodziłem między drzewami. Koło Andreashutte [Zawadzkie], przekraczamy granicę sprzed 1939 r. Tutaj wchodzimy w jeszcze piękniejsze lasy. Widać, jak Niemcy starali się oszczędzać swojego. Ponieważ tego dnia dla odmiany, idziemy na tylnim ubezpieczeniu, więc wlokę się konno za kompanią, zachwycając się widokami. Cieszę się, że to wszystko będzie należało do nas w przyszłości. Z tej zadumy wyrywa mnie rozstępujący się las i wyłaniająca się przed nami równina. Stajemy na kwaterach w Łaziskach. Mieszkam w domku jak cacko. Wprawdzie początkowo mieszkańcy przestraszyli się nas – sądzili, że to bolszewicy, ale potem serdecznie nas ugościli. Tego dnia wieczorem odbyła się odprawa oficerska, na której referowano nam sytuację obecną i zamiary dowództwa. Tak byłem zmęczony, że prawie całą odprawę przespałem. Zresztą od początku miałem zaufanie do dowódców, bo zdołałem cokolwiek poznać tak płk. „Bohuna”, jak i mjr. „Jaxę”. Toteż spokojnie kładłem się spać.

Następnego dnia idziemy w dalszą drogę, bo choć karabinów maszynowych nie słychać, to jednak odgłosy dział dochodzą wciąż do nas. Pomimo mrozu, maszeruje się nie najgorzej. Zresztą trochę „otrzaskaliśmy” się z długimi marszami i zdajemy sobie sprawę z tego, że chcąc się uratować musimy forsownie maszerować. Wreszcie o zmroku dochodzimy do Odmęty – zwanej teraz Ottmuth, gdzie wprowadzają nas do baraków po jeńcach angielskich. Jest niemożliwie ciasno – wypada trzech ludzi na jedno łóżko, ale to „fraszka”, byle odpocząć. Gorzej wygląda sytuacja koni, które muszą cały czas stać na dworze.

Spotyka nas tu miła niespodzianka, gdyż zastajemy w barakach naszych kolegów z Akcji Specjalnej. Między innymi są kpt. „Białynia”, ppor. „Zygmunt”, ppor. „Jacek” i moi chłopcy jeszcze z kieleckiej konspiracji. Zapominamy o zmęczeniu – radość jest ogromna. Dzielimy się nawzajem chlebem – wyciągamy gdzieś z kieszeni jeszcze trochę masła i w ten sposób wyrażamy swoją radość. Wreszcie jednak ponad to uczucie wyrasta zapomniane zmęczenie. Wędrujemy spać gdzieś na piętrze barakowej pryczy. Jest niemożliwie duszno. Wreszcie zasypiamy, ale i to nie trwa długo, bo podrywa nas wkrótce na nogi alarm. Podobno bolszewicy są niedaleko. Tabory jadą naprzód, a piechota pozostaje na miejscu. Przed zimnem, który osrebrzył zupełnie nasze konie, chowamy się do baraków wystawiając jedynie patrole. Tymczasem nikt nie kładzie się spać, ale za to z braku zajęcia bractwo zabrało się do „kombinowania”. Przede wszystkim kocy. Każdy żołnierz zaopatrzył się przynajmniej w jeden, a niektórzy po dwa i trzy. A potem swym partyzanckim nosem wywąchali magazyn żywnościowy. Marmolada, cukier, ryż i makaron znikają w mgnieniu oka. Dotychczas brakowało chleba – teraz prawie każdy rusza ‘jadaczką”.

Tą biesiadę przerywa nam nad ranem zbiórka i o świcie wymarsz za taborami. Przechodzimy Odrę w mieście Krappitz [Krapkowice] i dość szybkim marszem – zresztą po dobrej drodze – doganiamy tabory w mieście Komorniki – zwanym teraz Kammersfeld. Jest rozkoszą nie do opisania położyć się spać pod pierzyną, nawet w tak zimnym pokoju jak ten, który obecnie zajęliśmy. Wpadamy w błogie rozmarzenie zapominając o bożym świecie i... o dziwo, tej siesty nie przerywa nam nikt do samego rana 22 stycznia, następnego dnia po przekroczeniu Odry.


16 lutego 1945 r.

Widocznie poza Odrą czujemy się dostatecznie bezpieczni, gdyż mamy nareszcie tak upragniony przez wszystkich odpoczynek. Dobrze nam tutaj, bo ludzie odnoszą się do nas bardzo życzliwie, a co najważniejsze mówią jeszcze po polsku. Przekonuję się, że zupełnie słusznie żądamy oparcia naszych granic na Odrze i Nysie Łużyckiej – jeżeli po tylu latach niewoli i walki z polszczyzną potrafiły tu przetrwać takie wyraźne ślady przynależności do narodu polskiego. Odpoczynek pozostawia wyraźne ślady, ludzie jakby się odradzali.

Po dwóch dniach takiego odpoczynku, otrzymujemy zadanie pójść z powrotem nad Odrę i tam w mieście Odertahl wesprzeć tamtejszy garnizon niemiecki. Droga jest dość uciążliwa, gdyż złapał bardzo silny mróz, a poza tym żołnierze są wyraźnie niechętni i przeciwni walce wraz z Niemcami przeciwko regularnej armii bolszewickiej. My oficerowie wiemy, że to tylko tak „na lipę” tam idziemy i przy najmniejszej okazji mamy się wycofać, tak żeby nie ponieść strat. Idzie tam nasza Filia i Filia I „Stepa” – dowodzi całością mjr. „Rusin”. Najgorsze jest to, że idzie z nami podoficer łącznikowy z gestapo Flor, który strasznie po piętach depcze i wszędzie nos wściubi.

Jeszcze zanim doszliśmy do Odry, już pod wieczór, spotykamy uciekających pojedynczych żołnierzy niemieckich, którzy twierdzą, że bolszewicy już sforsowali rzekę. Sytuacja oficerów wobec żołnierzy jest bardzo nieprzyjemna. Mimo tego idziemy jednak dalej. Zmrok już zapada. W pewnym miejscu przekraczamy przez stanowiska artylerii niemieckiej. Na ostatnim odcinku marszu, kiedy jesteśmy jakieś 2 czy 3 kilometry przed Oderthalem, ta właśnie artyleria daje ognia. Między naszymi żołnierzami powstaje popłoch, który na szczęście udaje się opanować. Widać, że nasz żołnierz tak waleczny w boju, nie jest jeszcze zaprawiony i przyzwyczajony do ognia artyleryjskiego. Wobec tego zamieszania wycofujemy się do poprzedniej wsi. Tutaj mjr. „Rusin” decyduje się na wysłanie pod Oderthal jedynie patroli. Na pierwszy ogień idę naturalnie ja ze swoją kompanią i kompanią ppor. „Lamparta”. Mamy nieoficjalne zadanie otworzyć przy byle okazji silny ogień i wycofać się do oddziału głównego. Jako starszy stopniem, jestem dowódcą tego patrolu. Flor idzie z nami. Po drodze spotykamy żołnierzy niemieckich wracających z patrolowania. Twierdzą, że na przedpolu jest spokój. Całą drogę zastanawiam się, jak wybrnąć z tej nieprzyjemnej sytuacji.

Już niedaleko Odry – idąc przez las – schodzimy na dół do rowów, po otrzymaniu instrukcji, że na tym odcinku droga jest pod ostrzałem granatników bolszewickich. Pozostałem sam na szosie, bo nie chciało mi się brnąć przez głęboki śnieg w rowie. W tej chwili, jakby na potwierdzenie informacji zagwizdał w powietrzu pocisk i wybuchł uderzając w sam środek drogi. Drugi upadł zaraz za pierwszym, jednak nie wybuchając. Atmosfera naprężenia wzrosła do tego stopnia, że trudno jest opanować żołnierzy. Posuwamy się jednak, aż do skraju lasu nad lewym brzegiem Odry. Na stanowiskach stoi kilkunastu ludzi z Volkssturmu, uzbrojonych tylko w karabiny – żadnej broni maszynowej. Mamy objąć odcinek po lewej stronie drogi, a poza tym oficer dowodzący tą grupą Niemców prosi o przydzielenie mu jakiejś broni maszynowej. Jak tu wybrnąć z sytuacji? Jakieś 50 metrów przed nami palą się domy, między którymi kręcą się podobno patrole bolszewickie. Musimy przekroczyć drogę. Niemcy chcą abym to zrobił na miejscu. Stawiam sprawę w ten sposób: zgadzam się na chwilowe pozostawienie jednego rkm-u, ale drogę postanawiam przejść po wycofaniu się w bezpieczne miejsce. Karabin maszynowy stawiam istotnie na stanowisku, ale kiedy w chwilę potem wycofujemy się do tego bezpiecznego miejsca na drodze, rozkazuję i rkm-owi dołączyć do kompanii. Po przyjściu w to „bezpieczne miejsce”, Flor i pchor. „Hel” z 10 żołnierzami idzie na patrol na naszym lewym skrzydle, gdzie ma być jakieś wojsko. Reszta oddziału w tym czasie ma zająć stanowiska na lewo od drogi, na dużym odcinku. Jest nas niespełna 100 ludzi. Toteż po odejściu Flora wcale nie kwapię się z zajmowaniem stanowisk.

Stoimy wszyscy na drodze, a raczej spacerujemy na rozgrzewkę, gdyż mróz jest niebywały. W tym czasie spostrzegam, że spacer naszych żołnierzy wydłuża się w kierunku tyłów, a niektórzy wcale nie zawracają z powrotem. Takich jest coraz więcej. Udaję, że tego nie spostrzegam. Wreszcie kiedy pchor. „Hel” wrócił z patrolem – nie nawiązawszy żadnej łączności, gdyż tam nikogo nie było – na drodze stałem z ppor. „Lampartem” i kilkoma żołnierzami. Flora ponosi złość, tym bardziej, że snuł plany zrobienia o świcie szturmu, sforsowania Odry i odbicia Oderthalu. Wiem, że żołnierzom nic nie zrobi, więc jestem spokojny. Awanturę przerwał na szczęście rozkaz wycofania się do oddziału, który otrzymałem i skwapliwie wykonałem. Zły jestem, że tak paskudnie musieliśmy wymarznąć, ale w samej rzeczy cieszę się, że udało się nam wybrnąć z tej całej sytuacji. Mjr. „Rusin” wysłał jeszcze kilka patroli, aż wreszcie po północy zarządził zbiórkę całości i pomaszerowaliśmy ku swoim. Mijamy 18 dział stojących na stanowiskach, z których tylko 5 strzelało, gdyż do reszty brakowało obsługi. Istotnie przy takim wsparciu nie było sensu ryzykować oczekiwania na stanowiskach nad Odrą.

Rano wróciliśmy do Komornik, gdzie czekał na nas płk. „Bohun” z resztą piechoty, wysławszy już uprzednio tabory na następne miejsce postoju. Odpoczynku mamy zaledwie 2 godziny i zaraz ruszamy dalej. Droga zupełnie dobra, tylko mróz bardzo dokucza. Wieczorem – było jeszcze jasno – dobrnęliśmy do miasta Kuźnia – teraz Hammer nazwanego. Zajmujemy kwaterę u jakichś bardzo miłych staruszków, z którymi jeszcze rozmawiamy po polsku. Kładziemy się spać w błogiej nadziei, że tu trochę dłużej odpoczniemy. Ale gdzie tam! Już o 2.00 w nocy przychodzi goniec z rozkazem do odmarszu. W pośpiechu stajemy na zbiórkę, gdyż rozkaz przyszedł mocno spóźniony. Wreszcie wychodzimy i musimy dogonić resztę oddziału, który jest już dosyć daleko przed nami. W pewnym momencie słyszymy kilka detonacji artyleryjskich bardzo blisko, a zaraz potem widzimy łunę na wschodniej połaci nieba. Dalej maszerujemy spokojnie. O świcie przekroczyliśmy Nissę Śląską i po paru godzinach dotarliśmy do miasta Reinschdorf, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka godzin odpoczynku.

Nie możemy dogonić naszych taborów, które nam ciągle uciekają sprzed nosa. Tutaj już ludzie nie mówią po polsku, ale jeszcze rozumieją, a poza tym na każdym kroku spotyka się nazwiska polskie. Zaraz po obiedzie ruszamy w dalszą drogę, która układa się nam niezbyt wygodnie, gdyż napotykamy wielkie zaspy śniegu. Wreszcie jednak – już po zmroku – przychodzimy do celu, gdzie spotykamy nasze tabory. Kwatery mamy bardzo ciasne, ale u jakiegoś ziemianina, gdzie pracuje bardzo wielu Polaków. Odnoszą się do nas bardzo serdecznie i dzielą się z nami swoimi niewielkimi przydziałami żywności. Tutaj stoimy do dnia 26 stycznia. Podrywa nas nieoczekiwanie rozkaz, że maszerujemy razem z taborami. Ledwo wyszliśmy poza wieś, spotyka nas auto z wojskiem, które zatrzymuje całą naszą kolumnę. Żołnierze wyskakują i ustawiają karabiny maszynowe na stanowiskach, a oficer zwraca się do naszego dowódcy z zadaniem, żeby jechał do Frankenstein [Ząbkowice Śląskie], gdzie mamy stanąć, jako załoga twierdzy.
Wprawdzie wiem, że w tym wypadku pojedziemy tam gdzie nam nasi przełożeni rozkażą, ale to znak, że Niemcy chcą nas zmusić do udziału w jakiejś regularnej akcji przeciwko bolszewikom. Nie nastraja mnie to wesoło, a ponieważ jestem pesymistą, więc popadam w pewnego rodzaju apatię. Martwię się właściwie o to, że pułkownik będzie miał kłopoty znowu z wybrnięciem z takiej sytuacji. Tymczasem jednak po przyjściu do miasta Kaubitz zajmujemy kwatery i kładziemy się spać, gdyż jesteśmy bardzo zmęczeni. Następnego dnia, tj. 27 stycznia – pogrąża mnie jeszcze pogłoska, że reszta wojska jest już w Frankenstein. Z tego całego zmartwienia wstąpiłem do kościoła podzielić się z Bogiem swoimi troskami. Kościół był pusty, tylko jakaś siostra zakonna robiła porządki. I ta właśnie siostra odezwała się do mnie po polsku: „Co się dzieje, że tu polskie orły widać?” Zdziwiłem się słysząc tutaj płynną polszczyznę. Okazało się, że siostra pochodzi z Pomorza i że wojna rzuciła ją tutaj.

Po południu dowiaduję się, że istotnie reszta wojska była w Frankenstein, ale tylko na nocleg i że przychodzą na normalne kwatery wyznaczone wczoraj. Mimo tej dobrej wiadomości, nie odstępuje mnie apatia z poprzedniego dnia. Widać mój nastrój udzielił się i innym, gdyż została zwołana odprawa oficerska, celem wyjaśnienia naszej sytuacji. Sprawa nie przedstawiała się wcale źle. Mamy szkolić się na spadochroniarzy-dywersantów i po powrocie do kraju pracować dla sprawy polskiej nie podlegając żadnym władzom niemieckim. Teraz dopiero się odradzam i właściwie dziwi mnie moja słabość i brak wiary w naszych dowódców.


17 lutego 1945 r.

Na tych kwaterach w Kaubitz staliśmy kilka dni. Początkowo było pięknie i ładnie, ale po paru dniach ludzie nie chcieli już żywić żołnierzy, czemu ja się ostatecznie nie dziwiłem. Bo trudno jest żywić dwunastu ludzi o bezdennych żołądkach wtedy, kiedy samemu otrzymuje się wszystko na kartki. Z trudnej sytuacji ratuje nas przydział, który pierwszy raz otrzymujemy od armii niemieckiej. Przyznać się muszę, że pomimo, iż sam byłem wtedy na kwaterze gdzie żywiono nas zupełnie dobrze, jednak pod ogólną psychozą głodu, sam byłem też ciągle głodny. I nie mogłem patrzeć na jakiejkolwiek innej kwaterze na jedzenie, gdyż czułem głód, ślina szła mi do ust i siłą woli musiałem się opanowywać, żeby nie przyłączyć się do jedzenia.

Ponieważ mieliśmy tam wiele wolnego czasu, zacząłem pisać te wspomnienia naszej wędrówki na obczyznę w 1945 r. Niewielu w tym czasie godziło się na tułaczkę – raczej tułacze zaczynają myśleć o powrocie do domów. Pomimo tego jednak ciągle myślimy o naszych rodzinach, które zostały pod terrorem bolszewickim i ze smutkiem dowiadujemy się, że nowi gospodarze naszego kraju krwawo wprowadzają swoje porządki. Gryzieni rozmaitymi myślami, które doprowadzają do huśtawki nastrojów, stoimy tutaj do 1 lutego. Tego dnia ruszamy w dalszą drogę. W powietrzu już od wczoraj czuć zbliżające się ocieplenie. Dziś śnieg topnieje, a na szosie nie może być mowy o jeździe sankami. Toteż do ostatniej pasji doprowadzał mnie jadący przed naszą kompanią na sankach ciężki karabin maszynowy. Cała ta mordęga skończyła się wreszcie w Peterswaldau [Pieszyce], gdzie dogoniliśmy tabory. Mieliśmy tu kwaterować, ale oczekiwanie na kwatermistrzów przeciągało się w nieskończoność. Wreszcie wybieramy się sami na poszukiwania, uwieńczone pozytywnym rezultatem i znalezieniem noclegu.

Rano idziemy do kościoła bo tego dnia wypada święto Matki Boskiej Gromnicznej. W południe odchodzimy razem z taborami. Droga jest bardzo ciężka, gdyż szaleje wiatr halny, który zupełnie roztopił śnieg, a nas swoją siłą spychał z drogi. Ostatni etap drogi, który pokonywaliśmy już o zmroku, był najcięższy, gdyż musieliśmy brnąć jakimiś bezdrożami po górach. Doszliśmy jednak szczęśliwie z wszystkimi wozami do miast Seifersdorf. Trochę tu odpoczywamy i dopiero w niedzielę – 4 lutego – maszerujemy dalej. Jadę rano jako kwatermistrz. Jest śliczny niedzielny dzień. Za bryczką kpt. „Białyni” jedziemy z całą paradą w kilkunastu konnych. Przejeżdżamy przez wiele miejscowości, gdzie ludzie patrzą się na nas z rozdziawionymi gębami. Akurat tej niedzieli przypada dzień konfirmacji w kościele ewangelickim, więc ruch na ulicach jest większy niż w inne dni. Ta miła wycieczka zakończyła się w Alt Lässig [Stary Lesieniec], gdzie zabraliśmy się do przygotowania kwater. Ostatecznie umieszczają nas w szkole. Jeszcze z pomieszczeniem nie byłoby najgorzej, tylko że nie mamy w czym gotować. Ponieważ jesteśmy strasznie głodni, więc zabieram ppor. „Mruka” i pchor. „Szczerbę” na jedną z kwater, która nie była zajęta. Przyjmują nas tam bardzo gościnnie. I tutaj znajdujemy jeszcze ślady polszczyzny, których się już nie spodziewaliśmy spotkać. Mianowicie staruszka-matka naszego gospodarza rozumie wszystko po polsku, choć mówić w naszym języku nie potrafi.
Bardzo miło mija nam czas wśród tych pięknych gór, w tak miłym towarzystwie. Ale, jak każda rzecz trwa krótko, tak i tutaj stoimy tylko 2 dni już 6 lutego idziemy dalej. Pogoda jest początkowo okropna – pada deszcz. Ale potem zrobiło się trochę ładniej, a piękne krajobrazy umilają drogę. Maszeruję razem z moimi chłopcami jeszcze z konspiracji i wspominam tamte dobre czasy. Tego dnia mija 6 miesięcy, jak wyszedłem z domu i rozpocząłem służbę w partyzantce. Była wtedy upalna sierpniowa niedziela. Wyszło nas dwunastu. Kpr. pchor. „Bieda” – był do ostatniej chwili w oddziale i przed samą ofensywą wyjechał na urlop do domu, gdzie już pozostał. Plut. chor. „Arciszewski”, jest teraz w czwartej kompanii Filii I. Plut. pchor. „Kuba” jeden z moich najlepszych wychowanków, teraz jest w Filii IV. Kpr. pchor. „Książę” jest w tej chwili drużynowym w mojej kompanii. Kpr. pchor. „Bielik”, który nam się pewnie najgorzej udał, jest teraz w Filii III. Sierżant „Woźniak” jest żywnościowym w czwartej kompanii Filii I. Pchor. „Bronek”, który od października siedzi w Kielcach, organizuje tam wywiad. Pchor. „Dobek” zginął od kuli partyzanta bolszewickiego pełniąc obowiązki służbowe – 20 października 1944 r. w Bogusławowie. St. strzelec „Konrad” też jest teraz w mojej kompanii i powinien w najbliższym czasie awansować na kaprala. Strzelec „Bolko” też w czasie ostatnich świąt wyjechał na urlop do domu i nie zdążył wrócić do oddziału. Jeszcze plut. pchor. „Granicki”, który ukończył podchorążówkę jako prymus i w grudniu przeszedł do pracy w konspiracji. Tych jedenastu młodych ludzi, przyprowadziłem przed pół rokiem i dziś właściwie za żadnego z nich nie muszę się wstydzić, a przeciwnie zasiliłem całą grupę wartościowym elementem.

Wspominając minione dobre czasy, weszliśmy na terytoria Sudetów i zatrzymaliśmy się w mieście Petersdorf [Petrikovice]. Moją kompanię ulokowano w gasthauzie – o tyle lepiej niż poprzednio, że jest tam możliwość gotowania. Z ppor. „Mrukiem” kwaterujemy u właścicielki tego domu. Ale i tutaj, jak zwykle stoimy krótko i już 8 lutego ruszamy w dalszą drogę. Ten marsz jest właściwie spacerkiem, bo niebyt daleko i po wyśmienitej szosie. Stajemy na kwaterach w Kottwitz. Spotykamy się tu z nieoczekiwanym wprost przyjęciem. U jednej lokatorki stoimy, u innej jemy, wreszcie trzeci prosi nas, żeby się u niego umyć – częstując przy tym wódką, a ostatecznie czwarty przypomina, że i u niego są dwa łóżka dotychczas nie zajęte. Widocznie jednak istotnie czwartek jest moim szczęśliwym dniem. W sobotę 10 lutego pod wieczór przechodzi kolumna jeńców – powstańców warszawskich. Z miejsca jeden ucieka, resztę namawiamy, by szła za jego przykładem. Tym bardziej, że przyszedł rozkaz o wymarszu następnego dnia. Przez moją kwaterę tego wieczoru przewinęło się kilku nowych podchorążych. W nocy przychodzi odwołanie rozkazu marszowego. W ciągu niedzieli i nocy na poniedziałek organizujemy „obławy” na uciekających z niewoli, w obawie żeby nie wpadli w niemieckie ręce. Patrole kursują całą noc. Radość jest nie do opisania i z przyjemnością siedzę do drugiej w nocy przyjmując przybywających. Stan naszego oddziału był poważnie zwiększony o świcie dnia 12 lutego. Radość jest tym większa, gdy znajdujemy wśród przybyłych swoich znajomych. Uzbrajamy chłopaków, którzy teraz zupełnie inaczej spoglądają na świat. Wśród tych wrażeń i nowych zajęć nie spostrzegliśmy się nawet, kiedy nadszedł dzień dzisiejszy. I byłoby wszystko, jak najlepiej gdybyśmy otrzymali jakiekolwiek wiadomości o losie naszych rodzin, które pozostały po tamtej stronie frontu.


18 luty 1945 r.

Znowu chwycił przymrozek, ale jest jednocześnie ładna pogoda. Byliśmy wszyscy w kościele po raz pierwszy od dłuższego czasu. Kompania wprawdzie zrobiła poranną zbiórkę bardzo ładnie, ale za to później śpiew zupełnie nie wychodził. Ponieważ kompania wskutek ciągłych marszów i bezczynności na postojach trochę się rozpuściła, więc postanowiłem zrobić ćwiczenia. Miałem zamiar jedynie pośpiewać kilka piosenek i wrócić. Tymczasem jednak, chłopcy się obrazili i zaczęli sprawiać problemy. Jeżeli tak, to ja mam czasu dość, a na pewno mniej się zmęczę niż reszta. Inna rzecz, że nie cierpię tego rodzaju ćwiczeń. Czasem jednak dla podtrzymania dyscypliny trzeba robić rzeczy, których się nie lubi. Mamy jutro iść w dalszą drogę. Coraz dalej od swoich. Jakoś dzisiaj wiele myślałem o Drulciu. Czy uda się mu wykręcić od jakieś służby sowieckiej. W ogóle chwilami tak myślę sobie, czy prędko wrócimy do kraju. Coś mi podszeptuje, że nasza tułaczka mocno się jeszcze przeciągnie. Jak to trudno będzie wytrzymać, kiedy już dzisiaj gnębi mnie coraz bardziej tęsknota.


21 luty 1945 r. w Labau.

W poniedziałek opuszczaliśmy Kottwitz, żegnani bardzo serdecznie przez mieszkańców. Ponad tygodniowy pobyt w jednym miejscu pozwolił nam na dostateczny odpoczynek. Przed samym odmarszem odbył się przegląd Filii z wszystkimi szykanami. Pogoda jest piękna, toteż przyjemnie jest maszerować. Tym bardziej, że wszyscy maruderzy z ppor. „Mrukiem” na czele pojechali sobie pociągiem. W tym marszu zupełnie inaczej się czuję, bo przynajmniej wiem, że brak mi dowódcy plutonu, więc muszę wszystko sam zrobić. Natomiast nie mogę znieść, kiedy taki człowiek nie poczuwa się do żadnych obowiązków, a nawet rozkazy wykonuje z wielkim ociąganiem się.

Idziemy [blisko] granicy czeskiej. Dziwna rzecz, że Czesi są do nas zupełnie dobrze ustosunkowani, [podczas] kiedy my spodziewaliśmy się czegoś wręcz odmiennego. Blisko wieczora wymijamy wszystkie Filie, które pozostają po drodze na kwaterach, a sami wyciągamy ostatkiem sił, aż do miasta Jabloniec nad Iserą. Naturalnie po kwaterach jakie mieliśmy w Kottwitz, tego dnia przypada nam szkoła, na dodatek po przemaszerowaniu około 42 kilometrów. Ostatni etap drogi miał tą zaletę, że były śliczne okolice. Szosa biegła rozmaitymi [serpentynami] mieliśmy po prawej stronie wysoko stromo ściętą ścianą górską, a z lewej w dość głębokim urwisku płynącą Iserę. Na ten krajobraz pełen dzikiej tajemniczości, spoglądał księżyc swoim łagodnym obliczem.

W szkole gdzie nas zakwaterowano stoją także jeńcy angielscy. Chłopcy naturalnie biorą się za handel – za chleb i papierosy, idą spodnie, bielizna, a nawet trzewiki. Wreszcie kładziemy się na łóżkach z papierowymi siennikami wypchanymi słomą. Budzi nas ranek dnia [następnego] może nie całkiem wypoczętych, ale zawsze z lepszym samopoczuciem, niż poprzedniego wieczoru. Rano zjadam zupę zamiast obiadu, i czekamy na dociągnięcie tamtych Filii, które zostały za nami. Wreszcie około pierwszej w południe widzimy pierwszych maszerujących – już bardzo zmęczonych.

Opuszczając Jablonec – z miejsca zaczynamy wspinać się pod dosyć wysoką górę. Przypuszczam, że szybko się zmęczymy taką drogą. Ale wkrótce zapominam o tym, gdyż góry pokazują nam swą krasę w zimowej szacie w całej okazałości. Te widoki, które wczoraj miałem możliwość podziwiać dotychczas oglądałem tylko na fotografii. Dziś natomiast zyskiwały jeszcze na wspaniałości, gdyż były czymś żywym. Wspinając się niekończącymi się serpentynami – podziwialiśmy co kilka kroków nowe widoki. Dzień był prześliczny – mroźny, zalany potokami słońca. Wszyscy prawie maszerujemy bez czapek. Zapominamy o zmęczeniu i pokonujemy przestrzeń. Co raz wyrywają się z ust okrzyki podziwu i zachwytu. Co raz ktoś odkrywa zachwycające piękno w jakimś drobiazgu. Patrząc w niektórych miejscach na zwarte ściany smukłych i wyniosłych świerków, zdaje mi się, jakbym był znowu w Skolem. I idę beztrosko zapominając o tym, że jestem w zupełnie obcym kraju, i że oddalam się od tych stron do których serce ciągnie. Co chwilę budzę się z rozkosznej zadumy wracając do rzeczywistości – wprawdzie pięknej, lecz smętnej. To nie Lidka maszeruje [obok] mnie, lecz żołnierze patrzący już dziś z tym samym zaufaniem, co ona kiedyś. Czemu los jest taki okrutny i zawsze mąci piękno jakimś dysonansem?

Podziwiając piękno krajobrazu i uciekając myślą w odległe kraje i czasy – ani się spostrzegamy, jak zapada zmrok i dzień się kończy. Jeszcze przed nami szmat drogi leży, ale wszyscy bardzo dziarsko wyciągają nogi. Wreszcie zatrzymujemy się w Labau, wprawdzie dla odmiany w gasthauzie, ale to nas już tak bardzo nie boli. Ja sam mam wyśmienitą kwaterę u jakiegoś Niemca fabrykującego kiedyś szklaną biżuterię, a teraz guziki. Zaproponowano mi na wstępie kąpiel i czyściutką nocną koszulę, a następnie przyjęto kolacją też nie byle jaką. Oboje gospodarze są bardzo sympatyczni. Dziś uraczyli mnie niespodzianie i z pewnością nieświadomie, gdyż rano na śniadanie dostałem chleba z prawdziwym miodem, a na obiad knedle z jabłkami obficie posypane cukrem. Takiej uczty nie miałem od czasu opuszczenia domu. I zdaje mi się, że czułbym się tutaj jak u siebie w domu, gdyby nie to, że ciężko mi jest dogadać się z domownikami. Poza tym ciągle myśl biegnie do Kraju, tam gdzie zostali najbliżsi. Kogo my tam jeszcze zastaniemy, jak Bóg pozwoli nam wrócić do Ojczyzny. Żeby ta wojna skończyła się wreszcie i żebyśmy mogli zacząć budować, a nie niszczyć, albo konserwować się w bezczynności.


24 luty 1945 r. w Gross Grünau.

Wyjątkowo – jak na dobre kwatery – staliśmy w Labau, aż dwa dni. Wieczorem przed odmarszem dostaliśmy niespodziewanie przydział nowiutkich butów, spodni, kamizelek ze skórek króliczych, ciepłych kalesonów, a nawet po jednej pepeszy na kompanię. Radość z tego przydziału była tak wielka, że postanowiliśmy ją oblać. Następnego dnia, to jest 22 lutego opuszczamy tę sympatyczną miejscowość i wędrujemy dalej. Jeszcze serpentynami po górach, które jednak coraz bardziej się obniżają. Niemniej mamy jeszcze okazję podziwiać bardzo piękne widoki. Poza tym idziemy wyśmienitymi drogami, toteż żołnierze mają dobre humory i nawet śpiewają sobie w marszu. Te dobre warunki marszowe każą zapomnieć o przebywanych kilometrach. Jeszcze za dnia przyszliśmy do Rozstei [Rozstani], gdzie kwaterujemy.

Oficjalnie otrzymałem jakiś teatr, ale ponieważ miejscowość jest dość duża, więc chłopcy rozchodzą się po domach prywatnych. Największą zaletą tej miejscowości jest obfitość jabłek. Czesi tu mieszkający są bardzo sympatyczni. Gdy szukałem w radio Londynu, chcąc posłuchać komunikatu, jakiś Czech bardzo gorliwie mi w tym pomagał i wyszukał na takiej fali, że zupełnie nic nam nie przeszkadzało. Następnego dnia wczesnym rankiem ruszamy w dalszą drogę. Jest gołoledź. Poza tym ogólnie czujemy się kiepsko. Marsz tego dnia nie jest taki płynny jak poprzedniego. Wzgórza bardzo złagodniały, ale okolice są ciągle jeszcze piękne, tym bardziej, że do innych rzeczy dochodzą miejscami jeziora. Całe szczęście, że marsz nie jest długi. Już około czwartej przychodzimy na miejsce postoju. Po rozkwaterowaniu kompanii, przyszedłem do siebie i okazuje się, że jestem chory. Mam trochę temperatury, boli mnie gardło i głowa. Pewnie jakaś angina, albo coś w tym guście. Dziś na szczęście jest już trochę lepiej. Dobrze, że tutaj będziemy stali trochę dłużej, przynajmniej będzie można się wykurować. Dotychczas jest wśród nas powszechne nastawienie na to, że będziemy się starali przedostać do aliantów. Podtrzymywała nas w tym świadomość, że dosyć mocno odbijamy na zachód, mimo że dotychczasową koncepcją było trzymanie się jak najbliżej frontu. Tymczasem wczoraj w czasie marszu dowiedziałem się, że mamy przygotować obsady do zorganizowania wielkich jednostek. Jednym słowem w momencie załamania się Niemiec, mamy zmobilizować znajdujących się tutaj Polaków, dając z naszych kompanii kadry dla batalionów. Jest to bardzo dobra myśl i cieszę się z tego, że nasze dowództwo nie myśli wcale osiąść na laurach, lecz prowadzi pozytywną pracę.


26 luty 1945 r.

Nowe nastawienie składu organizacyjnego, celem wyłonienia z kompanii kadr dla przyszłego batalionu, już nabrało zupełnie realne formy i mam to dla mojej kompanii od wczoraj opracowane. Właściwie nie zdziwiłem się tymi przygotowaniami, kiedy dowiedziałem się, że alianci wyznaczyli już termin konferencji pokojowej. Inna rzecz, że są to – moim zdaniem – niepoważne terminy. Bo na kapitulację Niemców zupełnie nie można liczyć, a przy ich zaciętym oporze, sprawa ich wykończenia może potrwać jeszcze bardzo długo. Teraz przed nami staje jeszcze jeden problem. Czy po zakończeniu tego teatru wojny Anglicy i Amerykanie wypowiedzą rozgrywkę Sowietom, czy dojdą z nimi do jakiegoś porozumienia? Gdyby to ostatnie miało miejsce, to my będziemy grubo przegrani i właściwie wtedy nie będziemy mieli po co wracać do Kraju. I znowu stanie przed nami świat otworem, tak jak przed Kościuszką, Puławskim i innymi, 150 lat temu. Widać jakąś ciężką pokutę musi płacić nasz Naród, że losy tak kierują sprawami, by najofiarniejszy i najbardziej ideowy element tułał się po obczyźnie. Smutna to perspektywa przyszłości. A przyznać się muszę, że tęsknota trapi z każdym dniem większa.

Dziś śniło mi się, że byliśmy z całą rodziną i przyjaciółmi w Tczewie. Tak trzykrotnie budziłem się i popadałem w sen, który mi ciągle te same twarze i te same miejsca uzmysławiał. A szara rzeczywistość każe przypuszczać, że nie tak prędko tam wrócimy i zobaczymy się z ukochanymi, cierpiąc tymczasem zmienną gościnność naszych odwiecznych wrogów. Przy tym stwierdzamy ciekawe zjawisko, że na jak na wschodnich [terenach] niemiecka kultura materialna stała bardzo wysoko, tak teraz w miarę wędrówki na zachód jest coraz gorzej, a nawet pokazują się słomiane strzechy. I choć elektryczność i wodociągi wszędzie spotykamy, to jednak brak już umywalni czy miednicy, i w gruncie rzeczy człowiek nie wie jak ma się umyć nad niewielkim zlewem. Poza tym nie możemy już dostać małego talerzyka czy małej łyżeczki. A ludzie tutaj są tak skąpi, że upiekłszy sobie na wczorajszą niedzielę tradycyjnego „kucha”, nie poczęstowali nas ani kawałeczkiem. Takiego wypadku nie miałem przebywając w tym kraju. Na szczęście jest to dla nas małe zmartwienie, bo my i tak wczoraj mieliśmy wystawną kolację z jajecznicą, prawdziwą herbatą i mlekiem, którą „wpałaszowaliśmy” z apetytem w miłym towarzystwie „Jontka” [sanitariuszka]. Było to jednocześnie pewnego rodzaju uczczenie zakończonych 2 miesięcy mojej pracy w kompanii. Miła to była chwila, ale tych parę godzin kosztuje bardzo wiele przykrości i udręczeniem. Szczęście tylko, że w takim momencie człowiek zapomina o czarnych stronach medalu. Da Bóg, że jak się wojna skończy to wszystkie dzisiejsze przeżycia będziemy ubierać w siatkę złotej aureoli.


27 luty 1945 r. w Graber [Kravare].

Wczoraj jeszcze wieczorem zrobiłem bardzo przykry kawał. Siedząc przy kolacji, nagle zaczęło [mi] serce bić gwałtowniej, zabrakło mi tchu i po żyłach rozeszło się gorąco. Trudno mi określić to uczucie, którego wtedy doznałem, w każdym razie było bardzo nieprzyjemne i byłem bliski utraty przytomności. Po dłuższej chwili dopiero przyszedł doktor, który przypuszczał, że to nic poważnego i nie bardzo się spieszył. Dopiero jak zbadał puls, zrobił wielce zdziwioną minę i czym prędzej dał [mi] zastrzyk. Pokręcił [przy tym] mocno głową, gdy po kilkunastu minutach zmierzył temperaturę i okazało się, że mam 39 i 2 kreski. Dał mi jakieś pastylki. Przyznam się, że w czasie ataku przez chwilę przypuszczałem, że to już będzie koniec. I dziwna rzecz, że nie przestraszyłem się śmierci.

Spałem niezupełnie spokojnie, ale dziś rano czułem się znacznie lepiej. Ponieważ jednak miałem temperatury tylko 35 stopni i 3 kreski, musiałem dzisiejszy marsz odbyć na wozie. Zresztą po dłuższym czasie pobytu na powietrzu i tak stwierdziłem, że kręci mi się cokolwiek w głowie. Przyjechawszy na miejsce zostałem na swojej kwaterze przyjęty dosyć formalnie. Dopiero po przyjściu jakiejś sąsiadki, atmosfera trochę się ociepliła, w rezultacie czego przy myciu [gospodyni] natarła nam plecy mokrym ręcznikiem, a wieczorem dostaliśmy po filiżance gorącego mleka z kawałkiem ciasta – widać rekompensatę za tamto niedzielne skąpstwo. Ja natomiast specjalnie dostałem na kaszel jakiejś herbatki. W takiej atmosferze inaczej się człowiek czuje, i choć rozmowa [po] niemiecku trudno mi przychodzi to jednak kilka słów zamienię. Natomiast na poprzedniej kwaterze, przez tych kilka dni, rozmowa się zupełnie nie kleiła. Pocieszam się tym, że każdy dzień zbliża nas ku końcowi wojny.
 DO GÓRY   ID: 26561   A: pl         


2 marzec 1945 r. w Liboch [Libechov].

Zdawało mi się, że już zupełnie wróciłem do zdrowia. Konieczność zajęcia się kwaterami dla mojej kompanii i innymi sprawami dodała mi sił. Kiedy jednak któregoś dnia dwukrotnie przejechałem się konno, a na dodatek miałem jeszcze inną robotę to okazało się, że jestem jeszcze słaby i nogi zrobiły się jak z waty. O tym samym zresztą miałem okazję przekonać się dzisiaj w trakcie przemarszu, kiedy nogi uginały mi się w kolanach a na koniu też jazda nie była sympatyczna, gdyż wiał silny zimny wiatr. Na szczęście droga była bardzo wygodna i niezbyt daleka. Przywędrowaliśmy znowu nad czeską granicę. Mam teraz nowy kłopot, gdyż powierzono mi w Filii opiekę nad kobietami. Trochę się ze mnie śmieją, ale ja sobie nic z tego nie robię, gdyż powierzenie mi tak drastycznej funkcji świadczy, że przełożeni mają do mnie zaufanie.


4 marzec 1945 r.

Stoimy jeszcze wciąż w Liboch, co zresztą mnie osobiście nie sprawia najmniejszej przykrości. Mam tu kwaterę u rzeźnika, który nas przyjmuje jako swoich osobistych gości. Czuję się teraz ze zdrowiem znacznie lepiej. Dziś po Mszy św. spotkałem się z mjr. „Jaxą” i prosiłem o to, że chcę jechać do kraju. W odpowiedzi dowiedziałem się, że mam jeszcze czas. Siedzenie tutaj sprawia mi z każdym dniem coraz więcej przykrości. Tęsknota do kraju i rodziny tak mnie gnębi z każdym dniem, że ciągle tylko o nich myślę i coraz częściej śnią mi się po nocach. Poza tym coraz pewniej wydaje mi się, że po skończeniu się wojny nie będziemy mieli drogi powrotu do Kraju. Ugruntowuje się w przekonaniu, że Anglosasom nie bardzo chce się wojować, i że chętnie naszym kosztem pójdą na ustępstwa, żeby tylko mieć na jakiś czas spokój. Z tego kupczenia, na które patrzyliśmy gdy Churchill ostatnio przemawiał w Izbie Gmin, wnosić można, że i na konferencji pokojowej wcale nie będzie lepiej.


7 marzec 1945 r. Bylany w Czechach.

Tydzień bieżący rozpoczęliśmy marszem, opuszczając Liboch i zaraz w tej miejscowości przekraczając granicę Protektoratu. W myślach znowu stają mi domysły, jakie stanowisko zajmą wobec nas Czesi, którzy przecież są ustosunkowani nieprzychylnie do Niemców, a widząc nas z bronią, mogą nas posądzać o jakąś komitywę z nimi. W każdej miejscowości spotykamy się z dużym zainteresowaniem ludności dla naszej grup. Dopiero gdy wieczorem przyszliśmy do Starego Bolesława, nawiązujemy z ludźmi bezpośredni kontakt. I tutaj spotykamy się z miłą niespodzianką. Mianowicie jeszcze dobrze nie zajęliśmy kwatery, kiedy chłopcy już mi meldują, że dostali bilety do kina. Przed szkołą, w której kwaterujemy, stoi masa ludzi, którzy chcą nas zobaczyć i porozmawiać. Naturalnie nie brak między nimi amatorów na kupno broni. W ogóle muszę stwierdzić, że ludzie są do nas nastawieni raczej przychylnie. Potwierdza się to jeszcze w czasie następnego marszu – odbywanego wczoraj – kiedy w jednej miejscowości, patrzący ludzie wołali „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Po dosyć uciążliwym marszu przywędrowaliśmy do Bielan – jak ja to nazywam. I tutaj otrzymałem kwaterę u jakiegoś Czecha, który zaczął mnie dokładnie wypytywać o naszą komitywę z Niemcami, dlaczego idziemy jeszcze z bronią w ręku, czy między nami są oficerowie niemieccy, i wiele pytań z podobnego zakresu. Ale po każdej mojej odpowiedzi, którą formułowałem prosto i szczerze, atmosfera się ocieplała. Wielkie zdziwienie wywołało to, że wszyscy oficerowie są Polakami. Poza tym wyjaśniłem nasze stanowisko wobec Niemców, a zwłaszcza to, że nas nie łączy żadna współpraca. Po tej rozmowie dowiedziałem się, że wielu Czechów siedziało w Oświęcimiu, zwłaszcza po zamordowaniu [Reinharda] Heydricha – protektora niemieckiego w Pradze. A dzisiaj otrzymałem od gospodarza adres, a potem widokówkę z dedykacją – z prośbą, żebym napisał po wojnie, jeżeli Bóg da w zdrowiu i szczęśliwie doczekać.

Stwierdziłem, że nasi sławni mężowie są tutaj dobrze znani, a spotkać też łatwo książki polskich pisarzy, a zwłaszcza Sienkiewicza – tłumaczone na czeski. Sama rozmowa toczy się dosyć płynnie, gdyż mówiąc wolno, można się zupełnie dobrze porozumieć. Będziemy musieli wiele zagadnień miejscowej ludności wyjaśnić, ale nie wątpię, że nasze współżycie ułoży się pomyślnie.


10 marzec 1945 r. w Ratenice.

Tamta poprzednia kwatera była wyjątkowo sympatyczna. Z rozmów prowadzonych z panem Wojciechem Kopeckym przekonałem się, że jest to człowiek niepośledniej inteligencji, który w czasie swobodnej Republiki Czechosłowackiej był przewodnikiem w tej wsi i okolicy. Poza tym posiadał bardzo wiele wiadomości, a historia Polski i [postacie] wielu naszych mężów stanu nie były mu obce. Z pewną dozą smutku opuszczałem tamtą kwaterę, gdzie przyjmowano nas tak serdecznie i gdzie dosyć swobodnie można było prowadzić rozmowę [brak karty]
[...] miasteczka nie uczęszczanego przez naszych żołnierzy, więc nic też dziwnego, że wzbudziliśmy szaloną sensację. To była nasza ostatnia rozrywka. Od tej chwili poważnie oczekujemy rozkazu załadowania na transport i obowiązuje już pogotowie marszowe. Ludność jest dla nas ujmująco życzliwa. Chodzą koło nas, jak koło swoich dzieci, a ponieważ nasza mąka jest bardzo ciemna więc knedliczki robią nam ze swojej, znacznie jaśniejszej. Wielu namawia do dezercji, proponując u siebie gościnę. Przypuszczam, że to ma swoje głęboko ukryte podstawy. W każdym razie atmosfera jest bardzo przyjazna. Wreszcie w poniedziałek 12 marca, przychodzi rozkaz o załadowaniu. Jazda koleją jest niespotykaną atrakcją, niemniej jednak każdy wolałby maszerować pieszo, gdyż kwaterowanie między ludźmi cywilnymi ma niewątpliwie swoje walory. Zresztą nikomu chyba nie śpieszy się na stałe miejsce postoju, ale taki jest rozkaz i nic na to nie poradzimy. W chwili opuszczania kwater obserwowałem wzruszające sceny. Żegnano się jak rodzice z dziećmi. A jeszcze w drodze na stację kolejową spotykamy dwie panienki z miasta Bylany, które moim żołnierzom przywiozły jabłka.

Docieramy wreszcie na stację. Samo załadowanie – jak na wyszkolenie naszego żołnierza – poszło zupełnie sprawnie. Czekamy jeszcze do wieczora i ostatecznie około ósmej godziny wieczorem opuszczamy stację kolejową Pecek. Jazda jest fatalna, gdyż zimno bardzo nam dokucza. Ale za to tempo mamy kawalerskie i rano budzimy się na stacji w mieście Ołomuniec na Morawach. Jakby na przekór nocnej jazdy, za dnia wleczemy się, przystając na prawie każdej stacyjce, aż wreszcie po południu docieramy do Brna. Tutaj na bocznicy musimy odstać swoich kilka godzin i dopiero potem ruszamy w dalszą drogę z wtorku na środę w nocy. Na stacji Blansko znowu przestawiają nas na bocznicę i dopiero rano otrzymujemy rozkaz wysiadania. Znajdujemy się w pięknej górskiej okolicy. Marsz ze stacji na miejsce postoju byłby w całej pełni przyjemny, gdyby nie męczące nas pagórki. Po południu strasznie zmęczeni dotarliśmy tutaj, znajdując wszystko w panieńskim bezładzie.


18 marzec 1945 r. – niedziela.

Pierwsze chwile pobytu w tym pustkowiu wydawały się rozpaczliwe i beznadziejne. Przede wszystkim zmęczeni drogą nie spotykamy kwaterunkowych i błądzimy w poszukiwaniu rejonu zakwaterowania. Wreszcie kiedy nas ulokowano okazuje się, że poza czterema ścianami niczego nie mamy. Nasi chłopcy, którzy już od Kottwitz jechali pociągiem, naturalnie ledwo o sobie pomyśleli, a o reszcie kompanii mowy być nie mogło. To jest problem, który mnie od dawna gnębi – brak między naszymi żołnierzami wysoko postawionego koleżeństwa. Wobec takiego stanu rzeczy wzięliśmy się dziarsko do roboty. Piece okazały się dobre, toteż po kilku chwilach w każdym domu zaczęło się życie przy płonącym palenisku. Tę noc jeszcze wielu spało na gołej podłodze. Dopiero w czwartek 15 marca, od samego rana zawrzała praca, jak w ulu. Prycze do spania, stołki i stoły wyrastają spod ziemi, bo przecież nie mamy żadnych narzędzi, nawet prymitywnych.


25 marzec 1945 r. – niedziela.

Tę pracę początkową trochę zatrzymało zdziwienie na wiadomość o mającej nastąpić reorganizacji. I wkrótce po tej pogłosce, przychodzą rozkazy omawiające detale przegrupowania. Tworzyć mamy sześć kursów: dla oficerów sztabowych, dla oficerów młodszych, doskonalący dla podchorążych, doskonalący dla podoficerów, kandydatów na podchorążych i podoficerów i kurs rekrucki. Wszyscy oficerowie młodsi zostają skoszarowani. Przegrupowanie następuje dość raptownie tak, że w poniedziałek stajemy do przeglądu i defilady w nowym ugrupowaniu. Jestem zdania, że Duch św. natchnął tego, który wpadł na taki właśnie sposób przerobienia partyzantów na wojsko. Oddzielenie wszystkich szczebli od siebie pozwoli na podniesienie dyscypliny i właściwy rygor, jakiego regularne wojsko wymaga. Inni trochę się na to krzywią, ale są to przede wszystkim tacy, którzy poszli do partyzantki jedynie dla szukania sensacji, albo liczący na łatwy łup, co się w zamieszaniu walki trafia. Tym typom nie zaszkodzi, jak trochę się ich przemusztruje i nauczy porządku.

Pierwszą chwilę na kursie rozpocząłem od tego, że mianowano mnie komendantem sali, na której śpi nas czternastu. Między innymi ppor. Socha, z którym razem przyszliśmy z Kielc, a z którym teraz dzielę szafkę. Obok mnie śpi ppor. „Edward” – bardzo młody myślą (dowiedziałem się, że jest tylko o rok młodszy ode mnie), którego kiedyś w Starym Bolesławiu obsztorcowałem za to, że salutował trzymając drugą rękę w kieszeni. Dalej por. „Rawicz” – stały malkontent, który smutną przeszłością spod Odherthalu wyrobił sobie opinię prawie że dezertera. Obok niego jest dobrany towarzysz w osobie ppor. „Zocha”. Temu cały dzień potrafią się nie zamykać usta, tak musi każdą rzecz językiem obrobić. A przy tym jego ocena jest tak dziecinna i niepoważna, że często dziwię się, jakim cudem ten dorosły dzieciak mógł otrzymać stopień oficerski. Jeszcze w tej sali ma swoje łóżko por. „Szreniawa” – dobry kolega i wesoły chłop, gdyby nie to, że strasznie plugawy słownik prawie nie przestaje toczyć się z jego ust. Wreszcie pod samym oknem zajął miejsce chor. „Boruta”, który zaraz pierwszego wieczoru dał nam pokaz, jak nie powinien wyglądać i zachowywać się pijany oficer. Upił się prawie do nieprzytomności i kiedy usiłowano położyć go do łóżka pokopał i pobił kpt. „Stepa”.

W ten sposób przedstawia się połowa naszej sali – z drugiej strony mamy podobną mozaikę. Pod samym oknem ulokował się ppor. „Jacek” – bardzo sympatyczny i koleżeński, którego znałem jeszcze z Polski, kiedy pracował w Akcji Specjalnej. Zawsze ma dobry humor i jest pełen młodzieńczego entuzjazmu – mimo, że jest aż o pięć lat starszy ode mnie. Zaraz obok niego spoczywa drugi aesowiec ppor. „Robert” – bliżej mi nieznany. I w ciągu tego tygodnia niczym na siebie nie zwrócił uwagi poza tym, że gra na harmonii. Wydaje mi się, że będzie to typ raczej dodatni. Dalej ppor. „Oporny”, z którym dziś pełnimy służbę w kursie, którego można określić jako „boże ciele” – nie odznaczający się niczym, ani w czasie pobytu w Polsce, ani w ostatnich czasach naszej wędrówki na obczyźnie. Jest raczej do przesady skromny i nieśmiały. Obok niego mamy por. „Mieczysława” – najstarszego wiekiem na naszym kursie, o dosyć obfitych kształtach, ale i pogodnym usposobieniu. Wreszcie następuje oryginalność naszego kursu Anglik – por. Harry, z którym mamy dość wiele kłopotu, gdyż jest trudny do opanowania, a poza tym niemożliwie brudny. I ostatecznie dobrany kompan poprzedniego ppor. „Adolf”, który ma w sobie niewiele [z żołnierza,] pomimo, że służył w wojsku jeszcze przed 1939 rokiem. Brak nam tu jeszcze ppor. „Lamparta”, który kwateruje wraz z żoną spodziewającą się przyjścia na świat maleństwa, i por. „Szawały”, gdyż jest to oficer też stojący na poziomie, ale reszta nie jest dla mnie pociągającym towarzystwem.

Na szczęście komendantem sali nie byłem długo, gdyż zaraz następnego dnia zostałem na trzy dni obdarzony godnością szefa kursu. Pracy w tych dniach miałem bardzo wiele, gdyż chwile wolne od zajęć musiałem poświęcić na pracę kancelaryjną. Nawet trudno mi było wybrać się do koni, których od przyjazdu mało co widziałem, a które głodowały pierwsze dni, gdyż sprawa paszy nie była dostatecznie uregulowana. W ciągu dnia osiem godzin wypełniają mi zajęcia, a wolne chwile też wypełnia mycie naczyń i inne drobiazgi. Mimo tego wieczorami znajdowałem chwilę wolną, kiedy z kawałkiem chleba uciekałem dokarmiać konie. Poza tym z wychodzeniem poza kwaterę też nie jest łatwo, gdyż za każdym razem trzeba się meldować i prosić o pozwolenie. Ale czas za to leci szybko. Najsympatyczniejsze są przedpołudnia, kiedy mamy ćwiczenia bojowe w terenie. Poza tym w wolnych chwilach odwiedzam swojego konia, dla którego zbieram chleb z całej sali. Tam chodzę specjalnie gorliwie, bo przecież koń nie poprosi, ani nie użali się przed nikim. A paszy ciągle jeszcze nie jest wystarczająco.

Po drodze rozmawiam z żołnierzami z mojej kompanii, którzy są mniej lub więcej zadowoleni z nowego trybu życia. Zaglądam do pchor. „Czarnego”, któremu zdaje się specjalnie nie podoba się tutaj. Te wątpliwości, które ich nurtują trzeba wyjaśnić i uspokajać, gdyż ciągle jeszcze nie mogą w pełni nabrać do nas zaufania. Każdego dnia staram się widzieć z Haliną – „Jontkiem”, aby wiedzieć co robi i czy nie potrzebuje jakiejś pomocy. A wreszcie każdego wieczora, na chwilę wpadam do izby chorych, aby odwiedzić chorą Alę. Biedaczka w czasie [podróży] koleją z Kottwitz była zupełnie opuszczona, a nawet okradziono ją z wielu rzeczy. Poza tym jej stan zdrowia nie przedstawia się wcale pocieszająco. Ludzie dziwnie podchodzą do niektórych spraw. Na przykład to, że Haliną opiekuję się bardziej niż którą inną, już wywołało plotki. A przecież jest zupełnie naturalne, że przydzieloną do mojej kompanii i naprawdę pracowitą dziewczyną warto się zainteresować. A potem nie podarowano mi i odwiedzin u Ali – też rozpuszczając plotki. Tylko nie wyobrażam sobie, jak pogodzą te dwie panny naraz ze mną. Zresztą zupełnie tym się nie przejmuję i kiedy rozmawiamy z nimi na te tematy, to śmiejemy się do rozpuku.
Tymczasem martwimy się, jak będziemy spędzać święta. Wszyscy jesteśmy rozgonieni po kwaterach, gdzie nie może być mowy o jakiejś swobodzie. A chciałbym bardzo, żeby dawny skład pocztu drugiej kompanii mógł spotkać się razem, w jakimś zacisznym pokoiku. Wczoraj zamieniłem papierosy na osiem jajek i kupiłem drożdży, ale nie mam pojęcia czy coś z tego wyjdzie. A poza tym myśl ciągle ucieka do Polski. I dziś znowu patrzyłem z zazdrością na wyjeżdżających na kurs dywersyjny. Oni zawsze są bliżsi powrotu do Kraju niż my. Ale to chyba jeszcze nie tak prędko nastąpi.


31 marzec 1945 r. – Wielka Sobota.

Mamy teraz tyle zajęć, że z trudem znajduję chwilę wolną, aby choć kilka myśli przelać na papier. Szczęśliwie od wczoraj mam służbę oficera inspekcyjnego garnizonu, dzięki czemu mam parę chwil dla siebie. Ubiegły tydzień był dla nas bardzo wyczerpujący. Okazało się, że tyle ruchu i świeżego powietrza niepomiernie powiększa nasze apetyty, których przydziały nie zaspokajają w całej pełni. A wędrowanie po okolicznych górkach bardzo mnie męczy. Któregoś dnia np. po powrocie z ćwiczeń, znowu mi serce zaniemogło. Dopiero wczoraj moje samopoczucie trochę się poprawiło, ale dzisiejsza służba jednak też mnie wypompowała. Trudno nam przychodzi znosić te wysiłki – widać, że ten krótki okres pobytu w partyzantce i tułaczki wysysają z nas zdrowie i siły.

Ostatnio wzmocniła nas trochę ofensywa na zachodzie postępująca w niebywale szybkim tempie. Budzi to nadzieję na wcześniejszy powrót do kraju. A mnie osobiście z każdym dniem trawi coraz większa tęsknota. Przede wszystkim myślę ciągle o Mamusi, która z pewnością nocami modli się, prosząc Boga o opiekę nade mną. Wiele bym dał za to, żeby mieć choćby nikły cień nadziei na to, że już Mamusia wie cośkolwiek o nas. Pytanie teraz co się dzieje z Marysią i Jędrkiem i czy o Lidce są jakieś wiadomości? Zdaje mi się, że te Święta [Wielkanocne] jak i Bożego Narodzenia spędzimy w zupełnym rozbiciu. I nam tutaj te święta jakoś się wcale nie kleją. Wprawdzie cieszę się, że dziś zakończę służbę i będę teraz miał dwa dni wolne, ale żadnych planów na nic nie układam. Jakkolwiek upieczono nam jakiś placek, a poza tym Halina też o czymś pomyślała, ale mnie to wszystko zupełnie nie cieszy. W ogóle nie wiem gdzie sobie urządzimy tą przyjemność.

Na naszej kwaterze nie śmiałbym nawet komukolwiek zaproponować, gdyż atmosfera jest bardzo nieprzyjemna. Ciągle słychać głosy niezadowolenia na organizację, ciągle jakieś pretensje do kolegów i swary – tak przykro, że po opuszczeniu tej kwatery z przyjemnością odetchnę pełną piersią w jakimś zacisznym kąciku. Wydaje mi się, że połowa członków naszej sali powinna być wykluczona z korpusu oficerskiego, gdyż swoim zachowaniem i wyrażeniami odpowiadają jakimś dzikim mongołom, a sposób myślenia niektórych jest [porównywalny z poziomem] dziesięcioletniego dziecka. Tymczasem jednak zamknąłem się w sobie, gdyż pewne moje słowa koleżeńskiej uwagi odniosły wręcz odwrotny skutek. Widzę, że natrafiłem na ludzi o biegunowo odmiennym usposobieniu i sposobie myślenia. Ponieważ po tamtych uwagach nie spotkałem najmniejszego poparcia – w najlepszym wypadku obojętną ignorancję – więc teraz zasklepiłem się w sobie patrząc i szukając w sobie tych samych niedociągnięć, aby je wyplenić.
 DO GÓRY   ID: 26562   A: pl         


2 kwiecień 1945 r. – Poniedziałek Wielkanocny.

Przez długi już czas myśleliśmy o tym, jak spędzimy dzisiejsze Święta. Zdaje mi się, że mało kto, albo nawet nikt, nie spodziewał się spędzać ich tak radośnie. Stały jednym słowem pod znakiem tęsknoty za Krajem i za domem rodzinnym. Ja przynajmniej wciąż myślałem o Mamusi. Wiem jak bardzo jest uczuciowa i że żyje wspomnieniami dawnych dobrych dni. Toteż i teraz z pewnością [żyje] w smutku i zatroskaniu o nas wszystkich. [Także] i mój nastrój jeszcze wczoraj – kiedy wstawałem na rezurekcję – nie był nadzwyczajny. Przed oczyma stawały mi wspomnienia świąt z poprzednich lat, i poza tym fatalnie się czułem na zdrowiu. Łamało mnie w kościach i okropnie bolała mnie głowa.


3 kwiecień 1945 r. – wtorek.

Rezurekcja była odprawiona o szóstej rano. U grobu, który był wspaniale udekorowany, wartę trzymali oficerowie z dobytymi szablami. Wszystko wojsko zabrało się w kościele, z kompanią chorągwianą, którą stanowił kurs podoficerski. Pierwszy raz w wystąpieniu publicznym brał udział sztandar 204 pp. Ziemi Kieleckiej. Procesja wyszła dookoła kościoła. Ranek był piękny i zdawać by się mogło, że jesteśmy w Polsce, i że normalnie obchodzimy uroczystości wielkanocne. Tylko obecność dwóch oficerów niemieckich psuła całe złudzenie. Po uroczystej Mszy św. odbył się przegląd wszystkich oddziałów przed płk. „Bohunem” i złożenie mu życzeń, poczym defilada. Oficerowie sztabowi jak i młodsi spotkali się na wspólnym śniadaniu, gdzie indywidualnie składano sobie życzenia. Nie pozostawało mi jednak nic czasu wolnego, gdyż zaraz potem miałem ważną odprawę, która przeciągnęła się aż do południa. Ten czas przeszedł dość miło. Może dlatego, że nie było chwili wolnej na jakieś smutne refleksje i dlatego, że spędziłem w gronie najsympatyczniejszych kolegów. Na popołudnie umówiliśmy się z Haliną i podchorążymi „Czarnym” i „Szlubiczem” na podwieczorek. Teraz właściwie poczuliśmy się w ściślejszym gronie, tak jakby w rodzinie. Nie spodziewałem się, że będziemy mieli takie pogodne usposobienia. Zapomniałem o tym, że czuję się chorym i wydawało mi się, że jestem między starymi przyjaciółmi, a przecież znamy się dopiero od tak niedawna. W ten sposób przeszło nam pierwsze święto.

Następnego dnia mieliśmy zrobić wycieczkę do Macochy, ale ponieważ w niedzielę czułem się kiepsko, więc cała sprawa zawisła w powietrzu. Dopiero wczoraj zdecydowałem się w ostatniej chwili, ponieważ większe grono oficerów i koleżanek też się wybierało. Zabrałem Halinę i Alę, choć ta ostatnia nie jest całkiem zdrowa, oraz „Szlubicza” i „Czarnego” na wózek, a sam pojechałem konno. Oglądaliśmy piękne krajobrazy. A w samej grocie Macochy zachwycałem się przepięknymi stalaktytami i stalagmitami, tym piękniejszymi, że oświetlonymi oryginalnym światłem. A wycieczka potokiem podziemnym też nie była uboga we wrażenia. Wróciliśmy o zmroku bardzo zmęczeni, ale też chyba każdy był szczerze zadowolony, a ja z pewnością najbardziej. I znowu człowiek nawet się nie spostrzegł, że Święta już przeszły.

Wzywano mnie jeszcze przed spaniem do mjr. „Jaxy”. Wszedłem a major pokazuje mi szereg adresów w Polsce. W pierwszej chwili przypuszczałem, że mam się tego nauczyć na pamięć, i że pojadę do Kraju. Aż mi serce przestało bić z radości. Okazało się jednak, że tylko miałem podać swoje adresy, a jechać ma ppor. „Gnat”. Jednocześnie w przeciwnym kierunku jedzie por. „Szaława”. Nasi kierownicy nie spoczywają na laurach i w niepozornym kąciku mjr. „Jaxy” praca wre nieprzerwanie. Przez te dwa dni nie mieliśmy czasu myśleć o rzeczach nierealnych i dzięki temu Święta przeszły bardzo przyjemnie, a zupełnie inaczej niż przypuszczaliśmy.


5 kwiecień 1945 r. – czwartek.

Od paru dni panuje między nami pewne naprężenie. Rozmawiamy wiele o postępach ofensywy na wschodzie i na zachodzie. Mnie zwłaszcza interesuje to co dzieje się na zachodzie – nie dlatego, żebym chciał tam uciekać. Wiem, że mamy tutaj inne zadania do spełnienia i właśnie dlatego nie siedzimy na zachodzie. Front wschodni interesuje mnie cokolwiek, ale już nie tak bardzo, bo mam zaufanie do naszych dowódców, a poza tym – z doświadczeń styczniowych w Polsce – mam pewność, że nasze nogi są dostatecznie długie. Inna rzecz, że trochę przywykłem do naszego Rozstani, i że wyjazd stąd przyjąłbym z pewnym żalem. Niemniej mówi się coraz więcej na te tematy i są tacy, którzy już lada dzień wyglądają reorganizacji i odmarszu.
Ja jakoś coraz częściej myślę o Kraju i zastanawiam się nad tym, kiedy tam wrócimy. Nawet gdyby w niedługim czasie Niemcy skapitulowali i gdybyśmy dostali się pod skrzydła anglo-amerykańskie, to jeszcze powrót nie jest tak łatwy. Teraz powstaje pytanie, czy anglosasi będą chcieli z miejsca bić się z bolszewikami. A nawet gdyby chcieli, to przedtem my będziemy musieli przejść przeszkolenie w nowoczesnej walce, na które trzeba będzie poświęcić nie osiem tygodni, ale kto wie czy nie osiem miesięcy. I to nie w Kraju, gdzie będą się toczyły walki, ale z pewnością gdzieś na obczyźnie. Patrząc więc trzeźwo przed siebie, nie tak prędko będziemy oglądać naszą piękną polską ziemię. I paczki oraz kakao z pianką na moje imieniny u Mamusi – o czym dziś rozmawialiśmy – należy odłożyć między marzenia, które raczej nie zostaną spełnione.


8 kwiecień 1945 r. – niedziela.

Ostatnimi dniami panuje u nas jakiś specjalny nastrój. Naturalnie na pierwszym miejscu jest ciągle ofensywa zachodnia i wschodnia. Słychać dyskusje na temat, jak długo jeszcze wytrzymają Niemcy i kiedy popędzą nas stąd bolszewicy. Tego ostatniego oczekuje wielu kolegów, gdyż nie podoba im się na kursie i radzi byliby wrócić jak najprędzej do kompanii. Moje zdanie jest trochę inne, gdyż chciałbym z kursu wyciągnąć jak najwięcej, a jest mi sprawą zupełnie obojętną kiedy wrócę do kompanii. Tamci urządzają sobie na „swoim gospodarstwie” życie bardzo wygodnie i obficie – jeżeli chodzi o jedzenie. Mnie tylko martwi to, że konie teraz pozostają bez należytej opieki, a poza tym ja osobiście nic na kursie nie tracę, bo moje życie prywatne było zupełnie takie samo w kompanii. Dowiedziałem się za to, że prawdopodobnie zostanę przeniesiony jako instruktor na kurs rekrucki. Świadczyłoby to o tym, że jestem oceniany wyżej niż inni koledzy, niemniej wolałbym tych osiem tygodni całkowicie przebyć jako uczeń.

Nastrój oczekiwania wzrósł jeszcze w piątek, kiedy to oficer niemiecki podał nam do wiadomości, że na całym poligonie został ogłoszony stan wyczekiwania, czyli alarm Nr I. Na tę wiadomość mjr. „Rusin” [zwołał] nas z powrotem oczekując tej chwili. Wyczekiwaliśmy powrotu płk. „Bohuna”, który wyjechał do Pragi, i każdemu oczy zabłysły, gdy wczoraj w południe, po powrocie z ćwiczeń usłyszeliśmy, że już wrócił. A jeszcze większa radość zapanowała – zwłaszcza między starymi eneszetowcami, gdy wieczorem ukazało się w rozkazie dziennym oświadczenie, w sprawie konferencji pułkownika z niemieckimi władzami wojskowymi. Sprawa została postawiona jasno, że walczymy teraz z okupantem bolszewickim, wobec tego, że okupant niemiecki opuścił nasze ziemie, że do walk na froncie nie jesteśmy zdatni w tej chwili, i że dążymy do porozumienia się i podporządkowania gen. Andersowi, jako naczelnemu wodzowi Armii Polskiej.

Przypuszczam, że teraz nikt nie będzie miał wątpliwości co do stanowiska naszego wobec Niemców. Dowiedzieliśmy się też, że przenieść się mamy na zachód, co nastąpi po załatwieniu potrzebnych formalności. Coraz większą dumą napełnia mnie to, że wszedłem między ludzi godnych zaufania, i że stałem się dzięki temu wysokowartościowym żołnierzem i obywatelem. Tymczasem stoimy w miejscu i kursy prowadzą pracę normalnym trybem, a radość niektórych kolegów wydaje mi się mocno przedwczesna. Odpoczywając dziś po służbie, analizuję sobie te wszystkie sprawy i napełnia mnie coraz większa wiara w celowość naszej pracy. W takich momentach słabnie w sercu tęsknota do Kraju i zapominam o niespokojnej myśli, co dzieje się z naszymi najbliższymi.


10 kwiecień 1945 r. – wtorek.

Od wczoraj jesteśmy wraz z por. „Leonardem” przeniesieni z kursu dla oficerów młodszych na kurs doskonalący dla podchorążych, jako instruktorzy. Jeszcze wczoraj byłem z tego trochę niezadowolony, gdyż na kursie dla oficerów młodszych miał w tym tygodniu rozpocząć się program szkolenia w zakresie dowodzenia kompanią. Poza tym na kurs podchorążych zostaliśmy przydzieleni dlatego, że usunięty stąd został kpt. „Korczak” i por. „Most”, w wyniku przeprowadzanego uzdrowienia stosunków w Grupie Operacyjnej. Dla nas dwóch jest to niewątpliwie wyróżnieniem i oznaką, że dowództwo ma do nas zaufanie. Mimo tego początkowo czułem się nieswojo i raczej wolałbym zrezygnować z wyróżnienia a pozostać na kursie oficerskim. Poza tym nie bardzo wierzyłem w swoje zdolności instruktorskie. Dopiero po powrocie z przedpołudniowych ćwiczeń zacząłem zmieniać zdanie. Przede wszystkim przekonałem się, że program obejmuje tak proste działania bojowe, że nawet bez specjalnego przygotowania daję radę nałożonemu zadaniu. Potem czas mija bardzo szybko, gdyż człowiek musi całą uwagę skupić na uczniach.

Wreszcie wszedłem w zupełnie inne otoczenie, co z miejsca wywarło na mnie silny wpływ. Ostateczny rezultat był taki, że z ochotą wziąłem się do nowej pracy. Już dzisiaj zupełnie inaczej patrzyłem na świat, a do pracy szedłem jak do tańca. Tylko, że to nie trwało – jak na złość – zbyt długo, gdyż właśnie dowiedzieliśmy się, że pojutrze mamy opuścić Rozstani, i udajemy się w wędrówkę na zachód. Podobno mam zostać w dalszym ciągu na kursie z czego w tej chwili jestem nawet zadowolony. Z nikim nie byłem związany jakimś specjalnym węzłem. A przynajmniej na jakiś czas pozbędę się kłopotów i odpowiedzialności dowódcy kompanii, i oderwę się od utrzymywania stosunków służbowych z mjr. „Rusinem”. Rezygnuję z całego dorobku kompanijnego, gdyż wiem, że reszta w czasie przemarszów bez mojej kontroli zginie. A jak wrócę, to rozpocznę pracę od początku, tak jakbym nową kompanię dopiero zorganizował. Teraz muszę się postarać o to, żeby do końca kursu wytrwać w odpowiedniej formie i swoją pracą przyczynić się do dobrego wychowania przyszłych oficerów. Dziś zabroniłem im śpiewać pornograficzną piosenkę, a popołudniu powiedziałem wprost, że dziwię się, iż sięgają do tak marnego repertuaru znając bardzo wiele istotnie pięknych piosenek. Wieczorem odprawiliśmy wspólną modlitwę, co podobno ostatnio zaczęło wychodzić z programu. Myślę, że jeżeli pracę poprowadzimy systematycznie, to niewątpliwie będziemy zbierać owoce.


17 kwiecień 1945 r. – Plewnice w Czechach.

Przewidywania, które snuliśmy w Rozstani okazały się słuszne, i istotnie w czwartek 12 kwietnia, po prawie miesięcznym pobycie rozstawaliśmy się z Rozstani. W ciągu tego minionego miesiąca potrafiliśmy zżyć się z tym pustkowiem i teraz z ciężkim sercem żegnaliśmy te mury, upiększone naszymi rękami, podwórka i obejścia uporządkowane, a nawet gdzie niegdzie i ogródki przekopane. Wydaje się, że to wszystko drobiazgi, ale gdy je trzeba porzucić, to serce się kraje. Nie ja sam jeden odchodziłem stamtąd z takimi uczuciami, bo widziałem żołnierzy chodzących i smutnym wzrokiem obejmujących swoje dzieła. A nawet numer „W marszu i w boju” – bardzo dobry – też pisał o rozstaniu z Rozstani. Był tam piękny wiersz „Litania”:

Serc naszych cicha modlitwo, szumie igielny,
Śpiewie tatrzański, mchu rdzawy i barwo morza
Ciszo nabożna i łzawa, dzwonie niedzielny,
O Matko Jasna, Matko człowiecza i Boża.

O Matko Dobra, miodu słodyczy łez solo
O Matko, któraś nie odmówiła nikomu
Matko! – wspomnienia, żem posiadł i stracił – bolą...
Matko, wybłagaj nasz powrót do Ojców domu.

Wieżo Mariacka,
Góro Trzech Krzyży,
Ponury Mnichu,
Morska Latarnio,
Placu Wolności
Wzdycham po cichu
Kiedyż zobaczę...
Grobie pod darnią
Nieznany grobie...
Cieniu wilgotny
Rozbitej nawy.
O, Krzyżu święty
Ręką Zygmunta
Wbity w mogiłę
Warszawy. –
Ja płaczę...

O Matko Dobra, miodu słodyczy łez solo
O Matko, któraś nie odmówiła nikomu
Matko! – wspomnienia, żem posiadł i stracił – bolą...
Matko, wybłagaj nasz powrót do Ojców domu.


Zresztą cały numer był pełen tęsknoty. Bo i każdemu tęsknota przepełnia piersi. I choć szkoda było zostawiać opustoszałe Rozstani, to z drugiej strony każdy rwał się do drogi, bo wiedział, że w ten sposób zbliża się do Kraju. Dzień nam sprzyjał, gdyż pogoda była trochę słoneczna przerywana chmurami, toteż szliśmy dosyć dobrym tempem.

Pozostałem przy kursie dla podchorążych. Teraz dopiero przekonuję się, że są to przeważnie ludzie nie posiadający ani odrobiny ambicji i poczucia swojej godności. Całą drogę śpiewali jedynie jakieś plugawe piosenki, a w przerwach klęli się w najordynarniejszy sposób. Porządek marszu wymagał tylu poprawek, że ku końcowi zaczęło mi brakować głosu. Rezultat był taki, że po przyjściu na miejsce postoju do miasta Spesow – wyprowadzony z równowagi – zamiast natychmiastowego odpoczynku dałem kompanii musztrę. Żal mi ich było, ale dochodzę do przekonania, że z tymi ludźmi, którzy nazywają samych siebie „wysoce kulturalnymi”, nie można postępować w jakikolwiek kulturalny sposób, gdyż wtedy oni zaczną człowiekowi strugać kołki na głowie.

Następnego dnia wyznaczyłem jednego z podchorążych do prowadzenia kompanii, aby się przekonać jak zachowują się przed frontem i czy opanowali rozkazodawstwo. Pierwszy przykład wypadł tak fatalnie, że prowadzącego podchorążego postanowiłem w ogóle nie oceniać. Poza tym koledzy, choć nie śpiewali plugawych piosenek, jednak zachowywali się wobec wyznaczonego dowódcy w sposób wysoce niekoleżeński. Marsz trwał dosyć długo, ale wreszcie doszliśmy do miasta Deblin. I następnego dnia znowu dalej mimo zmęczenia. Tego dnia na stan czterdziestu dziewięciu w mojej kompanii maszerowało tylko trzydziestu dwóch. Marsze są uciążliwe, gdyż przemierzamy teren mocno pofałdowany. Przed wyjściem z Rozstani dostałem gorączki, która mnie ciągle trzyma. Postanowiłem jednak nie dać się i nie pojechałem wozami.

Jeszcze za dnia, ale bardzo zmęczeni dotarliśmy do miasta Mostisce. Za każdym razem musimy wyjaśniać nieufnym Czechom, że my nie współpracujemy z Niemcami i że nasze dowództwo jest niezależne. W pierwszej chwili nie mieści im się to w głowach i nieraz wprost śmieją się z nas, dopiero po dłuższej polemice dochodzą do przekonania, że to jest możliwe i wreszcie przyznają nam rację. Za to rano najczęściej budzimy się niewyspani, gdyż te polemiki ciągną się długo w nocy. I tym razem ruszyliśmy nieco ospali, ale to pewnie dlatego, że jest właśnie niedziela. W czasie przemarszu przez pobliskie miasteczka, chłopcy się rozśpiewali, co ściągnęło na naszą trasę tłumy ludzi, wychodzących właśnie z kościoła. Całe szczęście, że to początek marszu, bo nasi podchorążowie mają jeszcze w sobie coś z reprezentacji – gorzej byłoby ku końcowi, kiedy ledwo ciągną nogi. W marszu postawa kompanii poprawiła się cokolwiek.

Tym razem marsz idzie płynnie i nawet nie spostrzegliśmy się jak z górki oglądamy panoramę wsi Welki Baranov, gdzie mamy kwaterować. Czy dlatego, że przerwaliśmy mieszkańcom swym przyjściem niedzielę, atmosfera jest wyraźnie nieprzyjazna. I tutaj miałem pierwszy raz taki wypadek, że gospodyni podała śniadanie do którego siadamy, gospodarz, „Jagoda” – luzak od mojego konia, i ja. I my z „Jagodą” jemy suchy chleb, a gospodarz idzie do szafki, smaruje sobie chleb i najspokojniej w świecie wraca do stołu, aby nam dotrzymać towarzystwa. Tam też dowiedziałem się, że Czesi nie biją się, bo tak czy inaczej będą mieli swoją „swobodę”. Z radością opuszczałem tamtą kwaterę, bo do tych ludzi czułem wstręt i najchętniej byłbym ich podeptał.

Dzień był czysty słoneczny – szliśmy cały czas odkrytą szosą. Z ruchu aut widać, że Brno się ewakuuje. Przechodzimy przez Ihlawę, gdzie płk. „Bohun” został obsypany kwiatami. Na rynku pełno ludzi ładujących się na autobusy. Trochę mi to przypomina widoki zimowe, kiedy niemieckie towarzystwo uciekało na zachód. Marsz trwa długo, a nasze twarze stają się coraz ciemniejsze od słońca. Ostatecznie w chwili gdy słońce kryje się za horyzontem, przychodzimy na kwatery do miasta Plewnice. Tutaj przeciwnie niż wczoraj witają nas z otwartymi rękoma goszcząc jak tylko mogą. Człowiek czuje się jakby przyjechał do Polski. Aż serce mięknie i zapominam o urazie do Czechów, którą miałem po wczorajszej kwaterze. Przecież oni też nie mogą podchodzić do nas ze stuprocentową szczerością, bo na pewno nie wiedzą kim jesteśmy. Po pięciu dniach przemarszów mamy dziś jeden dzień odpoczynku. Czuję się jak na letnisku, ale i zmęczenie dopiero teraz wychodzi z kości. W każdym razie wolę maszerować niż jechać pociągiem. I tak zdążymy dojść do aliantów, gdyż Niemcy z pewnością nie skapitulują, a Czesi są tak zniewieścieli, że do żadnej rewolucji zbrojnej nie dopuszczą u siebie. Jest to naród, który prędzej czy później zostanie przez kogoś wchłonięty, gdyż już dzisiaj nie potrafił swoich sił przeciwstawić jakiejkolwiek sile.


19 kwiecień 1945 r. - Olsi.

Z chwilą przejścia z Moraw na tereny Czech stosunek ludności uległ całkowitej zmianie. Toteż w czasie przemarszów żołnierze nadrabiają minami i zupełnie dobrze maszerują, mimo że pochłaniamy wielkie ilości kilometrów. Nawet podchorążowie, którzy cieszą się najgorszą opinią, jeżeli chodzi o marsze, tym razem jednak starają się dorównać innym. I tak, jak pokutują między nimi tzw. „patriotyzm żołądkowy” tzn. tak długo ponoszę ofiary dla Ojczyzny, dokąd nie jestem głodny, tu jednak wzięli sobie za punkt honoru dojść do celu pieszo. A kres naszej wędrówki zbliża się z każdym dniem. I tylko stają nam przed oczyma najrozmaitsze obrazy spotkania z Anglikami. Tymczasem w ciągu najbliższych dni mamy przeorganizować się w dawne kompanie. I to zagadnienie bardzo nas absorbuje, gdyż jednocześnie mają nastąpić dość poważne zmiany, zwłaszcza w układzie korpusu oficerskiego. Wiem, że wracam na „stare śmieci”, tylko pod znakiem zapytania stoi skład mojej kompanii. Atrakcji nam nie brak, tak że myśli są dostatecznie zajęte, a każdy dzień przynosi coś nowego. Wczoraj przyjechała do naszej Grupy, żona premiera Mikołajczyka, którą udało się wyciągnąć z obozu koncentracyjnego. Widzę, że nasi przełożeni dobrze nas prowadzą, toteż nie wątpię, że moment przekraczania frontu jakoś szczęśliwie nastąpi.


24 kwiecień 1945 r. - w Newid pod Pilznem.

Ostatnie dni to jedno wielkie zagadnienie nurtujące każdy umysł – jak przedostaniemy się na tamtą stronę frontu. Właściwie nie wydaje się nam to trudne. Dla starych partyzantów nie potrzebują istnieć szosy, a noc od dawna jest naszym sprzymierzeńcem. Każdy jest tylko ciekawy formy w jakiej to się odbędzie. Trudniejsza sprawa jest z miejscowymi Czechami, którzy nie mogą w żaden sposób zrozumieć tego, że mamy przedostać się poza front, i że Niemcy wiedząc o tym nie stawiają żadnego sprzeciwu. W ogóle jeżeli chodzi o Czechów, to nabieram do nich pewnego specjalnego zdania. Jest to naród zniewieściały i do gruntu spacyfizowany. Nikt z nich nie myśli o walce zbrojnej. Za całą wędrówkę przez Czechy w jedną i drugą stronę, spotkałem tylko na jednej kwaterze książkę opisującą dawne boje i waleczność Czechów. Teraz nie dziwię się, że mając wojsko i bardzo dobre uzbrojenie, nie stawili Niemcom najmniejszego oporu.

Wierzą, że tak czy inaczej Sprzymierzeni czy Sowiety, stworzą im państwowość, a zmartwieniem ich jest największym, żeby działania wojenne nie spowodowały szkód materialnych. To jest naród, który niewątpliwie po tej wojnie uzyska niepodległość. Ale wydaje mi się, że wkrótce potem stracą swą niezależność i będą musieli się połączyć z którymś sąsiadów. W grę wejdą Polska, Rosja i Austria – przyszłość okaże, które z tych państw najpoważniej potraktuje to zagadnienie i swoimi wpływami uprzedzi innych konkurentów. W samej rzeczy czuję do Czechów wstręt, jak do bezwolnych lalek, choć z drugiej strony rad bym im pomógł wyjść z tego marazmu, a przez współpracę z Polską, podniósłbym ich na odpowiedni poziom.

To są marzenia – powie ktoś – imperializmu polskiego. Myliłby się jednak bardzo. Tymczasem ważniejsza jest sprawa polska, która niewątpliwie znajdzie głośne echo na rozpoczynającej się jutro konferencji w San Francisco. Sprawa jest bardzo poważna i trudno przewidywać jak zostanie rozwiązana. Pocieszam się tym, że już tyle razy to zagadnienie było rozpatrywane na naszą niekorzyść, a mimo tego Komitet Lubelski nie zyskał najmniejszego uznania ze strony anglosasów, a Rząd Londyński przeciwnie swego uznania nie stracił, [także] jest to chyba gra polityczna, która będzie miała zupełnie inne rozwiązanie. Martwi mnie tylko to, że na konferencji w San Francisco nie widzę dotychczas żadnego zdecydowanego sprzymierzeńca Polski, który by mógł i chciał sprawy nasze oświetlić pod odpowiednim kątem. Wydaje mi się, że przejście naszej Grupy, na stronę zachodnią niemieckiego frontu, mogłoby być ważnym czynnikiem propagandowym, świadczącym o braku zaufania do Sowietów i Komitetu Lubelskiego. Tak liczna grupa ludzi może się uważać za wyraz wielkiej części polskiej opinii publicznej.


29 kwiecień 1945 r. - Vodokryty.

Dla wielu stawał się już niespokojny tak długi pobyt na poprzednim miejscu postoju. Wydawało mi się dziwne, że będąc tak niedaleko frontu stoimy bezczynnie. Rozumiem jednak, że nie tak łatwo jest przekroczyć front zmagających się ze sobą sił, i to tak wielkich w dodatku. Toteż nie zdziwiłem się wcale, gdy wczoraj zawróciliśmy z poprzedniego kierunku i skierowaliśmy się na południowy zachód. Trzeba znaleźć w froncie takie miejsce, żeby przy przechodzeniu na tamtą stronę nie zmarnować tego, co pielęgnowaliśmy z tak wielkim nakładem pracy. Tymczasem kończymy przygotowania do przekroczenia frontu. Mundurują nas jeszcze w uniformy, kolorem zbliżone do polskich. Nawet [zaopatrzenie w] żywność nie przedstawia się tak rozpaczliwie, gdyż przydziały dostajemy tak jak przedtem, a poza tym ludność nas dodatkowo żywi. Przyznam się jednak, że chętnie zrezygnowałbym z tego wszystkiego, żeby znaleźć się wreszcie po stronie aliantów.
 DO GÓRY   ID: 26563   A: pl         


2 maj 1945 r. – Kvicovice.

Tego, że dzisiaj zobaczymy świat wybielony śniegiem, nie spodziewaliśmy się zupełnie. Przecież wysunięci jesteśmy znacznie na południe i zachód niż w Polsce. Okolice piękne – cóż kiedy rozkosz widoków mrozi chłodne powietrze. Czekamy na przyjście aliantów. Wydaje się, że miejsce wybrano bardzo słusznie. Wciśnięci jesteśmy w pasek Protektoratu wcinający się w południowe Sudety. Z wszystkich stron, o parę kilometrów mamy granicę. Nasze oddziały zajmują wioski w niewielkim oddaleniu od siebie. Poza tym jesteśmy bardzo blisko szosy, ale tak umieszczeni za górką, że naszych wsi z drogi wcale nie widać. Wydaje się, że dobrze jesteśmy ulokowani. Teraz tylko nie wiadomo, czy samo przejście frontu przez te tereny nie odbije się na naszej skórze.

Chciałbym, abyśmy mogli maszerować dalej, gdyż pobyt między Czechami chwilami wyprowadza mnie z równowagi. Wczorajsza wiadomość o śmierci Hitlera nie zrobiła na nich najmniejszego wrażenia. Wydaje się tak, jakby trochę tym byli zmartwieni. Radio londyńskie wzywa do wzniecenia powstania. Gdyby w Polsce front był tak blisko, to trudno byłoby utrzymać kogoś przed mordowaniem okupanta i uwalnianiem kraju. A tutaj Czesi przychodzą się nas radzić, jak to zrobić. Widać, że chcieliby rozkaz wykonać, ale boją się i trudno jest im podjąć decyzję. [To,] że nie przestali oddawać mleka do zlewni, jest dla mnie zrozumiałą solidarnością między wsią a miastem. Tu jednak widać brak inicjatywy [w kierunku] wolnego handlu. Ale już całkiem nie mogę zrozumieć, kiedy widząc upadek Niemców i słysząc front pod samym bokiem – przychodzi taki Czech do naszego oficera z prośbą, żeby napisał kartkę zezwalającą żołnierzom na słuchanie obcych stacji radiowych. Takiego zastraszenia wśród Czechów nigdy bym się nie spodziewał. Nie mogę na to wszystko patrzeć i z każdym dniem tracę do nich szacunek.

Wyczekiwanie na przejście też bardzo wyczerpuje i podnieca. Bądź co bądź jest to poważny moment w naszym życiu. Mimo tych ważnych chwil, myśl często ucieka do Kraju i naszych najbliższych. Jaki też tam los teraz ich wszystkich spotkał. My sami możemy być zadowoleni, że wprawdzie na obczyźnie, ale mamy pełną swobodę. Kraj natomiast cierpi już szósty rok okupacji, która chyba nie skończy się tak prędko. Poza tym wyobrażam sobie jak Mamusia ciągle się o mnie trapi. Nie mając żadnej wiadomości, wyobraża sobie, że my tutaj przechodzimy niewiadomo jakie trudności. Jeżeli tylko nie jest sama i ma jakieś zajęcie, to [wówczas] to wszystko nie będzie takie straszne, ale jeżeli jest przeciwnie, to biedne Matczysko straci wiele zdrowia przeze mnie. I na pewno ma też kłopot z uchowaniem Drulcia przed wojskiem sowieckim. Tu i ja boję się, żeby nam znowu nie przyszło walczyć bratu przeciw bratu.


7 maj 1945 r. – poniedziałek.

Ostatnimi dniami mieliśmy wrażeń pod dostatkiem. Front zbliżał się coraz bardziej i każdego dnia można było spodziewać się przejścia linii walki. Przedwczoraj, w sobotę, otrzymaliśmy rozkaz rozpuścić obóz koncentracyjny kobiet, znajdujący się w pobliżu. Zabudowania obozowe położone w dolinie zaraz za miastem Holisow pod lasem. Kobiety aresztowane pracowały w fabryce zbrojeniowej. Miało ich być około sześciuset, w tym jedna trzecia Polek, jedna trzecia Francuzek, a reszta to Rosjanki i inne narodowości. Obsadę obozu miało stanowić około 100 gestapowców. Akcję na obóz przeprowadzić miała nasza Filia wraz z Filią III. Myśmy byli na prawym skrzydle. Dojście do obozu trwało dosyć długo, gdyż poprzednio nie można było terenu rozpoznać, a przewodnik – widać w zdenerwowaniu – też nie szedł tak jakby wypadało.

Wreszcie [zajęliśmy pozycję] wyjściową w lesie przylegającym do zabudowań obozowych. Ppor. „Jaxa” ze swoją kompanią pozostał w odwodzie, na terenie jakichś niedokończonych zabudowań. „Bopp” miał wraz z Filią III obsadzić sam obóz. Moja kompania miała od strony wschodniej – od miasta, gdzie byli Niemcy – osłonić działania w obozie. Chcąc wykonać swoje zadanie, musiałem przejść jakieś 800 metrów przez równiutką łąkę, aby osiągnąć most przez rzeczkę i dostać się na szosę łączącą miasto z obozem. Byłem przekonany, że nasze ruchy zostaną spostrzeżone i że moja kompania [zostanie ostrzelana]. Kazałem jak najszybciej osiągnąć most. W momencie kiedy pierwsza drużyna znalazła się w wyznaczonym miejscu, w obozie odezwała się strzelanina. Trwała krótko – potem dowiedziałem się, że załoga prawie się nie broniła, za wyjątkiem komendanta obozu i jakiejś Niemki, która w walce została zastrzelona.

Ja tymczasem stałem na szosie zamykając ruch i czekając, że w każdej chwili nadejdzie odsiecz niemiecka od strony miasta. Pole ostrzału mamy bardzo kiepskie, gdyż o jakieś 100 metrów przed nami rozciąga się Holisow zaczynając się wielką fabryką nieco zrujnowaną wskutek nalotów alianckich. W tych ruinach wyśmienite stanowiska dla przeciwnika, my natomiast nie mamy żadnej drogi odwrotu, gdyż za nami ciągnie się równiuteńka łąka. Zaczyna siąpić chłodny i przejmujący deszczyk. Ziemia rozmokła, a my utaplani po kolana w błocie. Całą drogę szedłem pieszo, toteż nogi mnie mocno bolą, gdyż ostrogi zaciskają napiętek buta, który mnie uwiera w kostce, zwłaszcza gdy nogę postawię trochę krzywo.

Kpt. „Kazimierz” przyjeżdża z rozkazem, abym opanował fabrykę rozciągającą się o 100 metrów przed nami. Wesprze mnie kompania trzecia ppor. „Jaxy”. Zapominam o tym, że mnie boli noga. Idziemy naprzód. Zaraz za węgłem widzę Niemca. Na wezwanie podnosi ręce do góry i pokornie przychodzi do mnie. Okazuje się, że nie posiada żadnej broni. Zdziwionymi oczyma przypatruje mi się i wreszcie pyta się, czy jesteśmy amerykańskimi żołnierzami. Idziemy dalej nie napotykając oporu. Zaskoczenie było tak wielkie, że w jednej z sal fabrycznych nasi żołnierze zastali Niemców siedzących najspokojniej przy obiedzie. Opanowaliśmy całą fabrykę i znaleźliśmy się na głównej ulicy. W prawo od nas kompania trzecia też opanowała sąsiednią dzielnicę docierając do tej samej ulicy przecinającej miasteczko. Mamy kilkunastu jeńców. Nastrój jest tak dobry, że żołnierze chcieliby zdobyć całe miasto. Jest nas jednak bardzo mało. Moja kompania liczyła niespełna czterdziestu ludzi. W tym na początku walki, kilku miało karabiny nieużyteczne. Ja sam mam nagan, który na cały bęben strzela tylko dwa razy. W tej chwili tylko ja zostałem ze swoim naganem, reszta jest już dostatecznie uzbrojona.

Na szczęście dostajemy rozkaz wycofania się. Mamy między sobą wielu Czechów, którzy korzystając z okazji zaopatrzyli się w karabiny. Wielu z nich w ogóle nie potrafi się z nimi obchodzić. Nasi chłopcy pouczają ich naprędce. Wycofujemy się sprawnie. Na odchodnym dostajemy ognia z erkaemu na szczęście [jest] zbyt wysoki. Chłopcy jednak nie nawalają. Wracamy w porządku i już potem spokojnie. Dopiero teraz wchodzimy do obozu. Nasi kończą tam swoją gospodarkę.


9 maj 1945 r. – środa.

Zajęcia i wypadki ostatnich dni tak absorbują człowieka, że trudno o spokojną chwilę, mimo że te dni świętujemy. Wracając do opisywanych wypadków – do uwolnionego obozu przyszliśmy dopiero wtedy, kiedy Polki już zostały wyprowadzone, a jeńcy też powędrowali dalej. Pozostało jeszcze tylko wojsko, które formuje się w szyki zwarte i doprowadza do porządku. A poza tym więźniarki innych narodowości. W obozie wrze jak w ulu. Na twarzach widać radość z odzyskanej wolności. Rozgwar nawoływań, okrzyków i rozmów, zagłusza komendy wojskowe. Koło magazynu żywnościowego tłum wyciąga wychudzone ręce po chleb. Obraz budzący radość z wyzwolenia tych kobiet, a jednocześnie ściskający serce nad ich niedolą.

Zabrawszy wszystkich żołnierzy, ruszamy w drogę powrotną. Deszczyk wciąż mży. U butów oblepiają się kule z gliny. Wracając przechodzimy przez teren fabryki amunicji ukrytej w lesie, która parę dni temu była solidnie zbombardowana przez amerykanów. Oglądamy ogromne rozmiary zniszczenia. W pewnym miejscu droga, którą idziemy jest tak zorana, że trudno jest przejść, a samochód, który zdobyliśmy, musimy zostawić. Wracamy wreszcie na stare kwatery. Ludność wita nas życzliwie, ciesząc się, że wszyscy przyszliśmy z powrotem. Żołnierzy rozpiera radość tak wielka, że zupełnie nie narzekają na złe warunki atmosferyczne. Z miejsca zaciągamy bardzo silne ubezpieczenie. Stale jedna kompania jest na stanowiskach – zmieniamy się co dwie godziny. Deszcz wciąż pada. Do samego wieczora trwa wymiana strzałów między miastem, gdzie w bunkrach usadowili się Niemcy, a nami. Dopiero zmrok przerywa tę kanonadę.

W niedzielę rano świt zastaje nas zupełnie spokojnych. We wczesnych godzinach rannych, szosą przejechało kilka czołgów i samochodów. Niektórzy twierdzą, że to amerykańskie, ale dokładnie nie sprawdzono. Moja kompania akurat kończy służbę na stanowiskach. Postanawiamy wysłać patrol do Holisowa – idą tam dwie moje drużyny. Doszli spokojnie – w mieście nie słychać żadnej strzelaniny. Jednak coś mnie niepokoi, więc siadam na konia i jadę do miasta. Już po drodze dowiaduję się, że moi chłopcy zdobyli trochę broni. W mieście spotykam naszych siedzących w samochodzie załadowanym bronią i żywnością. Odstawiają to na moją kwaterę i wracają jeszcze po resztę. W miasteczku Niemców już nie ma. Widząc, że mamy dosyć broni, każe patrolowi wracać. Sam oddaję konia jednemu z żołnierzy i idę pieszo. Na moście ktoś mi mówi, że jadą Amerykanie. Postanawiam to sprawdzić, więc nie skręcam do naszych Kvicovic, tylko idę wprost na Stankow. Istotnie na górce widzę kolumnę czołgów amerykańskich. Byłem pierwszym z oficerów naszej Grupy tu stojących, który wyszedł na spotkanie naszych sprzymierzeńców.

Kolumna wyciąga się w niekończący się wąż, czołgów i samochodów. Przy drodze gromadzą się żołnierze i ludność cywilna radośnie witając długo oczekiwanych gości. Amerykanie na te owacje reagują tylko niedbałym kiwaniem wskazującym palcem. Na twarzach trudno wyczytać jakieś uczucia. Wydaje mi się, że na maszynach widzę inne maszyny przyobleczone w ludzkie ciała. Wracamy wreszcie do naszej wioski gdzie reszta Filii już stoi gotowa do odmarszu. Mamy okupować Holisow. Ja dostaję rozkaz odprowadzić jeńców do Filii IV. Jestem zadowolony, gdyż będę mógł zobaczyć się z Haliną. Dziwna rzecz, że choć nigdy nie zbliżaliśmy się do siebie i ciągle utrzymujemy między sobą pewien dystans, to jednak bardzo ją polubiłem – a nawet więcej niż polubiłem. Swą bezpretensjonalnością i pogodnym usposobieniem wytwarza wokół siebie atmosferę przyjaznej życzliwości. Czasami nawet tęsknię do jej towarzystwa. Tym więc chętniej wykonywałem zadanie, bo nadarzała się w ten sposób okazja do podzielenia się radością, która mnie rozpierała.

Po wykonaniu rozkazu wracamy do Holisowa. Miasto jest pełne Amerykanów. Czesi z wstążeczkami biało-niebiesko-czerwonymi biegają tam i z powrotem. Dziś już każdy jest bohaterem i karabin zaciska w obu garściach, a wczoraj drżał ze strachu, że mu Niemcy głowę urwą. Trochę też mącą się nasze stosunki, gdyż Czesi zazdrośnie nas szykanują i przeszkadzają w wykonywaniu zadania. Ubezpieczamy miasto od strony wschodniej i zachodniej z kierunku od [strony] lasu. W międzyczasie płk. „Bohun” nawiązuje łączność z władzami amerykańskimi, gdzie ustala dalsze postępowanie na dni najbliższe. W rezultacie dostajemy rozkaz powrotu na miejsca postoju. Przez Amerykanów zostajemy uznani za sprzymierzeńców. Pozostawiają nam broń i obiecują zaopatrzyć w żywność. Zmęczeni pracą i wrażeniami, udajemy się na zasłużony odpoczynek.

W poniedziałek dnia 7 maja Niemcy kapitulują całkowicie. Jeden akt wojny zostaje zakończony. Europa cieszy się głosząc koniec wojny. Tylko nasza droga jeszcze nie zakończona. Kraj gnębiony drugą okupacją i widmo nowej wojny przed nami. Bóg da jednak, że i to przetrwamy i wrócimy do Polski takiej o jakiej marzymy.


12 maj 1945 r. – sobota.

Każdy dzień pobytu tutaj w środowisku czeskim pogłębia przepaść między nami. Ja już kiedyś dawniej stwierdziłem, że jest to naród zniewieściały, tak teraz utwierdziłem się w tym samym przekonaniu wyciągając jednocześnie dalsze wnioski. Najlepszym przykładem było ich powstanie. Przez parę dni słyszałem o przygotowującym się powstaniu. Tylko za każdym razem towarzyszyło temu westchnienie – ale, skąd my weźmiemy „puszki” czyli karabiny. Pytam się więc „czetnika” – żandarma, który tak do mnie przemawia, a co wy robiliście przez 6 lat?

No dobrze – odpowiada – ale, przecież my mamy tylko „siódemki”. Gdybyśmy w Polsce mieli chociażby „siódemki”, to mielibyśmy dwa razy lepszą broń, niż to co mamy w tej chwili. Wreszcie tego dnia, kiedy szliśmy oswobodzić obóz koncentracyjny kobiet, rano mój czetnik zapowiada mi, że od południa na pewno będzie powstanie – rewolucja jak oni to sobie nazywają. Wracamy z akcji. Kiedy ochłonąłem trochę, pytam się – jak tam z rewolucją? Nikt nic o niczym nie słyszał. Dopiero po chwili otrzymuję meldunek, że st. strz. „Złoty”, który jest przy moich koniach – zresztą bardzo odważny – poszedł do komisarycznego starosty tej wsi, i rozbroił go zabierając mu pistolet. Żaden Czech nie miał odwagi tego zrobić. Przyszli wreszcie Amerykanie i natychmiast każdy Czech zrobił się wielkim bohaterem, paraduje z dubeltówką trzymaną kurczowo w obu garściach, z której na dodatek postrzeliłby swoich braci. Ale kiedy w jakiejś odległej wiosce odzywał się strzał, to w te pędy biegiem do nas – ratujcie, bo tam Niemcy stawiają opór. Szliśmy tam nieraz i bodajże za cały czas nie oddaliśmy ani jednego strzału.

Jednocześnie z poczuciem bohaterstwa, rośnie w nich pycha i zarozumiałość. Wydaje im się, że jesteśmy [czymś] gorsi, więc szykanują nas na każdym kroku. Z rozmaitych drobiazgów, rozdmuchują olbrzymie przestępstwa, przekręcając istotę sprawy. Miałem sam taki wypadek. Moje konie, a jest ich trzy, stoją u gospodarza, który ma tylko dwa hektary ziemi. Trudno mu jest wyżywić te konie tak, aby swego dobytku nie pokrzywdzić. Przyszedł z tą sprawą do mnie. Wysłuchawszy, tak odpowiedziałem. Ponieważ my nie orientujemy się w miejscowych stosunkach gospodarczych, więc idźcie do starosty, który wyznaczy gospodarza bogatszego, a nie mającego wojskowych koni i ten będzie zaopatrywał w paszę nasze konie. Rezultat był taki, że starosta wniósł zażalenie o to, że my wymuszamy od tego gospodarza paszę dla koni. W pierwszej chwili miałem chęć iść do starosty i zrobić mu awanturę, ale zrezygnowałem, [obawiając] się, że mogę nie opanować się i może dojść do rękoczynów.

Wczoraj atmosfera tak się naprężyła, że wzmocniliśmy ubezpieczenia. Poza tym przepaść między nami pogłębia sprawa sowiecka. Wszyscy Czesi twierdzili, że całą Czechosłowację będą okupowali bolszewicy, wobec czego [w] każdej chwili można ich tu się spodziewać. Byli nawet tacy, którzy dokładnie określali termin na dzień jutrzejszy. Wobec tego wszyscy „obcanie’ zaczęli się starać na gwałtu rety o sowieckie flagi. Przy tej okazji wyszło na jaw, że każdy najbardziej patriotyczny Czech był zaopatrzony w flagę hitlerowską. A jeszcze lepiej było dziś, gdy przez Amerykanów dowiedzieliśmy się, że linia demarkacyjna biegnie na wschód od Pilzna, wobec czego nasze terytoria pozostaną pod okupacją amerykańską. Gdy podzieliłem się tą wiadomością z naszymi gospodarzami, to pierwszą reakcją były słowa – no to trzeba postarać się o „prapor amerykański”[...].
 DO GÓRY   ID: 26565   A: pl         

WSTECZ


   


Fundacja Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego
al. Mickiewicza 22, 30-059 Kraków, tel./fax +48 (012) 663-34-66
e-mail: Fundacja CDCN sowiniec@gmail.com lub fundacja.cdcn@gmail.com
Webmaster plok@poczta.fm